Wiesław Lebert
Moja przygoda z podziemiem, bo można tak to nazwać, zaczęła się jeszcze w latach 1940 –1942. To było za czasów mojego ojca, który był bardzo zaangażowany w ruch podziemia, był żołnierzem AK. Byłem wtedy bardzo młodym człowiekiem. On mnie zainspirował i wciągnął w krąg harcerstwa. Zawsze bardzo się interesowałem lotnictwem. Ojciec chciał, żebym był lekarzem, ale dla mnie od najmłodszych lat, niemalże od urodzenia, dwa patyki na krzyż to był już samolot i tak zostało. Ojciec mój był lekarzem, ordynatorem szpitala zakaźnego na Woli. W wieku lat sześciu, siedmiu zachorowałem na dyfteryt. Wtedy jeszcze przeciwko błonicy nie było szczepionek i byłem w śmierci klinicznej; ledwie to przeżyłem, tym niemniej wyszedłem. Efektem późniejszym była gruźlica. Wtedy też ojciec wyciągnął mnie z tamtego świata, ale straciłem płuco. Niezależnie od mego stanu zdrowia w dalszym ciągu interesowałem się i byłem związany duszą z lotnictwem. W tym kierunku poszedłem do samego końca konsekwentnie, do dnia późnej starości, jako że za niecały miesiąc kończę lat osiemdziesiąt. Co jest w pewnym sensie fenomenem w stosunku do mego ogólnego stanu zdrowia, jako że nie skończyłem do dnia dzisiejszego mojej przygody lotniczej i czynnie pracuję w dalszym ciągu w tym kierunku.Wracając do dawnych lat, czyli do okresu okupacji niemieckiej – w latach przed 1939 rokiem z uwagi na mój stan zdrowia i leczenie mieszkaliśmy w Radości i w Otwocku ze względów klimatycznych. Także [podczas] kampanii 1939 roku, walki o Warszawę, byłem jeszcze biernym obserwatorem z perspektywy tej linii otwockiej. Natomiast po upadku Warszawy włączyłem się już jako świadomy harcerz do akcji podziemnej, która mnie zaprowadziła bezpośrednio do kontaktów z ludźmi z AK. Moim bezpośrednim przełożonym w Armii Krajowej był porucznik Wacław Loth, pseudonim „Kupiec”; on mnie poprowadził dalej. Jego przełożonym był sławny „Dyrektor”, generał Chruściel. Wyżej już nie można sobie wyobrazić, bo on był komendantem głównym.Moja działalność podczas Powstania polegała na wykładaniu świateł i zbieraniu zrzutów. Drogą radiową otrzymywaliśmy [wiadomość], jak światła mają wyglądać, jak mają być rozłożone, według jakiego kodu. Na Kruczej 19 miałem tak zwany punkt techniczny i tam były światła montowane, a następnej nocy rozkładane na dachach. W jaki sposób? Główne punkty to były kino „Polonia”, róg Pięknej i obecnego MDM, i kino „Palladium”, bodajże na Wilczej czy Hożej. To były zasadnicze dwa punkty, poza punktami na Kruczej, już na poziomie jezdni. Fale bombowców zrzutowych, które startowały z Włoch, kierowały się właśnie do Śródmieścia. Znaleźć odpowiedni kod świateł w morzu płomieni – to graniczyło naprawdę niemalże z cudem. Z tych powodów można powiedzieć, że osiemdziesiąt procent zrzutów poszło w ręce Niemców.Zrzuty te odbywały się w ten sposób, że był bardzo nieduży spadochron, czyli szybkość zrzutowa była możliwie na tyle [mała], żeby pojemnik się nie rozbił całkowicie. To były rury [o długości] dwa i pół do trzech metrów rozkładane na pół; tam były gotowe już – nie do zmontowania, ale gotowe – piaty i tak zwane z niemiecka pancerfausty, łącznie z amunicją. Z początku ulica Krucza i okolice Śródmieścia były systematycznie, falami bombardowane przez sztukasy. W nocy, kiedy Niemcy już nie operowali lotnictwem, odbywało się to tak, że oni ostrzeliwali Śródmieście zupełnie niespodziewanie z różnych punktów granatnikami. Z tego tytułu bardzo wielu moich kolegów, współpracowników, zginęło. Ja miałem w tym wypadku wyjątkowe szczęście, że przetrwałem do końca. Wrócę na chwilę do początków Powstania, które miały bezpośredni wpływ na moją działalność, o której w tej chwili wspomniałem. Ze względu na pracę ojca, który był ordynatorem szpitala zakaźnego (a jak wiadomo, Niemcy szalenie się bali chorób zakaźnych), mieszkaliśmy na ulicy Wiejskiej 1, czyli dokładnie na rogu ulicy Pięknej. Trzeciego dnia Powstania Niemcy zaczęli sobie robić tak zwane przedpole, a więc wpadli, oblali benzyną akurat naszą bramę, która była vis à vis hotelu sejmowego, gdzie mieli swoje bunkry do ostrzału przedpola na ulicy Wiejskiej i Pięknej, wypędzili nas i po prostu podpalili cały ten sektor. Ale zanim to nastąpiło, przebiliśmy się do sąsiedniego bloku piwnicami; tam żeśmy spędzili jeden czy dwa dni. Następnie podobnie do ulicy Matejki; tam żeśmy spędzili też kilka dni. W miarę wypalania przedpola spędzili wszystkich pacjentów, lekarzy i personel Szpitala Ujazdowskiego vis à vis hotelu sejmowego po drugiej stronie ulicy (to były takie budynki z czerwonej cegły bardzo dobrze znanego przed wojną Szpitala Ujazdowskiego) i ustawili nas szeregami do rozstrzelania. Ci, którzy byli na noszach, byli pierwsi, później byli stojący pacjenci, a później personel medyczny, aż do końca. Ojciec znalazł przełaz, taką dziurę w płocie, i krzyknął: „Kto w Boga wierzy, za mną!”. Myśmy stali akurat szczęśliwie w ostatniej linii i cały szereg osób uciekło tą dziurą na teren Alej Ujazdowskich 18, gdzie objęli już nas powstańcy. Stamtąd był krótki przekop, taki, jakie były podczas Powstania. Po trzech dniach uciekliśmy już do Śródmieścia, to znaczy na ulicę Wilczą, bo tam był punkt zborny i tam utworzył się szpital polowy prowadzony przez mojego ojca. Myśmy mieszkali na ulicy Poznańskiej 14 z uwagi na to, że tam było wolne mieszkanie mego wujka, to znaczy brata mojej mamy, i tam żeśmy właściwie prawie do końca Powstania przetrwali, bo ten rejon ulicy Poznańskiej był tylko ostrzeliwany z urzędu pocztowego, ale nie był zniszczony bombami. W tym okręgu mniej więcej do ulicy Marszałkowskiej była działalność sztukasów – czyli od Kruczej, a właściwie nawet od Przyczółka Czerniakowskiego, do Marszałkowskiej. Dalej już nie operowali, tak że najwyższy ostrzał to był odcinek Śródmieścia do Alej Ujazdowskich i Jerozolimskich. Po pewnym czasie nasza zdolność akumulatorów, żarówek i sprzętu technicznego skurczyła się w zastraszający sposób, więc zrobiliśmy dwa wypady przekopem mniej więcej na wysokości obecnego „Smyka” do składu technicznego, który był w podziemiach Banku Pod Orłami; to było zasilenie techniczne. Miałem legitymację i byłem przydzielony do ITL-u, co można streścić: Instalacje Techniczne Lotnictwa. Różnie to interpretowano, „Instytut Lotnictwa” czy coś, ale w zasadzie to ten skrót. To było bardzo szczegółowo opisane w książeczce „Dzieje Powstania Warszawskiego” naszej łączniczki, której imienia nie pamiętam, ale [nazwisko miała] Szołdrska. Starsza już pani, niestety, chyba już nie żyje. Tym niemniej, dokładniejsze relacje z tego okresu są w Związku Powstańców Warszawskich na Długiej, gdzie moją relację można dokładniej uzupełnić. Instalacje Techniczne Lotnictwa miały w swojej perspektywie rozwoju Powstania, objęcia zasięgiem Okęcia, zabezpieczenie sprzętu lotniczego i przede wszystkim obecnej fabryki WSK, czyli Bayerische Motorwerke. Niestety, to było tylko legendą i marzeniem nie do zrealizowania. W każdym razie, wiadomo, że Powstanie rozwijało się; później padła Starówka, padł Żoliborz, padł Mokotów, forty mokotowskie, tak że stosunkowo niewielu powstańców przeszło jeszcze kanałami, bo jeszcze najwięcej ze Starówki. Ci, którzy mieszkali i operowali na terenie Żoliborza dalszego i Mokotowa, tej możliwości nie mieli, tak że przejście kanałami dotyczyło właściwie Starówki i Śródmieścia do ulicy Królewskiej.
- Czy mógłby pan powiedzieć coś jeszcze o Powstaniu?
Oczywiście. Okres już zawężania się Powstania, kiedy padła sławna PAST-a – pozostało właściwie Śródmieście, które jeszcze było prawie do samego końca enklawą powstańców. Ojciec miał swój odcinek – czy raczej ambulatorium, szpitalik dla powstańców – na Wilczej. Mieszkałem na Poznańskiej, to jest drugi czy trzeci dom od rogu ulicy Wilczej. Chciałbym się skupić na mojej działalności aż do końca. Powstanie w zasadzie upadło, a przynajmniej się miało przed samą kapitulacją. Mimo podpisania kapitulacji, szpital i powstańcy, którzy byli ciężko ranni i nawet lżej, ale nie mogli brać udziału w Powstaniu, już byli poza nawiasem walk, zostali zgromadzeni właśnie w tym szpitaliku u mego ojca. Byliśmy tam prawie aż do końca listopada, a jak wiadomo, dopiero 17 stycznia przyszli Rosjanie poprzez Przyczółek Czerniakowski. Było kilka nieśmiałych i nieudanych prób przebicia się do Śródmieścia jeszcze w czasie walk, ale to było marginesowo robione i nie wiem, czy nawet usankcjonowane przez władze radzieckie, a raczej prawie nie – to byli tylko ochotnicy, tak że to nie miało żadnego wpływu na przebieg Powstania. Jest jeden fragment wart podkreślenia, jeżeli chodzi o działalność lotniczą. Po ustaniu zrzutów broni od aliantów przylatywały do nas z terenu obecnego osiedla Orlik (tam były pola, oczywiście) kukurużniki, które zrzucały tak zwaną
swinaja tuszonka, czyli puszki, kasza i boczek czy słonina, co rzeczywiście nam bardzo pomagało w tym okresie, gdzie dostawy wody były zerowe, a żywności prawie żadne. Próbowali zrzucać bardzo prymitywne uzbrojenie, to znaczy pepesze i karabiny, ale to było w skrzynkach bez żadnych spadochronów i zanim doleciało do ziemi, to już był proszek, nie było już co zbierać z błota i kamieni. To był fragment, jeśli chodzi o działalność rosyjską czy sowiecką. I na tym można zakończyć moje przygody lotnicze. Po podpisaniu rezygnacji dostałem bardzo ciekawe pismo, a raczej dokument (nie wiem, wątpię, czy była z tego zrobiona nawet kopia) – AKO, to znaczy Armia Krajowa Odrodzona. Przez kogo to było dokładnie firmowane, trudno powiedzieć. Dostałem drugi pseudonim, „Główny Komendant Kora”, później „Sierżant Kos”, i to było wydane na kartce z przedwojennego paszportu. Niestety, [zginęło] łącznie z resztą moich dokumentów. Miałem przepustkę ze stempelkiem AK i wojska na poruszanie się, bo bez tego w ogóle cała działalność powstaniowa była niemożliwa, a przede wszystkim miałem regularną legitymację podpisaną przez „Montera” i „Intelektora”. Poza porucznikiem Lothem, tak jak mówiłem pseudonim „Kupiec”, spotykałem się jeszcze z drugim współpracownikiem dowództwa lotnictwa, Więckowskim. To był też bardzo rzutki i energiczny młody człowiek. Z technicznych pracowników byłem chyba właściwie jeden i wszystkie dyrektywy na temat działalności, zrzutów i zbioru tych zrzutów, przechodziły właściwie przez moje ręce, bo ja dostawałem wtedy rozkład świateł, montaż i później zrzuty. To były trzy moje kierunki działalności powstańczej. Chyba na tym można skończyć bezpośrednią relację powstańczą z walk.Nadszedł październik, listopad. Ludność cywilna została wysiedlona systematycznie do obozu w Pruszkowie, czyli Warszawa została opuszczona, bo wojska radzieckie nie wchodziły, a Niemcy się wycofali. Był okres kilkumiesięczny, a raczej prawie dwuipółmiesięczny, kiedy Warszawa była martwa, nie było nikogo. Zwierzęta zostały zjedzone – i konie, i psy, i wszystko, co żyło. I wtedy zaczęli wkraczać właściwie niszczyciele, to znaczy Niemcy na zasadzie specjalnego komanda – Brandkommando. I ulice, szczególnie na przykład Mokotowska w całości od Placu Trzech Krzyży, kościół na Placu Trzech Krzyży, aż po Żoliborz, dom po domu były wypalane przez Brandkommando. To nie było zniszczone – tam były obsunięcia się ścian, był wypalony środek, ale sama ulica i budynki w tym sektorze, aż do obecnego MDM, były właściwie tylko zniszczone przez artylerię, pociski, bomby, już nawet nie przez lotnictwo. Resztę zrównali Niemcy, właśnie te Brandkommanda. 11 listopada otrzymaliśmy rozkaz wymarszu, to znaczy ewakuacji naszego szpitala na Dworzec Centralny. Tam były podstawione wagony ciężarowe z takimi, jak to się mówi, kozami, czyli piecykami, i taki starszy już wehrmatowiec, który w zasadzie był już nie do służby liniowej, ale jako dozorca, pilnowacz. Wtedy wyjechaliśmy z Warszawy przez Pruszków, nie zatrzymując się, do Krakowa Płaszowa. W tym momencie nastąpiło pewne zamieszanie wśród Niemców, że ci, którzy nas pilnowali, już schodzili z wagonów, a SS, która czekała, jeszcze nie wkroczyła do naszego transportu. Ponieważ ojciec mój był takim głównym i lekarzem, i kierownikiem tego transportu, zarządził, że kto może się ruszać – do ewakuacji. Sporo nawet rannych powstańców objęli mieszkańcy Krakowa. Kto mógł się dalej ruszyć, poszedł dalej; ci, którzy już nie mogli się ruszać, poszli wprost do gazu, czyli do Oświęcimia. Można powiedzieć, że to było faktyczne zakończenie Powstania i tej naszej działalności – naszej, to znaczy mojej i rodzinnej. Chyba na tym możemy postawić kropkę nad „i”. Następne, już poza działalnością Armii Krajowej i w ogóle konspiracją, było to, że ponieważ zdarzały się w Krakowie tak zwane wpadki – Niemcy szukali w Krakowie resztek powstańców i likwidowali, jeżeli mogli – więc ojciec wziął nas na furkę, dogadał się z góralami i żeśmy uciekli do Zakopanego. Tam żeśmy przeczekali chyba do stycznia, lutego, zanim weszli Rosjanie i objęli cały okręg zakopiański. W Zakopanem i w Krakowie było sławne więzienie na Montelupich. Tych powstańców, których Niemcy zgarnęli w Krakowie i z Zakopanego, likwidowali na miejscu w Zakopanem i w Krakowie na Montelupich. Uciekłem wtedy łącznie z góralami na Halę [?] i tam żeśmy doczekali, aż przyszli Rosjanie. To było właściwie wszystko, co mógłbym panom streścić.
- Jeszcze powracając do Powstania, czy byli państwo jakoś uzbrojeni? Czy oddział miał bezpośrednią broń, czy tylko wyposażenie techniczne?
Myśmy mieli broń, ale nie braliśmy bezpośrednio udziału na barykadach. To były właściwie tylko takie krótkie akcje „odgryzania się”. Mianowicie, operowaliśmy bezpośrednią wymianą strzałów w Alejach Jerozolimskich, kiedyśmy się przedzierali po uzupełnienia techniczne do Banku Pod Orłami na ulicy Widok. I to była dziwna rzecz, że tam były akumulatory i światła. W jaki sposób one się tam znalazły, tego nie mogę nawet w największej fantazji wymyślić; w każdym razie tam się znajdowały. To był taki bezpośredni zbrojny incydent. Ale pierwszy, to był przekop na początku Powstania, kiedyśmy uciekali z ojcem i rodziną, to znaczy matką i siostrą, trzeciego dnia Powstania. To był właściwie nie tyle wykop, co mały rów i płyty chodnikowe. Niemcy ostrzeliwali wzdłuż Alej od Placu Trzech Krzyży, z terenu chyba kościoła. A poza tym bardzo znany budynek i bardzo uczęszczany, Soldatenheim, który istnieje do dnia dzisiejszego w nienaruszonym stanie, z tym że tam jest tylko taki ogródek i pomnik Witosa, a cały półkolisty budynek jest w takim stanie, że można go w tej chwili eksponować. Stamtąd właśnie był ostrzał, i to przykry, bo była bliska odległość między Alejami a tym domem, właśnie przy Alejach Ujazdowskich 18. Dawniej tam było mieszkanie najmłodszego brata mojej mamy, którego już tam nie było – siedział wtedy w więzieniu za działalność gospodarczą w okresie [okupacji]. I tam żeśmy trzeciego dnia tym wykopem uciekli, ale już uzbrojeni przez powstańców, bo już ten okręg aż do Soldatenheimu był obsadzony przez powstańców. Podkreślam, że to był początek Powstania, to było trzeciego dnia.
- W co byli państwo wtedy uzbrojeni?
To była krótka broń, waltery i szmajsery.
- Czy samo przejście było ciężkie?
Trzeba było się czołgać, bo najmniejsze wychylenie głowy… Tak samo drugi przekop był dalej. W tej chwili ten dom też nie istnieje, w którym kilka dni nocy żeśmy nocowali – to był róg Wilczej, ale po drugiej stronie, już od strony Poznańskiej. Tam też była barykada, ale już lepiej uzbrojona i wykonana.
- Czy w czasie Powstania słuchali państwo radia i czy dochodziła prasa?
Do mnie jak najbardziej tak, bo musiałem mieć niemalże codzienne kontakty radiowe przez Radio „Błyskawica” – przecież oni podawali mi rozkład świateł.
- Czyli pan odczytywał bezpośrednio rozkład świateł.
Tak.
- Jak wyglądały kombinacje świateł? Co to było?
To były na przykład ogon i strzałka, romb.
- Na jak dużej powierzchni?
Na ogół całego dachu. Jeżeli weźmiemy dach kina, ale nie „Palladium”, bo to byłby luksus, to był prawie płaski dach, nowoczesny dom… Najbardziej przykry i najbardziej niebezpieczny był dach na rogu ulicy Pięknej i w tej chwili tego placu. To był nieduży, trzypiętrowy dom o papowym, spadowym dachu. Ostrzał snajpera był od kościoła, czyli ta strona była wolna i tu można było, że tak powiem, szaleć. Biorąc początek domu, gdzie jest w tej chwili kino „Polonia”, aż do ośrodka Czerwonego Krzyża w następnym domu, który jest również identycznie zachowany, tylko odremontowany z zewnątrz – w każdym razie nie był zniszczony – ten odcinek był sporej długości, prawie do 50 metrów albo więcej. Nie był idealny, ponieważ dach był spadzisty. Samolot nadlatywał przeważnie od strony Puszczy Kampinoskiej i stamtąd doskonale to widziałem, była widoczność.
- Mówił pan, że w zrzutach głównie były piaty. Czy coś jeszcze się tam znajdowało, czy coś jeszcze pan odbierał?
Pancerfausty. Piaty i rodzaj pancerfaustów do niszczenia drobnych czołgów, które były sterowane kablem – to były goliaty.
- Czy na przykład pożywienie też zrzucano?
Nie, żadnego pożywienia, w przeciwieństwie do późniejszych zrzutów ruskich. To były idealne pojemniki na spadochronach. Przestrzelenie spadochronu nie dawało żadnych właściwie efektów i nie niszczyło spadochronu jako takiego. Ponieważ były to spadochrony nie dla ludzi, tylko dla sprzętu, więc miały stosunkowo dużą czaszę, ale szybkość spadania była dobra i dolatywały, można powiedzieć, w stanie idealnym, nieotwarte. Wzdłuż całego cylindra wysuwało się taką zawleczkę, otwierało się na pół i już był gotowy zrzut.
- Chciałbym pana zapytać o jeszcze wspomnienie z Powstania, które pan najlepiej zapamiętał.
Takie rodzinne [wspomnienie]. Trzeciego dnia Powstania, tak jak mówiłem, Niemcy wpadli z kanistrami. Myśmy mieszkali w oficynie. To był taki kwadrat, brama była dokładnie na wprost obecnej bramy hotelu sejmowego, po dwóch stronach były stanowiska karabinów maszynowych, takie małe
à la bunkry niskie. Był ostrzał ulicy. Ten narożnik to był taki miniogródek, na trzecim piętrze mieszkała rodzina Piłsudskich. Myśmy mieszkali w poprzek, było duże podwórko i jakąś pozostałością parku był przepiękny dąb, który rósł na okrągłym klombie. Myśmy mieszkali na trzecim, najwyższym piętrze. Moja matka była po operacji wyrostka robaczkowego, szwy były jeszcze bardzo świeże. Jak żeśmy ją znosili do piwnicy obok, trzeba było przejść kawałeczek wzdłuż ściany przez podwórko i wejście do piwnicy. Drugiego dnia Powstania, jak wpadli pierwsi Niemcy, to od razu zastrzelili parter tego budynku, a parter to dozorca, pan Kobus, który tam mieszkał z synami. Jakkolwiek ten najmłodszy Kobus się uchował i prawdopodobnie jeszcze pracuje w Locie, bo go widziałem. Myśmy już wynosili mamę; współlokatorzy przebili przejście w piwnicy wzdłuż Pięknej do następnego domu. Tam spędziliśmy dwa, trzy dni, ponieważ tu już się dom wypalił. Z takich rzeczywiście ciekawych momentów – patrząc z drzwi wejścia do piwnicy, widzieliśmy, jak się firanki i meble palą. To jest rzeczywiście nie do zapomnienia widok.
- A jakie ma pan najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorszy był moment, kiedy myśmy uciekali, to znaczy przechodzili, podczas gdy padały strzały, bo oni ustawili karabiny maszynowe… Obecnie tam jest restauracja „Ambasador”, dalej był plac i niewykończony budynek z czerwonego kamienia, i ogródek. Tam wszystkich lekarzy, personel, chorych „oczyścili”, a to było kilkaset osób. Spędzili tę gromadę, ustawili karabiny maszynowe i wykaszali po kolei. I ta fala rozstrzelanych ludzi kładła się jedni na drugich, bo między nami było, powiedzmy, trzy, cztery kroki. Moment bezpośredniego widoku rozstrzelania tych ludzi – nawet do dzisiejszego dnia nie potrafię tego sobie… Bo to było za świeże, to było właściwie trzeciego dnia Powstania, więc człowiek myślał raczej o tym, żeby dostać się do swojego oddziału, do swojej jednostki, a tu – przywitanie było w sposób wyjątkowo tragiczny. Nie wiem, czy kogokolwiek zidentyfikowano. Przypuszczam, że chyba oni tam zostali wszyscy pochowani. Ten dom w tej chwili, widzę, jest już otynkowany, ale jeszcze kilka miesięcy temu był w takim stanie surowym.
- Czy po wojnie spotkały pana jakieś represje?
Pracując w KLM czułem się bardzo dobrze, właściwy człowiek na właściwym miejscu, jak to się mówi. […] Po powrocie z Kanady 7 lutego 1965 roku – to był poniedziałek – samolot mój miał wracać z Moskwy do Warszawy. W przeddzień przyszedł bardzo miły i sympatyczny kolega z biura meteo i przyniósł mi mapy. Nie wiedziałem, że to mapy – to był rulon zawinięty w szary papier. Mapy rzeczywiście żeśmy otrzymali, ale to były mapy synoptyczne, na lot powrotny. Więc mówię: „Słuchaj, ponieważ ja jutro, czyli w niedzielę, nie pracuję, więc bądź uprzejmy wziąć te mapy i zanieść kapitanowi”. Bo mapy synoptyczne to meteorologia, czyli bezpośrednio podlega kapitanowi, nie personelowi technicznemu, tak jak ja; pierwszy, drugi pilot rządził tymi sprawami. Na lotnisku miałem techniczny, specjalny sprzęt polegający na tym, że to był mikrobus Volkswagen z zamontowanym silnikiem odrzutowym do startu silników. Bo wszystkie amerykańskie samoloty, a latały wtedy Lockheed Electro-2 [?], były uruchamiane pneumatycznie, nie elektrycznie, ze źródła zewnętrznego. Podjeżdżałem samochodzikiem z taką rurą, podłączałem się do kolektora i rozkręcałem trzeci silnik, a następnie on już sobie sterował i następne silniki, i już nie potrzeba było dmuchać – tylko ten pierwszy. Zostawiłem ten rulon w samochodzie, podjechałem, miałem uruchomić trzeci silnik, tylko nie zwróciłem uwagi, że zawsze przed samolotem stało dwóch wopistów. Oczywiście, oni nie byli w mundurach wojskowych, tylko w mundurach LOT-u, żeby nie stwarzało to jakichś skojarzeń wśród pasażerów. 99% naszych pasażerów z tego okresu i następnych lat to byli górale, którzy jechali na emigrację do Stanów. Rozkręciłem ten silnik, odsunąłem samochodzik, wziąłem mapy i idę do schodków samolotu. Wtedy mnie bierze pod ręce takich dwóch osiłków i prowadzi. Chcę rozwijać te mapy, a jeden mówi: „Nie tu, nie teraz”. Zaprowadzili mnie do komendanta lotniska, pułkownika Pojemskiego, który był jednocześnie przedstawicielem Urzędu Bezpieczeństwa. Rozwinęli te mapy i okazało się, że to nie były mapy synoptyczne, tylko wojskowe, Sztabu Generalnego, Oddziału VIII, z rozkładem lotnisk na terenie Polski. Notabene przedtem rozmawialiśmy z kolegami pilotami z KLM-u, którzy byli zapalonymi szybownikami i mieli zamiar trochę poszybować – za zgodą, oczywiście, naszych władz – szczególnie na terenie Jeleniej Góry, bo tam były ośrodki sportowe poniemieckie. W każdym razie, mapy były właściwie nie do odparcia, nie do dyskusji – wojskowe, normalne, sztabowe mapy. Wtedy, oczywiście, wzięli mnie jako autentycznego szpiega, czyli na miejscu, na lotnisku, w biurze rozebrali mnie do naga. Ponieważ po wewnętrznej stronie w każdym mundurze jest wypis, była wpisana w kieszonkę taka czerwona karteczka, ale ta teczka była z fabryki, od krawca – numer i tak dalej. Jak oni zobaczyli, co to jest, rozpruli to i zobaczyli tę karteczkę, to już był właściwie dowód rzeczowy, czyli wprost: w samochodzik, pod pachę i pojechałem do Pałacu Mostowskich. Tam był rodzaj celi, celi śmierci chyba, bo była krew niestarta jeszcze dobrze czy niezmyta z takich nieheblowanych desek, a z boku był kibelek i koniec. Byłem tam krótko, bo tylko kilkanaście godzin. Właściwie trudno ocenić dokładnie co do minuty ten czas, w każdym razie co jakiś czas zaglądali do mnie i słyszę głosy: „Co on robi? Modli się”. Stamtąd po kilku godzinach zabrali mnie do takiej zbiorowej celi, na sienniki już, gdzie było pełno różnych mętów, wtyczek, i dopiero tam mi dawali odpowiedni wycisk po mordzie i po wszystkich częściach ciała, że byłem dobrze obity, jak gruszka. Po dwóch, trzech dniach zaprowadzili mnie z powrotem do ministerstwa na Rakowiecką i tam mi dali opiekuna, major Rodzanek się nazywał, który dwadzieścia cztery godziny pod lampami kazał mi recytować mój życiorys. Gdy skończyli, postawili mnie na baczność przed ministrem bezpieki, którym wtedy był Szlachcic. On mnie obejrzał i mówi: „Zlikwidować”. No to mnie pod pachę i już bez żadnych ceregieli do więzienia centralnego na Rakowiecką. Obok niedaleko były jednorazowe cele, właśnie cele śmierci; po dwóch, trzech dniach wzięli mnie do czteroosobowej celi i tam spędziłem resztę czasu. Z tym że co pewien czas zabierali moich współtowarzyszy, którzy znikali, po prostu rozpływali się w nicości. Jak się później dowiedziałem, brali ich do jednostki wojskowej w Rembertowie, tam ich stawiali pod ściankę i rozstrzeliwali. A mnie, co jest nieprawdopodobne, uratował stan mego zdrowia, bo jak wzięli mnie na badania, zobaczyli, że coś z tym płucem jest nie tak. Zrobili zdjęcia – patrzą, jegomość bez jednego płuca, czyli fenomen, który pracował w lotnictwie i jest szpiegiem. To im się nie chciało mieścić w głowie. A ponieważ ojciec był lekarzem, robił wszystko, co mógł, żeby mnie wyciągnąć, co mu się udało i w ten sposób żyję.
- Czy podejrzewa pan, że to aresztowanie i więzienie mogło mieć jakiś związek z działalnością powstańczą?
O tyle, że dostałem następnie na trzy lata zakaz wstępu i pracy w lotnictwie. I dostałem jako opiekuna majora Suskiego, zresztą bardzo kulturalnego. Mieszkał z żoną na Wiktorskiej i tam przez trzy lata musiałem się meldować, więc przychodziłem czasami na pogaduszki. On kierował rozmowę na tematy niby neutralne, rozmawialiśmy ściśle towarzysko, ale co było w tym wszystkim ukryte, tego dokładnie nie wiem. W każdym razie nie odstępował mnie. Efekt tego był wyjątkowy, bo na pewno byłoby to dłużej, gdyby nie to, że on miał przetokę w mózgu – poszedł do ubikacji, przetoka pękła i nagle zmarł. Od tego czasu się uspokoiło i już mi drugiego opiekuna nie dawali, natomiast powiedzieli mi: „Teraz możesz sobie, chłopasiu, robić, co chcesz – idź pracować do lotnictwa z powrotem”. Ojciec mój wtedy już był chory, miał cukrzycę i marskość nerek. A moja pierwsza praca po wypuszczeniu na wolność była w „Air France”.
Warszawa, 20 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Seweryn