Wiktoria Rajtarczuk „Klara”

Archiwum Historii Mówionej
  • Czy mogłaby nam pani opowiedzieć o dniu wybuchu Powstania i o paru dniach poprzedzających? Jak pani je zapamiętała?

[Dzień] poprzedzający, to był 31 lipca, bardzo dobrze pamiętam. Ulica Chłodna była ulicą handlową. Było tu bardzo dużo sklepów. Były kina, teatr, kościół pod wezwaniem Świętego Karola Boromeusza wraz z kinem parafialnym. To sprawiało, że często spotykała się tu młodzież. To tu właśnie rozmawiałam z kolegą Zdzisławem Rajkowskim (brał udział w Powstaniu). Prosił mnie abym na maszynie skróciła i przyszyła dół płaszcza. „Jeśli jutro nie przyjdę do godziny dziesiątej po skrócony płaszcz, zanieś go do mojej mamy na ulicę Wolską 47”. Potem szłam ulicą Chłodną, wtedy nasze warszawskie tramwaje były bardzo zatłoczone, ale ludzie byli [uśmiechnięci], weseli, każdy sobie mrugnął okiem, coś szeptem powiedział. A my wszyscy, przechodnie, już wiedzieliśmy, że coś będzie. A co? To każdy sobie już po cichu pomyślał. Natomiast 1 sierpnia... Mieszkałam naprzeciwko [obecnego] Muzeum [Powstania Warszawskiego], to była ulica Towarowa numer 50. [Mieszkałam] na trzecim piętrze, okna moje były od frontu, tak że ciągle spoglądałam na budynek [muzeum]. Nie wiedziałam, że kiedyś, będzie to moją historią.
Pierwsze chwile... Dochodziła godzina siedemnasta, słychać już było daleko strzały, posuwające się w naszym kierunku. Coraz to bliżej, [i] bliżej. Są strzały, ale jeszcze nie tu, nie w obecnym muzeum. Nasz pierwszy zryw – patrzymy w lewo, w prawo, pojawiły się nasze flagi narodowe, to nas zmobilizowało... Dalej, dalej. Gdzie dalej? Idziemy zbudować barykadę.

  • Czy pani miała miejsce zbiórki ze swoim zgrupowaniem, czy pani działała w harcerstwie?

Działałam w harcerstwie, ale nie byłam w zgrupowaniu. Zgrupowanie moje było już na ulicach Warszawy i w naszych budynkach trwało Powstanie.

  • Czyli w początkach Powstania brała pani udział jako ochotnik?

Tak, jako ochotnik.

  • Zaczęli państwo budować barykadę.

Po tej stronie ulicy Towarowej, jak i w różnych częściach miasta, były drewniane budulce, wisiały na murach, służyły Niemcom do publikowania [ogłoszeń]. [To budziło w nas] strach. Tylu i tylu Polaków stracono za napad [na] jednego Niemca. Mściwie lecimy do barykady, podważamy ją. Nas, chętnych do stawiania barykady było pięcioro młodych ludzi, mieszkańców budynku Towarowa 50, było może dwóch młodych mężczyzn, trzy młode kobiety. Chcemy podważyć i nieść ją na środek, i stawiać już początek barykady. W tym momencie [zaczęły się] strzały niemieckie, tak jak sobie wyobrażaliśmy, pochodziły one z budynku [Muzeum Powstania Warszawskiego], wówczas był to budynek elektrowni tramwajowej. To były okropne strzały. Nie mamy jak przelecieć ulicy, bo wiemy, że one stąd padają. Przycupnęliśmy do muru. Nastąpiła cisza. Nasi chłopcy nas widzieli, nie tylko Niemcy. Nikt nam nic nie szepnął, nie powiedział: „Uciekajcie!”, tylko musieliśmy liczyć na wyczucie. Kiedy zapanowała cisza – przelatujemy na wprost do domu, w którym mieszkałam, na Towarowej 50.
Siedzimy tam jak myszki pod miotłą. Słyszymy, że podjeżdża samochód. Kiedy nasi żołnierze odbijali i posunęli [się] w kierunku Niemców, znowu była strzelanina. To już była obrona naszych chłopców. Niemcy prawdopodobnie – nie byłam przy tym – wycofali się, Polacy jeszcze troszeczkę postrzelali i my, pochowani, słyszymy, jak od powstańczych strzałów dużo Niemców musiało być rannych.
Podjechał ciężarowy samochód... Przedtem słyszeliśmy jak ranni Niemcy [krzyczeli] Mein Gott, mein Gott! . Oni byli bardzo ranni, w naszej bramie, na Towarowej 50. Niemiecki samochód podjechał 2 sierpnia późnym wieczorem. Słyszymy odgłos jak zabierają ciała bardzo rannych Niemców. Niemcy musieli mieć na stopach ochraniacze, bo nie było słychać ich kroków. Byłam schowana w bramie, w takiej ciszy słyszałam ich oddechy. To były pierwsze chwile. Wtedy wszyscy mieszkańcy mówimy do dozorcy: „Proszę pana, proszę zabarykadować bramę!”, [...] bo ulica Towarowa to była linia frontowa, wszystkie przecznice to były linie frontu – Towarowa, Żelazna... Nie można było już tam przechodzić, Niemcy zawsze mieli przeszkodę, że brama jest zamknięta.
Później tak się potoczyło: uciekamy z domu dlatego, że przyszli nasi chłopcy i powiedzieli: „Proszę państwa, proszę nam dać klucze od mieszkań”. Starsze kobiety [zaczęły mówić]: „Panowie jak to, to są nasze mieszkania, mamy oddać klucze? Przecież tam wszystko nasze jest!”. – „Tak, proszę państwa, ale będą Towarową przejeżdżały czołgi niemieckie od strony Alej Jerozolimskich i my będziemy rzucać z okien państwa mieszkań butelki z benzyną, to będzie nasza obrona”. Starsze kobiety na to: „Panowie, to jest wasza broń? Tylko te buteleczki z benzyną? Nic więcej?”. Pamiętam jedna pani, staruszka mówi: „Dziecko kochane, na co ty idziesz? Gdzie karabin, gdzie granaty? Z tą butelką benzyny tylko?”. Ale tak to było... Później już nie mieliśmy powrotu do swoich mieszkań.

  • Co się z panią stało, dołączyła pani do jakiegoś oddziału?

Po trosze tu, tu... Wszędzie chodziłam, tam, gdzie była potrzeba nieść pomoc. [...] To już był koniec Powstania, jak Niemcy nas zabierali. Pracowałam na Towarowej, stawiałam barykadę, a Niemcy wynieśli mnie z Warszawy, z cukierni Bliklego, z Nowego Światu. Tam dużo osób było, już nie grupa, ale dosłownie pielgrzymka. Niemcy nas prowadzili ulica Elektoralną, obok Grobu Nieznanego Żołnierza, dalej do kościoła Świętego Wojciecha na Woli. W międzyczasie wyłapywano młode, przystojne, czyste kobiety – przecież w Powstanie, wszystko było brudne –. Na moich oczach piękna, młoda kobieta prosiła: „Państwo ratujcie mnie!” Ale jak ratować?... Żandarmi czysto ubrani krzyczeli: Komm, komm, komm, komm i zabierali takie kobiety. Widziałam na własne oczy. To był ostatni nasz marsz ulicami Tamka, Dobra... To była dzielnica Powiśle. Dołem nas prowadzono.
Doszliśmy już prawie nad Wisłę, już widzieliśmy tam hen daleko front wschodni, było to na tyłach Uniwersytetu Warszawskiego. Było tam wzgórze i kazali nam usiąść. Wszyscy siedzą, a my, grupa naszych młodych dziewcząt patrzymy, co tam w dole się dzieje? Są namioty, wielkie, białe i tam są ranni nasi żołnierze. Pamiętam [jak ktoś powiedział]: „Kochane, chodźmy tam, oni na pewno potrzebują naszej pomocy”.

  • To był sierpień, czy już wrzesień?

Wyszłam z Powstania 15 września. [...] To, co było najważniejsze, to to. Kilka nas było, może trzy, cztery... Przeleciałyśmy zwał ziemi, na dół do namiotów. Rzeczywiście, widok był straszliwy! Nie było przy tych biednych żołnierzach żadnej pomocy. Oni prosili, jeden żołnierz mówi: „Siostro, siostro – ledwie mówił – dajcie mi kaczkę”. [Idę] szukać kaczki. Nie ma, nie ma. Patrzę.. Latam... Tam były parawaniki, brudno niesamowicie... Nie było naczynia, żeby podać wody, [nie mówiąc nawet] o różnych przedmiotach pierwszej potrzeby... I mówię: „Proszę pana, wszędzie szukam, ale przykro mi bardzo są tylko jeszcze dwa baseny”. „Nie, ja chcę kaczkę, i kaczkę”. Wtedy wpadli Niemcy, myślałam, że nas wykończą, nas trójkę dziewcząt. Zaczęli krzyczeć i wypędzili nas z namiotu. Mam ciągle na sumieniu, że człowiekowi rannemu nie mogłam przynieść pomocy. To sobie zapamiętam, jako niespełniony warunek patriotyczny. Nie można było [mu pomóc]. Takich [sytuacji] było dużo i nie tylko mnie to spotkało. [...]
Przed tym, jak Niemcy nas wprowadzili do punktu, na tyły uniwerku – a tam były stajnie końskie, tylko czyste, czysta słoma, boksy i tam kazano nam siedzieć – nim my tam dotarliśmy, nim namioty jeszcze były, idziemy, bardzo dużo nas było, mężczyźni też byli i mówili: „Panie, chowajcie nas..”. Ale jak mogliśmy w takim szpalerze? Ale przykrywałyśmy ich płaszczami, żeby Niemcy nie widzieli, że tu są jeszcze mężczyźni.
  • Pani została wzięta do niewoli przez Niemców jako powstaniec, czy jako cywil?

Wzięto mnie jako cywila. W Powstaniu, w walkach brałam udział jako ochotniczka. Wszędzie, gdzie była potrzeba, ja zawsze byłam. Byłam niezrzeszona, tak możemy powiedzieć, aczkolwiek jestem harcerką z Drużyny 58. Gdyby koleżanka, która prowadziła nasz zastęp, nie urodziła wtedy dziecka, prawdopodobnie byłabym w hufcu „Wola” z moimi koleżankami. Ale stało się [inaczej]. Los nas rozdzielił...

  • Czy będąc na początku na Woli była pani świadkiem zbrodni dokonywanych na ludności cywilnej przez Niemców?

[Ulica] Towarowa, to była Wola, ale to już było pogranicze z Centrum. Jak opuściłam swoje mieszkanie na Towarowej 50, to już biegłam wszędzie... tu... tu... Była ulica Miedziana, Pańska, Żelazną przelatywałam podkopami, ratowaliśmy się podkopem, schylając głowę, bo cały czas był ostrzał. Aż [w końcu] znalazłam się na Nowym Świecie 33, na linii frontowej. W lusterku, jak postawiłam w oknie, widziałam Kościół Świętego Krzyża, leżał zwalony Chrystus z krzyżem. Trzeba było [chodzić] ostrożnie, bo ulica Nowy Świat została już spalona. Bardzo często gasiłam ogień. Jeśli to było wysoko nosiłam piach.
Tam byli też Niemcy, którzy później po nas przyszli. U nas żołnierzy już nie było, już nie mieliśmy odwrotu.

  • Wtedy Niemcy zabrali cywilów, w tym panią na teren Uniwersytetu i tam widziała pani namioty z rannymi żołnierzami?

Tak. Teraz tam chodzę i chciałabym sobie uzmysłowić, jak było kiedyś. Nie widzę tego nasypu, nie ma stajni... Pewnie jest tam wydział uczelniany. Jest inaczej. [...] Jak nas prowadzono do stajni, to wyszedł do nas ksiądz i powiedział: „Proszę państwa, ja w modlitwie wspólnej udzielam rozgrzeszenia”. Modlił się razem z nami. „Proszę przyklęknąć”. Nas było bardzo dużo. Niemcy to widzieli, stali i patrzyli. Modliliśmy się z księdzem. „Proszę przyjąć, jakby to była komunia, ale kto będzie mógł – już nie chciał powiedzieć, kto przeżyje, bo to by były bardzo smutne słowa w tym miejscu – to proszę przyjąć komunię tam, gdzie będzie. To jest tak ważne jak by to było i to, i to”.

  • Spodziewali się państwo, że przeżyją, czy była obawa, że Niemcy was prowadzą na śmierć?

Wiedzieliśmy, że chyba to już koniec z nami. To jest bardzo ciekawe. [...] Jak byliśmy w stajniach, to było popołudnie, prawdopodobnie 14 września, bo 15 byłam już w kościele Świętego Wojciecha. Pracowałam trochę w namiotach, przy rannych. Noc była bardzo straszna. Kazali nam siadać w boksach, jeden koło drugiego. Było trochę mężczyzn i kobiet. Siedzimy jeden koło drugiego cichutko, a pośrodku siedział Niemiec na krzesełku. [...] Kazali nam tam nocować, Niemiec nas pilnował. Było późno, północ może – „Czy ktoś zna język niemiecki?”. Jakaś pani wystąpiła i była tłumaczem. „Wzywam dziesięciu mężczyzn, żeby w ciągu dziesięciu minut wystąpili tu, przede mną, do celów rozbierania barykady”. Kto na taki odzew poszedł? Nikt nie chciał iść. [Niemiec] czeka, patrzy na zegarek, dziesięć minut mija. Ponawia [odzew]. Pamiętam, miałam płaszcz, bo człowiek w Powstaniu ubrany był na cebulkę, nakrywałam płaszczem mężczyznę, dosłownie przy moich stopach. Było hasło „Nakrywajmy panów”.
Niemiec patrzy, że raz, drugi nikt się nie zgłasza, mówi: „To ja będę przechodził”. My się rozszerzyłyśmy i nakrywałyśmy płaszczami mężczyzn. To jeszcze było bardzo ważne. [...]

  • Czy jak państwo byliście w stajniach, to Niemcy dawali wam jedzenie, wodę do picia?

Nie, absolutnie! Ani wody... Nic. My wszyscy, wygnańcy, mieliśmy garnuszki ze sobą, skórki chleba... Towarowa była spalona, miałam ten przywilej, że mi dawano kawałki chleba, przydziałowe, jak żołnierze, bo podawałam wtedy żołnierzom butelki z benzyną. [...] Na Nowym Świecie był komendant obwodu, szalenie miły pan. Dom opuścił w ten sposób, że nie zdążył pożegnać się z rodziną. Przyszedł do nas i się tłumaczył: „Proszę się zlitować nade mną, ja nigdy nie nosiłem takiej koszuli, jaką w tej chwili mam”. To była zwykła koszula robocza, tylko z obszywką i guziczek. [Tamten] pan chciał – to się chwali – wyglądać przyzwoicie. „Czy któraś z pań może mi tu uciąć, a tu przyszyć kołnierzyk?” Więc mówię: „Dobrze, ja to zrobię”. Przycięłam, ale jak ja to zrobiłam, to śmiechu było warte, ale zrobiłam. Ten pan mierzy... „Proszę pana, ja przepraszam bardzo, ale ten kołnierzyk troszeczkę mi leci w lewo”. „Proszę pani, to nie szkodzi. Niech on leci w lewo, w prawo... grunt, że my idziemy prosto”. To były ułamki [minut], że człowiek usta swoje skierował do uśmiechu.

  • Później, podobnie jak cała ludność cywilna, trafiła pani do Pruszkowa.

Trafiłam do Pruszkowa. [...] Były tam nie baraki, to były hale, numerowane jeden, dwa, trzy... Pamiętam „sześć” też widziałam. Pędzono nas przez teren w Pruszkowie. Niemcy patrzą każdemu w twarz.. Starsze kobiety, kobiety z dziećmi… Bardzo rannych kierowali do hali „dwójki”. „Dwójka” miała taki przywilej, że ludzie zostawali w kraju. „Szóstka” na przykład [była przeznaczona] na wywóz do Rzeszy.
Dlaczego trafiłam do „dwójki”? Byłam ranna w nogę, nie bardzo, ale miałam zabandażowaną nogę. Najbardziej widoczne – bo jak się szło, to Niemcy nie widzieli jeszcze nogi – miałam czerwone oczy. To było od ognia. Od tego ognia do dzisiejszego dnia ciągle mam zapalenie spojówek. Spojrzeli na oczy i wiadomo – na „dwójkę”. Z „dwójki” mogłam się już swobodnie wydostać.
Pamiętam, że z szóstego bloku, kobiety, które były skierowane na wyjazd do Rzeszy na roboty, krzyczały do nas z niskiego okienka: „Gdzie idziecie?”. Ktoś z grupy od nas odpowiedział: „My na wolność idziemy!”. Wtedy one [mówią]: „Patrzcie! One idą na wolność, a my…”. I Ryk... Płacz...

  • Czy teraz, z perspektywy sześćdziesięciu jeden lat, chciałaby pani powiedzieć coś jeszcze o Powstaniu? Czym było dla pani, jak pani teraz to postrzega?

Jak ja to teraz postrzegam? Skierowałabym apel do młodych ludzi, żeby brali trochę przykładu z nas, starszych osób. Cel jeden myśmy mieli – Bóg, honor, ojczyzna. Chcę odnaleźć teraz ludzi, takich jacy byli wtedy, w Powstaniu, i ciężko mi odnaleźć… A chciałabym żeby byli tacy...



Warszawa, 1 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Bukalska

Wiktoria Rajtarczuk Pseudonim: „Klara” Stopień: harcerka Formacja: 58 Warszawska Drużyna Harcerska Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter