Wanda Wiśniakowska

Archiwum Historii Mówionej

Wanda Wiśniakowska. Urodziłam się 1 maja 1922 roku w Warszawie przy Alejach Jerozolimskich 125.

  • Jaką funkcję pani pełniła w czasie Powstania Warszawskiego?

W ogóle podczas okupacji byłam położną. Pracowałam w szpitalu Dzieciątka Jezus przy placu Starynkiewicza, na sali porodowej.

  • Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła rodzina i przedwojenna szkoła?

Skończyłam gimnazjum, do 1939 roku zrobiłam małą maturę. Było to Gimnazjum Prywatne Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu, czyli siostry nazaretanki. Potem w czasie okupacji robiłam maturę, liceum kończyłam, bo do szkoły położnych trzeba było mieć maturę.

  • Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku, dzień wybuchu wojny?

To dla mnie była paskudna sytuacja, dlatego że mój ojciec dzień przedtem – nie wiem z jakiego powodu, bo miałam wtedy dyżur w szpitalu na Starynkiewicza – był [w szpitalu] Dzieciątka Jezus (na jakim oddziale – też nie pamiętam). Leżał, był w piżamie. Jak przyszłam do niego, bo przyszła po mnie siostra zakonna (ojciec ją prosił, żeby mnie przyprowadziła do niego), przestraszyłam się, że leży chory, myślałam, że jest chory, a on powiedział: „To jest przyczyna mojego pobytu w szpitalu”. Podniósł materac do góry, [pod którym] ładnie był rozłożony jego mundur wojskowy (ojciec był w AK). Powiedział mi tylko to, bo też nie mogłam być długo, dlatego że wyskoczyłam w czasie pracy, a to było dosyć daleko, bo przez cały plac trzeba było przejść. Położnictwo było po jednej stronie, a po drugiej stronie był szpital. Ojciec mi powiedział, że jutro przed piątą po południu muszę być na Forcie Dąbrowskiego, na Sadybie – myśmy mieszkali w pobliżu.

  • Czy mówi pani teraz o 1 sierpnia 1944 roku, czy o 1 września 1939 roku?

O Powstaniu.

  • Do Powstania dojdziemy. Wrzesień 1939 – wybuch wojny. Czy pani pamięta ten dzień?

Pamiętam.

  • Co wtedy się wydarzyło? Jak pani ten dzień zapamiętała?

Z samego rana, to była godzina ósma, dziewiąta, myśmy mieszkali na Sobieskiego 7, przyjechał żołnierz na rowerze, wjechał do nas z kartką do ojca. Matka [pyta]: „O co chodzi?”. [Ojciec] powiedział: „Już jadę do wojska”. [Dostał] wezwanie do wojska. Żołnierz pojechał, a ojciec wyszedł na szosę (wtedy mówiło się szosa, bo to było daleko od Śródmieścia), zatrzymał pierwszy z samochodów, który jechał. [Samochód] był pełen śpiewających żołnierzy. Półciężarowym, odkrytym [samochodem] jechali w stronę Warszawy. Zatrzymał się samochód, ojciec nam pokiwał i też pojechał.

  • Kiedy pani później zobaczyła swojego ojca?

7 albo 8 września. Za parę dni, za tydzień. Przyjechał do nas do domu na moment i powiedział, że już jedzie z kolumną transportu samochodowego Rydza-Śmigłego do… tylko teraz nie wiem: do Rumunii, czy na Węgry. Ale chyba do Rumunii. To był ostatnie dni, co go widziałam. Później nie pamiętam kiedy.

  • Ale wrócił do Polski?

Wrócił do Polski i później był w AK. Ale tego już nie wiedziałam. W każdym razie na końcu naszej posesji na Sobieskiego – posesja to było 2000 metrów kwadratowych, tak że to był spory kawałek ziemi – ojciec dla mnie i dla brata (miałam brata o dziesięć lat młodszego) zrobił staw. [W stawie] były rybki, żaby. Nad staw przychodzili chłopcy młodzi, ojciec się z nimi umawiał, i mieli swoje zebrania. To już później.

W czasie konspiracji, okupacji.Tak, w czasie okupacji. Przed Powstaniem.

  • Proszę powiedzieć jeszcze o sobie. Czy w 1939 roku, we wrześniu, już pani brała udział, jako pracownica służby zdrowia, w pomaganiu rannym?

We wrześniu?

  • Tak, we wrześniu 1939.

Nie, byłam dzieckiem. W 1939 roku siedemnaście lat miałam.

  • Jak to się potem potoczyło w czasie konspiracji? Jak pani trafiła do liceum konspiracyjnego?

Trafiłam w ten sposób, że jak ojciec został powołany do wojska, to matka została sama i przychodziła do mamy (zresztą była jakiś czas z córkami swoimi) rodzona siostra mamy, czyli moja ciotka, która całe życie marzyła o tym, żeby iść do szkoły położnych, żeby zostać położną. Mówi do matki w ten sposób: „Ty ją oddaj do szkoły. Koniecznie żeby poszła do szkoły”, dlatego że ta szkoła była honorowana przez Niemców. Myśmy chodziły, wszystkie uczennice tamtejszej szkoły, po ulicach w fartuchach i w czepkach (mam nawet zdjęcia różne).

  • Jak wyglądały szkolenia, nauka w konspiracyjnym liceum? Gdzie się spotykaliście?

To nie było [konspiracyjne]. Chodziłam normalnie do szkoły położnych na Karowej. Karowa 2a. To była szkoła zawodowa, [przygotowanie] do zawodu.

  • Czyli Niemcy tej szkoły nie zlikwidowali po wejściu do Warszawy?

Nie. Myśmy cały czas tam się uczyły i pracowały, bo trzeba było i [teoretyczne], i zawodowe prace [wykonywać]. Miałyśmy dyżury na oddziałach przy chorych. Pierwszy rok był teoretyczny, a drugi rok, to już się odbierało porody. Później jeszcze było pół roku stażu. Dwa i pół roku trwała szkoła.

  • Gdzie odbywał się staż?

Też na terenie szkoły.

  • Czy oprócz nauki w liceum zajmowała się pani czymś jeszcze w czasie okupacji? Z czego żyliście, z czego się utrzymywaliście – pani i rodzina.

Miałam młodszego brata, mama nie mogła iść do pracy i zostawić jego, [więc] często brałam dyżury prywatne. Bardzo często. Bardzo dużo kobiet po porodach brało dyżury prywatne, czyli byłam dzień i noc przy danej kobiecie na każde jej wezwanie. Z tego dawałam mamie pieniądze.

  • Czy po skończeniu liceum rozpoczęła pani pracę w konkretnym szpitalu w Warszawie?

Tak.

  • Jaki to był szpital?

Dzieciątka Jezus.

  • Na placu Starynkiewicza?

Tak. Pracowałam na sali porodowej przy odbieraniu porodów.

  • Jakie były warunki w szpitalu podczas okupacji? Czy niczego nie owało? Czy było wszystko normalnie, jak być powinno?

Raczej normalnie.

  • Jeżeli chodzi o Powstanie Warszawskie – jak się pani dowiedziała, czy w ogóle się pani dowiedziała przed Powstaniem, że ono się zbliża? Czy były sygnały?

To mi wtedy powiedział ojciec, jak leżał [w szpitalu], żebym „jutro” była przed piątą na Sadybie, na forcie. To raz. Po drugie – tylko nie wiem, w jakim to było okresie – u nas, nad stawem, były zebrania chłopców. Ojciec prowadził [zebrania].

  • I tam była wasza zbiórka?

Nasze zbiórki były. Byłam młoda, więc ojciec nie bardzo chciał mnie do nich przyłączać. Pilnowałam mostku, pilnowałam szosy, pilnowałam domu, czy ktoś nie przychodzi.

  • Pani przed wywiadem wspominała o Tolku. Proszę opowiedzieć, jaka była historia z Tolkiem Skoryną.

Moja matka, jak ojca jeszcze nie było, wzięła ciotkę do siebie do pokoju. Jeden pokój jej dała.

  • Jaką ciotkę?

Starsza osoba, niezamężna, sama, nie miała żadnej rodziny prócz mojej matki i siostry mamy. Ale siostra mamy nie miała warunków do tego, żeby ją wziąć. Była staruszką. Jak zmarła, miała sto lat (bez trzech miesięcy) – to już później, po oswobodzeniu. Mama ją wzięła i ona wtedy poprosiła, że ma koleżankę czy sąsiadkę (nie wiem, jakie było pokrewieństwo), że ma jakąś panią, właśnie matkę Tolka, którą musi wziąć chociaż na jakiś czas, bo ktoś miał po nią przyjechać. Mama się zgodziła. [Ta pani] przyjechała do nas, mieszkała razem z tą ciotką. Później przyjechał do niej syn, powiedział, że się rozszedł z żoną, że nie ma gdzie mieszkać i został u niej.

  • I to był…

Właśnie on.

  • Tolek Skoryna?

Tolek Skoryna. Codziennie, na ogół codziennie, chyba że była pogoda brzydka…

  • Czym się zajmował?

Tylko jeździł do Warszawy i tylko grał.

  • Ale był znany w Warszawie powszechnie?

Czy znany?

  • Tak.

Oczywiście. Oczywiście. On jeden jedyny chodził w czapce studenckiej z Politechniki Warszawskiej, brązowej czapce. Zresztą był kaleką, po [chorobie] Heine-Medina, więc źle chodził.

  • Na jakim instrumencie grał?

Na skrzypcach.

  • Proszę opowiedzieć, jak to się zdarzyło, że zna pani szczególną historię Tolka Skoryny. Co się stało, że spotkało go to, co spotkało. Proszę o tym opowiedzieć.

Dłuższy czas jeździł. Przeważnie w Śródmieściu działał, grał na skrzypcach. Wieczorem przyjeżdżał. Drobiazgi mu przynosiły nieraz panie, jakieś kanapki. Myśmy coś podejrzewali. W międzyczasie jeździłam (już nie pamiętam, czy raz w tygodniu, czy dwa) do swojej siostry ciotecznej. Jej mąż był profesorem gry na pianinie. Jeździłam do niej, bo miałam fortepian w domu, na lekcje do niego, na ulicę Elektoralną. Kiedyś tak przypadek zrządził, że poszłam… Miałam dosyć daleko do tramwaju, pętla była przy samej fosie na Sadybie, a ja mieszkałam na Sobieskiego, więc… Nie tak, jak teraz jest, zabudowane wszystko. Tam były pola. Po prostu łąki, pola. Spotkałam [Tolka]. Już przedtem, przed moim przyjściem, był Skoryna, czekał już na tramwaj, bo tam była pętla tramwajowa (nawet nie wiem, jaki numer [tramwaju]). Czekał na tramwaj, z tym że specjalnie z nim nie rozmawiałam, bo to dla mnie nie było towarzystwo. Był rozwiedziony, już pan z trojgiem dzieci, a ja byłam młoda dziewczyna przecież. Przeważnie wsiadał do drugiego wagonu, na pierwszej platformie stawał. Kiedyś były odkryte platformy, nie było tak jak teraz, zamykane wszystko. Wsiadłam do pierwszego wagonu i jechałam na lekcję gry na fortepianie. W pewnym momencie tramwaj – był zakręt, nie dojeżdżając do Elektoralnej (później Elektoralną szłam do swojej siostry ciotecznej) – zwolnił, bo motorniczy zauważył, że gdzieś dalej jest łapanka. Nie mógł zatrzymać się, więc zwolnił i wtedy Skoryna (bo i zatrzymał się na moment) przeszedł do mojego wagonu, pierwszego. Niemcy zatrzymali tramwaj i wszystkich wygrużali. Wtedy wyszłam, żeby iść na Elektoralną i on mnie wtedy wziął pod rękę. Jak nigdy w życiu, bo przecież nie utrzymywałam z nim [znajomości]. Wziął mnie pod rękę i mnie przeprowadził przez szpaler niemiecki. Rozstąpili się. Przepuścili mnie.

  • Jak by go dobrze znali?

Z tego wynikało. Ciągle z mamą myślałyśmy, że po prostu zwracają uwagę na to, że on jest kaleką. Przepuścili mnie z nim, razem, pod rękę mnie przeprowadzał, kawałeczek [dalej] powiedział: „Do widzenia” i sobie odszedł. A ja poszłam na [lekcję]. Przyszłam bardzo zdenerwowana do swojej kuzynki i też zastanawiałyśmy się dlaczego, co to w ogóle było. Potem – zawsze jak były zebrania chłopców przy stawie, na końcu naszej posesji, to [Tolek] siadał na mostku – taki murek był jeszcze…

  • Na Sadybie?

Tak, na Sobieskiego. Siadał i pilnował. Z tego wynika, że pilnował.

  • Obserwował.

Obserwował.

  • Czy mieliście podejrzenia, że współpracuje z Niemcami?

Tak. Później – wtedy, kiedy jego matka zadzwoniła, kiedy jego złapali Niemcy. Matka zadzwoniła i natychmiast przyjechał. [Jego matka] mówi: „A, ja się nie denerwuję, bo on zaraz przyjdzie”. Mama moja i ja byłyśmy bardzo zdenerwowane, że jego Niemcy złapali. I rzeczywiście zaraz przyszedł. Tylko zadzwoniła.

  • Jak pani myśli – dlaczego z Niemcami współpracował? Dla pieniędzy? Dla czegoś innego?

Nie wiem, czy dla pieniędzy. Nie wiem. Nie wiem, tego nie mogę powiedzieć.

  • Jaki los go spotkał?

Kiedyś wybierałam się na dyżur do pracy, na noc. Przyjechał około godziny trzeciej – czwartej po południu jeden z chłopców (ale nie znam nazwiska), którzy byli nad stawem, przychodzili, spotykali się. Przyjechał do mnie i powiedział: „Wszystko musisz zrobić, żeby on pojechał na ulicę Marszałkowską”.

  • Takie zadanie pani otrzymała?

Takie zadanie otrzymałam. „Wszystko musisz zrobić”. Więc myśmy poprosili jego do pokoju, bo miałam swój pokój, przyszedł i tylko moja rola polegała na tym, że zaprosiłam go do swojego pokoju. Tamten mu powiedział, że mają spotkać się z jakimś kolegą, który ma urodziny czy imieniny – już nie pamiętam – i żeby on coś zagrał, bo chcą może potańczyć czy coś. Powiedziałam, że nie mogę – dlatego że szłam na dyżur na noc. Nie bardzo chciał, dlatego że mówił, że się źle czuł czy zmęczony [był], ale koniecznie… Wiem, że obaj pojechali. W końcu się zgodził, wziął skrzypce. Oni pojechali jednym wagonem, a ja drugim wagonem, nie wiem dlaczego. Wsiadłam [do jednego wagonu] – „No to my wsiądziemy tam”. Znalazłam się na ulicy Marszałkowskiej, to był róg przecznicy, którą później mogłam dojść do szpitala. Powiedział: „Dziękuję ci bardzo, to już swoje sprawy…”. Dla mnie to było podejrzane – o co tam chodzi? Gdzie? Kto to? Odeszłam kawałek. Podczas mojej nieobecności, właśnie w tym miejscu podjechało dwóch – tak jak pokazywali w filmie – na rikszy, wysiedli. On w tym czasie – właściwie nie wiem dlaczego – zaczął grać na ulicy. Tamten [chłopak] – czy odszedł… musiał odejść, bo nie było go przy nim. Zaczął grać, podeszli do niego, czytali mu, dłuższy czas mu czytali [wyrok]. I – kilka strzałów padło. Zanim podeszłam, bo nie wiedziałam, o co chodzi, to jego wciągali do pierwszej [bramy] (to było przy bramie), nakryli go gazetami. Bardzo się przestraszyłam, wyszłam z bramy, bo widziałam, że już jest trup. Wyszłam, spotkałam tego kolegę. Powiedział: „Idź szybko do pracy”. Poszłam do pracy, przecznicą, bardzo zdenerwowana. Po drodze spotkałam – właśnie w pobliżu tej bramy – jego żonę. Z jego żoną nigdy nie rozmawiałam, tylko bodajże dwa razy [ją] widziałam, jak przychodziła do niego. Raz przyszła w sprawach rozwodowych czy coś, w sprawach dzieci – tego nie wiem. Poszłam na dyżur i potem dowiedziałam się – bo się dowiadywałam, co się stało z nieboszczykiem (bo z ulicy zawsze przywozili do prosektorium, we wszystkich ulicznych przypadkach). Poszłam do [prosektorium] i mówię: „Tutaj powinien leżeć Skoryna”. Mówią: „Tak, tak. Leży”. Pamiętam, wysunęłam szufladę i zobaczyłam, że leży. Przez kogoś dałam matce jego znać, że on leży – co ona zrobi? Przez koleżankę powiedziała, że ją to nie interesuje. Pytałam się później w prosektorium, to powiedzieli: „A, zrobiliśmy to co ze wszystkimi”. Ale nie wiem – czy do wspólnej mogiły poszedł…

  • Czyli nikt z rodziny się po niego nie zgłosił.

Nikt się nie zgłosił. Ani żona, ani matka. Bo tylko mogła żona albo matka przecież po niego [się zgłosić]. Ale żona przy tym była. Nie wiem, czy to nawet może żona coś załatwiła, żeby…

  • Czy jeszcze przed wykonaniem wyroku na nim pani podejrzewała, co go może spotkać?

Tego nie. Tego nie podejrzewałam. Tylko podejrzewałam, bo mama moja mówiła: „Pamiętaj, ty uważaj na niego, bo to coś – jak się wyraziła mama – cuchnie mi”.

  • Właśnie. Mając w pamięci to, że panią uratował z łapanki – gdyby pani wiedziała, że zostanie zastrzelony, czy zdecydowałaby się pani, żeby go na Marszałkowską zaciągnąć?

Chyba nie. Chyba nie. Nie. Żebym wiedziała, że to jest wyrok śmierci już na niego, to na pewno nie.

  • Wróćmy do pierwszego dnia Powstania. Dzień spotkania nad jeziorkiem, dzień zbiórki. Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?

Nie doszłam tam.

  • Nie doszła pani tam?

Nie doszłam, dlatego że umówiłam się z koleżanką, że przyjdzie na dyżur – godzina druga czy trzecia, już nie pamiętam, żebym mogła dojechać przed piątą na [miejsce]. [Koleżanka] spóźniła się. Dawała mi jakieś poważne powody, nie pamiętam jakie. Wiem, że znalazłam się na rogu Alej [Jerozolimskich] i Nowego Światu. Wtedy zaczęły syreny wyć, zaczęli chłopcy przebiegać. Stałam na przystanku. Tak mnie zastało Powstanie. Potem nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, ludzie uciekali do bramy, po bramach się chowali. Ja też do pierwszej [bramy się schowałam] – tam gdzie był przystanek. To było nad dzisiejszym „Empikiem” na rogu Alej i Nowego Światu, vis-à-vis BGK (nie wiem, co w tej chwili jest).

  • Cały czas jest bank.

Na pierwszym piętrze („Empik” jest na dole) była restauracja. Duża, wielka restauracja – chyba się nazywała „Cafe Club”, ale nie pamiętam, czy na pewno tak było. Kilka osób nas było i w nocy, na stole bilardowym, z całą kupką ludzi spałam. Spałam – jeżeli można to nazwać spaniem. Nad ranem Niemcy przyszli i popędzili nas do Muzeum Narodowego, do podziemi. Byliśmy wszyscy, stojąc, trzy doby. Było tłumnie, nie można było nigdzie usiąść, o położeniu się nawet nie było mowy. Potem przyszli Niemcy i powiedzieli, że wypuszczą nas pod warunkiem, że pójdziemy do tych bandytów, żeby przestali strzelać. Przerzucili nas pod ostrzałami, bo tam było gniazdo Niemców. Przeszliśmy na drugą stronę i jakaś pani mi właśnie [pomogła] – bo wszyscy się gdzieś porozbiegali. Zostałam, stałam przy bramie, nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, gdzie mam iść – tutaj Niemcy, tu [cywile] uciekają, tu Niemcy stoją. Jakaś pani podeszła, pytała się, czy mam gdzie się podziać. Powiedziałam, że nie, i zaprosiła mnie do siebie. Byłam parę dni…

  • Czy pamięta pani, gdzie to było?

Na Foksal. Na pewno na Foksal. Ta pani mieszkała na Foksal, bodajże na pierwszym czy drugim piętrze. Poszła i powiedziała: „Może się pani zatrzymać tutaj, zanim to się jakoś nie uspokoi”. Za parę minut przyszła i powiedziała, że sąsiadka jej ma rodzić, już zaczął się poród – a wiedziała, że jestem położną – czy nie mogłabym odebrać porodu, bo nie wie, co ma z nią zrobić (tam nikogo nie było czy sama była – już nie pamiętam). Odebrałam dziecko. Za parę dni znów druga przyszła, dowiedziała się, bo to bardzo szybko się rozeszło. Zrobiłyśmy formę izby porodowej. Potem jakiś lekarz, nie wiem, [kojarzy] mi się nazwisko Chodorowski (nie wiem, czy rzeczywiście on się tak nazywał, czy mi się to nazwisko plącze) mówi: „No, to wspólnie, ja pani pomogę”. Potem, za parę dni, ktoś dał znać, jakaś pani przybiegła i powiedziała, że w bramie na Foksal, w pierwszej bramie przy Nowym Świecie, kobieta już rodzi. W fartuchu wyskoczyłam i chciałam do niej biec, żeby czy odebrać tam poród, czy ją przetransportować. Kiedy wybiegałam na Foksal, Niemcy pędzili, otoczoną grupę ludzi, Polaków. Wepchnęli mnie w środek i razem ze wszystkimi ludźmi przebiegłam – bo nie było innego wyjścia, nie mogłam gdzieś na boki, bo był ścisły mur Niemców – przez Nowy Świat. Kilka trupów leżało już, bo z BGK strzelali. Do pierwszej bramy po lewej stronie wpadłam, przy samej bramie w rogu stanęłam i wtedy „krowa” zaczęła [ryczeć]. Straciłam całkowicie pamięć w tym momencie. Prawdopodobnie ze strachu. Później pamiętam, jak spotkałam – gdzieś musiałam chodzić, bo na ulicy chyba Wilczej spotkałam swojego kolegę, zresztą sympatię swoją (dlatego może tak pamiętam, bardzo mi to pozostało w pamięci), Czesława Gostyńskiego. […]. Odkąd poznał litery, zaczął pisać, to pisał swój życiorys – omal że codziennie – wierszem. Jest nawet urywek taki, spory – właśnie moment, kiedy mnie spotkał […]. Jak czytałam ten urywek później w domu, to właśnie ten moment [sobie] przypomniałam, jak spotkałam jego na Wilczej. Potem nie wiem w jaki sposób, spotkałam się z moim ojcem. To było w Śródmieściu. Wtedy nie można było powiedzieć, jaka to jest ulica, bo wszystko było porozkopywane, pełno gruzów. Ojciec mnie przetransportował do szpitala Dzieciątka Jezus. Tam już byłam jak u siebie, bo to nie w tym miejscu, gdzie była sala porodowa, tylko właśnie tam, gdzie był szpital z różnymi innymi oddziałami. Poszłam [do szpitala]. Tam – kapitulacja…

  • Czy była pani ranna fizycznie?

Nie. Tylko poszłam do pracy.

  • Jakie warunki panowały w szpitalu w czasie Powstania?

Było mnóstwo [rannych]. Na podłogach, na noszach. Jak była kapitulacja, to wtedy chyba jeszcze miesiąc zostałam z kilkoma koleżankami na terenie. Jak rodziny wychodziły z domów, a zostawali członkowie rodziny, którzy nie mogli [iść] – chorzy, bez nóg, przeważnie powstańcy, to rodziny całe wychodziły, a chorzy zostawali. Rodziny zostawiały karteczki w szpitalu, że tu i tu został taki i taki. Myśmy w to miejsce z noszami chodziły i po gruzach znosiłyśmy rannych do szpitala. Dla mnie to było straszne, dlatego że wychodziłyśmy z noszami, a Niemcy: Raus! Raus! krzyczeli i miotaczami ognia już palili dom, z którego myśmy wyszli. Później nas Niemcy załadowali (gdzie, to też nie wiem) w wagony, rannych, nas też – każdą do jednego wagonu, zabili deskami i jechaliśmy. To był koszmar. Jechaliśmy tydzień. Nie wiedzieliśmy gdzie. Jak zatrzymali [pociąg], otworzyli nas, to byliśmy w Krakowie. Na ulicy Kopernika ojcowie jezuici dali jedno skrzydło, żebyśmy mogli urządzić tam szpital polowy. Na Kopernika, naprzeciwko nas, był szpital świętego Łazarza. Bardzo mam nieprzyjemne wspomnienia po tych młodych ludziach w Krakowie, dlatego że myśmy się zwracali do młodzieży, żeby pomogła nam, bo trzeba było poprzenosić chorych. Nie było przecież ani łóżek, ani krzesełek. Myśmy kładły [chorych] na podłodze, na gołej, żywej podłodze. Prosiłyśmy nawet, żeby nam zorganizowali jakieś gazety, żeby można było rannych [położyć]. Powiedzieli: „Trzeba było się nie wygłupiać i nie robić żadnego Powstania. Jak zrobiliście, teraz sobie sami radźcie”. Jakoś myśmy [rannych ulokowali]. Był doktor Perzyński (pamiętam na pewno) z córką Marią Perzyńską, która była na Akademii Medycznej. Zorganizowaliśmy wszyscy [szpital polowy] – operacje się odbywały, pomagali nam, ze szpitala św. Łazarza przychodzili lekarze. Byliśmy tam do oswobodzenia. Trzy doby była idealna cisza w Krakowie. Nic się nie działo. Co i raz ktoś przyszedł i powiedział, że budynki, które były obstawiane Niemcami, [są puste]. „Nie ma nikogo, nie ma nikogo”. Dopiero zorientowaliśmy się, że po prostu jest już Kraków wolny i wróciłam do domu, do mojej mamy.

  • Czy pamięta pani, jak się potoczyły losy pani ojca?

Ojciec miał samochód. Samochód miał schowany. Trzeba było oddawać czy zgłaszać [samochody], tego nie wiem. Ojciec samochodu nie zgłosił, tylko w garażu faszyną, śmieciami zakrył. Rosjanie wtedy przyszli i powiedzieli, żeby oddał samochód. Nie wiem, jak to było, bo mnie przy tym nie było, mama mnie zabrała. Samochód ojciec wyprowadził – czy oni wyprowadzili – i zabrali ojca. Zabrali go i wiem, że był jakiś czas aresztowany, nie wiem gdzie. Skończyło się.

  • Kiedy wrócił do domu? Długi czas spędził w więzieniu?

Uciekł stamtąd. Dostał się chyba do Niemiec. Później był u jakiejś babki (a mama moja żyła) i ona go ukrywała. Już się nie pokazał u nas. Dopiero się pokazał wtedy, jak moja mama zmarła. Brat skończył politechnikę, pojechał do Wrocławia, [gdzie] miał się już zadomowić, mieszkać. Mama pojechała zobaczyć, jak tam jest i tam nagle zmarła. Mamę sprowadziliśmy, a ojciec później się pokazał. U mnie się pokazał. Już byłam mężatką, to już późno, w pięćdziesiątym którymś roku.

  • Czy za mąż wyszła pani po wojnie?

W grudniu 1945 roku. W grudniu 1946 roku urodził się mój pierwszy syn.

  • Jakie jest pani najbardziej tragiczne wspomnienie z okresu Powstania Warszawskiego? Czy może była pani świadkiem aktów ludobójstwa?

Strzelania ciągle się zdarzały. Na przykład widziałam, jak na Elektoralną jechałam (właśnie z [Tolkiem]), to strzelali – ludzie padali. Często się zdarzało.

  • Jak pani zapamiętała Niemców, których pani spotkała? Bo mówiła pani, że jeszcze miesiąc po upadku Powstania szpital działał, na Starynkiewicza.

Tak.

  • Jak Niemcy się zachowywali?

Spokojnie. To nie było tak, że się bili czy nas mordowali. Nie, tego nie można powiedzieć. Ale bardzo cynicznie [się zachowywali], że: „Już uciekajcie, bo musimy to wszystko spalić”. Rzeczywiście od razu miotacze. Pierwszy raz w życiu widziałam taki miotacz. Zapalali i płomieniem wszystko palili. Ale tylko krzyk słyszało się. Albo Hände hoch!, albo Raus! To nie było przyjazne na pewno.

  • Jak po latach ocenia paniPowstanie Warszawskie?

Już w tej chwili nie mogę tego zrozumieć. Nie mogę. Do dzisiejszego dnia nie wiem, jak to było. Znaczy jak było, to wiem, ale nie mogę zrozumieć, czy to dobrze, czy to źle. Nie wiem. Niby to wielkie bohaterstwo było, wielkie, ale czy to było potrzebne, to nie wiem. Tyle ludzi zginęło i to młodych…

  • Czy pamięta pani, jak ludność cywilna Warszawy w trakcie Powstania podchodziła do Powstania, do powstańców warszawskich?

Różnie. Różnie. Jedni krzyczeli na nas, a inni znów nieba by uchylili. Tak że różnie z tym bywało. Sama podczas Powstania Warszawskiego straciłam oboje dziadków – rodziców mojego ojca i mojego ojca rodzonej siostry syna. Miał dwadzieścia lat. Nie zorientował się. Jak go Niemiec kopnął w brzuch, zawieźli go do szpitala, było wszystko popękane i zmarł. Tak że to było przeżycie dla tych, co… To było straszne.

  • Czy chciałaby pani coś przekazać młodemu pokoleniu Polaków?

Co mogę… Żeby się kochać. Nie zabijać się. Tak, jak dzisiaj patrzę, to nieraz nie wierzę w to, że tak może być, bo nasze dzieciństwo, młodość nasza, była w piwnicach, po różnych kątach. Nieraz w piwnicy po ciemku palcami się szukało cegły, żeby można było podłożyć pod głowę i przespać się. Straszne było. A dzisiaj młodzież – Boże! Aż nie do uwierzenia. Mój młodszy syn kończył Gimnazjum [imienia] Władysława IV – róg Jagiellońskiej, w tej chwili Solidarności, to kolega jego, który mieszkał po drugiej stronie ulicy, samochodem dojeżdżał do szkoły. A kiedyś…Szłam do szkoły położnych – mieszkając na Sobieskiego, szłam do szkoły na Karową 2 na szóstą rano. Zimą, pamiętam, jak szłam. Pieszo. Pieszo! Po szosie do Belwederskiej, Belwederską w górę i później…

  • Ile to kilometrów w jedną stronę?

Podobno dwanaście.

  • I tak dzień w dzień?

Dzień w dzień. Miałam dyżury dwudziestoczterogodzinne, później brałam też dyżury prywatne. Mając niecałe dwadzieścia lat, musiałam utrzymać matkę i brata. To nie to co dzisiaj – żądają tylko. Młodzież to tylko żąda. Szłam, to nieraz zimą zawieja, nieraz się szło pod wiatr, to na policzkach łzy mi marzły. Taka była młodość. Potem zaraz za mąż wyszłam, bo w Krakowie poznałam swojego męża, [gdzie] właśnie razem pracowaliśmy.

Czy pani mąż był mieszkańcem Krakowa?Nie, tylko nas wywieźli do Krakowa i myśmy razem pracowali na oddziale.

  • Jak się potoczyły pani losy po Powstaniu?

Pojechałam do Poznania, bo tam mój mąż był na medycynie w czasie okupacji, u profesorów poznańskich. Jechali do Poznania objąć katedrę i pojechałam razem z nim. Pracowałam na ulicy Polnej, w klinice akademii medycznej, na oddziale. Tak że wyszłam za mąż, mąż studiował. I trzeba było wybrać – jak wychodziłam za mąż, tak się mówiło, że dziecko to wtedy, jak się jakoś ustabilizujemy. Tak nie wyszło. W trzy miesiące po ślubie zaszłam w ciążę i musieliśmy wybrać. Wtedy już byłam położną, mąż był na drugim roku medycyny. Musiałam zrezygnować ze studiów, musiałam iść do pracy, żeby utrzymać jego i dziecko. I tak było. Potem mnie się materialnie, za jakiś rok czasu po urodzeniu dziecka, bardzo poprawiło, bo pojechałam do Święciechowa (to jest pod Poznaniem, [około] siedemdziesiąt kilometrów), [gdzie] zmarła położna i mnie namówili, żebym tam pojechała i objęła stanowisko położnej, gminnej. Na całą gminę pracowałam, było mi materialnie dobrze i mogłam mężowi pomóc – był na akademii.

  • Kiedy z powrotem, na stałe sprowadziła się pani do Warszawy?

Jakieś sześć lat po wojnie.

  • Jak pani porówna powojenną Warszawę i dzisiejszą Warszawę z tą przedwojenną…

Nie, no też jest szalona różnica. Przecież w tej chwili to jest Warszawa piękna. Tylko że ja, szczerze powiedziawszy, urodzona, wychowana w Warszawie, z dziada pradziada warszawianka – nie znam w tej chwili Warszawy. Zupełnie. Nie znam. Znam stare zaułki. Przede wszystkim Warszawa była – na ogół, bo zdarzały się wyższe budynki – parterowa. W tej chwili każdy musi mieć swój pokój – czy nawet najlepiej to elegancką willę – a kiedyś się w suterynach całe rodziny gnieździły. I byli szczęśliwi wszyscy. W tej chwili – nie, nie ma porównania. Skleciło się z desek łóżko, sienniki były napchane trawą czy sianem. Kiedyś było zupełnie inaczej i dzisiaj jest inaczej. Dzisiaj apartamentowce budują i też [ludziom] źle. A nam było bardzo dobrze. Dlatego widzę nasze pokolenie – moje pokolenie – jak człowiek może, obojętnie co zjeść i przespać się, to jest szczęśliwy. Bardzo szczęśliwy. Nie musimy mieć eleganckich willi, nie musimy mieć samochodów eleganckich. Też mam samochód – starego trabanta, szesnaście lat. Stoi. I szczęśliwa byłam. Nam nic nie imponuje – jakiś dobrobyt materialny. Nam imponują ludzie. Teraz patrzę, że ludzie – jeden drugiego w łyżce wody mogliby utopić. A kiedyś… Matka nie miała co dać jeść nam, to nieraz kartofle na płycie kładła i smażyła, ale jak ktoś by przyszedł, to by wszystko oddała. A w tej chwili nie. Nie są ludzie dobrzy.

  • Jak pani myśli – co sprawiło, że pani tak odbiera te dzisiejsze pokolenia, że są inne niż tamte? Co na to wpłynęło, że ludzie są dzisiaj tacy…

Na przykład patrzę po sobie. Człowiek chciał, jak miał dzieci, to chciał – pamiętając o swoich przeżyciach – żeby dziecko miało wszystko. Żeby nic nie robiło, żeby miało wszystko to, czego myśmy nie mieli. To niedobrze. To niedobrze. Już nie wiedzą, co mają chcieć. Wszystko im się nie opłaca, wszystko… Teraz dzieci mają… Moje wnuki – też to samo.

  • Czy mogłaby pani coś pozytywnego na koniec powiedzieć młodemu pokoleniu Polaków? Jakieś pozytywne przesłanie?

Właśnie tak, jak powiedziałam, żeby zrzucić z siebie nienawiść, żeby się kochać… Z każdego szczęścia bardzo się cieszyć i być zadowolonym. Żeby nie żądać czegoś nadzwyczajnego.
Warszawa, 21 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadzi Mariusz Rosłon
Wanda Wiśniakowska Stopień: cywil, położna Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter