Wisława Dobrochna Przybyszewska-Syfert
- Gdzie pani była w czasie Powstania w Warszawie?
Powstanie zastało mnie w Miedzeszynie, to jest prawostronna część Warszawy, i tam przebyłam cały okres Powstania i mieszkałam tam jeszcze co najmniej pół roku […] po zakończeniu wojny.
- Proszę nam opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, gdzie się pani urodziła?
Urodziłam się w Warszawie. Zresztą cała moja rodzina pochodzi z Warszawy już od pięciu pokoleń, więc to nie ulega wątpliwości. Do szkoły chodziłam w Warszawie, mieszkałam na Żoliborzu, mieszkałam na Grójeckiej, ale większość mojego życia łączy się ze Śródmieściem, szczególnie z ulicą Poznańską.
- Proszę opowiedzieć o domu rodzinnym, kim byli pani rodzice?
Moja mama skończyła seminarium nauczycielskie, z podkreśleniem skrzypiec, bo wtedy się i to kończyło. Ojciec był matematykiem, po Uniwersytecie Warszawskim. [Jako geofizyk pracował w Akademii Nauk]. Miałam siostrę, która była lekarzem, ale już nie żyje. Rodzinę mam niezbyt […] rozległą i szeroką, raczej nieliczną, ponieważ moja rodzina po stronie mojej matki wywodzi się w ogóle z okolic francusko-niemieckich, ale moja mama jednak była bardziej związana z francuskim, ponieważ w domu używali francuskiego. Natomiast nazwisko miała Bauer, […] mężczyźni, głównie ze strony [mamy], […] nazywali się Bauerowie.
Mój ojciec pracował przed wojną w obserwatorium […] magnetycznym, w Świdrze z profesorem, którego nazwiska już nie pamiętam. Natomiast po wojnie pracował już w Akademii Nauk.
- Proszę pani, gdzie pani zaczęła chodzić do szkoły?
W Warszawie. To znaczy ja byłam zapisana do szkoły w 1939 roku, do szkoły na ulicy Zielnej, do pani Ruckiej.
- Gdzie wtedy państwo mieszkaliście?
Wtedy mieszkaliśmy w Śródmieściu. Ale to tak było, że już się budowaliśmy w tym Miedzeszynie. i właściwie w wakacje to już byliśmy więcej tam. Wojna zastała nas w Miedzeszynie, ponieważ ojca zabrano na jakieś ćwiczenia [wojskowe]. No i 1 września zaczęła się wojna, o której my nawet przez chwilę nie pomyśleliśmy, że to już jest wojna. Owszem, spodziewaliśmy się wojny, ale nie takiej.
Tak.
- I pani mówi: „Spodziewaliśmy się wojny”. To znaczy, że w domu się rozmawiało na ten temat?
U nas się rozmawiało […], [ale ja i] moja o trzy lata starsza siostra, […] [wiedziałyśmy, że były wojny kiedyś (I wojna światowa, i później te inne dodatkowe), ale dla nas to był taki raczej obraz filmowy, że przyjdzie Hitler, przyjdzie pan Piłsudski, staną na placu Defilad czy Piłsudskiego i że będą tak ręcznie się bili, a wojsko będzie stało i patrzyło i ktoś zwycięży. Ale nie wyobrażałyśmy sobie tego, co nas spotkało. w ogóle nawet przez myśl nam nie przeszło, że wojna to nie jest taki obrazek filmowy, tylko to jest nieszczęście ludzkie, takie na co dzień.
- Pierwszego września była pani z rodziną w Miedzyszynie?
W Miedzyszynie. Ojca nie było i myśmy siedzieli. Moja mama, zresztą prześliczna kobieta, leżała na leżaku i się „dopalała” (zresztą była bardzo śniada), natomiast myśmy bawiły się w ogrodzie, jak to się normalnie robi. Najpierw przyleciały samoloty i zaczęły latać i tak między sobą strzelały, do siebie nawzajem, no więc to wyglądało śmiesznie dla nas, oryginalnie, ale wiedziałyśmy, że to są ćwiczenia, stałyśmy i gapiłyśmy się w to niebo i było bardzo nam miło. Aż wreszcie jeden z nich spadł nad Falenicą. Jak spadł nad Falenicą, to moja mama mówi: „Boże, jakie to są koszty! a czy jemu się coś nie stało?”. No ale spadł niemiecki, i to taki niemiecki, który chyba chciał spaść, bo później ci ludzie, którzy z nim rozmawiali w lesie, tam już w okolicy Falenicy, [opowiadali, że] powiedział, że jego matka była z Mazur, i powiedziała mu, że wolałaby go zobaczyć w trumnie, niż gdyby dowiedziała się, że on skrzywdził Polaków. To był taki dla nas taki bodziec sympatyczny, jeśli chodzi o odczucie. Niemniej to już wszystko, co było dobre w tym okresie, się skończyło. i od razu zaczął się taki popłoch, myśmy zostali właściwie oderwani od miasta, od rodziny, nie mieliśmy nic poza letnimi rzeczami. Falenica była ośrodkiem handlu żydowskiego, tam było bardzo dużo sklepów i mój ojciec jak wrócił, bo wrócił [7 września 1939 roku po ćwiczeniach].
Gdzieś tak tydzień od rozpoczęcia wojny, od 1 września. Poszedł tam do Falenicy coś nam kupić, jakieś buty czy jakiś opał, ale tam już nam nie sprzedali. Później, kiedy Niemcy się już tam bardziej zadomowili, to się wszystko spaliło […].
- Ale kto się spalił? Falenica?
Falenica, to znaczy te żydowskie [budynki], bo tam była masa – i w Falenicy, i w Miedzeszynie była bardzo dużo Żydów. To był taki ośrodek podwarszawski, to były takie miejsca handlowe, i budowlane, i szewskie, i piekarnie, i wszystko było, … i dlatego mówię, że nam nie sprzedali, bo już liczyli, że może będzie drożej, nie wiem, ale później to się spaliło. i tak żeśmy zostali letnio.
- A kiedy wróciliście Państwo do Warszawy?
Oj nie zaraz, o nie, nie. Wcale nie wróciliśmy do Warszawy, bo już nie mieliśmy dokąd wrócić, bo [dom] zbombardowano. Myśmy tam zostali niestety właściwie już na cały pobyt.
- To gdzie pani chodziła do szkoły?
A ja chodziłam – mówię: „Dalej” – na Zielną, bo myśmy [codziennie] dojeżdżały do Warszawy, do szkoły. Ponieważ w pierwszej chwili były zlikwidowane pociągi […], bo to były elektryczne pociągi, to pierwsze trzy miesiące ja chodziłam, jeśli się nie mylę, w Miedzyszynie, bo tam chyba była szkoła. Później, jak już puścili pociągi, no to […] się dojeżdżało normalnie do Warszawy. To był dobry dojazd, bo Dworzec Główny […] był niedaleko od Zielnej i tam się od razu szło.
- Same panie jeździły do szkoły?
A właśnie, to też śmieszne, ponieważ moja mama sobie planowała, że do matury włącznie, będzie nas woziła tam i z powrotem, ale po krótkim czasie zrezygnowała i my jeździłyśmy rano z ojcem. Ojciec jechał do pracy, w tym czasie mój ojciec pracował w PZUW (teraz jest PZU […]). Mój ojciec pracował na ulicy Moniuszki, a ja szkołę miałam na Zielnej, więc właściwie po szkole chodziło się do ojca i tam robiłyśmy lekcje, bo u nas było bardzo zimno, nie było opału, niczego w domu. Robiłyśmy tam lekcje i z ojcem wracałyśmy do domu. i tak dzień w dzień – sześć dni w tygodniu, a nie pięć [jak obecnie].
- Proszę powiedzieć, jakie obrazy zapamiętała pani z tych codziennych wędrówek do Warszawy?
Przede wszystkim ja pamiętam tych żandarmów, którzy pilnowali na dworcu. Byli dla nas nie ludźmi… Ponieważ ja byłam mała, więc na ogół widziałam ich do kolan, więcej to nie bardzo, bo ja byłam niedużym dzieckiem. i muszę powiedzieć… Pamiętam jedną taką sytuację, która rzeczywiście była makabryczna. Wysiedliśmy […], [w tunelu Dworca Głównego] i jak weszłyśmy na górę, to się okazało, że jest łapanka, i wszystkich zgarniali do tych [tak zwanych „suk”].
Tak, w Alejach Jerozolimskich. Czasami głupi ma szczęście, bo jak myśmy wysiadały, to tam często stał żandarm, który był bardzo, ale to bardzo wysoki. Ja nie widziałam [jego głowy]. Kiedyś, przechodząc, a dziecko polskie nie miało prawa się patrzeć ciekawie na nic ani na nikogo z rodzaju niemieckiego, więc jak przechodziłyśmy, któregoś razu ja nie wytrzymałam, [zadarłam] głowę, żeby zobaczyć koniec tej postaci. […] Może to zbieg okoliczności, akurat spojrzał na mnie i […] się uśmiechnął. Dla mnie to był policzek taki, że ja już więcej nie podniosłam oczu, żeby obejrzeć koniec tej postaci. Któregoś razu, kiedy była ta łapanka, to jak myśmy wychodziły z moją siostrą, która była dużą dziewczynką, [powoli do samochodu, a ten żandarm tak skoczył i popchnął moją siostrę, aż przeleciała na drugą stronę Alei Jerozolimskich. Uratował ją].
- Przepraszam, czy pani pamięta, który to mógł być rok i pora roku?
Przypuszczam, że to był rok 1942, bo 1940 i 1941 był tak makabryczny, że to wszystko było jednakowo okropne. a 1942 to już było tak, że człowiek się przyzwyczaił i to było już jakoś tak spokojniej. i któregoś razu kiedy była ta łapanka, to moją siostrę zgarnęli i na moich oczach ją ciągnęli do tej ciężarówki i kto, właśnie ten żandarm wyskoczył [i ją uratował].
Tak. Wyskoczył, złapał ją za ramiona, zaczął na nią strasznie krzyczeć i tak ją pchnął przez Aleje, że ona przeleciała na drugą stronę Alei. i mówię, to był [dobry] uczynek… Więcej w życiu już nie widziałam tego człowieka, nawet na żadnej warcie, nawet po butach go nie widziałam. Tu muszę powiedzieć, bo pamiętam, ponieważ on uratował moją Barbarę, ona miała może czternaście lat, ale ona była dużą dziewczynką, wyglądającą już nawet na piętnaście lat. To było to, co pamiętam, właśnie przy wysiadaniu.
Drugą rzecz pamiętam, która może rzeczywiście była śmieszna i niewojenna. Miałam pierwszą komunię też w Warszawie, na placu Narutowicza, tam jakieś były siostry, ja nie wiem dokładnie, już nie pamiętam. Jechałam z Miedzeszyna tym pociągiem, ubrana tak, że obecne dzieci by parsknęły śmiechem. Miałam długą sukienkę, białą, po mojej siostrze, która była już trochę zużyta, miałam pełno kwiatów, miałam buty, które mój ojciec kupił za ostatnie pieniądze dla mnie. To były brązowe półbuty z takim wywijanym jęzorem, podszytym zielonym suknem. Te buty miałam nakryte sukienką, moja mama postanowiła, że ta sukienka to już koniec, i miałam dwie różne białe skarpetki, dostałam od sąsiadów. Miałam wianek, bardzo ładny, bo kwiaty miałam niezwykłe. Niemcy się tak gapili jak głupi, ku mojemu właściwie oburzeniu, byłam tak nadęta jak paw, bo co mnie oni wszyscy obchodzili. Dzieci były beznadziejne, w tym sensie, że chciały okazać i okazywały taką pogardę, niechęć, co prowadziło do bardzo przykrych sytuacji. Jak dojeżdżałam tym pociągiem, to oni już wracali ze wschodu, to byli tacy już trochę łagodniejsi, ale jednak traktowali Polaków jako tą zastraszoną grupę, i jeździła ze mną z Radości dziewczyna, miała około osiemnastu lat i warkocze do ziemi i my tak jeździłyśmy, i jak Ci Niemcy wracali ze wschodu, to jeden z nich, wyglądał mniej więcej na 40 lat, wpadł na pomysł, żeby wywlec takie zielone cukierki, chyba miętowe, i podstawił je mi pod nos. Oczywiście to było straszne dla mnie i wiedziałam, że się od Niemca nic nie bierze, więc odwróciłam głowę, a on mimo wszystko mi pchał te cukierki pod nos. i ja wreszcie takim ruchem, takim gestem, jakbym go uderzyła w tę dłoń, bo on mi pchał je do twarzy. i zapadła grobowa cisza w wagonie, ten człowiek się zrobił pomarańczowo-czerwony, podsunął te cukierki tej dziewczynie, która ku mojemu wewnętrznemu oburzeniu wzięła i wtedy się zaczęła awantura. Mężczyzna zaczął wrzeszczeć po niemiecku, co mnie oczywiście nie interesowało za bardzo, mój ojciec był blady jak ściana, ludzie byli zgaszeni zupełnie, tylko czekali kiedy on zacznie strzelać. Ale on nie zaczął strzelać, tylko się odwrócił, bo powiedział tymi swoimi wykrzyknikami, że Polacy są od urodzenia nienawistnie do nich nastawieni. Potem ja dostałam cały wygawor, jak to jest, jak ja to zrobiłam, że to nie chodzi o mnie, ale chodzi o tych ludzi, którzy jechali tym pociągiem, a Niemcy nie przebierali, że to ten, to ten.
Jeszcze jedną taką pamiętam sytuację, że jechaliśmy pociągiem, a chłopiec sprzedawał cukierki, takie na sztuki. Siedziało czterech Niemców, […] wojskowych i oni go przywołali do siebie palcem i mówią do niego, żeby on powiedział, ile [sztuk] ma tych cukierków. On tam powiedział sto ileś sztuk, a [Niemiec] powiedział pomyśl jeszcze raz, bo jeżeli będzie jeden mniej lub jeden więcej, to my z tobą skończymy i z twoim handlem. Cały wagon Polaków liczył z nim w duszy te cukierki, liczył, dosłownie. Było co do jednego. Co do jednego on miał wyliczone te cukierki. Ale to były takie przeżycia, niewojenne, złośliwe takie.
- Ale to z okresu okupacji?
Ale nie to, że on strzelał, nie strzelał, może on by nawet nie zastrzelił tego chłopca, ale samo wypowiedzenie takie jest okrutne, to nie da się nawet powtórzyć. i właśnie takich spraw było dużo.
- Czy pani odczuwała lęk na widok każdego Niemca?
Nie, nie. Ja widocznie byłam dzieckiem bardzo głupim, zresztą większość dzieci wtedy była takich jak ja. Nam się wydawało, że my pokazujemy swój patriotyzm. Myśmy nie mieli dorosłego myślenia, że za tym się może kryć coś zupełnie innego. Myśmy byli bezkrytyczni. w tym swoim Miedzeszynie ja z moimi kolegami mieliśmy procę i kamykami strzelaliśmy, bo Niemcy często latali nisko, widocznie się gapili, nie wiem, może obserwowali, nie wiem…
- Ale oni latali samolotami?
Tak. i tam nie było w ogóle ludzi, tam było takie pustkowie, działki dopiero się budowały. i ten Niemiec widocznie tak sobie przeleciał nisko raz czy drugi, a my jak te głupki z procy strzelaliśmy koniecznie w okolice śmigła i nam się wydawało, że jeśli ten kamień wpadnie między śmigło, to on zleci. Nie patrząc na to, że nawet jeżeli on by spadł, co było niemożliwe […], to przecież ponoszą konsekwencje ci, co tam mieszkają.
- Żaden z tych Niemców, którzy przelatywali, nie zareagował na to?
Nie, żaden. Specjalnie on krążył, jego to widocznie bawiło. Może on nie był stuprocentowy Niemiec, ale w każdym bądź razie [skończyło się to] bez żadnych konsekwencji. Owszem, była taka wypowiedź, że nie wolno niczego podnosić, brać, co jest ciekawego na ziemi, ponieważ była taka pogłoska, że tam są trutki różne i dzieci się tym zatruwają. To było tylko takie powiedzenie, bo ja żadnego przypadku nie widziałam i nie słyszałam. Muszę powiedzieć, że to działało na dzieci w ten sposób, że one w dużej mierze były bezkarne, i w dużej mierze nie widziały tego, co to daje w efekcie późniejszym […].
- A proszę powiedzieć, takie nastawienie dzieci wynikało niewątpliwie z rozmów. Teraz takie pytanie, w domu i w szkole…
Nie, nie, w domu, ale później w szkole też. Szkoła była bardzo patriotycznie nastawiona. Ponieważ to była wojna, było bardzo dużo osób wierzących i bardzo dużo praktykujących i właściwie innego wyjścia nie było. Muszę powiedzieć, że szkoła to był taki punkt zborny. To znaczy nie wolno było niektórych książek ze sobą nosić i tylko była szkoła podstawowa, a reszta to już były komplety [i szkoły zawodowe]. Tak było, że właściwie szkoła nam rano, przy apelu, bo zawsze był apel, gdzie była i modlitwa i śpiew, i śpiew taki, który nam odpowiadał, a nie Niemcom. Później były takie informacje, tak jak to u nas było, [na przykład] z Pawiaka jakieś informacje. Ja na przykład przez pięćdziesiąt trzy lata pracowałam jako lekarz, ale muszę powiedzieć, że ja nie zapomnę nigdy, jak opowiadała nam na takim spotkaniu dyrektorka czy nauczycielka, że na Pawiaku był taki Janek Czarny. Kto to był, nie wiem, ale to musiał być bardzo młody człowiek. Janek Czarny, chyba tak się nazywał, może to jego nie nazwisko [a pseudonim], nie wiem. Jak jego badali, to mu wkładali palce w szuflady i łamali mu palce, te końcówki. i do dnia dzisiejszego jak ktoś przyjdzie do mnie, z palcem lub opuszką jakąś przytrzaśniętą drzwiami, to mi się robi niedobrze i mam dosłownie [ciarki] koło mojego kręgosłupa. To jest coś niesamowitego, tyle lat, a ja to ciągle pamiętam. Nauczyłam się jednej rzeczy jako dziecko, że nie ma bohaterów, […] takich ludzi, że on postanowi być bohaterem. Nie, on może być bohaterem w sytuacji jakiejś, ale każdy ma poczucie jakiegoś zagrożenia, jakiegoś lęku. Dlatego te dzieci nie były tak dokładnie informowane o niczym. Ja nie znałam nazwisk, nie znałam pseudonimów. Jeżeli mi się trafiło, to oni mi kazali natychmiast o tym zapominać i nie myśleć.
- Proszę pani, ale ta opowieść, o której pani teraz mówi, o tym Pawiaku, o tych torturach zadawanych więźniowi, zastanawiam się czemu służyła taka informacja przekazywana dzieciom? Czy miała was ostrzegać? Co to miało być?
Nie, to miało być powiedziane, jakim on jest bohaterem.
- Czyli to była lekcja patriotyzmu?
Tak, patriotyzmu. Absolutnie nas nikt niczym nie straszył, co może być, jeżeli… Dlaczego na przykład dziecko nie powinno wszystkiego wiedzieć. Moja rodzina, która przeszła przez Pawiak, ale szczęśliwie wyszła stamtąd, właśnie mój wujek […] Bauer twierdził, że przychodzi taki moment, gdzie Niemcy nie są już dobrymi psychologami. Bo przychodzi taki moment przy tym torturowaniu, że nawet jakby człowiek chciał coś powiedzieć, to nie [już] może. […] Na przykład matkę [torturowano na Pawiaku dodatkowo tym], że sprowadzili dziecko, czy jej, czy nie jej, do sąsiedniego pokoju, to dziecko się strasznie darło, a oni opowiadali jej, co oni temu dziecku w tej chwili robią. [Nie powiedziała nic]. To dla mnie nie bohaterstwo, […] to jest coś więcej… To jest coś niemożliwego, ja też jestem matką i tak sobie myślę, że ja bym nie wytrzymała. Tak sobie myślę, nie wiem, nie próbowałam i nie musiałam. Dał mi Pan Bóg takie szczęście, że nie musiałam się z tym spotkać bezpośrednio. Muszę powiedzieć, że to zawsze wywołuje u mnie łzy w oczach. […]
- Wróćmy w takim razie jeszcze do szkoły.
Szkołę miałam cudowną, myśmy się wszystkiego uczyły. Myśmy o wszystkim wiedzieli, [na przykład] o Katyniu żeśmy wiedzieli […], [te same wiadomości, które mieli dorośli]. Zdziwiona byłam, jeżeli ktokolwiek miał jakieś wątpliwości co do Katynia.
- To znaczy, że w tej szkole nauczyciele mówili o Katyniu?
Tak, tak. No, znaczy nie tylko nauczyciele, ale wszyscy. Ja miałam swój personel, zawsze mam cudownych ludzi, i miałam taką Marysię Szczudło, pielęgniarkę, bardzo piękną dziewczynę, która do mnie przyszła, jak już Solidarność [się zaczęła], jak to się już ruszyło, i mi mówi: „Przepraszam”. Ja mówię: „Za co ty mnie przepraszasz?”, a ona mówi tak: „Bo my wszyscy myśleliśmy, że jak pani doktór tak mówi, to pani tak mówi, bo nie lubi”. [Chodziło o Katyń, ja byłam pewna, że większość ludzi wie].
No Rosjan, Rządu, no wszystkiego [obecnego] tam. Mówiła dalej: „A teraz to my już wiemy, że to była prawda”. Ale to było już w czasie Solidarności. Na Boga! Ja nie wiem, skąd w Polsce byli ludzie, którzy nie wiedzieli o tym. Warszawa się trzęsła i było wiadomo, który profesor pojechał do Niemców tam sprawdzać! Przecież tam pojechał polski profesor, polskiej medycyny, on patrzył na to, on był świadkiem, rozróżniał tych ludzi, że to nie Niemcy, tylko Rosjanie.
- Mówi pani teraz o Katyniu?
No tak, bo to wiadomości w szkole!
- Ja bym chciała, żebyśmy wróciły do pani bezpośrednich wspomnień. Mówiłyśmy o szkole…
Jeszcze jedna rzecz, jeśli mowa o szkole. Ja miałam szkołę na Zielnej z widokiem na getto. Było zaklejone i zamalowane wszystko, [okna od strony getta].
- To znaczy co było zaklejone?
Okna. No ale przecież wiadomo, że w Polsce zakleił, nie zakleił, dziura zawsze gdzieś tam była. i ja tam po raz pierwszy i po raz ostatni w swoim życiu widziałam puchlinę głodową. Do dziś pamiętam ten chodnik, tych ludzi leżących w poprzek, lekko opartych o ściany domów (pewnie też przesadzam, to wszystko mam powiększone) rozlewających się na tych chodnikach. Muszę powiedzieć, że to też zostało mi do końca życia w oczach.
- Co pani jeszcze widziała w tym getcie?
No w getcie to ja dużo widziałam.
- Proszę opowiedzieć sceny, które pani zapamiętała.
Ja byłam przy likwidacji getta, nie warszawskiego, ale miedzeszyńskiego, które było [wywożone] do Falenicy i tam […] [myślę, że przewożone dalej].
Ja pamiętam 1941–42, ale głowy nie dam.
Lato. […] Dowieźli jeszcze z Rembertowa i tam ich wszystkich razem ustawili. Była taka dziewczynka, miała na imię Renia, blondyneczka, [miała około pięciu lat]. Tam było bardzo dużo ludzi, którzy nie wiedzieli o swoim pochodzeniu, badania były do trzeciego pokolenia, oni nawet nie mieli pojęcia o swoim żydowskim pochodzeniu, w ogóle [nie mieli] wyglądu żadnego, te małżeństwa już były pomieszane, no ale jeśli siedziała żona, to siedział i mąż, z własnego wyboru. Pierwsza rzecz, która zwróciła moją uwagę… Matka [tej Reni] widocznie poszła gdzieś po jedzenie, to był wczesny ranek, słońce wschodziło dopiero. Zrobili kordon wokół tego getta, a myśmy byli poza i widzieliśmy z odległości stu, może dwustu metrów tę siatkę. Ta Renia (ona miała może z pięć lat), tak się rzuciła rączkami na te druty i krzyczała, strasznie: „Mamo!”, a ci Niemcy, […] do niej podchodzili z bronią [wycelowaną w nią]. Moja matka straciła głos, bo już nie wiedzieliśmy [jak krzyczeć]. w ogóle to jest nie do opowiedzenia! Ale ktoś […] z osób będących tam, złapał to dziecko za rękę i wyciągnął z powrotem. No ale co z tego? Na pewno nie przeżyło. No to było coś strasznego! Jak ich wyprowadzali, to oni jak nie mieli siły, to klękali, Niemcy podchodzili i strzelali. Jak kobieta miała dziecko na rękach, to najpierw dziecko …
- Pani to wszystko widziała?
[Tak], to się wszystko widziało […]! a później, jak już z nimi pojechali dalej, do Falenicy, to już nie wiem, oni ich tymi bydlęcymi wagonami wieźli… To są rzeczy, których się nie zapomni, a jednocześnie […] tak mi się czasem wydaje, że to jest niemożliwe… Ale na Nowym Świecie ja osobiście też widziałam takich Niemców, którzy też nie mieli rozkazu.
Ja już tego tak nie pamiętam, pierwszy rozstrzał na Nowym Świecie, koło Bliklego. Przywieźli tych ludzi […] ciężarówką. Też już pewnie był jakiś 1943 koło tego.
- A co pani robiła wtedy na Nowym Świecie?
Tam było takie jakieś foto studio, za małe pieniądze, a ja potrzebowałam do legitymacji fotografię, do legitymacji szkolnej i kolejowej. Ale to też było blisko [szkoły] […]. Tam oni podjechali, zamknęli ulicę, to była [duża] ulica, jeździły tramwaje, były duże rynsztoki. Ja, jak to ja, byłam mała […], [mizerna] i odwróciłam się tyłem do tego, bo nie mogłam patrzeć. Niemiec, taki czarny, to znaczy gestapowiec, trzymał mnie tak mocno pod pachą, jak rulon. On się […] ustawiał tak ze mną, żeby moja głowa patrzyła na to, tego mu nikt nie kazał. On to robił z własnej, nieprzymuszonej woli. a ja z kolei patrzyłam na […] rynsztok. Ja wiem, że to jest niemożliwe, bo to był upał i nie ma mowy, żeby tak było, ale mnie pozostały w pamięci pieniące się bałwany tej krwi! Pieniące się, ja nie wiem, jak to mogło być, ale ja tak to zapamiętałam i tak to opowiadam, tak to widziałam. Aczkolwiek to jest nieprawda, bo z tylu ludzi nie mogło być tyle krwi.
- A mówi pani, że trzymał ją „czarny Niemiec”, to znaczy?
Nie, nie, gestapowiec.
Tak, tak, czarniutki. w Warszawie ich było dużo.
- Proszę pani, ale jakie jeszcze sceny pani zapamiętała z getta warszawskiego?
Z getta warszawskiego? Bo ja wiem. Więcej pamiętam jeszcze przed [likwidacją], jak wyszedł taki Niemiec, mieli psy szkolone na określone przypadki, na Żyda, na Polaka, nie wiem, czym oni się tam kierowali. Pamiętam, że złapał takiego żydziaka, [siedmio-, może ośmioletniego], […] Niemiec stał z bernardynem, cywil, z bernardynem, który […] [w moich oczach był] jak ciele, wcale nie bernardyn, tylko kolos – młody pies, zresztą nam [wtedy] znany. Ten człowiek patrzył spokojnie, jak ten pies bawił się tym żydowskim dzieckiem jak kot z myszką. On mu krzywdy jako takiej […] nie zrobił, ale go rozebrał do naga.
- A ile to żydowskie dziecko mogło mieć lat?
Siedem, osiem…
Ja wychodziłam ze szkoły, czyli byłam gdzieś w okolicy Zielnej, a on wyszedł gdzieś tam. Wtedy chyba oni jeszcze mogli wychodzić, […] a my nie mogliśmy wchodzić. Nic mu ten pies nie zrobił, ale żeby człowiek dorosły stał i patrzył, to przecież jest nie do pomyślenia! Jeszcze dobermana bym zrozumiała, ale pies taki jak bernardyn to nigdy nikomu nie wiąże się w oczach z krzywdą ludzką, przecież to jest pies ratowniczy. Nie wiem, to było coś dla mnie [niesamowitego], też będę pamiętała do końca życia. Ale wtedy […] ani psycholog […], ani nikt się nie martwił […] [o przeżycia dziecka].
Pamiętam Hitlerjugend. To był chyba 1941 albo 1942, [jednak] 1941 rok. Była zima, ale taka straszna zima, że strzelały drzewa, jak się szło. Oczywiście nie było pociągu, była godzina policyjna, i tak się stało na tym mrozie, bo to na dworcu tam było [oczekiwanie] w tunelach, nie w budynku, tylko w przewiewie tunelowym. Tam było strasznie zimno, ja tam któregoś razu prawie że zamarzłam. Jechał pociąg, taki jak na tamte czasy elegancki […], z młodzieżą Hitlerjugend. Oni wszyscy byli nastawieni, bo nie wierzę, żeby oni tak sami z siebie wszyscy byli [uzbrojeni] w kamienie, […] wielkości orzecha. Stali w odległości jednego toru od naszego peronu. Jezu kochany, jak oni krzyczeli, jak oni śpiewali i jak oni rzucali kamieniami w tych stojących, jak oni się cieszyli, jak trafili, to ja się nie dziwię tej dzisiejszej młodzieży, że ona się zabija w tych różnych sytuacjach, ustawkach, nie ustawkach. Jeśli to jest natura, to oni mieli wynaturzoną tą naturę. To nie była młodzież, to byli sadyści.
- Mówi pani, że była godzina policyjna. Ale dlaczego pani się tam znalazła?
No bo nie było pociągu. Jak już wpuścili na perony, to się czekało, bo oni mówili, że ten pociąg będzie i będzie, a jak minęła godzina policyjna, to już nie było co robić, bo nie można było ani wyjść, ani dojechać, ani pójść. Ale na przykład podstawili pociąg o godzinie dwunastej w nocy i człowiek jeszcze dojechał, ale potem miał dalej problem, bo u siebie też był po godzinie policyjnej. Ja to jeszcze musiałam przechodzić przez teren getta i to było jeszcze dodatkowe niebezpieczeństwo. Ale tam był jeden jedyny pan, który na tej ulicy mieszkał, Aryjczyk, który został, i ta część drogi do jego domu była aryjsko-żydowska, natomiast już za nim to było tylko getto. Zawsze była taka umowa. Nie wiem, kim był ten pan, ale krzywdy nikomu z Polaków nie zrobił, więc nie wiem. Natomiast była taka umowa, że jeżeli by było spotkanie z Niemcami, to się mówiło, że się idzie do niego. Dzwoniło się i on otwierał i…
Tak, tak, proszę, broń Boże, nie brać tego, że on był jakiś… Jakoś tak się stało, że on tam został. w każdym razie nam zrobił kawałek drogi…
- Mówiła pani, że tata pracował, a mama nie. Czy odczuwaliście państwo głód?
No nie, mama nie pracowała. Odczuwaliśmy, tak… Teraz jak ja jestem dorosła, to nie powiedziałabym, że głód, przecież przeżyliśmy i jakoś się chodziło. Bardzo dużo ludzi pomagało, bardzo! Na przykład u mojego ojca, był syn i ojciec, pracownicy, których nikt nie znał, bo oni przyszli… Dostawali te ausweisy i [pracowali]. Oni na przykład pili herbatę suszoną, mieli serwetkę i na tę serwetkę odkładali po jednej kostce cukru, a w sobotę zwijali to wszystko i dawali mojemu ojcu. Komu by się chciało u nas w tej chwili?! No komu? Ja bym chciała takiego zobaczyć. i nikt się nie dziwił, nikt nas nie znał. Jedynie znali nas z tego, że my tam przychodziłyśmy […] [odrabiać lekcje]. Ale na przykład stołówka, tam dawali pracownikom [dożywianie], naczelnik niemiecki, który bywał tam rzadko, ale był [oficjalnie], załatwiał, że jak jechało [na przykład] duńskie masło dla Niemców […] [i tam nastąpiło uszkodzenie], to on uważał, że […] to jest skażone i […] dawał jako deputat swoim pracownikom. Tak że to też był jakiś kawałek Niemca, który szokował. […] Zresztą ta instytucja płaciła też za moją szkołę, bo ja byłam w płatnej, [prywatnej] szkole i oni płacili. Zdaje mi się, że ojciec płacił po dziesięć złotych za nas, a resztę ta instytucja, mimo że my byliśmy Polakami, a naczelnik był Niemcem. Tak że były takie momenty, kiedy jakaś ludzka siła to poruszała. Tam wprowadzili później obiady, najpierw jednodaniowe, a później dwudaniowe. Mój ojciec, ponieważ był zawsze przesadny, rozdzielał swoją porcję […] na nas dwie. Pewnego razu wyszła taka pani z kuchni i powiedziała, że to rozlewanie jej wszystko brudzi i że należy powiedzieć w okienku, że porcja ma być rozdzielona na dwóch talerzykach […]. Najpierw po pół jednodaniowego, a potem jak były dwudaniowe, to […] po całej porcji dostawałyśmy, tak że obiady to my właściwie dostawałyśmy tam. Nie dlatego, że nam się należało, ale dlatego że ludzie byli bardzo dobrzy, ja nie mogę powiedzieć jednego złego słowa.
Nie, nie Niemcy, tylko ten naczelnik był Niemcem, cała reszta to byli Polacy. Oni naprawdę od ust by sobie odjęli, żebyśmy miały. Wiadomo, że w kuchni można różnie zagospodarować te rzeczy, no ale wszystko jedno.
- Czyli ze względu na dzieci pracownicy otrzymywali pomoc?
Tak, my miałyśmy wyjątkowe szczęście, dlatego nie mogę mówić o głodzie. Ja byłam głodna, ale […] dzięki Niemcom, bo ja ciągle miałam pół ćwiartki chleba, i co dorastałam do całej ćwiartki, to podwyższali to do ośmiu [lat] czy do dziewięciu, później do dziesięciu, później do jedenastu i ja taka byłam cały czas, „wyżarta” w tym chlebie. Ale przyszedł czas w 1943 roku, że nie owało nam chleba, dlatego że ludzie nam oddawali kartki. Wtedy już handel kwitł. Zresztą nie mogę powiedzieć [złego słowa], bo i sąsiedzi, ci, co handlowali, to co pewien czas nam mąkę podrzucili, to znowu jakieś [dary]. Nie, nie, ja nie mogę powiedzieć. Moja matka bardzo dużo [im] robiła na drutach i szyła im różne rzeczy za jakieś [prezenty]. Pierwszą spódniczkę miałam uszytą ze spódniczki swojej sąsiadki, bo nie było wtedy nic. Pierwsze palto, które miałam zrobione, to z żakietu mojej babci i podbite wszystkimi szmatami, jakie mieliśmy w domu i u sąsiadów.
- Czyli była wzajemna, solidarna pomoc.
Tak, tak. i nikt nie wydziwiał […], wtedy tak było. Pamiętam też Pierwszą Komunię […] i prezent, jaki dostałam od rodziny, to był obiad dla nas wszystkich. Pamiętam, to były kotlety [mielone z koniny]. Ale śmieszne było to, że mój ojciec twierdził, że on koniny nie weźmie do ust, no i nie brał. Był głodny, ale nie brał. a właśnie na komunii mojej były mielone [kotlety] i moja ciotka twierdziła, […] że to jest mięso wieprzowo-wołowe, dostała tam od kogoś ze wsi. Pamiętam mojego ojca, który bez przekonania, ale jadł tego kotleta i chyba zjadł całego. No ale faktycznie było ciężko, ciężko było [bardzo].
- Proszę powiedzieć, czy należała pani do harcerstwa?
To znaczy jako pomocnicza siła harcerska, bo harcerstwo było znacznie starsze, było już tą siłą wyrobioną, tą skautową. Właściwie nie, już nie skautową, to już była ta przedpowstańcza. Bo na Powstanie to już się cały czas czekało. Oni byli organizacją taką bardziej wojskową, a my byliśmy na posyłki i to na posyłki bardzo proste.
Zanieść jakieś ulotki czy jakieś pudełko gdzieś do kogoś. Pamiętam, że mnie uprzedzali, że jak się usłyszy jakieś odgłosy niepewne albo coś, to żeby uciekać. a ja poszłam i odwrotnie wszystko zrobiłam, bo akurat padł strzał w pomieszczeniu u moich bliskich, więc ja zamiast uciekać, to do dzwonka i dzwonię i dzwonię […]. Okazało się, że oni mieli po prostu jakieś ćwiczenia i coś im tam przypadkowo wystrzeliło. Ale właśnie – dzieci to są dzieci, głupieją, zamiast dać nogę i uciekać i nawet się nie oglądać. a gdyby tam był kocioł, to by i tego dzieciaka też zgarnęli, aczkolwiek taki dzieciak nie był ważny może, ale się czuliśmy potrzebni.
- Co jeszcze pani robiła w tej pomocy?
Każdy z nas się szykował do tego Powstania, każdy miał torbę przyszykowaną z jakimiś tam szmatkami, [do] opatrunków […] i jakieś leki, które tam były [dostępne] w domu.
- Czy byliście szkoleni w jakiś sposób?
Tak, pokazywano nam, jak się bandażuje… Zresztą ja chyba od urodzenia już wiedziałam, że będę lekarzem, więc to mi bardzo odpowiadało. […] Jak się podnosi chorego, jak mu się daje pić, [kiedy] mu się nie daje, kiedy on jest przytomny, kiedy nieprzytomny – taka pierwsza pomoc. No co taki dzieciak mógł [zrobić]? Nawet człowieka dorosłego […] [sam nie mógł przeciągnąć]. No ale [czuliśmy się] bardzo ważni! Mieliśmy torby poszykowane, moja mama poszyła i w nich były te rzeczy…
- A pamięta pani, kto was szkolił? Czy to była nauczycielka?
Nie, nie. Szkolili nas mężczyźni.
- W momencie wybuchu Powstania miała pani ile lat?
Niech ja sobie policzę… To był 1944, więc miałam dwanaście, trzynaście lat.
- Gdzie pani była 1 sierpnia 1944 roku?
Pierwszego sierpnia ja byłam na swoim osiedlu w Miedzeszynie, bo już nie było żadnej [komunikacji]. Zresztą myśmy nie mieli celu [do] jechania tam. Poprzedniego dnia była moja rodzina (która zresztą zginęła) na imieninach mojej mamy. Umawialiśmy się, że zobaczymy się za tydzień. Zawsze mnie drażni, jak ktoś mówi, że można było nie zrobić tego Powstania. Chyba jest człowiekiem, który nie ma pojęcia, jak to było. To Powstanie musiało być. Zapominają ludzie, że nie było komórek, nie było telefonów, że nie było żadnej łączności, że młodzież tylko czekała [tego dnia], od samego początku wojny, do końca […], w którym stanie oko w oko z Niemcem jako równorzędny przeciwnik. Wcale nieprawdą jest, że oni nie wiedzieli, co ich czeka. Wiedzieli, że utrzymają mosty tydzień – wiedzieli i myśmy wiedzieli o tym – a w tym czasie przyjdą wojska i im pomogą. i [będą] zrzuty. Zrzuty przyszły bardzo późno, wtedy kiedy nasi się cofali.
No, wtedy już nasi cofali się, to już ładne parę tygodni było. Oni przylatywali takimi ławicami wielkimi, dosłownie niebo było całe [usłane samolotami jak] dywan. Oni zrzucali, myśmy to widzieli, ale oni…
- Pamięta pani jakie, to były samoloty? Nie chodzi o typ, tylko jakie wojsko zrzucało?
No wtedy się mówiło o Amerykanach, nie wiem, czy Amerykanie, czy Anglicy, ale raczej mi się wydaje, że Amerykanie. Oni dość dużo tracili tych samolotów. No ale [zanim] przylecieli po takim czasie, to nie było tam już Powstańców, tam byli Niemcy. Właściwie to było już za późno, za późno dla Powstania, to byłoby dobre, gdyby to było w pierwszych dniach, ale później nie było wiadomo, gdzie ci Powstańcy są.
- Czy pani ojciec był w Powstaniu, czy był razem z rodziną?
Nie, mój ojciec był z nami, z rodziną.
- Co pani zapamiętała z okresu Powstania, będąc u siebie w Miedzeszynie?
Ja zapamiętałam to jako szczęście największe. Dlatego że przez dwa dni, dwudziestego ósmego i dwudziestego dziewiątego byliśmy wolnym krajem, absolutnie.
Lipca. Nie było u nas ani Niemców, ani Rosjan. Już się zaczęło mówić, że Traktem Lubelskim jadą czołgi radzieckie. Myśmy nie wiedzieli, natomiast moi rodzice przeżywali to dramatycznie. Ja niestety nie miałam wyobrażenia nadzwyczajnego o Rosjanach, ale (to już pominąwszy) myśmy byli niezależni, wolni, pod każdym względem szczęśliwi. Tam nasi się bili i jeszcze było cicho. Nie było żadnych pożarów jeszcze, nie było niemieckich samolotów, które krążyły później bez przerwy i zrzucano te bomby. […] Jak się palił ten nasz Prudential, to przecież ta spalenizna, te papiery (ja nie wiem, skąd tyle papierów leciało, przecież tam żadnych urzędów nie było), to już wtedy była makabra. Ale ten pierwszy tydzień to wcale nie był zły.
Dopiero 2 albo 1 sierpnia pod wieczór przyszło wojsko rosyjskie. Moi rodzice byli lekko przerażeni, […] oni weszli do naszych ogrodów, zaczęli ścinać drzewka, bo musieli sobie kopać ziemianki, zresztą nikt nie miał o to pretensji. Obudowali, okopali i to było takie dziwne wojsko radzieckie. Przyszedł jeden z nielicznych oficerów czy podoficerów, ja nie wiem, kim oni byli, i zapytali czy ich lejtnant czy jakiś inny może przenocować u nas, w domu […], bo jest bardzo przeziębiony. i myśmy oczy postawili, bo to się nikt nie pytał. Jak trzeba było zająć dom, to po prostu zajmowali. Myśmy się dowiedzieli, że to byli aresztanci z białej armii, którzy siedzieli w tych łagrach i im powiedzieli, że albo mieli walczyć w pierwszej linii i jak przeżyją, to będą wolni, a jak nie przeżyją, to będzie po nich. i oni się zgłosili na ochotnika do walki w tej pierwszej linii. Jeden z nich to był oficer właśnie tej białej armii. Przeuroczy ludzie! Naprawdę nadzwyczajni ludzie, grzeczni, spokojni, cisi i radujący się tym, że oni pierwsi wejdą do Warszawy i zostaną pułkiem warszawskim. Tak było przez dwa dni. Drugiego dnia obudził nas hałas nie z tej ziemi! Brzęk, szczęk broni, wszystkiego. Myśmy się poderwali i patrzymy, a oni nam mówią, że idą do Warszawy.
- Czyli mówimy o pierwszych dniach sierpnia, jak weszło wojsko radzieckie.
O drugiej w nocy, nad ranem, jak jeszcze było ciemno, oni zaczęli się zbierać, armaty i wszystko, co mieli, zaczęli wyciągać z tych ziemianek i lecą i krzyczą do nas, że idą do Warszawy i że będą 1. pułkiem warszawskim. Czy może być większe szczęście niż usłyszeć, że oni idą do Warszawy? Spokój, cisza nic nadzwyczajnego nie było. No i my cali w skowronkach. Oni poszli. Dzień słoneczny, piękny, trudno sobie wyobrazić lepszy. Cisza, spokój... Na początku, niestety tylko na początku, Powstanie szło bardzo dobrze, Niemcy się bali bardzo.
W rezultacie minął ten cały dzień, zbliżała się noc, a oni wracają! My się pytamy: „Jak to?”. Oni mówią, że byli na moście, witali się z Polakami, że podawali sobie ręce. [Powstańcy] powiedzieli, że tydzień utrzymają te mosty, dłużej nie, bo to jednak jest zbyt duża przewaga. No i myśmy zgłupieli w ogóle. Okazało się, że jak już ich tam postawili, to oni tak stali i stali, i stali. No i później ich zabrali gdzieś do Międzylesie, bo tam była fabryka, którą trzeba było zdobyć, a [długo] nie mogli jej zdobyć i dopiero chyba rosyjskie kobiety zdobyły ten budynek. Do nas przyszły następne oddziały [rosyjskie], a potem zaraz za nimi były polskie oddziały. Polskie były oddziały Berlinga nad samą Wisłą, a rosyjskie to różnie. Nie wiem dlaczego, to było tak bardziej Wiśniowa Góra, […] a Polacy byli nad samą Wisłą. Zaczęli do nas przychodzić Polacy i od nich się dowiedzieliśmy sporo rzeczy.
Tak, to byli „berlingowcy”. To byli Polacy, którzy czasem za bardzo nie umieli mówić po polsku, ale to byli autentyczni Polacy. […] Były też takie sytuacje, gdzie nasi stali po jednej stronie, a Rosjanie po drugiej i do siebie strzelali, przez pół godziny, jedni do drugich. Nie wiem, co oni do siebie mieli.
- Mówi pani o tych Polakach, którzy walczyli w oddziałach Berlinga?
Tak, tak, Berlinga z rosyjskimi. Oni tak potrafili po pół godziny do siebie strzelać. I druga rzecz była taka, że jak już przyszła zima… Bo Polacy przychodzili do nas pogadać, zobaczyć, zresztą znaleźli u mnie w domu… Myśmy zbierali takie różne kwadraciki ładnie opakowane. Mama nie pozwalała przynieść do domu, więc trzymaliśmy w takiej nieużywanej zewnętrznej sławojce murowanej.
[…] Okazało się, że to były miny! Autentyczne miny, tyle że były różne. i takie na pieszych, i takie na ciężki sprzęt. Różne.
- A panie to przynosiłyście jako co?
No jako ładne opakowanka. One były takie i czerwone, i zielone, naprawdę ładne. […] [Jak żołnierze zobaczyli co zbieramy], to dostali białej gorączki [i nas rozminowali]. […] Jak już była zima, [polscy żołnierze] przechodzili, prawie że codziennie przez Wisłę do Warszawy, na Mokotów. […] Tak się głupio składało, że jak oni przechodzili to ich miała osłaniać artyleria rosyjska z Wiśniowej Góry, miała im drogę szykować, a tak się składało, że nasi zawsze ginęli [od tej artylerii]. To już było takie bolesne, takie przykre. Ja wiem tylko od tych ludzi, ale to faktycznie wyglądało podejrzanie.
- Mówi pani, że wie o tym od tych Polaków, którzy przechodzili?
Tak, przechodzili, bo to byli saperzy tamtejsi. i muszę powiedzieć jedną rzecz, że oni autentycznie przechodzili, [bo Wisła zmarzła], ponieważ nam zdawali raport. […] z Mokotowa Górnego, bo tam mieszkała moja ciotka, powiedzieli, że nikogo nie zastali, ale dom stoi.
- Acha, poprosiliście państwo?
Tak, tak, bo jak oni chodzili, to się [ich] prosiło. a drugi raz to z Grójeckiej [24], nie powiedzieli tego nam [dosłownie], ale potem się okazało, że dużo osób zginęło i [spaliło się] w piwnicy [tego domu. Oni tam byli].
- Mówi pani teraz o jakim okresie?
Mrozów.
Przed końcem, przed 17 stycznia. Wiem też z ich opowiadania: myśmy mieli Wigilię, 1944 roku, i oni mieli przyjść do nas na tą Wigilię. My czekamy, czekamy, dwunasta minęła, pierwsza minęła i ich nie ma i cisza. Druga godzina i oni nadeszli. i co się okazuje, przynajmniej z opowieści tych żołnierzy.
Tak, myśmy nie ruszyli tej Wigilii, bo myśleliśmy, co [z nimi i z] Warszawą. Oni przyszli, mówią, że dostali [rozkaz], że 24 grudnia, czyli w Wigilię mają atakować Warszawę. Oni odmówili i powiedzieli, że mogą w pierwszy dzień świąt, w drugi dzień świąt, ale nie w Wigilię, bo nie będą atakować Warszawy w Wigilię. Podobno tam się zrobiła taka awantura, że oni im powiedzieli, że w takim razie oni nie mogą liczyć na żaden atak na Warszawę i faktycznie dopiero 17 stycznia mieli wyjście stąd. Tak zostali ukarani. Natomiast tamci, to znaczy Rosjanie, nie mieli żadnych oporów czasowych. Nasi wychodzili jeszcze przed mrozami, czyli na początku, wychodzili o godzinie dwunastej, w okresie sumy, na brzeg Wisły, brali wiadra wodę i po tamtej stronie Niemcy wychodzili i brali wiadra wody i wtedy była cisza. Nikt do nikogo nie strzelał.
O niedzielach, od sierpnia do większych chłodów. i taki był rytuał. Później jedni mówili przez szczekaczki:
Hitler kaputt, a drudzy, że coś tam i w ciągu godziny albo pół oni […] nie strzelali. w końcu przyszedł jakiś oficer rosyjski i zrobił awanturę, kazał swoim strzelać.
- O tej dwunastej w niedzielę?
Tak, o dwunastej. i taka się zrobiła awantura, taka strzelanina, że myśmy myśleli, że to koniec świata. Tamci się wściekli, nasi się wściekli i Rosjanie się wściekli i już była sytuacja [bojowa]. Od tamtej pory się skończyły te [kontakty]. Nasi [żołnierze byli] jednak bardziej ciepli […], [Niemcy] może byli bardzo nienawistnie nastawieni […], ale pewnych rzeczy przestrzegali.
- Jak pani zapamiętała zakończenie Powstania? Jak wyglądała sytuacja w późniejszych tygodniach?
Jeszcze tylko powiem, że [nasi żołnierze opowiadali] nam o tych miejscach, w których bywali [w Warszawie]. Ostatnie tygodnie to było tak, że Polacy byli bardzo zdenerwowani, drażliwi, nastawieni bardzo przeciwko kadrze rosyjskiej, bardzo. Nie przeciwko samym żołnierzom, ale przeciwko kadrze. Mówili, że strzelali do nich, jak oni przechodzili przez Wisłę i to wszystko – zawsze była pretensja. Ale to już, załóżmy, był ten okres końca wojny, natomiast te pożary i widok tych samolotów, które krążyły i tylko zrzucały bomby i te bomby [zawsze będę pamiętać].
- Mówi pani o niemieckich samolotach?
Tak, ileż tych niemieckich samolotów mogło się zmieścić na niebie nad Warszawą! i tak co chwila wybuch, [niezrozumiałe], a to Prudential, a to znowu gdzieś tam, znowu gdzieś tam. Ja nie znałam na tyle Warszawy, żeby wiedzieć, ale rodzice [orientowali się], które to dzielnice. Pamiętam taki moment, że siedzieliśmy na tarasie i patrzyliśmy, jak to płonie, bo to był ogień, żywy ogień i te papiery latające – to było coś strasznego. Przyszedł oficer radziecki do mojej mamy (moja mama była naprawdę piękną kobietą) i mówi: „Czego wy płaczecie?”. Moja mama zgłupiała, no bo nie wiedziała [co powiedzieć] – czego można płakać, siedząc przed swoim miastem i patrząc jak ginie? a on mówi: „Jak te Pany się wybiją, to my wejdziemy i będziecie mieli miasto swoje”. Moją mamę to rzuciło i mówi: „Jakie Pany?! Jacy Panowie?! To jest moja własna osobista rodzina! Jak można mówić o tych ludziach, że oni się mają wybić, żebyście wy weszli?”. No a takie słowa padały. Pewnie, może ten człowiek nie wiedział, co mówi, nie wiem, ale to nas wstrząsnęło i to jeszcze dobiło ten taki niesympatyczny podział naszych miłości.
- Skąd się pani dowiedziała o końcu Powstania?
Myśmy wiedzieli, bo nas informowali. Jedno, że przechodził z Warszawy, z tamtej strony do nas, pojedyncze [osoby].
Tak. Moi rodzice byli dobrze zorientowani. i Żoliborz, i Mokotów, to myśmy [wiedzieli]. Najmniej byliśmy poinformowani o Śródmieściu, ale Śródmieście zeszło w kanały, to naprawdę i sama Warszawa niewiele wiedziała. a 17 stycznia jak już się skończyło, to 18 stycznia ci żołnierze ułatwili nam przejście po Wiśle [do miasta].
Ja to szłam po lodzie, ale pierwsi byli moi rodzice, którzy przeszli, i nie wiem, czy po lodzie, czy tam były resztki jakiegoś mostu. Ja pierwszy raz szłam tydzień po siedemnastym, żeśmy szli piechotą przez Wisłę. Jak przeszliśmy przez Wisłę, to w ogóle się poczuliśmy jak w innym mieście. Myśmy się zgubili, myśmy nie bardzo wiedzieli, gdzie jesteśmy. Moi rodzice pewnie lepiej się orientowali, ale ja nic nie wiedziałam. Do tego stopnia nic nie wiedziałam, że jak już później się przechodziło częściej, a [jeszcze] później się przechodziło przez most pontonowy, to przez ten most pontonowy przechodziły tłumy ludzi. Do Warszawy. Jak myśmy przeszli z rodzicami na Poznańską, to w ogóle nie wiedziałam, gdzie my jesteśmy. Ulica Poznańska to była na wysokości drugiego piętra (tak mnie się wydaje), a może i wyżej, [usłana gruzami], taka wysoka była. Szło się gdzieś po takiej wysokości, okna były niżej. i faktem jest, że na tym stały takie nieduże krzyżyki, takie z różnych rzeczy zrobione, tego było bardzo dużo i myśmy […], więc trzeba było tak przejść, żeby nigdzie nie wdepnąć. Ale myśmy w ogóle nie wiedziały, gdzie są te domy, z którymi byłyśmy związane. Drugi raz to nas rodzice chcieli zaprowadzić [do bliskich]. Miałam taką koleżankę, chyba nazywała się Danusia Kanicka, i ona w tych okolicach mieszkała, Krysia Górzanka też tam gdzieś mieszkała, koło mojej szkoły, i moi rodzicie chcieli zobaczyć, co się dzieje z tą szkołą, i w ogóle te okolice, [także ulicę] Moniuszki, bo tam ojciec pracował przez jakiś czas. Ja już nic nie poznałam, dla mnie to już nie istniało. Nie wiedziałam, gdzie Zielna, nie wiedziałam, gdzie Złota, nie wiedziałam, gdzie Nowy Świat, nie wiedziałam, gdzie Moniuszki – nic nie wiedziałam. Teraz jak się wybudował ten Pałac Kultury, to już mi się w ogóle wszystko pomikiciło i ja już tamtej Warszawy zupełnie nie pamiętam […]. Teraz jest nowa Warszawa i tą nową Warszawę już [znam] jako tako, ale żebym ja sobie przypomniała, w którym miejscu stał ten dom albo jaki był ten dom, albo z której strony ja wchodziłam, to w ogóle nic, nie widzę tego zupełnie. Dla mnie Warszawa i te ruiny, które były, mnie przygniotły. Straciłam całe miasto, byłam w zupełnie innym mieście […]. Brałam udział w odgruzowaniu, ale to było nie to, zupełnie nie to. Owszem, ten kościół Zbawiciela migał mi, ale co koło niego to już nic.
- Ile miała pani wtedy lat?
No trzynaście, czternaście w tych granicach.
- Mówi pani, że odgruzowywała pani Warszawę i jak to było? Czy chodziła już pani do szkoły?
No tak, dokładnie.
- Kiedy pani wróciła do szkoły?
[…] Od września 1945. i poszłam do klasy trzeciej gimnazjum [imienia Słowackiego]. a drugą klasę gimnazjum i pierwszą, tak zwaną przyspieszoną, robiłam [od listopada 1943 roku] w Falenicy i w Radości, w takich prywatnych mieszkaniach. […] Bo Powstanie było sobie, a u nas była wojna i ja poszłam [do gimnazjum] w okresie wojny, a nie Powstania, i uczyłam się cały czas. Później poszłam do Słowackiego, w 1945 roku dostaliśmy mieszkanie i tam poszłam do szkoły.
- A gdzie państwo dostali mieszkanie?
Na Poznańskiej. Zachował się tam jeden budynek, chyba numer 12.
- W jaki sposób było zorganizowane to odgruzowywanie Warszawy? Chodzi mi szczególnie o młodzież w tym uczestniczącą.
Ja już należałam do harcerstwa, od razu…
- Do harcerstwa się pani zapisała tuż po zakończeniu wojny?
Od razu jak się przeprowadziłam na [Poznańską i poszłam do Słowackiego]. […] Od razu byłam w „trójce”. z jednej strony [odgruzowanie] organizowało harcerstwo (na początku nie było zmian, tylko było normalne harcerstwo). a poza tym każde miejsce, gdzie się mieszkało, miało takie grupy ludzi, które się tym zajmowały. Wszyscy pracownicy urzędnicy, nauczyciele, wszyscy pracowali.
- Ojciec pani wrócił do pracy?
Tak, jeszcze wrócił do PZU. Tam żeśmy to przetrzymali, dostaliśmy to mieszkanie, a później już w końcu 1945 roku albo 1946 to już było odbudowany frontowy budynek na Poznańskiej 11 i już dostaliśmy tam mieszkanie. Przeprowadzaliśmy się nocą z jednego budynku (bo to były budynki
vis-à-vis), przenosiliśmy materace, [do nowego] mieszkania na „jedenastce”, [bo tam było już] ciepło, [blokowe] centralne [grzało] i już była woda, bo myśmy byli pierwszymi lokatorami, nie było tylko gazu, dopiero rano nam podłączyli, ale już spaliśmy w ciepłym mieszkaniu [na materacach]. […] [Poprzednie mieszkanie było] bardzo duże, ale tam był śnieg i lód, nie było czym [palić], bo były piece [uszkodzone] i nie mieliśmy węgla. [Później już mój tato pracował w Akademii Nauk].
- Który to był miesiąc, w którym dostaliście Państwo to mieszkanie? To był 1945 rok.
Ale mróz. To był mróz. Ja już chodziłam normalnie do szkoły.
- Czyli gwiazdka była gdzie? w nowym czy starym mieszkaniu?
W starym, w starym, nie, przepraszam, w nowym.
- Czyli przed grudniem się tam przeprowadziliście.
Tak, tam nocowaliśmy na podłodze. Jeszcze moja mama smarowała klepkę jakimś tam środkiem, który wzmacniał to przed pastowaniem i na tym żeśmy spali. Tam było nam już dobrze i tam mieszkaliśmy bardzo długo.
- Kiedy pani zrobiła maturę?
W 1948, bo w 1949 nie dostałam się na medycynę.
- Dlaczego się pani nie dostała?
Dlatego że nie było miejsc. Za każdym razem nie było miejsc.
- Jak długo pani próbowała na tę medycynę się dostać?
Za szóstym razem się dostałam [na drugi rok studiów]. Przedtem skończyłam szkołę felczerską, właściwie dostałam honorowy dyplom [felczerski], bo już kończyłam, jak miałam [obowiązkowe] przygotowanie na studia. Muszę powiedzieć, że w międzyczasie chciałam pracować jako salowa czy jako ktokolwiek, ale ponieważ miałam maturę, to nikt mnie nie chciał. Uważali, może i słusznie, że będę chciała jakieś punkty zdobyć. Ja uczyłam analfabetów, miałam cudownych analfabetów, z budowy dróg. Oni wiedzieli, że ja jestem psiarz i oni mojemu ojcu do domu przynieśli szczeniaka i powiedzieli, że to dla mnie, i mój ojciec już nic nie mógł powiedzieć i stąd mieliśmy pierwszego psa [na nowym mieszkaniu].
- Czy oprócz tego argumentu, że nie ma miejsc, słyszała pani jakieś inne argumenty przeciwko przyjęciu pani na studia?
Tak, był jeszcze jeden argument.
- W czasie wojny była pani dzieckiem, nie walczyła pani w „Szarych Szeregach”, nie walczyła pani w Powstaniu, jakie więc były argumenty przeciwko przyjęciu pani na studia?
Zaraz powiem. Był taki młody człowiek, […] jak startowałam trzeci raz. Ten młody człowiek, taki z czerwonym krawatem, może był to pan, który potem był w rządzie, ale nie wiem, czy to on, czy nie on, w każdym bądź razie leciał korytarzem i opowiadał, jak to ludzie potrafią – jakie to mieszczańskie – że dwie dziewczyny z jednego domu na studia (moja siostra już była w trakcie, już była na trzecim roku czy nawet jak ja się dostałam, to ona skończyła, ale w tym czasie była na studiach) i jak przed wojną się w górze złota kąpali, to uważają, że się im wszystko należy. Mój ojciec w górze złota się nigdy nie kąpał, był sierotą, więc musiał się jakoś wyżywić i studiować. Dawniej za wiele rzeczy na studiach się płaciło, nie było akademików, dostał dopiero na trzecim roku. Jak dostał stypendium, to w gazecie o tym napisano. Stypendium było takie, że jak skończył studia, jak podejmował pierwszą pracę, to pierwszym jego psim obowiązkiem było przede wszystkim zwracanie tego stypendium.
- Czyli było to tak zwane stypendium fundowane, jak byśmy dzisiaj powiedzieli.
Nie wiem, w każdym bądź razie wiem, że mój ojciec siedział z moją matką… Owszem, zarabiał nienajgorzej, ale siedzieli i z ołówkiem liczyli, czy się mogą już zacząć budować, czy jeszcze nie. Owszem, zaczęli się budować, ale wiem, że z ołówkiem w ręku żyli cały czas, bo musiał spłacić to stypendium, i byli w trakcie budowy, więc nie nacieszył się żadną górą złota ani niczym.
- Czy pani w związku z tym czuła się osobom represjonowaną przez władze?
Trudno mi powiedzieć, bo nawet mi zaproponowano, żebym się wyparła rodziców swoich, że ich potępiam, nie wiem za co, ale to już mniejsza o to.
- Proponowano pani, żeby wstąpiła do organizacji młodzieżowej czy…
Nie, oni najpierw proponowali, żebym ja się zrzekła związku rodzicielskiego. Jak zapytałam, co ja mam robić, jeśli ja jestem nadal na utrzymaniu rodziców, powiedzieli, że można być z rodzicami, ale można się ich wyrzec.
- Mówi pani: „Oni”. To znaczy kto? Władze uczelniane?
Doradcy z uczelni, ale nie umiem powiedzieć kto. Jeden, o którym mogę powiedzieć, to był pan pracujący w dziekanacie, który powiedział do mojej siostry (a już zakończyła studia), kiedy ta poszła się czegoś dowiedzieć: „Czy ta twoja siostra to taka idiotka, że nie miała innego zdjęcia, tylko w mundurze harcerskim?!”. a ja mam maturę z [taką] fotografią w swojej trójce z krawatem i krzyżem, [z numerem drużyny], jeszcze mi dołożyli listki, […] taką mam maturę, z takim zdjęciem! a on pyta mojej siostry, czy ja jestem taką idiotką!
- Czyli to była organizacja na uczelni?
To są ludzie pojedynczy. Bardzo dużo mi zrobiła i pomogła moja dyrektor naukowa, lekarz, ze szkoły felczerskiej, pani Szadujtis, tylko imienia nie pamiętam. Jestem jej wdzięczna do końca życia.
Tak. Ona [umiała] do mnie trafić, to znaczy potrafiła mnie utrzymać w moim postanowieniu […]. Jak ja się nie dostałam pierwszy raz po [pierwszej klasie] szkoły felczerskiej, [a czwartym starania się], […] to się obraziłam na świat i na ludzi po tym [czwartym] razie […] i przestałam chodzić do tej szkoły felczerskiej, ponieważ stwierdziłam, że jednak chyba to jest nie dla mnie, […] i nie dla mnie cała ta historia. w związku z czym przyszła pani woźna i powiedziała, że pani dyrektor jest oburzona, że ja rzucam szkołę i nawet nie raczę powiadomić szkoły, że rezygnuję.
- Ile trwała nauka w tej szkole felczerskiej?
Dwa lata. Ta szkoła była powołana ze względu na wojnę w Korei. One były dwuletnie, pomaturalne i były […], żeńska i męska. w Warszawie były dwie. Było nas tam około trzydziestu osób. Myśmy byli szykowani na felczerów. Nauka była bardzo ciekawa, bo uczniami były osoby, które nie dostały się na studia, więc uczniowie sami podnosili standardy tej szkoły. Była naprawdę miła i serdeczna kadra naukowa i uczyliśmy się solidnie. Ja się obraziłam, przestałam chodzić. Wreszcie poszłam po uwadze pani [dyrektor], bo moi rodzice uważali, że to faktycznie jest [to z mojej strony] chamstwo. Poszłam, wszyscy mnie przyjęli serdecznie, nawet wciągnęli do ławki, bo moja ławka była pusta, [i czekała na] mnie […]. No jak usiadłam i poczekałam, to znowu się zainteresowałam, bo temat był ciekawy, ale później poszłam pod drzwi pani dyrektor, pani dyrektor jeszcze kazała mi sporo czekać, potraktowała mnie jako takiego byle jakiego petenta. Jak mnie wpuściła, to powiedziała: „No tak, najlepiej pokazać koleżance, [tej, która się dostała na pierwszy rok studiów], że się niesłusznie dostała na studia. Trzeba pokazać, bo to jest ambicja, a to jest ambicja właśnie twoja”. i jak mnie tak zagaiła, to ja już byłam zupełnie przerażona i mówię, że ja nikomu niczego nie chcę udowadniać. a ona do mnie mówi: „No jak to, najłatwiej jest rzucić. Zacząć, nie skończyć”. No i jeszcze mnie tak dołowała, dołowała, że ja wróciłam do tej szkoły. Wróciłam i Bogu dziękuję, bo byłam bardzo szczęśliwa w tej szkole, bardzo dużo jej zawdzięczam, bo później była komisja i ta komisja wybierała znowu, tak jak i za pierwszym razem, takiego typa na studia, tylko [już] na drugi rok, i mnie właśnie wybrano.
- Czyli w którym roku pani dostała się na medycynę?
Jezu kochany, w 1952 chyba.
- Czy na studiach nie była pani represjonowana?
Nie, raz miałam do czynienia, ale nie z represją, tylko była taka pani od ekonomii politycznej… Ja nie bardzo wiedziałam, co to jest, bo przyszłam na drugi rok, a miałam zrobioną tylko anatomię, te rzeczy, chemię, ale tego czegoś się nie uczyłam, a to była opowieść o wielkiej rewolucji i o jakichś [zmianach w ZSRR]. Podeszłam do pani profesor, przeprosiłam, bo miałam wszystko [inne z tamtego semestru] zaliczone, i poprosiłam, żeby na jesieni zdawać, bo zdawałam wszystko za pierwszy rok i wszystko z połowy tego drugiego. a ona mi powiedziała, że nie, że mam ciągnąć kartki. Wyszłyśmy obie, [z czterema kolegami]. Ciągnęłam te kartki, tam było jakieś określenie o jakiejś rewolucji, ale ja nie wiedziałam jakiej, bo naprawdę nic nie umiałam. Była moja kolejka, więc jej mówię jeszcze raz, że naprawdę jestem nieprzygotowana, absolutnie, po prostu nie wyrobiłam się. a ona mówi, że nic, tylko żebym ja mówiła. Mówię: „Nie wiem, czy będę mówiła o tym, co jest w pytaniu”. Zaczęłam mówić, ale okazało się, że ja mówiłam o rewolucji, o tej wielkiej, a to była jakaś z innego roku, ale nie wiedziałam i do dnia dzisiejszego nie wiem, nawiasem mówiąc, więc ona mnie wyrzuciła. Dziwne to było, bo wpisała mi w indeks i do protokołu dwóję, a przecież miałam prawo jeszcze do poprawki, do innych rzeczy, więc tak nie robiło się, żeby tak od razu. Jak w protokół wpisała, to wystarczy, ale mnie wpisała w protokół wszystko i przystemplowała. Ja poszłam [spokojnie] i nie zdałam, to nie zdałam, to zdam na jesieni. Ale w międzyczasie dostałam wezwanie do dziekana, przeuroczego, cudownego człowieka, i on mówi, jak on ma mnie potraktować, bo jestem podana, że sabotowałam przedmiot. Mówię: „Ja? w życiu, przecież ja powiedziałam uczciwie, że jestem nieprzygotowana i że tego nie umiem”. a on mi mówi, że właściwie sabotaż to jest pierwsza rzecz do skreślenia [z listy studentów]. Ja tu ledwo zaczęłam te studia, pół roku ledwo i już mam być wyrzucona? Ale on był taki cudowny człowiek i powiedział: „Nie, kochanie, jedź sobie na wakacje, odpocznij dobrze, żebyś na jesieni mogła poprawić ten przedmiot, a resztą to ty się nie przejmuj”. Poszłam sobie na wakacje, ale cały czas miałam zmarnowane. z tego powodu nie bardzo mogłam się uczyć, bo nic nie łapałam, byłam nad morzem, fale szumiały, a ja udawałam, że się uczę. Przyszłam na ten egzamin, okazało się, że będzie mnie egzaminował jakiś pan, już tej pani nie było jako profesora (nie pamiętam, jak się nazywała), i ten pan powiedział, że mi stawia czwórkę (to była jedna z pierwszych ocen poniżej piątki), ale nie zapytał mnie, zlekceważył mnie zupełnie, co mi bardzo, bardzo odpowiadało, bo nie byłam na siłach zdawać, ponieważ nic z tego nie rozumiałam. i to było jedyne, co miałam, że [posądzono mnie o] sabotaż z tego przedmiotu, ale to [w gruncie rzeczy] mnie nie dotknęło.
- Wspominała pani jeszcze, że chciałaby pani coś dodać z września 1939 roku?
Tak, z września 1939 roku, jak ludzie uciekali z Warszawy i wojsko wychodziło z Warszawy. To wszystko szło przez nas, [przez Miedzyszyn]. Całe tabuny koni, to były tabuny koni, które biegały, były oszalałe […] i głodne, później to Niemcy [je] wyłapali. Ale zaczęli ludzie wyłapywać, bo konie nie mogły tak sobie spokojnie chodzić. Był taki moment, że moja matka zobaczyła, że [ludzie] właściwie są głodni… Tu muszę podkreślić zasługę Żydów, ogromną! Żydzi dali pomieszczenie na kuchnie, Żydzi dali siano dla koni, dali pieczywo ze swoich miedzeszyńskich piekarń. Moja matka z moim ojcem, jeszcze z jakimiś pojedynczymi sąsiadami, gotowali zupy, takie jak było można, z kaszą albo z ryżem, różne. Ci ludzie, którzy szli z Warszawy, dostawali tą zupę. Pamiętam taką rodzinę żydowską, która prowadziła niewidomego [starca] i oczywiście on był z tych, którzy musieli mieć koszerne, a to nie było koszerne. Moja mama, która była bardzo dobrym człowiekiem, jak nalała tej zupy, ktoś z tej rodziny przyszedł po tę zupę […] i powiedział, że on nie zje, bo to nie jest koszerne. Moja mama poszła do niego i pamiętam, jak macał ją po twarzy (a moja mama była naprawdę piękna) i mówił, że on nie może, że to dla niego jest grzech. Moja mama mówi, że w takim razie ona cały ten grzech bierze na siebie z pełną odpowiedzialnością. Niech nie myśli o tym, bo to wszystko, co jest związane z koszernością jedzenia, to mama bierze na siebie. To był stary człowiek, naprawdę stary, nie dlatego że miał czterdzieści lat – był bardzo stary, siwiusieńki i niewidomy]. Moja mama go nakarmiła tą zupą, on to zjadł, i muszę powiedzieć, że ta rodzina była taka wdzięczna! On był taki ciepły… też mi się aż łzy w oczach kręcą. Jeszcze był taki [moment], że przyszedł żołnierz, był lekko ranny. On powiedział, że może zjeść, wtedy kiedy koń zje. Tak żołnierze nasi dbali o swoje konie! To nie był ten jeden przypadek. Dopiero Żydzi przynieśli siano, on dał to siano koniowi, a sam zjadł obiad. Naprawdę – jak zginął żołnierz, to koń nie odszedł od niego, tylko stał, nogą sobie grzebał tam. Ja się przekonałam, jakie to są inteligentne zwierzęta. Dopiero wtedy myśmy wszyscy zobaczyli naocznie, bo myśmy z końmi nie mieli do czynienia. Nie miałam nikogusieńkiego na wsi, więc nie znałam niczego, co byłoby takie swojskie, a oni bardzo dbali o konie, bardzo.
Jeszcze jedna rzecz, był tam taki dom Medena, dla sierot [żydowskich] i katolickich, i to było pod ochroną [opieką] naszego Korczaka. i tam faktycznie, w tym Medenie, dzieci katolickie były prowadzane do Radości, do kościoła, co jest faktem, autentycznie, widziałam to na własne oczy i to jest fakt, natomiast żydowskie nie. […] Wydaje mi się, że ludzie może znają Żydów, ale takich bogatych, bo rzeczywiście były i szuje, tak jak i u nas. Natomiast ci ubodzy, zwykli, co handlowali śledziem, oni byli naprawdę dobrzy. Była też taka rodzina bardzo koszerna, ortodoksyjna, mieli taką wychowankę, dziewczynę, która była katoliczką. Nie wiem, czy była Polką, czy była Żydówką, ale była katoliczką. Była bardzo chora i miała bardzo dużą niedokrwistość (była młoda, ale już kobieta). Trzeba było ją odżywiać zgodnie z przepisami lekarza. Pamiętam jej przybranego ojca, który wyniósł się do innego pokoju, tam miał te wszystkie swoje rzeczy wydzielone, te, co on miał używać, i powiedział, że ona musi [jeść] tak, jak jej lekarz [przepisał]. Ja takich właśnie Żydów zwyczajnych, bardzo serdecznych widziałam dużo. Była taka rodzina Dębów, gdzie na przykład jak przyjechaliśmy, żeby Boże Narodzenie obchodzić w Miedzeszynie (jeszcze przed wojną), to ona, pani Dębowa, nam donosiła pieczywo. i ona zawsze szła stopa przy stopie, żeby mojemu ojcu wydeptać drogę na stację […] zimą. To się nie da nawet opowiedzieć. […] Ja spotkałam bardzo wielu dobrych ludzi, ale – mówię – zwyczajnych, nie jakichś lekarzy, z [takimi] nie miałam do czynienia. Natomiast wiem, że ci bogaci nie byli dobrzy dla biednych Żydów w tym samym getcie. Jedni dla drugich byli niedobrzy. Chyba oni uważali, że jak ktoś nie ma majątku, to on nic nie jest wart, w znaczeniu, że nie są kochany przez Boga. Nie wiem, nie znam się na tym, ale takie odczucie mieli sąsiedzi.
- Ja chciałabym jeszcze panią zapytać, czy jeszcze chciałaby pani dodać coś w sprawie tego, czy Powstanie powinno wybuchnąć, czy nie?
Tak! Ja jestem ciągle rozdrażniona, jeżeli ludzie krytykują Powstanie. Oni nie wiedzą, nie rozumieją, jak ludzie żyli nadzieją tego, że wreszcie to się skończy! Moi bracia cioteczni, przecież to byli młodzi ludzie, na ogół w liceum [i tajnych studiach].
- Może pamięta pani jakieś nazwiska?
A taki Zygmunt Życzyński, Zygmunt Bauer, on był u Wawelberga, w połowie [studiów]. To byli młodzi ludzie. Oni mówili, że jedyne, co mają [życzenie] do Pana Boga, to żeby im pozwolił raz jeden strzelić do Niemca. Oni tym żyli. To nie jest to, że oni chcieli albo nie chcieli, bali się. Oni nic nie widzieli poza tym, że musieli stanąć jako równy z równym [do walki] z Niemcem. i nie było według mnie żadnej możliwości, żeby wstrzymać [Powstanie]. To, że się nie udało, to jest spisek całego świata przeciwko nim, ale to, że ich nie można było powstrzymać… Byłyby tylko grupy partyzanckie, a to jeszcze gorsze. Nie było możliwości. Ta młodzież nie miała żadnych innych potrzeb. Ona chciała, ona musiała, ona potrzebowała, ona zbierała, ona robiła tą broń, aby stanąć przeciwko Niemcom.
Warszawa, 3 grudnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna