Wacław Nagadowski „Bombowiec”
- Jak dowiedział się pan o wybuchu Powstania Warszawskiego?
[Dowiedziałem się] od kolegi. Należałem na wsi do ruchu oporu. Mój starszy brat był bardzo aktywnym [działaczem], tak samo w podziemiu. Na końcu 1939 roku należał do ruchu oporu. Moi koledzy, ja i brat już w 1940 roku należeliśmy do ruchu oporu.
- Jaka to była organizacja?
Byliśmy od początku w Armii Krajowej. Mój brat był w Batalionach Chłopskich. A ja byłem w Armii Krajowej.
- Jak nazywał się pana brat?
Jan Nagadowski.
Starszy brat o cztery lata. Byliśmy w ruchu oporu. Na początku wielkiego działania nie było. Brat był bardzo aktywny, bo był w Batalionach Chłopskich, w stronnictwie Stanisława Mikołajczyka, a ja byłem w Armii Krajowej. My między sobą mieliśmy niewiele do dyskusji, bo on był w innej organizacji, ja w innej. […] Bronisław Kozuń pseudonim „Kruk” był porucznikiem [w] Armii Krajowej, do niego należałem. […] Tak upłynął dłuższy okres czasu. Wielkiej działalności na razie nie było, tylko należeliśmy... Zaczynali nas szykanować. Na przykład sołtys naszego terenu powiedział: „Niemcy mają całą młodzież z tej wsi, wszystko zanotowane”. Zmuszali młodzież do kopania torfu, żonatych nie, tylko młodzież, dziewczyny i chłopaków. Ja się zbuntowałem. Młodzież chodziła do tego kopania w okresie letnim. Powiedziałem: „Należę do ruchu oporu, nie będę dla Niemców kopał torfu”. W tym czasie uciekłem do Warszawy.
To były początki okupacji. […] Sołtys mówi: „Oni wszystkich mają na liście. Muszę powiedzieć, dlaczego ty nie chcesz kopać tego torfu. Muszę im powiedzieć. Jak im powiem, to oni mogą ciebie postawić pod ścianą i zakatrupić”. Tak mi sołtys powiedział: „Jak chcesz”.
- Czy pana rodzice wiedzieli o tym, że pan i bracia należycie do konspiracji?
Nikt nie mówił. Nie wolno było mówić. Rodzice domyślali się przynajmniej. Jak sołtys mi powiedział, że muszę chodzić kopać torf, to uciekłem do Warszawy. Powiedziałem, że nie będę ani bryłki torfu kopał dla Niemców.
- Gdzie pan znalazł się w Warszawie? Miał pan jakąś osobę zaprzyjaźnioną?
Mój kolega, dobry sąsiad, był wcześniej w Warszawie, też należał do Armii Krajowej. Mówił: „Jak tylko się przeniesiesz stąd do Warszawy...”. Zameldował mnie tutaj.
Mieszkał w Warszawie. […] Był z zawodu krawcem i ja byłem krawcem z zawodu, tylko początkującym. On był już wcześniej w Warszawie, przed wojną już był [rzemieślnikiem].
[…] Prawdziwe [nazwisko] Eugeniusz Żyłka. Pseudonim też ma. […]
- Czy w Warszawie wprowadził pana do organizacji?
Też był w Armii Krajowej w Warszawie. Jestem zdobywcą tego czołgu. Byliśmy w jednej organizacji, a on mi teraz mówi, żebym się nie starał o odznaczenie.
- On był razem z panem podczas zdobywania tego czołgu?
Był w Powstaniu ze mną razem.
Razem [byliśmy przez] pierwsze dni Powstania. Myśmy należeli do Śródmieścia. […] Prowincja Ochoty była podobno słaba w podziemiu, nasz cały pluton przerzucili na Ochotę, na pierwszą linię frontu. Razem byliśmy [jak był] pierwszy wypad na palcu Narutowicza, na twierdzę niemiecką. Dali nam uzbrojenie w magazynie, po dwa granaty w rękę, założyli nam biało-czerwone opaski na rękawy. Z tymi granatami cały pluton pod dowództwem podporucznika „Zemsty” poleciał atakować tę twierdzę niemiecką na placu Narutowicza. To była twierdza niemiecka, myśmy nie wiedzieli, ale porucznik to wiedział. Po prostu wszystkich nas skazał na śmierć. My z tymi granatami na plac Narutowicza podeszliśmy blisko, patrzę, a ta twierdza niemiecka w gmachu uczelnianym na placu Narutowicza [jest] ogrodzona gęsto kolczastym drutem pod wysokim napięciem. To [podchodzimy] raz, drugi raz, a na dachu kilka karabinów niemieckich. Bunkry co dziesięć metrów wkoło tego gmachu, z karabinami maszynowymi. Mamy taką twierdzę z tymi granatami zdobywać? To jest wysłanie nas na śmierć. Nie było pół procenta szansy zdobycia wtedy twierdzy. Ale podeszliśmy od strony zachodniej. Mamy granaty. Ludzie nam otwierają swoje mieszkania, cały dom, każą nam zajmować pozycje, jak nam wygodnie. Zajęliśmy pierwsze piętro od strony zachodniej tego gmachu. I co? [Zaczęliśmy rzucać] granatami w tą twierdzę niemiecką. Myśmy dlatego ocaleli, że Niemcy jeszcze nie wiedzieli, co się dzieje. Nie wiedzieli o wybuchu Powstania. My dopiero otworzyliśmy drogę tymi granatami, ale to tak jakby komar ukąsał szwaba, takie znaczenie miało. W końcu wyrzuciliśmy granaty i co dalej, jak ci mają karabiny maszynowe. Pod napięciem, gęsto ogrodzony cały gmach. […] Porucznik mówi: „Ty i ty idź do magazynu po broń palną”. Po co po broń palną? To było wysłanie nas na śmierć. Ale on nie złośliwie to robił, nie można powiedzieć, tylko nieświadomie. […] Poszedłem z kolegą do magazynu i już nie wróciłem. Nie było możliwe wrócić. Broni w końcu nie dostałem. Kolega mój, który ze mną wyszedł po broń pierwszego dnia, od razu został ranny ciężko.
Nie wiem, bo go znałem dwadzieścia minut tylko, a tak to go nie znałem. Było nas czterech w takiej grupce powstańców, ale obcych dla mnie. Poszliśmy po tą broń i na klatce schodowej… Akurat staliśmy w takim zamknięciu na klatce schodowej na parterze. Z tyłu tego gmachu byli Niemcy. Był monopol tytoniowy papierosów „Wisła” i oni nas ostrzelali. Kolega został ranny od karabinu maszynowego, całe udo mu wyrwało do głównej kości. Co z nim robić? Jakiś szwab, oficer niemiecki, stał przed gmachem i krzyczał: „
Bandit wychodzić!”. Nie rozumiem sam tego, choć byłem w Powstaniu, dlaczego do tego szwaba powstańcy nie strzelali – był na otwartym polu, powinni go machnąć, ja nie mogłem, bo granaty wyrzuciłem, nie miałem tych granatów. Szwab krzyczał: „
Bandit wychodzić!”. Nikt nie wyszedł. A on się bał wejść do tego gmachu. Było koło trzydziestu powstańców. Nie wiem, czy oni dostali rozkaz, żeby się poddać, dlatego nie strzelali do tego oficera. Nie umiem odpowiedzieć. Powstańcy, jak jest [Niemiec] na celu, to powinni strzelać do niego. […] W międzyczasie dostaliśmy rozkaz, żeby zakopywać w piwnicy broń, jaką mamy. Chyba się szykowali do poddania od razu w pierwszym dniu. Noc zapadła. Nie było wyjścia. Z jednej strony i z drugiej strony był ostrzał. Nie mogliśmy się wycofać. Nawet nie miałem zamiaru się wycofywać. Poświęciłem się dla tego rannego kolegi, choć go znałem dwadzieścia minut. Powiedziałem, że muszę się nim opiekować. Z boku domu był balkon, [koledzy] znaleźli jakąś mocną linkę i po tej lince ze trzydziestu chłopaków spuściło się na dół, gdzie nie było ostrzału. Zostałem sam z tym rannym, [który] całą noc jęczał. […] Rano się zrobiło widno. Nie mogłem słuchać jęków kolegi. Porozumiałem się z dozorcą tego domu i zdecydowaliśmy się, żeby go odnieść do szpitala. Na Ochocie był czynny jakiś szpital niedaleko, półtora kilometra. Nie wiedziałem [o nim], ale dozorca wiedział. Znalazł jakieś nosiłki, wzięliśmy go i zanieśliśmy do szpitala. Lekarze się pytają: „Czy to Powstanie jest? – „Tak”. Po cichu wszystko. Personel mówi: „Damy mu taką najlepszą opiekę, jaką będziemy mogli”. Za trzy dni mieliśmy go odwiedzić w tym szpitalu, tak się umówiliśmy. W międzyczasie donieśli do szpitala więcej rannych z miasta. Niemcy okrążyli szpital i spalili wszystkich. Cały personel, ile było. Okrążyli, bo się dowiedzieli, że szpital pomaga powstańcom. Spalili do cna wszystkich, lekarzy, pielęgniarki bez wyjątku, chorych w tym szpitalu. Tak się skończyło z tym kolegą. Później wycofaliśmy się. Na początku Niemcy nas mogli wybić, tylko nie wiedzieli, że jest Powstanie. Nie wiedzieli, co się dzieje. Jak myśmy granatami obrzucili tą twierdzę niemiecką, to wiedzieli, że Powstanie, że biało-czerwone opaski na rękawach mieliśmy jako powstańcy. Wycofaliśmy się na ulicę Kaliską – cały nasz pluton. Kolega mój ze wsi, co mnie wciągnął tutaj, został [i poszedł] inną drogą, tak twierdzi. Przedostał się do Śródmieścia, zapisał się do innego oddziału, do „Kilińskiego” jako rzemieślnik. On twierdzi, że tam był. I chyba prawdą jest, bo on się dostał do niewoli. Powstańcy na ostatku jakiś „cichy układ” zrobili z Niemcami i poddali się, że ich nie wybijali, poszli do niewoli. Ja nie poszedłem.
- Kiedy pan trafił z powrotem do oddziału? Jak pan dostarczył kolegę do szpitala, to zgłosił się pan z powrotem do kolegów. Gdzie wtedy byliście?
[…] W dalszym ciągu byłem w tym samym oddziale, w plutonie 403. Wycofałem się na ulicę Kaliską. Okazuje się, że moi koledzy tak samo. Na ulicy Kaliskiej staliśmy kilka dni. W tym czasie całą Ochotę Niemcy i Ukraińcy razem już oczyścili z powstańców. Nasz oddział utrzymał się tylko na ulicy Kaliskiej, Jotejki, Barskiej. Porucznik „Gustaw” miał lornetkę. Godzina druga po południu, dzień słoneczny, mówi: „Zbliżają się w naszym kierunku trzy niemieckie czołgi od ulicy Żelaznej”. Już cała Ochota oczyszczona, tylko my się trzymamy. Mówi tak do nas: „Ukryjcie się za parkan”. Przy ulicy Kaliskiej był taki parkanik z murowanej cegły wyższy od mężczyzny. „Ustawcie się za tym parkanem. Podpuścimy czołgi blisko i ich zaatakujemy”. Jaką broń będziemy mieli? Te czołgi… Też frajerzy, bo [jechał] blisko jeden za drugim. Jakąś odległość mieć, to by byli mądrzy, a [jechali] jeden za drugim. Jak te czołgi podeszły bliżej nas, jak krzyknął porucznik: „Ognia!”… W tym czasie co mieliśmy, ze trzydzieści butelek z benzyną na te czołgi i ze trzydzieści granatów naraz. Oni nie wiedzieli, co się dzieje. Po prostu powstała sodoma i gomora. Ziemia się zatrzęsła, tyle granatów wyrzuciliśmy naraz. Pierwszy [czołg] dostał najwięcej granatów. Od wybuchu granatów gąsienice pospychało na boki, cały się palił płomieniem, bo był oblany benzyną, został, nie mógł w żadną stronę ruszyć. Dwa następne czołgi, mniej ich obleciało granatów i ze strachu uciekły, nie otwierając wcale ognia. Uciekły normalnie. Została cisza. Po chwili zdobyliśmy czołg, zdobyliśmy dwieście sztuk amunicji do karabinu maszynowego, osiem kul do armatki. Na każdym czołgu była armatka. Zabiliśmy jednego szwaba, a jeden niespodziewanie nam uciekł. Wszedł na czołg. Nikt nie był przygotowany. Myśmy broni nie mieli, tylko porucznik „Gustaw” miał rewolwer. Jak jemu się udało uciec, drugi wszedł tak samo, ale porucznik tak się naszykował, wycelował, trafił go w samą głowę i trup na miejscu. Tak zdobywaliśmy czołg. Później szwaby uciekły. Zrobiło się cicho. Porucznik wziął kulę do armatki, taka żelazna kula, [nosił ją] na piersi, chwalił się triumfalnie: „To nasza zdobycz powstańcza”. Chwalił się z satysfakcją. […]
[…] W międzyczasie dostaliśmy wiadomość z Komendy Głównej Armii Krajowej na piśmie, żeby się wycofać z Ochoty do Śródmieścia, ewentualnie wyjść poza Warszawę. Takie pismo dostaliśmy. Nasze dowództwo zadecydowało wyjść poza Warszawę. Ludzie koty jedli, nie mieli co jeść, w Śródmieściu nie ma sensu [zostawać]. Wycofaliśmy się do Pęcic, cały oddział nocą. Podchodzimy do Pęcic – w pałacu w Pęcicach Niemcy. Widno się robi na wschodzie. Podchodzimy pod pałac, wpada wartownik, krzyczy po niemiecku, bo zobaczył jakieś cienie: „Stój, kto idzie?”. Nasze ubezpieczenie oddziału… Najpierw patrol żeśmy wysłali. Co miał do powiedzenia? Otworzyli ogień, puścili po tym pałacu, po tym parku z karabinu maszynowego, mieli jeden czy dwa karabiny maszynowe. Nie wiem tego – ile. Walki nie będziemy prowadzić, bo przecież zginiemy wszyscy. Niemcy mają broni po uszy, a my tylko parę [granatów]. Dostaliśmy rozkaz, żeby podzielić się na małe grupy, bo jak całą grupą będziemy się wycofywać, to nas wszystkich wybiją. Jeszcze z tym karabinem zostałem, miałem lepsze możliwości wycofać się. Wycofaliśmy się z Pęcic z powrotem do Michałowic. Już widno się zrobiło zupełnie. Co z tym karabinem? Jak strzelanina się wywiązała, było nas czterech przy karabinie, bo on był ciężki dosyć, żelazny przecież. Dwóch słowa nie powiedziało i uciekło, zostawiło karabin i uciekło. Jak się zorientowałem, to już oni byli dwieście metrów, wiatrowali. Trzeci wiatruje, zostaję sam. Trzeci, młody chłopak, jeszcze był blisko, zaczął uciekać, ale później... Krzyknąłem na niego ostro z całej siły: „Bierz to!”. Wrócił się ze strachu i we dwóch się wycofaliśmy do Michałowic.
- Z tym karabinem maszynowym.
Z tym karabinem, bo tak by został. Wycofujemy się z tym chłopcem do Michałowic z całym uzbrojeniem. Przechodzimy, strumyk nieduży płynął. Mogłem karabin rzucić do wody z tym uzbrojeniem, bym był czysty. Ale mówię: „To nie ambicja jest żołnierza, żeby karabin rzucać”. Myśmy nie po to go zdobywali, żeby później rzucać. Nie chciałem rzucić tego karabinu. Z tym uciekłem do Michałowic. Nie znałem terenu. Jestem z okolic Dęblina, tutaj teren dla mnie obcy. Natrafiliśmy w Michałowicach na duże [stosy] zboża w kopkach. Duże [stosy], to nie gospodarskie. Schowaliśmy karabin z amunicją z tym wszystkim na polu. Okazało się później, że to dziedzic niemiecki trzymał cały folwark. Zostawiliśmy broń w jednej kopce, w środku, żeby nie było widać, a sami poszliśmy o szesnaście kopek dalej. Bo to wielkie staje było w tych kopkach. Sami się schowaliśmy. Siedzieliśmy w kopce do zmroku, nie mając kropli wody nawet ani jedzenia. Mrok się zaczął robić. Wyszliśmy gdzieś do gospodarza, pożywić się. Patrzę, jakieś najbliższe zabudowania. Dochodzę do tych zabudowań. Patrzę, dwie stodoły ogrodzone, podwórko, psy szczekają. Stoimy przy wrotach, już ciemno się robi. Przechodzi przez podwórko dwóch fornali – Polaków, pracowników Niemca. Kiwam do nich palcami, żeby do nas przyszli, do tych wrót. Oni przyszli. Mówimy, że jesteśmy bardzo głodni, czy możemy się coś pożywić u niego. Jeden odpowiada: „Co ja wam mogę dać, chleba i mleka”. – „Niech pan daje chleba i mleka”. Przynieśli nam dwie większe pajdy chleba i dwa kubki mleka. Na stojąco przy wrotach jemy i pijemy. Jeden się pyta: „Skąd wy jesteście?”. – „Z Warszawy. Warszawa się pali”. – „Zjedzcie to wszystko, bo dziedzic za chwilę przyjedzie, bo pojechał bryką w teren, zaraz może przyjechać”. Dał nam do zrozumienia, żeby wiatrować, mimo że u Niemca pracowali. Zjedliśmy to i idziemy naprzód, nie wiadomo dokąd. Terenu nie znam, noc. Idziemy przed siebie. […] Jak on dał [nam] do zrozumienia, że Niemiec jest dziedzicem całego tego folwarku, to tym bardziej poszliśmy. Doszliśmy do Michałowic do biednego gospodarza. Było z pięć morgów, była chałupa, trzy kopki żyta za stodołą u niego też stały. Pytamy: „Czy możemy przenocować?”. – „Gdzie? U mnie rodzina zjechała z Warszawy, bo Powstanie. Rodzina, znajomi. Jest szesnaście osób u mnie. Uciekinierzy z Warszawy. Nie ma gdzie. Chyba że chcecie pod tą stertką słomy”. Była stertka mała słomy. Było lato przecież. Myśmy się zgodzili. Zostałem do rana. Chłopiec, który był ze mną zaraz rano poszedł, nic nie powiedział. Poszedł i nie ma go. Zostałem dłużej u tego gospodarza. Byłem kilka dni po prostu na jego utrzymaniu. Dostawaliśmy na dzień nieraz z RGO taki zasiłek – kilo chleba czy coś świeżego. To było wszystko kropla w morzu. Byłem u tego gospodarza. Widzę, że gospodarz Polak, wysoki chłopak, młody, miał żonę i córkę taką panienkę młodą. Widzę, że to swój chłop. Zwierzyłem się temu gospodarzowi, że na tym polu schowaliśmy karabin maszynowy, broń i całe uzbrojenie. Co z tym zrobić? Pytam się obcego człowieka. Poszliśmy w nocy i przynieśliśmy to wszystko, chyba w sześciu. Przynieśliśmy do tego gospodarza. Chwilowo tylko na noc zostawiliśmy w kopce żyta u niego. Później on się porozumiał z sąsiadami, i zakopaliśmy broń u sąsiada w ogrodzonym ogródku pod drzewem. Została rozłożona na dwie części, nawazelinowana i karabin zachowany. Tak to było. W międzyczasie było kilkunastu chłopaków, uciekinierów z Warszawy, młodych chłopaków. Zorganizowaliśmy nowy oddział partyzancki w Michałowicach. Było nas około dwudziestu dwóch, dokładnie nie wiem. Jedna pani (matka z córką) odstąpiła nam swoje mieszkanie dla oddziału partyzanckiego na odprawy. Podporucznik „Zemsta” do nas raz w tygodniu dojeżdżał skąd indziej. Nie wiem skąd. Mieliśmy odprawy raz w tygodniu u tej matki z córką. Oddział trwał koło miesiąca. W końcu dostaliśmy pismo z Głównej Komendy Armii Krajowej, żeby oddział rozwiązać, dlatego że idzie zima. Każdemu trzeba dać jeść, odzież. Nie ma sensu oddziału trzymać. W międzyczasie porucznik „Zemsta”, jak dojeżdżał, mówi do takiego Krzysia: „Ty będziesz komendantem tego oddziału, a ty sobie wybierz kogo chcesz”. Wybrał sobie na zastępcę mnie. Zostałem zastępcą oddziału partyzanckiego. Trzy tygodnie czy ileś byłem tym zastępcą. Później oddział został rozwiązany na podstawie pisma z Komendy Głównej AK. Podporucznik „Zemsta” przywiózł nam na rozwiązanie oddziału po 500 złotych na każdego. Wręczał nam [pokwitowania], że otrzymaliśmy. Oddział został rozwiązany. Ratujcie się, jak możecie sami, na własną rękę.
- Oprócz tych 500 złotych nie dostaliście dolarów?
Prócz tych 500 złotych, które otrzymaliśmy na każdego, miało być po dwadzieścia dolarów na łepek z Komendy Głównej Armii Krajowej, ale pieniądze zgarnął ktoś dla siebie. Nie wiadomo, czy podporucznik „Zemsta”, czy gdzieś indziej wsiąkły. Dowiedziałem się, po wyjściu z Powstania, że dolary też były dla nas, ale ich żaden nie otrzymał, tylko 500 złotych. To przepadło do dziś. Nie ma, nie wiadomo, kto [wziął]. Pytali się mnie po wyjściu z Powstania inni akowcy, ile dostaliśmy, czy dostaliśmy dolary. Żaden nie dostał. Czyli wsiąkły gdzieś. Ale nic nie zrobili. Nie robili jakiegoś dochodzenia. Do dziś tak zostało. Podobno nie mogą znaleźć podporucznika „Zemsty”. Nie wiedzą, co się z nim dzieje. Czy wyjechał za granicę, czy gdzieś jest, nie wiadomo. To tak mniej więcej wygląda.
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
Wróciłem do Warszawy, jak oddział został rozwiązany. Karabin zdałem. Oddział został rozwiązany, ale od razu nie zażądali ode mnie zdania karabinu. Po tygodniu władze akowskie przypomniały sobie, że jest karabin. Przyjechali do mnie. Znaleźli mnie w Michałowicach, żeby im oddać karabin. Na razie postawiłem się kantem. Mówię: „Oddział rozwiązany, karabin został moją prywatną własnością. Karabinu nie oddam!”. Ich było sześciu z rewolwerami, po cywilnemu oczywiście. Ręce mi powykręcali do tyłu, żebym zdał karabin, bo jak nie to w czapę. Nasi akowcy…
- To byli pana przełożeni, wydali panu rozkaz.
Nie mieli racji. W końcu pomyślałem – co z tym karabinem będę robił? Mówię: „Przyjdźcie za trzy dni, oddam wam karabin”. Przyszli za trzy dni, tak samo ta szóstka. Oddałem im karabin. Prawdopodobnie karabin jest w muzeum. Innego karabinu niemieckiego nie było okazji [zdobyć]... […] Karabinu nie ma, wszystko zdane. Co dalej robić? Jedni mówią: „Idź do Warszawy, dostań się do pracy”. Pełno ludzi jeździ do Warszawy, rabują, rzeczy różne przywożą do domu. Do pracy niby, do kopania okopów przeciwko Rosji. Mówię: „Nie pójdę, bo nie mam dowodu osobistego, to bym się sam wsypał. Drugi raz, nie chcę rabować warszawiaków do licha, bo to nie honor”. Nie chciałem, nie dałem się namówić. Co dalej? Gospodarz przecież nie może mnie żywić bez końca. Popsuły się stosunki między mną i gospodarzem, u którego mieszkałem. Spałem w stodole na pękach żyta, bez żadnej pościeli. Raniutko wstałem o jakiejś godzinie piątej, nawet się nie pożegnałem z gospodynią, bo już nie było nastroju. Już źle zaczęli patrzeć na mnie. Nie ma innego wyjścia tylko uciekać na zachód. Raniutko uciekłem do Żyrardowa, dalej od linii frontu. Miałem początki tego rzemiosła krawiectwa, bo jestem krawcem z zawodu. Z Michałowic około pięćdziesięciu kilometrów poszedłem bez niczego, bez kropli, jedzenia. Pięćdziesiąt kilometrów pieszo poszedłem do Żyrardowa. Nikogo nie znam. Patrzę po tym mieście jakiegoś szyldu krawieckiego. Wchodzę na ulicę 1 Maja, główna ulica Żyrardowa. Przechodzę się, patrzę, na ulicy Okrzei jest wywieszony szyld krawiecki. Zachodzę do tego krawca, na obydwu kolanach wielkie dziury [w spodniach]. Wchodzę do niego, za kontuarem stoi szef. Pytam się, czy by nie przyjął do pracy krawieckiej. „A co? Pan jest krawcem? Pan ma takie dziury na kolanach”. Tak się skrzywił. [Odpowiedziałem:] „Tak”. – „Skąd pan jest?”. – „Z Warszawy”. – „Gdzie pan mieszka?”. – „Nigdzie nie mieszkam”. – „Niech pan się przejdzie po mieście i za godzinę do mnie przyjdzie z powrotem”. Za godzinę do niego przyszedłem. Krawiec porozumiał się ze swoja mamą, staruszka już miała siedemdziesiąt pięć lat. Osobno mieszkała, miała dosyć duży pokój. Z nią się porozumiał, czy by mnie na nocleg przyjęła. Do siebie bał się mnie przyjąć, obcego człowieka, a miał własny domek, nieźle urządzony. Mnie skierował do tej mamy na nocleg. Zacząłem u niego pracować. Dopiero przede mną kariera się otworzyła, bo zacząłem na siebie pracować. Zima nadchodzi, za pół darmo ludzie przywozili ciuchy z Warszawy na bazar w Żyrardowie. Złapałem parę złotych za tydzień. Kupiłem sobie już podstarzałą jesionkę za grosze. W nocy przenicowałem sobie tę jesionkę na drugą stronę. Zrobiłem sobie nową w nocy, a w dzień pracowałem dla szefa. Kupiłem jakiś garnitur później, granatowy, nawet ładny. Na mnie akurat pasował i zostałem ubrany. To wszystko zostawiłem. Dopiero zacząłem żyć. Babka mi gotowała zupy, obiady. U niej się stołowałem. Nie miała co robić w domu, to miała zajęcie. Dała mi pościel, kanapę, poduchę, kołdrę. Dopiero zacząłem żyć po ludzku. Tak było do zajęcia Żyrardowa przez Rosjan. Widziałem najazd ruskich na Żyrardów. Niemcy byli w Żyrardowie, a oni zdobywali. Wywiązała się walka. Na bokach Niemcy… Główną ulica 1 Maja, jak zaczęli iść Rosjanie, to 100 do 200 czołgów jeden za drugim, uzbrojone. Na błotnikach czołgu po trzech ruskich leżało, a na całym [czołgu] to nie wiem ilu ich było. Parli do przodu. Niemcy się spodziewali, że oni przyjdą, na ulicy 1 Maja naszykowali się na ruskich. [Niemcy] rzucali broń pod ruskie czołgi, widziałem osobiście. […] Ludzie fruwali – osobno ręce, osobno nogi tych ruskich. Ich porwało, a czołgi [jechały] jeden za drugim. Wcale się nie zatrzymywali nad tymi rannymi. Taka tragedia. Osobiście to widziałem. Po jakimś czasie Rosjanie zajęli… Ludzie rzucili się, rabować fabryki. Nasi Polacy i Rosjanie na wyścigi. Ludzie się obłowili różnymi materiałami z miejscowych fabryk. Byłem w [jednym] mieszkaniu to pod sufit ktoś pościeli naukładał. Mnie ta babka zaczęła też [wyganiać], żebym poszedł kraść do fabryki. Ale nie poszedłem, po co mi ten majątek. Chce tylko do domu wrócić, do swojej rodziny. Nic nie chciałem, żadnego majątku. Motor poniemiecki miałem dwa metry od [domu], żeby nowiutki motor wziąć i ściągnąć dla siebie – też nie chciałem tego motoru. Tak zostałem. Po kilku dniach Rosjanie zajęli [tereny], zrobiło się troszkę swobodniej. Wróciłem do domu, ale Rosjanie zaczęli rabować. Nasza partyzantka znów zaczęła bronić fabryk [przed rabunkiem ruskich]. Oficer polski z ruskimi, z Rosji chyba przyszedł, zaczął się upominać, żeby Rosjanie nie rabowali, ten ruski wyjął pistolet go rąbnął od razu przy wszystkich w łeb – Polaka, oficera polskiego, bez pardonu. Dlatego że się upominał. Już do domu idę. Jakaś grupka ruskich stoi, rozmawiają. Zaglądam, co oni robią, ale do Warszawy już idę. Spojrzał na mnie jakiś ruski, przyczepił się mnie. Nie podobałem mu się z wyglądu. Ale wszyscy miejscowi zaczęli [mówić], że bardzo porządny chłopak, upomnieli się za mnie i mnie zostawili. Poszedłem do Warszawy. Takie sceny widziałem. Idę do Warszawy, zamiast kupić sobie bochen chleba albo jakieś pęto kiełbasy, to nic nie kupiłem. Dochodzimy do Warszawy. W międzyczasie jakiś inny młody chłopak do mnie się przyłączył. Idziemy razem do Warszawy. Pytam się skąd on jest. Mówi: „Jestem lwowiakiem”. Z jakiej racji on tu się znalazł, nie wiem. Młody chłopak. Idziemy, opowiadamy. Dochodzimy do Warszawy. W Warszawie też nic nie ma. Zamiast kupić sobie w Żyrardowie, co było możliwe, to my nic [nie mamy]. Akurat jest defilada wojsk polskich ze Wschodu pod dowództwem Bieruta i Żymierskiego. Jest scena – tam gdzie Pałac Kultury obecnie – scena duża zrobiona, cały rząd lubelski na scenie z Bierutem na czele. Armia Polska w Alejach Jerozolimskich. Było trochę wolnego przejścia, bo domy rozwalone, to na środku do defilady się szykują. My z tym chłopakiem lwowiakiem obserwujemy, patrzymy na rząd, na defiladę, bo akurat się szykowała. Popatrzyliśmy, ale tak się złożyło, że kolega lwowiak, z którym szedłem z Żyrardowa, spotkał swojego kolegę ze studiów we Lwowie. Był porucznikiem Wojska Polskiego, w mundurze. Spotkali się, ucałowali – przypadek. [zapytaliśmy], czy może by się postarał o coś do zjedzenia. Zakręcił się, jako oficer nie brał [udziału] w defiladzie czynnej, postarał się, nawet pół litra wódki, konserwy, górowaty talerz konserw. Zasiedliśmy do tego jedzenia. Jakieś stoliczki stare, rozwalające się znaleźliśmy. Zasiedliśmy do stołu. […]
Jak się nazywał, to nie wiem. Porucznik, jego dwóch kolegów z Wojska Polskiego, ja i kolega lwowiak.
- Pamięta pan, jak nazywał się lwowiak, który z panem szedł od Żyrardowa?
Nie. To przypadek.
- Jak wyglądała Warszawa, jak pan do niej przybył już po wyzwoleniu? Jak wyglądały ulice, jak wyglądały domy, czy spotykał pan wielu ludzi?
Aleje Jerozolimskie to pierwszy pochód w Warszawie. Alejami, środkiem, [szła] defilada. Domy całe rozwalone, kupy gruzów na bokach. Trybuna na miejscu, gdzie jest Pałac Kultury teraz mniej więcej. Cały rząd był. Uzbrojenie, okrągłe pepesze ruskie, to nasze wojsko wszystko, ruska broń.
- Czy spotkał pan któregoś z kolegów, który razem z panem brał udział w Powstaniu?
Dobry kolega, bardzo dobrze podczas Powstania sympatyzowaliśmy z sobą. Norowski pseudonim „Pantera”. Jego najbardziej pamiętam. Ze dwa razy się spotkaliśmy po Powstaniu. Gdzie mieszka, nie wiem. […]
- Jak pan ocenia Powstanie? Czy pana zdaniem Powstanie Warszawskie miało sens, jeżeli chodzi o uzbrojenie, o przygotowanie żołnierzy?
Moim zdaniem było potrzebne, tylko personel Powstania był nieprzygotowany. Inaczej to Powstanie powinno trwać. Tak łatwo by Niemcy nie zdobyli powstańców, gdyby mądrze się powstańcy kierowali. Ale to wszystko prostacy. Dowództwo też nie zawsze było na miejscu, rozsądne. Przecież człowiek nas wszystkich prowadził na śmierć. Wiedział, że na placu Narutowicza jest twierdza [niemiecka]. Myśmy nie wiedzieli. Myśmy szli, gdzie nas prowadzi. Ale to nie było wcale sensu. Powinno być tak, że nas powinni uzbroić i z tą bronią czekać na Niemców, aż Niemcy nas będą atakować. Nie my Niemców atakować. Wyczekiwać momenty sprzyjające dla Powstania. Niemcy nie chcieli, też się bali do środka, do powstańców pchać na siłę. To by wzięło zupełnie inny obrót. A tak, podporucznik „Zemsta” prowadził nas wszystkich na stracenie. Nieświadomie to robił, ale on wiedział, jaka jest twierdza, że nie ma sensu jej atakować. […] Powstanie by się bardziej udało, gdyby dowódcy Powstania mądrze się kierowali. Mądrze, [to znaczy] wyczekiwać, aż oni będą atakować. My znienacka dopiero ich… Tak jak myśmy to zrobili z tym podporucznikiem „Zemstą”. Mówiłem panu Strzeleckiemu, że myśmy nie mieli żadnych szans zdobycia tych czołgów. Ale że mądrze nami pokierował podporucznik „Gustaw”, dlatego myśmy wyszli na bohaterów. Jesteśmy bohaterami, śmiało mówię. Przecież z naszej strony nikt nie został draśnięty. Zdobyliśmy czołg, zdobyliśmy karabin maszynowy, 200 sztuk amunicji, trzy kule armatnie. Nikt nie zginął z naszej strony – to jest sukces prawdziwy. Teoretycznie nie mieliśmy żadnych szans zdobycia tych czołgów. Mają armaty, karabin maszynowy, czołgi. A my mamy gołe ręce, trochę granatów. […]
Warszawa, 26 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Agnieszka Pawelec