Tomasz Breitkopf „Rogacz”, „Rogalski

Archiwum Historii Mówionej
[Nazywam się] Tomasz Breitkopf, urodzony 22 września 1926 roku w Warszawie, pseudonim „Rogacz”, „Rogalski”. Miałem dwa pseudonimy, jeden w początkowym okresie przynależności do „Szarych Szeregów”, a drugi – „Rogalski” w czasie Powstania. „Rogacz” trochę niepoważnie brzmiało. Rozpocząłem konspirację od wstąpienia do „Szarych Szeregów”, bodajże w marcu 1943 roku. Byłem w stopniu zwykłego harcerza aż do Powstania. W czasie Powstania służyłem w drużynie harcerskiej, dowodzonej przez Mirosława Biernackiego, pseudonim „Generał”. Początkowo na Kurzej Stopce, a następnie po zniszczeniu budynku Kurza Stopka na placówce Borman.

  • Proszę powiedzieć, co robił pan przed 1 września 1939 roku.

Chodziłem do szkoły, [która] się nazywała Prywatna Szkoła Zespołu Nauczycielskiego na ulicy Chocimskiej. Niestety numeru już dzisiaj nie pamiętam. Dyrektorką szkoły była pani Chiczewska. Naszą wychowawczynią była pani Godlewska, później Gałowa.

  • Jaka atmosfera panowała w szkole?

To była szkoła o bardzo patriotycznym nastawieniu, stąd prawdopodobnie znalazłem się w „Szarych Szeregach”, ponieważ uczęszczając do tej szkoły wstąpiłem do harcerstwa, co może wydawać się dziwne, ponieważ pochodzę ze spolszczonej rodziny niemieckiej. Przodkowie mojego ojca przybyli do Polski z Niemiec, ale z tego, co wiem z opowiadań ojca, to byliśmy już trzecim lub czwartym pokoleniem Polaków.

  • Jaka atmosfera panowała w rodzinie?

Moi rodzice specjalnie się polityką nie interesowali, ale o ile pamiętam, to byli zwolennikami Piłsudskiego.

  • Gdzie zastał pana wybuch wojny?

Na Wileńszczyźnie. Wyjechaliśmy z matką oraz z moją siostrą do majątku mojego stryja, gdzieś pięćdziesiąt, czy sześćdziesiąt kilometrów od Wilna. Majątek nazywał się Polany. Tam bodajże 19 września wkroczyli Rosjanie.

  • Co działo się później z państwem?

Później postanowiliśmy uciekać do Warszawy. Uciekaliśmy w końcu września, albo w początkach października. Udało nam się jakoś jeszcze przejść. Przechodziliśmy jako jedni z ostatnich granicę niemiecko – bolszewicką, chyba na Bugu.

  • Kiedy spotkaliście się z ojcem?

Od razu po powrocie z Wileńszczyzny, ponieważ nasz dom na ulicy Szustra ocalał, zresztą wszystkie domy tam wówczas ocalały i matka od razu odnalazła ojca. Nie wiem już, w jaki sposób, gdzie się o nim dowiedziała, ale spotkaliśmy się chyba już następnego dnia po przyjeździe do Warszawy. [Wtedy] już było bardzo zimno, [ale] nie mogliśmy wrócić do naszego domu na Szustra, ponieważ dom był bez szyb. Wszystkie szyby były wybite, panowała bardzo niska temperatura, więc chyba dwa, czy trzy tygodnie mieszkaliśmy u znajomych moich rodziców. W tym czasie ojciec załatwił ponowne oszklenie domu i wprowadziliśmy się z powrotem. Trzeba było sprzątnąć, dlatego że tam był punkt opatrunkowy. Na parterze było masę krwi, więc trzeba było tę krew jakoś tam wywabić, ale plamy się całkiem wywabić nie dały i do końca, aż do Powstania, ta podłoga była poplamiona.

  • Czym się zajmował pan w czasie okupacji, przed Powstaniem?

Chodziłem do szkoły. Szkołę ukończyłem w 1939 roku bodajże, a później chodziłem na komplety gimnazjalne. Ojciec chciał, żebym jednocześnie się przysposabiał, że tak powiem, do pracy w jego firmie. A ojciec miał biuro techniczne w Alejach Jerozolimskich 16 i uważał, że powinienem się stopniowo przygotowywać do pracy w tejże firmie. W związku z tym posłał mnie do szkoły handlowej, bodajże na ulicy Wilczej. Była to szkoła Zgromadzenia Kupców, czy coś takiego, już nie pamiętam dzisiaj dokładnie, jak to się nazywało. Chodziłem do tych dwóch szkół, ale później chodziłem już tylko do szkoły handlowej, bo szkoła handlowa w pewnym sensie dawała jakieś dokumenty, podczas gdy tajne komplety gimnazjalne nie dawały żadnych dokumentów.

  • Z czego się państwo utrzymywaliście w czasie okupacji?

Z tego samego, co przed wojną. Ojciec miał dobrze prosperującą firmę techniczną, z tym, że przed wojną ona również miała przedstawicielstwo angielskiej firmy „Crosley” i ojciec miał wyłączność na import i montaż turbin w Polsce. [Toteż] przed wojną, można powiedzieć, że żyliśmy dostatnio. Ojciec kupił dom za niemałe pieniądze w 1931, czy 1932 roku, a w czasie okupacji w dalszym ciągu prowadził tę firmę, wraz ze swoim bratem Stanisławem i ona również prosperowała dobrze, [ale] oczywiście już handlowała czym innym, głównie narzędziami.

  • Czy mieliście państwo jakieś propozycje w związku z pochodzeniem niemieckim?

Mieliśmy. Kiedyś wpadli do nas Niemcy, to był chyba rok 1942, to już było koło godziny dziewiątej wieczorem. Przyszło trzech gestapowców w mundurach. Najpierw powiedzieli, że tutaj się ukrywają, albo mieszkają Żydzi, oni muszą wszystko obejrzeć. No więc obejrzeli, co mogli, to ukradli, bo akurat leżały pieniądze na życie, które ojciec położył na kredensie, to gestapowiec położył na tym czapkę, potem jak brał czapkę, to zgarnął stamtąd pieniądze. Ponieważ nic nie znaleźli, kazali się ojcu następnego dnia stawić na Szucha z dokumentami, które by potwierdzały naszą aryjskość. Ojciec następnego dnia pojechał na Szucha, moja matka szalała ze zdenerwowania, czy on stamtąd wróci, ale wrócił bez niczego. A ojciec był człowiekiem o stalowych nerwach, w ogóle się nigdy niczym nie przejmował, więc również i tam się nie przejmował, a mówił doskonale po niemiecku, ponieważ kończył politechnikę w Niemczech w Darmstadt. Przedłożył te wszystkie papiery i wtedy padła propozycja właśnie ze strony przesłuchującego go gestapowca, że skoro mamy pochodzenie niemieckie, to powinniśmy przyjąć obywatelstwo Trzeciej Rzeszy. Ojciec na to odpowiedział, że byłby bardzo zaszczycony, ale ponieważ jest Polakiem już w trzecim, czy czwartym pokoleniu, to z niego byłby kiepski Niemiec, w związku z tym z propozycji nie skorzysta.

  • Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?

Od marca 1943 roku. Do „Szarych Szeregów” przyjęto mnie, pamiętam jak dzisiaj, na ulicy Rakowieckiej, to była świetlica RGO, dzisiaj to tam chyba jest jakaś kaplica, czy coś takiego i tam cała grupa chłopców była przyjmowana do „Szarych Szeregów”. Ponieważ mnie wprowadzili do „Szarych Szeregów” koledzy dużo młodsi ode mnie, [którzy] byli w „Zawiszy”, więc ja również przystąpiłem do „Zawiszy”, czyli do pierwszego stopnia, tych najmłodszych harcerzy, ale ponieważ byłem nieco starszy, więc dosyć szybko zostałem przeniesiony do tak zwanych „BS-ów”. Z „BS-ów” przed samym Powstaniem przeniesiono mnie do „GS-ów”, czyli do Grup Szturmowych, ale to było na kilka dni przed Powstaniem. Już nic z tamtego okresu nie pamiętam, w każdym razie na Powstanie poszedłem z „BS-ów”.
Mieliśmy punkt zborny na ulicy Szkolnej, ale niestety doszedłem z kolegą, z którym razem wyruszyliśmy na wojnę, do rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, i nie mogliśmy już się przedostać na drugą stronę Świętokrzyskiej, żeby dojść do tego punktu na Szkolną. Może to i dobrze, dlatego że tam później, już w trakcie Powstania, w budynek uderzyła bomba i podobno większość moich kolegów zginęła. I stąd moi rodzice mieli pierwszą informację, że tam zginąłem. Drugą informację mieli już z czasów Powstania, że widziano mnie bardzo ciężko rannego w gmachu WIG-u w Alejach Jerozolimskich, w pierwszych dniach Powstania. WIG to był Wojskowy Instytut Geograficzny. Co było nieprawdą, bo nie byłem ciężko ranny, choć byłem rzeczywiście ranny, natomiast byłem w strasznym stanie, bowiem pocisk z armaty czołgowej rozerwał się w oknie, w którym stałem z kolegą i skąd rzucaliśmy butelki na czołgi. Ten chłopiec zginął i wszystko to z niego poleciało na mnie, więc byłem cały we krwi, w resztkach mózgu i tam takie różne nieprzyjemne historie i byłem półprzytomny, tak że mnie właściwie sprowadzano, właściwie wleczono po schodach, bo nie byłem w stanie sam iść. Tak to było.

  • W jaki sposób dostał się później pan do „Chrobrego II”.

W bardzo prosty sposób. Wówczas jak nie mogliśmy przejść na drugą stronę Świętokrzyskiej, ludzie zaczęli uciekać w stronę zachodnią, to ja przyłączyłem się do tych ludzi i tak z nimi wędrowałem aż doszedłem do Twardej. [Ponieważ] już się zrobił wieczór, [więc] spędziłem noc na schodach, z wieloma ludźmi, którzy tam nocowali. Następnego dnia chciałam próbować dostać się na Szkolną, ale dowiedziałem się, że przejścia przez Marszałkowską nie ma, że jest niemożliwe. Nie mogłem się przedostać na Szkolną. Wtedy zobaczyłem faceta, z karabinem chyba, po drugiej stronie ulicy, podszedłem do niego, spytałem się, co to za wojsko i on mi mówi, że tu jest sztab formującej się jednej z kompanii, jeszcze wtedy to się „Chrobry” nie nazywało, już nie pamiętam, co mi tam powiedział i że mogę iść się do dowódcy zameldować. Poszedłem, zameldowałem się u oficera, który nosił pseudonim „Zdunin” i powiedziałem mu, że nie mogę się przedostać na drugą stronę Marszałkowskiej, a on mówi: „Po co się będziesz przedostawał. Ja tu potrzebuję ludzi, tu masz zostać i koniec”. I tak zostałem. Byłem tam dwa tygodnie, ponieważ w trzecim, czy w czwartym dniu zostałem wysłany z drugim kolegą do tego nieszczęsnego WIG-u. Co prawda nie byłem ciężko ranny, ale miałem rozbitą głowę, zresztą mam tutaj guz do dzisiaj, już słabo widoczny, miałem odłamek w ręku i byłem cały oszołomiony. Tam mnie opatrzono, przede wszystkim sanitariuszki mnie oczyściły, zmyto ze mnie te wszystkie świństwa, które miałem na głowie i wieczorem wróciłem na placówkę do „Zdunina”. Tam poznałem dowódcę drużyny „Szarych Szeregów” „Generała”, [czyli] Mirosława Biernackiego. Zaczęliśmy rozmawiać, mówię: „Słuchaj, ja bym chciał do twojej drużyny...”, a on mówi: „Człowieku, nie wezmę cię, bo masz głowę na biało i nie możesz iść na front, najpierw musisz mieć zdjęte bandaże, bo tak, to będziesz stanowił łatwy cel”. U „Zdunina” się błąkałem chyba do 14, czy 15 sierpnia. 15 czy 16 sierpnia przyszedł kolega Biernacki prosić „Zdunina” o uzupełnienie. W poczekalni przed gabinetem „Zdunina” siedziało chyba z piętnaście osób, my zerwaliśmy się we dwójkę natychmiast, poza tym żadnej reakcji nie było. Więc nas dwoje zabrał „Generał”, przeprowadził do Bormana, z Bormana na Kurzą Stopkę. Pamiętam, że nie była to przyjemna droga, dlatego że wszędzie już się trupy walały, smród rozkładających się ciał. U tego Bormana tak samo, ciemno, obrzydliwie, smród padłych koni, w ogóle myślę sobie: „Chłopie, jak ty tu wytrzymasz?”, ale jakoś wytrzymałem. Na Kurzej Stopce byłem do czasu jej zburzenia, a właściwie spalenia przez Niemców, a później przeszliśmy do Bormanai do końca Powstania byliśmy u Bormana.

  • Jak był pan uzbrojony?

Nie byłem uzbrojony. Nie było w ogóle broni indywidualnej. [Na] stanowisko róg Towarowej i Siennej, to tak jak dzisiaj pamiętam, [przypadały] trzy sztuki broni. [Jak] stanowisko było obsadzane przez dwóch ludzi, miało dwie sztuki broni. Ci, którzy pełnili służbę brali te dwie sztuki broni. To był karabin marki „Berthier”, do którego w ogóle nie pasowała współczesna amunicja karabinowa. W związku z tym, żeby wprowadzić nabój do lufy, a tylko można było wprowadzić jeden nabój, to trzeba było kamieniem walić w odciągnik, wkładać nabój i następnie kamieniem go zamykać. Później była „Błyskawica”. To był pistolet maszynowy konspiracyjnej produkcji, która miała tę słabą stronę, że czasami wystarczyło nią lekko stuknąć, [a] ona sama wystrzeliwała. Nie trzeba było ciągnąc za spust. Poza tym był Bergmann, to był niemiecki pistolet maszynowy, niestety miał ułamaną iglicę, w związku z tym co trzeci, co czwarty strzał się zacinał, wtedy trzeba było wydłubywać łuskę. Tak że w razie energicznego ataku za strony Niemców, to on był nie do użycia, bo jakby się zaciął, to zanim by się łuskę wydobyło, to już Niemcy by się wdarli. Tak to byliśmy kiepsko uzbrojeni.
  • Czy w czasie Powstania spotkał pan Niemców osobiście? Zetknął się pan z nimi?

Zetknąłem się właśnie, to było koszmarne. W pierwszym dniu Powstania, jak z ludźmi lecieliśmy w stronę zachodnią, to rozegrała się na moich oczach taka scena, że patrol AK, już z opaskami, [był] po prawej stronie, a myśmy biegli chyba lewą stroną i naprzeciwko nas szedł oficer niemiecki z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię. Jeden z chłopców z tego patrolu przebiegł przez jezdnię i chciał mu zabrać ten pistolet, on go nie chciał oddać, więc zastrzelili tego Niemca. Ten Niemiec jeszcze ruszał się, miał drgawki, konwulsje przedśmiertne, a tu straszne baby wypełzły z domów, bo tam nieciekawe okolice były i dobiły tego Niemca cegłami, po czym obdarły go tak, że nawet bieliznę mu ukradły. Wszystko, wszystko, absolutnie wszystko mu zdjęli. I leżał ten nieboszczyk właśnie na tych gruzach, co zostało mi w pamięci już na całe życie. Właśnie wtedy z bliska zobaczyłem, jak wojna wygląda.

  • Czy miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości biorąc udział w Powstaniu?

Nie. Tam nie było nikogo.

  • A z Żydami na przykład?

Nie. Tam nie było ani Żydów, ani nikogo. Zresztą powiem panu, że nie mieliśmy w ogóle kontaktu z nikim, bo jak byliśmy na Kurzej Stopce, to tam były chyba trzy stanowiska ogniowe. Nas tam było sześciu, czy siedmiu, już dzisiaj dobrze nie pamiętam, w każdym razie służby mieliśmy po dwanaście, po trzynaście godzin na stanowisku, więc jak człowiek schodził ze stanowiska, szedł do piwnicy, tam się walił na jakieś sienniki i spał, aż go obudzono: „Wstawaj. Czas na stanowisko”. To samo było u Bormana, z tym, że pod koniec Powstania to już byliśmy tak wykończeni i tak senni, że jak mieliśmy służbę w nocy na przykład na stanowisku róg Towarowej i Siennej, to po dziesięć minut. Dziesięć minut spał jeden, a drugi czuwał, potem ten budził tego, ten znowu czuwał dziesięć minut i zasypiał i tak na zmianę. W tych warunkach to nawet nie mieliśmy z nikim kontaktu, nie mieliśmy żadnej możliwości porozumienia się z kimkolwiek. Do tego człowiek, już tak od mniej więcej 15 września, to już stawał się otępiały na wszystko, już nic do niego nie dochodziło, chciał tylko spać i chciał jeść. Jedzenia nie było, spania było też jak na lekarstwo. Poza tym na mnie wyjątkowo wstrząsające wrażenie zrobiła śmierć naszego dowódcy Mirosława Biernackiego „Generała”.

  • Mógłby pan o tym opowiedzieć?

To było chyba 31 sierpnia. W nocy miałem służbę na stanowisku na Kurzej Stopce, na stronę zachodnią, czyli na Towarową, gdzie stacjonowali Ukraińcy. Około drugiej w nocy przyszedł Mirek, zaczął ze mną rozmawiać. [Spytałem]: „Czemu ty nie śpisz?”. „A wiesz, nie mogę jakoś usnąć. A poza tym rano muszę iść do »Hartwiga« – to były następne zabudowania – zobaczyć czy są tam nasi, a poza tym może się da coś skombinować do jedzenia”. Ja mówię: „Chłopie, czy to warto po jedzenie łazić? Może się źle skończyć taka wyprawa”. „Aaa, nic mi nie będzie”. Rano poszli w trzech i jak wracali, podwórko było pod obstrzałem, więc skakali pojedynczo, najpierw skoczył jeden, była cisza. Już dzisiaj nie pamiętam, czy „Generał” skakał jako drugi, czy jako trzeci. Chyba jako drugi. W tym momencie padł strzał, dostał prosto w serce. Dobiegł jeszcze do budynku Kurzej Stopki, to było piętnaście metrów mniej więcej i oparł się na parapecie okna. Nie wiedziałem, że on jest trafiony, bo nawet nie widziałem krwi. I widzę, że on blady, zaczyna się osuwać, więc chciałem go podtrzymać, nie mogę, bo on był jednak dosyć korpulentny chłopiec, no i się przewrócił. Jak się przewrócił, to jeszcze powiedział: „Sanitariuszka do mnie! Jezus Maria, umieram!”. I już było po wszystkim. Położono go wówczas na drzwiach, wyjętych z Kurzej Stopki, przeniesiono go do Bormana, ale już niestety nic nie można było zrobić, bo to był strzał, który go trafił prosto w serce.

  • Proszę powiedzieć, jaka atmosfera panowała w pana grupie?

Była bardzo dobra atmosfera. [W większości] to byli członkowie „Szarych Szeregów”. Utrzymywaliśmy między sobą bardzo koleżeńskie stosunki, bo w dalszym ciągu czuliśmy się harcerzami z „Szarych Szeregów”. Więc stosunki były bardzo przyjemne, nie było żadnych zatargów, żadnych nieporozumień między nami. „Generał” dowodził nami bardzo dobrze i bardzo sprawnie, mimo że to był młody chłopiec, miał ogromnie wielki posłuch wśród nas, tak, że tam nic, co by można krytycznie ocenić, nie działo się.

  • Z kim się pan przyjaźnił?

Przyjaźniłem się przede wszystkim ze Zbyszkiem Kałużyńskim (dzisiaj mieszka w Australii), pseudonim „Zbyszek”. Poza tym z Jerzym Zakrzewskim, pseudonim „Młot” (on jest dzisiaj przewodniczącym środowiska „Chrobrego II”) i z Kajetanem Zielińskim, pseudonim „Kajtek”. My w trójkę [się trzymaliśmy] i później jak przeszliśmy z Kurzej Stopki na Bormana, to również mieliśmy służbę na stanowisku róg Srebrnej i Towarowej, zawsze z którymś z nich. Najczęściej trafiałem na „Zbyszka”, czyli na Zbigniewa Kałużyńskiego.

  • O czym rozmawialiście między sobą?

O czym mogliśmy rozmawiać? Zastanawialiśmy się, kiedy... Przede wszystkim, kiedy się najemy, jedzenie było pierwszym tematem. Kiedy się wyśpimy, to był drugi temat. Potem zastanawialiśmy się, kiedy Powstanie się skończy i jak się skończy. Ciągle mieliśmy nadzieję, że się dobrze skończy, ale niestety nie skończyło się dobrze. Ale my się łudziliśmy, że się skończy dobrze.

  • Miał pan kontakt z prasą podziemną?

Osobiście nie. W ogóle przejście czy na Kurzą Stopkę, czy do Bormanabyło bardzo niebezpieczne, bo żeby się dostać do Bormana, trzeba było przejść przez Wronią, a Wronia była pod obstrzałem niemieckim. Tam tylko nocami łączniczki przychodziły, przynosiły nam jedzenie, picie, bo my nie mieliśmy wody, więc wodę nam przynosiły i tak dalej. Później jeńcy niemieccy wykopali przejście, już było łatwiej, ale tam niechętnie ludzie chodzili. Mieliśmy spokój, nikt tam nie łaził. Raz był „Monter” chyba i raz był pułkownik „Radwan”. I to było wszystko.

  • Jak wyglądało życie codzienne, właśnie. Jak było z higieną, z iem wody?

Jak było z higieną? Wszy mieliśmy prawie od początku, już po pierwszych dziesięciu dniach mieliśmy wszy. Z tym, że ponieważ nigdy z bliska wszy nie widziałem, nie wiedziałem, że to są wszy. Dopiero [wtedy] się dowiedziałem. Nie było w czym się myć, więc nie myliśmy się. Najwyżej można było wypłukać usta odrobiną wody, [bo] nie było wody. Żeby przynieść wodę, to trzeba było przejść przez Wronią, dlatego nikt się nie kwapił żeby chodzić po wodę specjalnie.

  • Z ludnością cywilną też nie mieliście kontaktu?

Nie mieliśmy. Mieliśmy kontakty tylko o tyle że raz, czy dwa razy byłem wysyłany po amunicję na Twardą do dowódcy kompanii porucznika „Zdunina”, więc z Bormana, czy z Kurzej Stopki w ciągu dnia trzeba było przechodzić przez piwnice. Piwnice były pełne, zapchane ludnością cywilną. Atmosfera tych piwnic była taka, że wzdragałem się zawsze przed wejściem do piwnic, bo zapach niemytych ciał, odchodów, bo ludzie byli już tak przerażeni, że nawet załatwiali się tam na miejscu w piwnicach, nie wychodzili. To był po prostu koszmar. Już tak od 10 września ludzie bardzo niechętnie się do nas odnosili, bo w sierpniu to jeszcze jakoś tam przyjemnie, pytali się: „Co słychać? Czy Niemcy nie przyjdą?”. My mówiliśmy: „ Nie, nie przyjdą. My was obronimy”. Takie tam rzeczy opowiadaliśmy, a we wrześniu to już jednak wyczuwało się wrogość. Żadnych innych kontaktów z ludźmi nie mieliśmy, ja przynajmniej nie miałem. Raz miałem, bo źle się czułem, dostałem przepustkę na godzinę, czy na dwie godziny z Bormana(zresztą tę przepustkę mam do dzisiaj) i poszedłem, żeby znaleźć jakiegoś lekarza, bo miałem kłopoty z żołądkiem. Wtedy rozmawiałem z ludźmi, trafiłem na ludzi, ale ludzie, jak widzieli opaskę, to już się w tym czasie niechętnie do powstańców odnosili.

  • Z rodziną też nie miał pan kontaktu?

Nie miałem żadnego.

  • Ani z siostrą?

Z nikim nie miałem, z tym, że matka i siostra przeżyły Powstanie w naszym domu na Szustra. Ojciec w dniu Powstania jechał ze swojego biura na Mokotów, na Placu Unii zgarnęli ich i tam przesiedział chyba dziesięć dni. Na rogu Rakowieckiej i Puławskiej były koszary Luftwaffe, teraz też tam mieszczą się wojskowe urzędy. Przesiedział tam dziesięć dni, czy dwa tygodnie i urzędował w charakterze tłumacza, bowiem z tych zagarniętych ludzi tylko on mówił biegle po niemiecku. Po dwóch, czy po trzech tygodniach zaprowadzili ich do kolejki podmiejskiej, wsadzili do wagonów i wieźli gdzieś w stronę Pruszkowa. Na którejś stacji pociąg się zatrzymał, ojciec wysiadł z kolejki, przez nikogo nie niepokojony poszedł sobie i pojechał do swojego brata do Konstancina. Ale nie wiedział, co się dzieje z matką i z siostrą, nic nie wiedział, dopiero się dowiedział w następnym roku, że wszyscy żyją. Natomiast nie było wiadomości o mnie, poza tym, że widzieli mnie raz zabitego, drugi raz nieprzytomnego, takie tam, jak to ludzie zawsze coś wymyślą. Właśnie dlatego moja matka nie chciała wracać do domu na Szustra i dom został zajęty przez ludzi, a rodzice wylądowali na Śląsku.

  • Wróćmy jeszcze do czasów Powstania. Proszę powiedzieć, czy śmierć dowódcy, to było pana najgorsze wspomnienie?

Tak. Tak. Dlatego że Mirek był bardzo koleżeński, przyjemny, sympatyczny, wszyscy go bardzo lubiliśmy i jego śmierć rzeczywiście podziałała na nas bardzo. No, ale była wojna, trzeba się było pogodzić. Dziś ten, jutro tamten, tak to jest na wojnie.

  • A jakie jest pana najlepsze pana wspomnienie z czasów Powstania?

Najlepsze? Najlepsze to chyba było to, jak pod koniec września nadleciało około stu amerykańskich superfortec i zrzucali zaopatrzenie. Na dobrą sprawę to zaopatrzenie poleciało w większości do Niemców, bo oni dokonywali zrzutu z dużej wysokości, a wiatr to wszystko spędził do Niemców. Ale w pierwszej chwili myśleliśmy, że to polska brygada spadochronowa leci nam na ratunek. Oczywiście to były bzdury młodych chłopaków, bo co nawet dwa, czy trzy tysiące żołnierzy brygady spadochronowej mogłoby zdziałać? Nic. Tym bardziej, że przecież spadochroniarzy nie można zrzucać na miasto, bo by się pozabijali, prawda. Ale myśmy się w tym wszystkim nie orientowali, nastąpił wybuch zbiorowego entuzjazmu, bo myśleliśmy, że to pomoc przyszła. Później, jak te spadochrony już były niżej, to widzieliśmy, że to nie są ludzie, tylko zasobniki, to później rozpacz, że to wszystko leci do Niemców. Ale to była chyba jedyna jasna chwila w czasie Powstania.

  • Co najbardziej utkwiło panu w pamięci?

Śmierć Mirka i śmierć oficera niemieckiego, który został dobity.




  • Ile trwała podróż?

Nie wiem, ale chyba dwa, albo trzy dni, coś takiego. Dowieźli nas do Łambinowic. W Łambinowicach dosyć szorstko się z nami obeszli, dlatego że Łambinowice były obstawione całe przez policję z psami i tam nam dali w kość, bo kazali nam biegiem lecieć, to myśmy nie wiedzieli gdzie, biegiem przed siebie, przy czym zgodnie z umową kapitulacyjną nad nami miał sprawować opiekę Wehrmacht, a nie żadna policja, czy coś takiego. Tu było pierwsze naruszenie umowy kapitulacyjnej. W czasie tego biegu wszyscy, którzy mieli jakieś bagaże, to rzucali je. Ja nie miałem nic, więc nie miałem nawet co rzucać. Tak doszliśmy do stalagu w Lamsdorfie. Przy czym [miało miejsce zdarzenie, które] poczytywaliśmy sobie za dobrą wróżbę: [otóż] dwa niemieckie myśliwce jakieś ćwiczenia robiły nad lasem, w pewnym momencie jeden zaczepił o drugiego i oba spadły. Piloci wyskoczyli na spadochronach, więc wszyscy: „O dobra wróżba, dobra wróżba”. Doprowadzili nas do obozu. W obozie wprowadzili nas na duży plac, [a] ponieważ to było po południu [to] już [nam] żadnych rewizji nie robili. Na tym placu spędziliśmy pierwszą noc pod gołym niebem. Tam była chyba studnia, ale ta studnia została natychmiast wypita, [bo] ludzie rzucili się do wody i natychmiast wodę wypili. Następnego dnia była szczegółowa rewizja, co mogli to oczywiście kradli w czasie tej rewizji, więc zegarki, takie tam rozmaite rzeczy kradli. Mnie nie mieli co ukraść, bo nic nie miałem. Przeszedłem rewizję i później nas rozprowadzono na bloki. To były baraki, w których stały prycze. Prycze były trzypiętrowe, zbite z desek, na tych pryczach nie było nic, musieliśmy leżeć na dechach. To był najsurowszy, można powiedzieć, obóz jeniecki, z jakim się zetknąłem. Wyżywienie było tam takie, jakie zresztą w następnych obozach, to już była norma. Na śniadanie był wywar jakiś, nie wiem z czego to było, z jakichś liści chyba. Używaliśmy [go] do mycia zębów przeważnie, by trochę higieny zachować. Na obiad, to pamiętam jak dzisiaj, były trzy kartofle w mundurach i pół litra zupy. Zupa to była woda, gdzie pływało cztery, pięć kawałków brukwi. I to było wsio na obiad. Na kolację był chleb, bochenek chleba wojskowego albo na sześciu, albo na ośmiu i do tego był maleńki kawałek margaryny i czasami jeden plasterek tak zwanego Blutwurstu, czyli kaszanki, czy co to było, cienki plasterek i to było wszystko. Po jakichś trzech tygodniach to my wyszliśmy zagłodzeni z Warszawy, a tam [w obozie] to już było rozpaczliwie. W drugim, czy w trzecim tygodniu pobytu w Lamsdorfie straciłem przytomność na apelu, bo mieliśmy jeszcze apele, które nam uprzyjemniały życie i oni nas liczyli w czasie tych apeli. Te apele trwały godzinę, dwie, trzy, w zależności od humoru liczących. Nie wytrzymałem, straciłem przytomność, koledzy mnie podtrzymali, bo też nie wiadomo [jak by zareagowali], może by zastrzelili, prawda? Nie wiadomo, co by zrobili. Później już jakoś nauczyłem się wegetować, bo trzeba było oszczędzać siły, więc staraliśmy się nie chodzić, dużo leżeliśmy na pryczach, poza tym trzeba było powoli wstawać, bo przy gwałtownym wstawaniu to człowiek dostawał od razu zawrotu głowy i mógł się przewrócić. Trzeba było jakoś tę energię oszczędzać, więc nauczyliśmy się jakoś później tą energią gospodarować. W obozie w Lamsdorfie byliśmy chyba do końca listopada. W listopadzie przewieźli nas do obozu pod Norymbergą. Był to stalag, który się nazywał Langwasser.

  • Też pociągami?

Też pociągami. To była makabryczna podróż, bo jechaliśmy chyba koło tygodnia, dwa razy nas tylko wypuścili na siusiu po drodze i raz dali nam zupę (Niemcy to już przed II wojną światową wynaleźli zupy w proszku, które się teraz tak rozpowszechniły). Więc dali nam sproszkowaną zupę grochówkę raz po drodze na terenie Czechosłowacji. Tak żeśmy jechali, jechali, jechali, aż dojechaliśmy do obozu. Jak zajechaliśmy do Norymbergii, jak wypędzili nas na peron, to ludzie się zataczali jak pijani po tych sześciu dniach podróży, bo nie było czym oddychać, mimo że było już zimno jak cholera, bo to była zima, jeść nie było co. Co prawda, jak wsiadaliśmy, to nam w Lamsdorfie dali, już nie pamiętam, po jednej czwartej chyba bochenka chleba i wydali nam podwójną porcję zupy. I to było wszystko.

  • A ubrania mieliście?

Nic nie mieliśmy. Byłem jeszcze specjalnie poszkodowany, ponieważ nie jechałem z domu, więc nie miałem nawet płaszcza. Przy wyjściu do niewoli jakaś kobiecina ulitowała się nade mną i jesionkę mi dała. Miałem tylko tę jesionkę i to wszystko. Miałem wtedy powstańcze umundurowanie, czyli drelich roboczy. I to było wszystko. Jakąś czapkę mi ta kobieta chyba dała i to mnie trochę ratowało, bo jednak zima wtedy 1944 na 1945 była dosyć ostra. [I] tak sobie siedzieliśmy w Langwasser. Mieliśmy tam w zasadzie spokój, z tym, że oni robili pobudkę chyba o szóstej rano. Nie wszyscy chcieli wstawać o szóstej rano, to jak był jakiś nerwowy Niemiec, to łapał krzesło i biegł z krzesłem, żeby przyłożyć tym najbardziej opornym, ale wtedy się robiło zamieszanie, tak że on się nie mógł przecisnąć, w międzyczasie ten co nie chciał wstawać, szybciutko wstał i gdzieś uciekł, tak że jakoś tam było. Natomiast w pierwszych dniach stycznia 1945 roku był ogromny nalot angielski na Norymbergę, gdzie właściwie cała Norymberga została dosłownie zmieciona z powierzchni ziemi, poza jedną nowoczesną dzielnicą, która się nazywała Firt. Norymberga paliła się przez miesiąc, bo jak w pierwszych dniach lutego przenosili nas gdzie indziej z obozu w Langwasser i pędzili nas przez Norymbergę, to jeszcze Norymberga się po tym nalocie paliła. Zaczęto nas wtedy brać do pracy przy odgruzowywaniu Norymbergii, co było niebezpiecznym zajęciem, ponieważ część bomb była z opóźnionymi zapalnikami i nigdy nie wiadomo było, czy jakaś bomba gdzieś nie wybuchnie. Na szczęście nie wybuchła. Tak odgruzowywaliśmy przejścia przez główne arterie w Norymberdze.
Później kiedyś przyszedł oficer niemiecki i mówi tak: „Sześciu ludzi do bardzo dobrej pracy. Dostaniecie pełne wyżywienie, wszystko, praca lekka. Sześciu ludzi”. Rzucili się, ja się rzuciłem też, ponieważ byłem szczupły, bo młody, więc jakoś się przecisnąłem i jako jeden z pierwszych zakwalifikowałem się do tej grupy. Jedziemy, jesteśmy bardzo ciekawi, co to będzie za praca? Przyjechaliśmy do Norymbergii, zaprowadzili nas do kościoła. Myślimy: „Co tu cholera, modlić się będziemy o koniec wojny, czy co?”. Prowadzą nas za kościół, patrzymy, Jezus Maria, za kościołem całe szeregi trumien i masę trupów leżących na kocach. I co mieliśmy robić. Mieliśmy te trupy ładować do trumien i te, które były w całości [zostawiać], a te, które były w kawałkach, mieliśmy [zaznaczać] na trumnach, robić kółko, bo to były te, które się nie nadawały do otworzenia przed rodzinami. I mieliśmy te trupy ładować. Zbuntowaliśmy się, nie chcieliśmy tego robić, bo to już była wyjątkowo obrzydliwa robota, bo niektóre były zmasakrowane w straszny sposób. Niemcy wdali się z nami w pertraktacje i przywieźli jedzenie, bardzo dobrą zupę. Jedliśmy tę zupę koło tych trupów. Człowiek już przestawał być człowiekiem. W końcu dogadaliśmy się z Niemcami w ten sposób, że my trupów nie będziemy dotykać, że to zrobią jeńcy rosyjscy, a my będziemy tylko kłaść wieka trumien i zabijać trumny gwoździami. No i tak było rzeczywiście. Też tak zapamiętałem tę historię.

  • To byli mieszkańcy Drezna, Niemcy?

Mieszkańcy Norymbergii. To był straszny nalot. Jak się zaczął, to wartownicy, w ogóle już nie chcieli nas pilnować, tylko chcieli uciekać przed samolotami. My z kolei wierzyliśmy w technikę zachodnią i [sądziliśmy], że na obóz bomby nie spadną. Niestety spadły, ale nie na część mieszkalną, tylko na magazyny paczek Czerwonego Krzyża. Niestety nasze paczki zostały wtedy w znacznej części zniszczone. A kiedyś po wojnie już, chyba w książce o nalocie na Peenemuende przeczytałem, że technika celownicza była tak słaba, że na ileś setek bomb najwyżej piętnaście trafiało do celu. Gdybyśmy to wtedy wiedzieli […], ale nie wiedzieliśmy tego wtedy na całe szczęście.

  • Gdzie zastało pana wyzwolenie?

Wyzwolenie mnie zastało w klasztorze sióstr, jakich to już nie pamiętam. Pod koniec pobytu w obozie byłem operowany na ślepą kiszkę. Zresztą operowano mi zdrową ślepą kiszkę, bo chciałem jakoś odpocząć. Wtedy mieliśmy dosyć ciężką pracę, chciałem odpocząć od tej pracy i kolega, student medycyny namówił mnie, żebym udawał, że mam atak ślepej kiszki. Udawałem tak skutecznie, że mnie wzięto do szpitala i tam mnie operowali, wycięli mi zdrową ślepą kiszkę. Tam był Ukrainiec sanitariusz i ten Ukrainiec przyszedł do mnie wieczorem: „Job twoju mat’, lekarz ci jutro pokaże”. Ale jutro już nie nastąpiło. To znaczy jutro nastąpiło, [ale] to był wielki przelot samolotów amerykańskich. To był dzień... Leżałem w pawilonie ze szklanym sufitem, okna były w suficie, więc widziałem, jak te samoloty lecą. Szpital był koło mostu na rzece, ale oni lecieli gdzieś dalej. Ale w pewnym momencie, tak jakby chcieli przy okazji ten most zahaczyć, rzucili parę bomb. Więc widziałem nawet, jak te bomby się odrywały od samolotów, ale mnie wszystko bolało, nie mogłem się ruszyć, ale z drugiej strony sobie myślę tak: „Jak polecą szyby, to mnie te szyby zabiją przecież”, więc jakoś się stoczyłem z łóżka i wlazłem pod łóżko. W tym momencie, jak te bomby przypitoliły, rzeczywiście szkło się posypało, ale na szczęście nie na moje łóżko.

  • Jak odbyło się wyzwolenie?

Byłem operowany na ślepą kiszkę i następnego dnia po nalocie szpital likwidowano ze względu na zbliżający się front. Przyszedł jeszcze ten Ukrainiec do nas, bo nas tam było dwóch, jeden był postrzelony w czasie nalotu z karabinu maszynowego z samolotu i ja po operacji i ten Ukrainiec mówi do nas tak: „Uciekajcie, bo tu się wycofują oddziały frontowe SS, zabiją was. Jeszcze jak się dowiedzą, że powstańcy, to was zabiją na pewno. Uciekajcie. Najlepiej to z powrotem do tego swojego komanda”. Myśmy tak we dwójkę wrócili do naszego obozu, tamten miał gorączkę, był prawie nieprzytomny. Stamtąd wyruszyliśmy w drogę ewakuacyjną na wschód. Ja nie mogłem iść, więc mnie koledzy ciągnęli na wózku. Tak mnie ciągnęli, ciągnęli, w końcu nie mieli sił już mnie ciągnąć, więc mnie zostawili gdzieś i trafiłem do zakonu jakichś sióstr, już nie wiem, jak się te siostry nazywały, były bardzo sympatyczne i bardzo serdecznie nami się zaopiekowały...

  • To było na terenie Niemiec?

To było na terenie Niemiec. I u tych sióstr byliśmy chyba ze trzy dni. Następnego dnia jak tam się sprowadziliśmy, to siostry wykąpały nas, nakarmiły, opatrzyły nasze rany i tak dalej. [Potem] zaprowadziły nas na strych i kazały cicho siedzieć, bo wycofywały się oddziały niemieckie i na podwórku klasztoru ustawione były działa niemieckie. Przesiedzieliśmy jeden dzień na strychu, następnego dnia siostry przyszły i mówią, że możemy już wyjść, bo nie ma Niemców, wojska nie ma, wszystko już gdzieś zniknęło. I w tym momencie przez okno patrzymy, podjechał jeep, na nim trzech żołnierzy amerykańskich. Żołnierze wyskoczyli. Jeden z nich był Polakiem z pochodzenia, mówił stosunkowo dobrze po polsku i pyta się „A wy co?”. „My jeńcy”. […] Oni mówią: „Ale jak te siostry się z wami obchodziły? Bo my im tu zaraz pokażemy”. Mówimy: „Nic nie róbcie, bo one się naprawdę zachowały wspaniale. Jeszcze nas obroniły przed Niemcami”. Oni mówią: „No to dobrze. To my im coś przywieziemy”. Pojechali. Za jakieś dwie godziny przyjeżdżają, cały jeep pełen paczek żywnościowych: kawa, czekolada, wszystko. Dali to siostrom. Te siostry znowu nam dziękowały i to już było takie wyzwolenie.

  • W jaki sposób dostał się pan do Armii Andersa?

Potem wszystkich jeńców, już po wojnie, zbierano w duże grupy, tak że z powrotem znalazłem się w obozie w Langwasser. Nie wiem, po tygodniu, czy po iluś, przyjechała grupa werbunkowa i oni rocznikom od 1926 proponowali wyjazd do Andersa. Mówili: „Jedźcie z nami. Zaraz będzie wojna z bolszewikami, to się przydacie”. No i pojechałem. Trafiłem w tej kolumnie do Włoch, na punkt rozdzielczy w Porto Recanatti. Tam mieliśmy komisję lekarską i tam nas rozdzielali. Trafiłem do 6. pułku pancernego. Pojechałem [tam i byłem w nim] aż do przerzucenia pułku do Anglii. W pułku, tak jak w pułku, przechodziliśmy normalne szkolenie, więc najpierw szkolenie piechoty, potem szkolenie motorowe, potem nas dzielili, jednych na obsługę samochodów, a innych na obsługę czołgów. Trafiłem do załóg tak zwanych samochodowych. Później byłem trochę we Włoszech w 6. pułku. Nie mam zbyt sympatycznego wrażenia o 2 Korpusie. Dlaczego? To byli zupełnie inni ludzie. To byli ludzie ze wschodniej Polski, znaczna część to byli analfabeci, oni w ogóle nic nie rozumieli, nic nie wiedzieli. Oficerowie tak samo nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić, bo tak, z jednej strony rekruci, z drugiej strony po froncie, po przejściu frontu, prawda. Więc oni nie umieli nam ani odpowiednich zajęć wynaleźć, po prostu nie umieli z nami postępować. Ciągłe ćwiczenia „Padnij”, „Powstań”, to po paru tygodniach każdy tego całego wojska i wszystkiego miał potąd. Tylko co mieliśmy zrobić? Byliśmy w wojsku, ale powiedzmy sobie, spędzaliśmy czas głównie w knajpach.

  • Dlaczego w końcu zdecydował się pan wrócić do Polski?

To było już w Anglii. Już rodzice się odnaleźli. Matka bardzo za mną tęskniła.

  • W jaki sposób rodzice dowiedzieli się, że pan żyje?

Nam w czasie służby u Andersa nie wolno było pisać do Polski. Tłumaczono nam, poniekąd słusznie, że narażamy nasze rodziny, że niewskazane są wszelkie kontakty z komunizmem. Ale jak przyjechaliśmy do Anglii, to w już Anglii nie było takiej dyscypliny. Któregoś dnia siadłem, napisałem chyba sześć, czy siedem listów na wszystkie adresy, które pamiętałem z Warszawy. Wysłałem te listy wszędzie i w odpowiedzi na to po dwóch tygodniach dostałem depeszę od matki, że żyją [a] listy [są] w drodze. Tak się korespondencja rozwinęła. Potem bardzo szybko się zorientowałem, że nic z tego nie będzie, że żadnej wojny nie będzie i że przed nami żadnej przyszłości nie ma. Anglicy się odnosili do nas bardzo niechętnie, bo my im zabieraliśmy miejsca pracy. Wtedy wracały milionowe armie, były rozformowywane, każde miejsce pracy było na wagę złota, więc uważałem, że żadnej przyszłości nie ma w Anglii. Kolega mnie namawiał, żebyśmy razem pojechali do Argentyny. Miał jakieś pieniądze i namawiał mnie [na wyjazd]. Ja sobie myślę: „Co będę jeździł do Argentyny, to bliżej mam do Polski. Jak mi się w Polsce nie spodoba, to najwyżej dam dyla i…”. Ale jak wróciłem, to okazało [się]...
  • Kiedy pan wrócił?

W 1947, w lutym. Okazało się, że z tym „dylem” to nie taka prosta sprawa. Jeszcze może w 1947 roku to tak, ale w 1947 roku zacząłem uzupełniać swoje średnie wykształcenie, a później to już przywykłem powoli do komunizmu.

  • Czy był pan represjonowany?

Nie, poza tym, że raz bezpieka mnie pobiła na Nowym Świecie.

  • Proszę nam to opowiedzieć.

Była msza za dusze kolegów z „Chrobrego”. Specjalnie przyjechałam na tę mszę ze Śląska. Jak wychodziliśmy z kościoła, spotkałem kolegę, który też był u Andersa. Tylko on był w zupełnie innych oddziałach, tak że spotkaliśmy się przypadkowo, już jak wyjeżdżałem z pułkiem do Anglii. Rysiek mówi do mnie tak „Wiesz, tyle czasu się nie widzieliśmy, chodź znajdziemy jakąś knajpę i pogadamy”. Przyłączyły się do nas jeszcze dwie koleżanki i szliśmy sobie zburzonym Nowym Światem, który już był odbudowywany, było trochę domów w stanie surowym, kamieniczek. Nagle widzę, że do mojego kolegi, który szedł przede mną z jakąś koleżanką, podszedł facet w jasnym prochowcu i razem z tym facetem skręcili do bramy. W tym momencie facet identycznie ubrany jak tamten wziął mnie pod lewą rękę i mówi: „Do bramy”. Więc mówię „Po co?”. A on mówi: „Jazda do bramy!” W tym momencie puścił moją rękę, wsadził rękę do kieszeni płaszcza, nie wiem, wyglądało na to, że to była lufa pistoletu i pchnął mnie tą lufą i mówi: „Jazda do bramy!”. Weszliśmy do bramy. Patrzę, na podwórku stoi co najmniej ze sto, sto pięćdziesiąt ludzi z rękami podniesionymi do góry. Na środku podwórka stał stoliczek i przy tym stoliku siedziało dwóch, czy trzech umundurowanych facetów ze znakami oficerów. Podprowadzili mnie do stolika. Jeden z oficerów mówi do mnie: „Dokumenty!”. Więc ja sięgnąłem [po nie], chciałem wyjąć te dokumenty, w tym momencie, jak mnie jeden z tych ubeków kopnął w brzuch, to myślałem, że już się nie wstanę. Zgiąłem się oczywiście wpół, wtedy drugi mi dołożył w plecy kolanem. Tak mnie ze dwa razy przećwiczyli, potem on mówi: „My sami wyjmiemy dokumenty”. Wyjął mi portfel, tam była legitymacja szkolna. Więc ci oficerowie czytają tą legitymację i mówią: „Jak to, to wy nie jesteście z Warszawy?”. Mówię: „Nie, nie jestem z Warszawy”. „A skąd jesteś?” Mówię: „Ze Śląska”. „A co wy tu robicie?” „A no przyjechałem obejrzeć Warszawę. Tak sobie chodzę, nagle mnie tutaj ten pan wziął pod rękę i wepchnął na to podwórko”. Więc oni tak pomyśleli, pomyśleli, potem mówią: „No dobra, to wynoście się stąd”. Ale nie bardzo mogłem się na nogach utrzymać, [bo] oni mi tak dołożyli, ale wyszedłem przez bramę na Nowy Świat. Nie bardzo mogę iść, podeszła do mnie starsza kobieta i pyta: „Co panu jest?”. Mówię: „A wie pani, nic, tylko nie bardzo mogę iść”. Więc ona mówi „A gdzie pan chce się dostać?”. „Na dworzec”. A wtedy dworzec był na Towarowej. Ona mówi „To ja zawołam dorożkę” [a ja] „Niech pani nie woła, bo nie mam pieniędzy na żadną dorożkę i nigdzie żadną dorożką...”. „Nie, niech pan tego… Zawołam dorożkę”. Zatrzymała dorożkę. Coś tam pogadała z dorożkarzem. Wsiadam do dorożki, jedziemy na Dworzec Główny. Jedziemy, ale mówię do dorożkarza tak: „Panie, ja nie mam ani grosza, nic panu nie zapłacę za kurs”. A on mówi „Tacy jak pan, to nie płacą”. Zawiózł mnie na Główny, dostałem się do domu i taką to miałem przygodę nieprzyjemną z bezpieką. Nie można powiedzieć, żeby to było jakieś represjonowanie, po prostu pobili mnie. Bo później miałem już historie, ale nie bezpośrednio z bezpieką, tylko jak skończyłem studia, to wtedy się dostawało nakaz pracy. Dla mnie, mimo że skończyłem studia z bardzo dobrym wynikiem, zało nakazu pracy. Tak się błąkałem chyba ze dwa miesiące bez nakazu. Bez nakazu nie mogłem nigdzie zacząć pracować, nie mogłem się przyznać, że mam studia, bo jak mam studia, to musiałem mieć nakaz. W końcu już taki zdesperowany mówię do ojca: „Wiesz, chyba pojadę gdzieś na wieś. Powiem, że mam sześć klas szkoły powszechnej, nie będę się przyznawał, że mam studia”. Ojciec mówi „Wiesz, mam znajomego w Komisji Planowania Gospodarczego – w tak zwanym PKPG – to go poproszę, może on coś pomoże”. Pojechałem do Warszawy na rozmowę z tym facetem. Napisałem życiorys. Dałem mu ten życiorys, on poszedł do kadr. Za chwilę wychodzi blady i mówi „Panie, idź pan stąd. Niech pan więcej do mnie nie przychodzi. Z takimi życiorysami to tutaj się ludzi nie przyjmuje do pracy”. Później miałem cały szereg takich historii, [nigdzie] dla mnie pracy nie było, nie mogłem awansować. Tak to wszystko trwało do 1956 roku. Nie można powiedzieć, żeby to były jakieś represje, po prostu nie dano mi żadnych szans, że tak powiem, rozwoju. W końcu wybłagałem nakaz pracy i zostałem pracownikiem sprzedaży w „Centrostali”. W ogóle studia z tym nic nie miały wspólnego. W „Centrostali” pracowałem rok, ale ponieważ byłem z nakazu pracy, to zgodnie z literą prawa należał mi się przydział mieszkania i przyszło jedno mieszkanie, które natychmiast przydzielono zastępcy dyrektora. Poszedłem wtedy do dyrektora, zrobiłem karczemną awanturę i powiedziałem, że to mieszkanie mnie się należy, a jak nie, to proszę mnie zwolnić. To on mówi: „No to jesteście zwolnieni”. Znowu chyba trzy, czy cztery miesiące nie mogłem nigdzie znaleźć pracy. Gdzie złożyłem dokumenty, wszędzie już od razu etatu nie było, pracy nie było, już koniec. Taki zmartwiony któregoś dnia idę sobie zrujnowaną Marszałkowską, spotkałem kolegę i poszliśmy gdzieś do knajpy. Rozmawiam z nim i mówię „Wiesz, cholera jestem w takiej sytuacji, nie mogę pracy znaleźć. Wszędzie gdzie przejrzą moje dokumenty, to nie ma dla mnie pracy”. On mówi: „Pokaż ten życiorys”. Pokazałem mu życiorys, a on: „Co ty głupi? Kto to takie życiorysy pisze”. Mówię: „Przecież oni wszystko wiedzą”. On mówi: „G… prawda, nic nie wiedzą. Wiedzą to, co wyczytają. Pisz życiorys w ogóle zupełnie inny”. Podyktował mi życiorys. Napisałem [go], według życiorysu wypełniłem ankietę i dostałem od razu pracę w wojskowym przedsiębiorstwie budowlanym. Ale takich historii miałem pełno. Dostałem wtedy pracę chyba jako pomocnik magazyniera, czy coś takiego i na tym stanowisku pomocnika magazyniera dotrwałem aż do 1956 roku. W 1956 roku się wszystko zmieniło, zmieniła się nazwa przedsiębiorstwa, profil produkcyjny, wszystko się pozmieniało, zostałem kierownikiem działu. Już od tego czasu mogłem jako tako egzystować. Tak pracowałem w budownictwie. Potem z zakładu przeniesiono mnie do Zjednoczenia, a potem byłem w Zjednoczeniu chyba ze dwa lata, dostałem mieszkanie ze Zjednoczenia, ale chodziło mi o pieniądze. Ciągle miałem mało pieniędzy. Miałem możliwość dostania się do pracy w Ministerstwie Przemysłu Ciężkiego za dużo wyższe wynagrodzenie niżeli w budownictwie. Poza tym Ministerstwo Przemysłu Ciężkiego było ministerstwem bardzo bogatym, tam wszystko było, mieszkania, samochody, wszystko, co człowiek chciał, to było. Więc poszedłem do MPC do pracy. Tam zostałem znowu naczelnikiem wydziału i tam pracowałem przez szereg lat, w końcu mi się trafiła praca na stanowisku dyrektora, to się nazywało Inspektorat Gospodarki Stalą i Metalami Nieżelaznymi. Dostałem pracę jako dyrektor oddziału warszawskiego. Co było dla mnie ogromnym osiągnięciem, bo nie byłem w partii. Co prawda specjalnie na mnie nikt nie naciskał, żebym się zapisał do partii. Może dlatego, że nigdy nie ukrywałem swojego nastawienia do tej rzeczywistości, dlatego że uważałem, że lepiej żeby wiedzieli aniżeli żeby mieli później u mnie gdzieś wyciągać. Nie kryłem się wcale. Nie mówiłem wprost, że jestem wrogiem komunizmu, ale wskazywałem na, powiedzmy sobie, słabe strony ustroju. Ta posada dyrektorska to już była ostatnią posadą mojego życia, bo akurat tam mnie zastał stan wojenny. Stamtąd już poszedłem jako kombatant na wcześniejszą emeryturę i tak się skończyła moja praca zawodowa. !--represje_komunistyczne-END-->

  • Czy chciałby pan jeszcze na zakończenie dodać coś na temat Powstania? Czy żałuje pan czegoś?

Niczego nie żałuję. Bo to wygląda w ten sposób, że Powstanie było..., mogłem stracić rękę, nogę, mogłem stracić życie, mogłem, powiedzmy sobie, być tak ranny jak kuzyn mojego kolegi, który dostał postrzał, co przeszedł bardzo blisko kręgosłupa i leżał. Zbyszek mi opowiadał o tym w dwadzieścia lat chyba po Powstaniu i [ten człowiek] przez dwadzieścia lat leżał w łóżku nie mogąc ruszyć ani ręką, ani nogą. Więc ryzyko było ogromne, ale z drugiej strony, widziałem po swoich kolegach jeszcze z okresu okupacji, że ci, którzy nie brali udziału w Powstaniu, to jednak czuli się nieswojo. Jakoś widać było, że żałują tego, że nie byli w Powstaniu. Tak sobie myślę, że gdybym nie poszedł do Powstania, to prawdopodobnie też by mnie coś całe życie gnębiło. Myślę [więc], że dobrze zrobiłem, że poszedłem. W końcu wyszedłem cało z tego wszystkiego.

Warszawa, 11 maja 2005
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Tomasz Breitkopf Pseudonim: „Rogacz”, „Rogalski Stopień: strzelec, harcerz Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II”, 3. kompania Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter