Witold Stefan Trybowski „Wit”
Nazywam się Witold Stefan Trybowski. Urodziłem się 14 lutego 1928 roku w Warszawie.
- Panie Witoldzie, bardzo proszę, żeby pan opowiedział troszeczkę o domu rodzinnym, o tych latach przedwojennych, o szkole. Jak pan to zapamiętał?
Urodziłem się jako dziecko dwojga lekarzy. To znaczy moja matka, doktor Wanda Stankiewicz-Trybowska była znanym lekarzem. Dzisiaj ta specjalność nazywa się ftyzjatrią, chociaż wcześniej, przed wojną się nazywało choroby płuc. Natomiast mój naturalny ojciec, doktor medycyny Paweł Martyszewski był również specjalistą chorób płuc, był dyrektorem sanatorium powiatowego w Otwocku. Potem był wicedyrektorem ubezpieczalni społecznej w Warszawie i w 1938 roku został mianowany wiceprezesem ZUS-u, czyli takie dość wysokie stanowisko. Miał służbowy samochód, którym czasem dojeżdżałem z Warszawy do Otwocka, bo mieszkałem stale w Warszawie. Ale życie tak się ułożyło, że aż do matury właściwie i jeszcze kawałek po maturze byłem związany w dużym stopniu z Otwockiem, ponieważ prawie wszystkie wakacje przedwojenne spędzałem w Otwocku, bo tam matka, ojciec pracowali i jakiś domek się wynajmowało na wakacje. Po wojnie, po Powstaniu, właśnie kurowałem się w Otwocku, kończąc wykształcenie średnie.
- Gdzie w Warszawie państwo mieszkaliście, na jakiej ulicy?
W Warszawie mieszkaliśmy przy ulicy Wilczej 9, czyli w Śródmieściu. Chodziłem początkowo przed wojną do szkoły bardzo takiej prorządowej choć prywatnej, pani Zofii Szadebergowej przy ulicy Hożej. Taka dość ekskluzywna szkoła. Pamiętam, w klasie było do dziesięciu osób, tak że żeśmy byli bardzo mocno edukowani.
- Jakie wartości wpajano w szkole?
„My, pierwsza brygada” była śpiewana na zbiórkach, przed rozpoczęciem lekcji, nie tylko oczywiście, różne patriotyczne pieśni, ale między innymi „My pierwsza brygada”. Co oburzało moją babcię, która była przeciwniczką marszałka Piłsudskiego, była rzeczniczką Stronnictwa Narodowego, Dmowski, Paderewski, więc była niezadowolona z tego, że tak indoktrynują nas tam. Tym niemniej nie dałem się tak za bardzo indoktrynować, ponieważ był wpływ duży właśnie babci, z którą właściwie się wychowywałem, bo matkę widywałem głównie w weekendy, ponieważ pracowała od rana do nocy, ojca też rzadko. Właściwie babcia nas wychowywała, mnie i mojego starszego o siedem lat brata, który właśnie zapisał się do Stronnictwa Narodowego już po maturze. Skończył maturę wcześnie.
- Ile rodzeństwa pan miał? Brat, tak?
Brat, to znaczy miałem rodzonego brata. Poza tym miałem jednego brata i dwie siostry przyrodnie, to znaczy [córki] ojca mojego, Martyszewskiego. Zresztą starszy brat mój, Janusz Martyszewski, podporucznik floty handlowej przedwojennej, był jedną z ofiar Katynia. Był na liście zresztą, którą opublikował „Nowy Kurier Warszawski” w 1942 roku. Zmieścił się w tej górnej warstwie odkopywanych prawdopodobnie, skoro go tam umieścili. Była mała pomyłka literowa nazwiska, ale nie było wątpliwości. On był oficerem marynarki handlowej, ale ponieważ nasza flota wojenna była skąpa, więc oczywiście nie było mowy, żeby się dostał do wojska jako oficer marynarki wojennej. Ponieważ był inżynierem mechanikiem, więc dostał się do szkoły podchorążych wojsk pancernych, zresztą po małych perypetiach, ale już nie będę rozwodził się nad tym. Był pancerniakiem, był w brygadzie wielkopolskiej. Wielkopolska Brygada Kawalerii to się nazywało, ale był w kompanii czołgów. Był dowódcą jednego z plutonów i niestety dotarli aż do Łucka, cofając się w walce zresztą i w Łucku był objęty patronatem wojsk radzieckich. Siedział w obozie w Kozielsku, skąd udało mu się przesłać wiadomość do żony. Oczywiście do nas wszystkich dotarło to i był prawdopodobnie w marcu zabity. W każdym razie, kiedy Niemcy odkrywali groby katyńskie chyba w 1943 roku, o ile dobrze pamiętam, to jego też odkopano. Była mała pomyłka nazwiska, literowa, ale w każdym razie… Co ciekawe, że mój ojciec dostał, to znaczy jego ojciec konkretnie, dostał propozycję od Niemców, to znaczy od tych, którzy organizowali tą akcję propagandową niemiecką, żeby tam się udał z tą komisją ze strony polskiej. Ale władze nasze podziemne nie zgodziły się. Tak że ojciec odmówił udziału w tym. Może i dobrze, bo miałby jeszcze większe przeżycie.
- Jak pan pamięta wybuch wojny? Jak to wpłynęło na losy pana rodziny?
Bardzo ciekawie, pamiętam, bo to była moja pierwsza próba ogniowa. Otóż byłem w Otwocku, bo jeszcze właśnie to był 1 września, była niespokojna sytuacja, więc nie wróciłem do Warszawy, żeby rozpocząć naukę. 1 września byłem w takim domku, który wynajmowaliśmy na terenie Otwocka. Już nie będę się rozwodził, co to był za domek, w każdym razie słuchałem radia przed godziną ósmą, usłyszałem, że wybuchła wojna, że koma trzy, koma dwa, nadlatuje i tak dalej. W tym momencie zatrząsł się cały domek. Parę wybuchów było takich mocnych. Co się okazało? Że to była chyba pierwsza wyprawa bombardująca Warszawę i parę samolotów bombowych niemieckich, które uciekały przed naszą brygadą pościgową, leciało wzdłuż Wisły i nad Otwockiem. Zresztą jeden samolot potem żeśmy sobie odwiedzali, bo został zestrzelony i spadł nad rzeką Świder. Myśmy się tam chodzili kąpać i tak pięknie sobie tam leżał, więc się chodziło obejrzeć to. Natomiast ten, który usłyszałem (w postaci wybuchów bomby), uciekając, pozbył się balastu w formie... Już nie pamiętam, dwa czy trzy wybuchy bomb były i pięknie trafił, bo tak z 250–300 metrów od mojego domku w sierocińcu dzieci żydowskich. Ja tam nie chodziłem oglądać, ale moja siostra starsza, która była studentem medycyny, poszła i zresztą opisała to w swojej książce wspomnieniowej. Trupy tych dzieci rozrzucone nie tylko po terenie, ale i szczątki na drzewach. Tak że takie było moje pierwsze spotkanie z wojną, które przeżyłem. Moja gosposia, to znaczy opiekunka dostała histerii, więc miałem od razu próbkę, że musiałem… Nie dość, że sam się przestraszyłem, nie ukrywam, ale w każdym razie musiałem się zmobilizować, jeszcze ją uspakajać, bo wpadła w panikę.
- Czy pamięta pan wkroczenie Niemców? Pierwszy raz, kiedy pan zobaczył niemieckiego żołnierza?
Wkroczenie Niemców to była cała gehenna. Ojciec dostał polecenie udania się na wschód. Wtedy była akcja pułkownika Umiastowskiego, ale nie od niego dostał polecenie, tylko od swoich przełożonych, żeby udał się na wschód, zorganizować szpital polowy, nazwijmy to. Mój ojciec był podpułkownikiem, zresztą w czasie wojny polsko-bolszewickiej był dowódcą czołówki medycznej dywizji Żeligowskiego. Ale to już cała historia by była druga. Ponieważ ojciec się udawał tam, więc oczywiście matka moja również się zmobilizowała i my obaj z bratem, który mimo że był już w wieku wojskowym, był kategorii „D”, więc do wojska [nie poszedł] (to znaczy był krótko w podchorążówce i go zwolniono z kategorią „D”, otyłość i tak dalej, coś z sercem, nieważne). Otóż udaliśmy się wszyscy w kierunku wschodnim, tak że przeżyłem… To był pierwszy chrzest bojowy, poza tymi bombami niemieckimi [w Otwocku]. Szosą lubelską podróżowaliśmy na wschód, to znaczy najpierw na południe, potem na wschód. Pamiętam, jak musieliśmy pryskać z wozu konnego, pojazdu, którym się poruszaliśmy, w pole. Sztukasy niemieckie nad nami leciały, ostrzeliwały. Tak że to był pierwszy chrzest bojowy, bo strzelały z karabinów maszynowych do nas. Na szczęście [nic się nie stało] ani matce, ani mnie, ani nikomu z całej naszej grupy, bo to była liczna grupa… Ojciec, matka i moje dwie siostry [przyrodnie] i brat starszy, tak że cały wóz był duży, na którym żeśmy podróżowali. Dotarliśmy poprzez perypetie różne; w lasach chowaliśmy się właśnie w czasie dnia, podróżowało się nocą. Nie zapomnę takiego płonącego miasteczka – Latowicze. Akurat żeśmy nocą przejeżdżali, niesamowite wrażenie. Szosą jechaliśmy, a po obu stronach stały ściany ognia. Takie fantastyczne wrażenia rzeczywiście. Dotarliśmy do (to było przed południem chyba 8 czy 10 września) miasteczka o nazwie Łuków. Wędrowaliśmy szosą dalej na wschód przez Łuków i w pewnym momencie wybuchła wielka panika: „Niemcy! Niemcy!”. Bo sunęły wozy za wozami, różne, nie tylko z naszej [policyjnej]ekipy. Szosa zatkana w jedną stronę – wszyscy na wschód się pchali. Jedni szli, drudzy jechali na wozach. W ramach tej paniki myśmy odbili z głównej szosy w prawo, w taką uliczkę i zgubiliśmy się z naszym konwojem. A konwój to był z komendy policji państwowej otwockiej. Bo matka oprócz tego, że pracowała jako ordynator w tym sanatorium powiatowym, w którym ojciec był dyrektorem, była [równocześnie] dyrektorem sanatorium „Policyjny Dom Zdrowia” w Otwocku. Wszystko było blisko od tego domku, w którym mieszkaliśmy. Tak że w zasięgu spaceru to się odbywało (strasznie się rozwodzę). Oczywiście straciliśmy ten konwój policyjny i wróciliśmy, jak już ta szosa… Aha, co się okazało, dlaczego ta panika: „Niemcy! Niemcy!”. Jak już te wszystkie wozy się porozjeżdżały, pouciekały z tej szosy, to zobaczyliśmy, jak przepedałowała grupa w szarych mundurach pracowników stadniny końskiej w Janowie. Ponieważ byli w szarych mundurach, na koniach, więc gdzieś z tyłu naszego pochodu ktoś zrobił panikę, zaczął krzyczeć: „Niemcy!” – i to wszystko się rozwiało. Może dla nas dobrze, bo byśmy pewnie zawędrowali na białe niedźwiedzie w najlepszym razie i byśmy naprawdę pojechali na wschód.
Zawracając na szosę, zobaczyliśmy po lewej stronie (bo myśmy w prawo uciekli w uliczkę) duży kościół, a za kościołem był budynek gimnazjum. Oczywiście wszystko było opustoszałe, to gimnazjum, a w dodatku były tam łóżka. Okazało się, że był tam planowany szpital zapasowy. Nie wiem, jak do tego doszło, w każdym razie ojciec udał się do dyrektora szpitala miejscowego, tamtejszego łukowskiego. Zameldował się u niego, bo on był ustanowiony na czas wojny komendantem od sprawy ochrony zdrowia, nazwijmy to po dzisiejszemu, i dostał polecenie zorganizowania filii szpitala, właśnie w tej opustoszałej szkole. Szybko się znalazły łóżka, ranni oczywiście się znaleźli natychmiast, nie było problemów. Napływ rannych był niesamowity. Moja siostra starsza zatrudniała się jako pielęgniarka. Brat starszy był od spraw technicznych w szpitalu, a ja chodziłem, odwiedzałem żołnierzy, którzy tam leżeli. Miedzy innymi nauczyli mnie palić papierosy, częstowali mnie.
- Ile czasu pan spędził z rodziną w Łukowie, do kiedy?
W Łukowie byliśmy do… Nie pamiętam, ale prawie do końca września. Ale najważniejsze wydarzenie to stało się 18 września. Otóż polscy żołnierze wpadli do szpitala, nie naszego, tylko tego właściwego i tam, nie wiem, czy postrzelili jakiegoś Niemca, który tam był jako ranny również, bo przecież Niemcy tam byli jako ranni. Zrobiła się wielka awantura w tym sensie, że Niemcy otoczyli miasto Łuków w ramach represji. Usłyszałem to sam na własne uszy, bo megafonami nadawali do swoich wojsk:
Deutsche Soldaten in Lukow angriff, angriff! Rozpoczęła się pacyfikacja Łukowa, dosłownie strzelali do wszystkiego, co się rusza. Do tego naszego szpitala, szkoły poprzedniej, też się wdarli, to znaczy najpierw otoczyli ten szpital. Myśmy się położyli na podłodze, bo zaczęli zdaje się strzelać. Do naszych okien akurat, tych gdzie byliśmy, nie strzelali, ale w każdym razie awantura była straszna. Po czym wpadli do pokoju administracyjnego, gdzie myśmy wszyscy przebywali, to znaczy cała nasza rodzina i obsługa szpitala, poza tymi, którzy byli przy łóżkach chorych. Tutaj się przydała doskonała znajomość niemieckiego mojego ojca, który skończył medycynę w Wiedniu. Od razu zaczął do nich przemawiać, do tych Niemców, jakoś to wszystko trochę się rozładowało. W każdym razie pierwszy, który wpadł, wycelował w ojca pistolet i prawdopodobnie chciał oddać strzał. Moja siostra starsza, która akurat stała przy ojcu, podbiła mu rękę, on wystrzelił tylko w sufit. Potem się to wszystko rozładowało, ojciec się odezwał po niemiecku, zaczęli jakoś pacyfikować tą sytuację. Na szczęście tylko z jednym rannym była jakaś historia, że go postrzelili dodatkowo. Ale nas wszystkich, z tej obsługi, wygnali przed budynek szkoły, ustawili nas rządkiem i nas zaczęli, nie wiem, przesłuchiwać czy coś. W każdym razie w tym momencie z końca ogrodu, który był przed wejściem do naszego budynku, był taki duży ogród, rozległy się salwy z cekaemu czy erkaemu, nie wiem, w każdym razie z karabinu maszynowego. Proszę sobie wyobrazić, że stojący obok ojca żołnierz niemiecki, który go prowadził, został postrzelony i zresztą zmarł. Zrobiła się straszna awantura. Okazało się, że [była to] jakaś inna jednostka, więc między tymi Niemcami zrobiła się straszna afera, kłótnia i tak dalej. A ja jak się tylko rozpoczęła ta salwa z karabinu maszynowego, to chyłkiem pociągnąłem moją młodszą siostrę Zosię i żeśmy wbiegli na schody budynku szkolnego i uciekliśmy do gabinetu, z którego nas wyprowadzono. Pod jakieś łóżko czy pod coś się schowaliśmy. Natomiast brata mojego wzięto jako zakładnika i dopiero po paru dniach jakoś mu się udało zwolnić, między innymi dzięki temu, że właśnie miał legitymację wojskową, która określała jego kategorię jako „D”, to znaczy nie był w wojsku. Bo tych pozostałych, to nie wiem, ale w każdym razie raczej zatrzymali i nie wiem, czy ich do obozów jakichś nie pozamykali, tych mężczyzn, którzy byli w szpitalu. No to tyle bym o Łukowie powiedział.
- Kiedy państwo wróciliście z rodziną do Warszawy?
Chyba… pod koniec września [raczej w początku października]. W każdym razie już się poddała Warszawa.
- Jak wyglądało życie pana, pańskiej rodziny w czasie okupacji? Ojciec dalej pracował w swoim zawodzie?
Ojciec dalej był dyrektorem sanatorium powiatowego w Otwocku, a poza tym jak się okazało, o czym się dowiedziałem właściwie dopiero po wojnie, jak to zwykle w konspiracji, był ustanowiony szefem sanitarnym tego rejonu.
- Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie?
Życie w okupowanej Warszawie wyglądało tak, że pierwsze początki zacząłem od chodzenia do szkoły, do Gimnazjum Zamojskiego, które było przy ulicy Smolnej, a mieszkałem na Wilczej 9, więc nie było to daleko. Powiem szczerze, że uczyliśmy się normalnie, łobuzowaliśmy. Przyznaję, mimo że była okupacja, potrafiliśmy się na ulicy i bić, i kotłować, jak to mówią. Poza tym ponieważ była Szkoła Zamojskiego i znaczków na czapkach nie mogliśmy nosić, ale wszyscyśmy zafundowali sobie niebieskie czapki, bo takie były maciejówki w tej szkole. Przed wojną brat mój zawsze chodził w tej maciejówce i miałem chyba tą właśnie jego maciejówkę i w niej chodziłem. Robiliśmy sobie takie na przykład dowcipy. Żeśmy szli rządkiem, jeden za drugim, upatrzyliśmy sobie jakiegoś pana i kłanialiśmy się mu kolejno każdy. Ten pan uchylał kapelusz jednemu, drugiemu i trzeciemu. Mieliśmy takie zabawy, już nie mówiąc, że potrafiliśmy się pobić dobrze. Ale nauka była intensywna, bośmy doceniali to, że możemy się uczyć. Pierwsze dwa lata nauki ogólnodostępnej były dozwolone, to znaczy te przedmioty wszystkie (poza historią oczywiście, polskim) mogliśmy mieć. Natomiast szkoła Zamojskiego (bo wtedy to nie było gimnazjum), nazywała się szkoła powszechna imienia Zamojskiego nie miała uprawnień do kształcenia w szkole średniej (później dopiero nabyła te uprawnienia). Była sprawa kształcenia na tak zwanych kompletach tajnych. Matka się na to nie zdecydowała i wobec tego umieściła mnie w szkole, to się nazywało Gärtnerberuf Plichtschule, czyli Szkoła Zawodowa Ogrodnicza. Szkoła ta była dawnym gimnazjum Giżyckiego. Zresztą pan profesor Giżycki był nadal dyrektorem tej Gärtnerberuf Plichtschule, czyli Ogrodniczej Szkoły Zawodowej. No i była tam normalna nauka gimnazjalna plus zajęcia [praktyczne]. To znaczy na przykład przyroda była pod nazwą warzywnictwo, gleboznawstwo to chyba była geografia. Takie cuda były.
- W jaki sposób pan się zetknął z działalnością konspiracyjną?
Z działalnością konspiracyjną zetknąłem się w bardzo prosty sposób, bo właśnie w drugiej klasie tego Giżyckiego, pod koniec, jeden z kolegów… Nazwisko? Andrzej… Przepraszam…
Jeden z kolegów [Andrzej Winogrodzki], zresztą syn oficera, którego nie było w kraju, kapitana. Kiedyś zaproponował, że pójdziemy na spacer, z Mokotowa się przejdziemy do Centrum. On mieszkał na Rakowieckiej, a ja mieszkałem na Wilczej, aleśmy razem szli do placu [Zbawiciela]. W każdym razie zaczął mi „nawijać”, jak to się nazywało w naszym języku: „Czy chciałbyś należeć do konspiracji?”. On miał kontakty o tyle, że jego ojciec był kapitanem służby stałej, czyli zawodowym. Jakieś znajomości miał z panią, która siedziała głęboko w konspiracji. Zaczęło się na ten temat rozmawiać, wyraziłem wstępną zgodę. Potem, już nie pamiętam po ilu dniach, w każdym razie pojechaliśmy razem na ulicę Szwedzką na Pradze, w wielkiej konspiracji. Nic mi nie mówił do kogo, po co i tak dalej. To było, okazuje się, mieszkanie pana inżyniera Aksamitowskiego, a konspiratorem był Jurek Aksamitowski. Zaprosił nas do pokoju, nastrój był taki bardzo tajemniczy, bo pogasił wszystkie światła, tylko lampa [świeciła] na biurku, on siedział w cieniu, my w świetle tej lampy i mnie wstępnie zaprzysiągł. Spytał mnie, jaki chciałbym mieć pseudonim, więc powiedziałem, że oczywiście „Vis”. Mówi: „No nie, »Vis« to nie, [bo to nazwa pistoletu]”. Mówię: „Jak nie »Vis«, to »Wit«” i tak się zaczął „Wit”. Pierwsze takie zadanie, do którego mnie Andrzej…
- Jaka to była organizacja?
To była już Armia Krajowa, z tym że myśmy byli początkowo w strukturze wywiadu, takiego małego wywiadu. Między innymi taką pierwszą akcją, na którą mnie Andrzej poprowadził… [Odbyło się] przy placu obecnie Zwycięstwa (jak on się wtedy nazywał, nie pamiętam) były budynki zajmowane głównie przez Niemców, z tym że to nie był budynek zamknięty. [Andrzej] nie bardzo mi powiedział, o co chodzi, w każdym razie weszliśmy chyba nawet na drugie piętro i mieliśmy zorientować się, co tam się mieści. Tak zrozumiałem, później zresztą analizując to wszystko. Usiłowaliśmy odczytywać tabliczki z nazwiskami na drzwiach tych pomieszczeń. Chodziliśmy po tym korytarzu, nawet parę ładnych minut, było pusto, cicho i raptem wyszedł jakiś Niemiec. Zwrócił się do nas:
Was machen Sie hier? Oczywiście próbowałem mu coś odpowiedzieć na ten temat, ale w tym czasie mój dzielny Andrzej wziął nogi za pas, pobiegł do klatki schodowej i łubudu bu – tylko słyszałem, jak zbiega po schodach. Nie wiem, jakoś się stało tak, że ten Niemiec mnie [nie zatrzymał]. Ja nie uciekałem, oczywiście rozumiałem, że trudno, najwyżej wpadłem. Ale coś mu nawijałem po niemiecku, już nie pamiętam, co plotłem, w każdym razie, że szukamy kogoś takiego czy owego. On powiedział, że nie ma takiego, powiedziałem:
Verzeihung – do widzenia, i zszedłem spokojnie, żeby nie robić z siebie takiego zbiega jak Andrzej. W każdym razie udało się. Okazało się, że mocodawcą tego wszystkiego był Lech Dzikiewicz, nasz drużynowy późniejszy, który stał na placu Piłsudskiego i czekał na Andrzeja. Ale ja go jeszcze wtedy nie poznałem, Dzikiewicza, z którym zresztą teraz jestem zaprzyjaźniony. Biedak jest unieruchomiony, na wózku jeździ. Właśnie opracowuje naszą historię, między innymi dlatego mam opracowane swoje wspomnienia. Powiem szczerze, że strasznie mnie wzięło to, nie tyle samo to przeżycie z tym Niemcem, bo właściwie można powiedzieć, że się przestraszyłem, ale mnie zdenerwował ten kolega Andrzej, który właściwie postawił mnie w sytuacji niedwuznacznej, nazwijmy to, bo on zwiał. Jak to zawsze matka coś wyczuła i zaraz wzięła mnie na tak zwane spytki. Przyznałem się jej do tego, że właśnie miałem się zgłosić do organizacji i tak dalej. Opowiedziałem o tym zdarzeniu i matka mnie zaczęła błagać na wszystko, żebym dał temu spokój. Rzeczywiście wycofałem się po tym. Natomiast, już nie pamiętam, ale po paru miesiącach sam się zgłosiłem z powrotem.
Chyba tak zwany patriotyzm, nie lubiłem tych dużych słów nigdy, ale chyba to było to. Wiedziałem, że wszyscy w szkole udzielają się. Niby była pełna konspiracja. Myśmy różne mieli grupki, między innymi w naszej klasie… bo muszę dodać, że szkoła początkowa była połączeniem dwóch szkół. Jedną część stanowiło gimnazjum Rejtana i [drugą Giżyckiego]. Dlatego mnie matka do klasy Giżyckiego umieściła, bo pan dyrektor Ostrowski od Rejtana powiedział, że on w tej chwili w klasie swojej nie ma miejsc, że zapisze mnie na razie do klasy Giżyckiego, ale przecież to jest ta sama szkoła. Te szkoły się potem rozdzieliły i Rejtan został na ulicy [Śniadeckich, a Giżycki na Mokotowie]. Tam się spotkaliśmy z drugą grupą, to znaczy część naszych, również Andrzej Winogrodzki, Olek Menhard, którzy byli w mojej klasie [u Giżyckiego], przeszliśmy do klasy Rejtana. Tam spotkaliśmy zresztą grupę kolegów należących do słynnego Batalionu „Zośka”.
- Jak wyglądały szkolenia? Jakie szkolenia pan przeszedł w trakcie konspiracji, czego pan się nauczył?
Po pierwsze wyszkolenie strzeleckie podstawowe. To znaczy przede wszystkim nauka o broni, Vis jako podstawa i KBK czyli karabin. Zbiórki odbywały się właśnie między innymi u mnie. Myśmy mieli dwa mieszkania przy ulicy Wilczej 9. Jedno było tak zwane prywatne mieszkanie, mieszkałem tam z babcią, z bratem, na pierwszym piętrze… aha i ciocią-babcią, czyli siostrą babci. Były trzy pokoje z kuchnią, normalne mieszkanie. Natomiast na parterze, w tej samej klatce schodowej, tylko po drugiej stronie, było mieszkanie matki, czyli właściwie gabinet z poczekalnią i korytarzem, było bez łazienki, tylko ubikacja była. Tam matka oprócz tego, że jak była w Warszawie, to mieszkała, nocowała. Ojciec zresztą też tam nocował. [...] W czasie okupacji bardzo dużo przebywała w Otwocku, do Warszawy przyjeżdżała tylko na swoje wyznaczone dni przyjęć. Ja ten lokal na parterze wykorzystywałem pod hasłem, że: „Babciu, idę się na dół uczyć”. Wtedy tam się odbywały zbiórki naszej sekcji i nie tylko. Również wypożyczałem lokal właśnie Lechowi Dzikiewiczowi, który podchorążówkę kończył. Z tym że on oczywiście, doceniałem to i rozumiałem, przejmował rolę gospodarza wówczas. Mnie kazał siedzieć w tym większym pokoju, który był gabinetem matki – nie wychodzić. Natomiast on ze swoją grupą mieli swoje zajęcia w poczekalni. Czasem słyszałem jakieś hasła, słyszałem stukanie obcasami i komendy. Tam wielkich ćwiczeń nie było, były zajęcia teoretyczne z podchorążówki. Również nasze zbiórki, większe, gdy odwiedzał nas, na przykład dowódca plutonu porucznik Szymański. Nieszczęśnik zginął w szpitalu elżbietanek, ale to jeszcze dalsza historia. [...] Niestety zajęcia praktyczne były słabe. Raz pamiętam wyprawę, chyba tu na linii piaseczyńskiej właśnie. Udaliśmy się do jakiegoś lasku i ćwiczyliśmy, na przykład padnij, do szturmu, skokami, pojedynczo i tak dalej. A tak w lokalu tylko musztra była, żeby umieć stanąć na baczność, zasalutować i zameldować, to wszystko było. No i nauka o broni, co było najważniejsze. [Rozbieranie, składanie, celowanie.]
- Praktyczne strzelania odbywały się czy jeszcze był pan za młody do tego?
Nie, to nie to, że za młody, po prostu nie organizowano nam. Natomiast wyszkolenie, jeżeli chodzi na przykład o rozebranie visa, to prawie że nauczyłem się rozbierać go z zamkniętymi oczami na przykład do czyszczenia. Nie zapomnę przeżycia takiego, że raz był erkaem w obróbce. Miałem swój pokój mały, z osobnym wejściem z korytarzyka na pierwszym piętrze, do nauki i do mieszkania i do wszystkiego. Tak że miałem dość dużo swobody. Tam były również zbiórki, nie tylko na dole, jak matki nie było, ale również bywały zbiórki na pierwszym piętrze. Między innymi nie zapomnę takiego przeżycia, że erkaem był kiedyś w obróbce, na zasadzie rozebrać, złożyć, oczyścić i tak dalej. Ten erkaem mi zostawili na noc. Proszę sobie wyobrazić, że akurat tej nocy było łomotanie do bramy. Jacyś Niemcy wkroczyli na teren naszego domu i można sobie wyobrazić moje przeżycie. Co ja mam robić z tym pistoletem maszynowym, jak oni wpadną? W każdym razie na szczęście dla mnie okazało się, że oni szli do sąsiadów w innej klatce schodowej na drugie piętro. Też jakaś była tam sprawa [konspiracyjna]. Nie wiem nawet co, bo przecież w okresie konspiracji się nic nie wiedziało kto, co, gdzie robi.
- Czy wiedział pan o zbliżającym się Powstaniu Warszawskim?
Szykowaliśmy się w zasadzie do walki. Nie wiedzieliśmy, czy to ma być Powstanie, czy to ma być jakiś udział w akcji.
- Jak pan pamięta dni poprzedzające wybuch Powstania?
Dni poprzedzające były bardzo dramatyczne, dlatego że zawsze spędzałem wakacje w Otwocku. To znaczy matka w każdym razie tego chciała [...]. Zdałem małą maturę i matka chciała, żebym pojechał do Otwocka na tak zwany wypoczynek, a ja powiedziałem, że nie mogę, i zostałem w Warszawie. W lipcu były te zajęcia bardzo intensywne. Powstanie wybuchło we wtorek, a chyba w piątek [28 lipca] albo w sobotę rano kazano nam pozostać na miejscach oczekiwania. Chłopcy z mojej sekcji zostali u mnie. Koczowaliśmy w moim pokoju, który miał wielkość, ja wiem, połowy tego pokoju, tej części, nie całości. Był tapczan, żeśmy drzemali, coś i tak dalej. W każdym razie to było w sobotę, a w niedzielę wszystko się rozwiązało. Przyszedł nasz chyba [dowódca plutonu] (nie pamiętam, kto przyszedł), w każdym razie powiedział, że: „Na razie rozejść się”. Dopiero hasło przyszło następne w poniedziałek, żeby jutro być w gotowości, czyli we wtorek, czyli 1 sierpnia. Właśnie w tym moim pokoju zebraliśmy się w naszej sekcji i parami, po kolei żeśmy wychodzili w odstępie, powiedzmy sobie, kilku minut. Przez podwórze trzeba było przejść do bramy, do Wilczej. Piechotką żeśmy tymi parami szli… Aha, ja w dodatku przecież miałem wspaniały plecak. Warto o tym plecaku powiedzieć. Plecak był przygotowany, właśnie plecak, który był własnością mojego starszego brata, który w ramach przysposobienia wojskowego przedwojennego, był na jakichś ćwiczeniach i tam właśnie takie plecaki wojskowe, kwadratowe, sztywne, były używane. Ten plecak w moim pokoju, jakoś go sobie zorganizowałem, był i pięknie sobie ten plecak przygotowałem. Zmiany bielizny, różne potrzebne rzeczy do niego wpakowałem i z tym plecakiem, oczywiście nie na plecach, żeby nie zwracać uwagi, ale jakoś opakowany w papier, pod pachą. Wędrowałem piechotą, bośmy, nie wiem dlaczego, ale było takie polecenie, że mamy nie wsiadać do środków komunikacji chyba. W każdym razie z Wilczej na ulicę [Rakowiecką].
- Do miejsca zbiórki się pan udał, tak?
Do miejsca zbiórki…
- Ile osób stawiło się na zbiórce?
Cały pluton był. To właśnie było u Andrzeja Winogrodzkiego [Rakowiecka 47], chyba na trzecim piętrze.
Zaraz opowiem. Tam żeśmy się zgromadzili. To była godzina pewnie, nie wiem, najwyżej jedenasta i oczekiwanie było. Te wszystkie plecaki, które tam złożyliśmy, oczywiście każdy trzymał przy sobie. Dostaliśmy pieniądze, jakiś żołd nam wypłacono i to wcale nie taki mały był, niemałe pieniądze. Co się zaczęło? Oczywiście cwaniaczki różne jakieś koło mnie się zaczęły kręcić. Namówili mnie na grę w karty. Oczywiście przegrałem większość tych pieniędzy do nich, ale to nie było w tej chwili ważne, bo to już nie miało znaczenia. Natomiast była gorsza sytuacja, bo jak nam przywieźli czy przynieśli broń – bo tej broni od razu nie było, dostarczono ją w trakcie – to któryś z mądrych kolegów przeładowywał kbk, czyli karabin i był uprzejmy wystrzelić, na szczęście w sufit. Zrobiła się afera, bo naprzeciwko były koszary SS na terenie dawnego SGGW (bo tu była Rakowiecka 47), dosłownie okna w okna [...]. Zrobił się szum na zasadzie, że co to będzie. Ale jakoś się okazało, że nie zwróciło to uwagi [Niemców]. Natomiast jeśli chodzi o ten plecak, to oczywiście plecak był pięknie spakowany. Ale kiedyśmy już wyruszali do akcji, powiedziano nam, że plecaki i wszelkie torby (bo nie wszyscy mieli plecaki, ja miałem taki prawdziwy plecak wojskowy), zostają, bo zostaną nam dostarczone później. Otóż okazało się, że nikt nam nic nie dostarczył. Natomiast gosposia u Winogrodzkiego z jakąś sąsiadką, musiały te wszystkie [torby] (bo to było ze czterdzieści tych różnych toreb i plecaków) zakopywać je w ogródku. Na szczęście był ogródek przydomowy na tyłach tego domu na Rakowieckiej.
Dlaczego? Bo tam były typowe, przygotowane na przykład zmiana bielizny, menażka, coś, wojskowe oporządzenie. Bez broni, ale wojskowe oporządzenie, a one mieszkały na wprost tych koszar.
- Ale szliście na wojnę, więc…
Myśmy szli, tylko że one zostały z tym wszystkim, jak myśmy odeszli. Myśmy nie wzięli tego, bo to miało nam być dostarczone później rzekomo. Żeśmy szli do akcji po odebraniu broni solo, to znaczy wolni, bez plecaków.
- Jaką broń w końcu dostał pan i pańscy koledzy?
Dostałem „tłuczek”, czyli jeden handgranat niemiecki, który nazywaliśmy „tłuczkami”. Taki typowy na długiej rączce. To była cała moja broń i to było to pierwsze rozczarowanie.
Była, była, oczywiście. Andrzej Winogrodzki, właściciel mieszkania, dostał KBK, inni dostali [pistolety, ale pewnie co trzeci dostał tak jak ja granat].
- Ilu żołnierzy było w pańskim plutonie?
Czterdziestu paru, prawidłowo.
Nie, wszyscy dostali coś. Byłem jednym z najgorzej wyposażonych, bo dostałem tylko tłuczek, czyli handgranat niemiecki.
- Jakie było pierwsze zadanie?
Pierwsze zadanie to było zdobywanie tak zwanych Basów, czyli szkoły rękodzielniczej dawnej, w której stacjonowała, nie wiem, czy kompania, czy batalion esesmanów. Róg ulicy Kazimierzowskiej i [Madalińskiego].
- Jak ta akcja się potoczyła?
Otóż tak, dotarliśmy do tego domu przy ulicy Madalińskiego (róg Madalińskiego i Kazimierzowskiej) i zaczęła się nasza akcja. To znaczy mieliśmy od rogu Kazimierzowskiej atakować w kierunku tego stanowiska niemieckiego. To wyglądało tak, że wysforował się nasz dowódca plutonu Tadeusz Szymański, pseudonim „Tadeusz”, z grupą paru naszych kolegów, między innymi Lech Gregorczyk, który miał stena, i jeszcze paru. Oni skręcili w Kazimierzowską i nie wiem, czy jakaś jeszcze grupa z naszego plutonu też zdążyła włączyć się w Kazimierzowską. W każdym razie mnie zastał początek walki za rogiem Kazimierzowskiej i Madalińskiego. Rozpoczęło się wściekłe ostrzeliwanie nas.
- Wszystko o siedemnastej, tak? Tak jak było umówione?
Tak, punkt siedemnasta prawie. Z tym że był problem taki, że na rogu, bo budynek główny był dość odległy od narożnika, natomiast na wprost narożnika [ulic Madalińskiego i Kazimierzowskiej] był bunkier niemiecki z rowem dobiegowym. Na szczęście nie był obsadzony, bo gdyby był obsadzony, to bylibyśmy na rozkładzie od razu, bo to było na wprost nas. Jak myśmy się za rogiem tego domu zgromadzili, to zalegliśmy, bo akcję rozpoczął nasz dowódca plutonu Tadeusz Szymański. Pobiegł właściwie czy podbiegł naprzeciwko wejścia do tego budynku z esesmanami, do tej szkoły rękodzielniczej i oddał strzały do wartowników w każdym razie. Oni oczywiście odpowiedzieli ogniem. Zdaje się, że jednego ranili czy może nawet postrzelili. Ale ich było, zdaje się, dwóch czy trzech i z kolei zranili naszego „Tadeusza”, czyli dowódcę plutonu. Lech Gregorczyk, czyli kapral „Lechicz”, przy pomocy sióstr niepokalanek, które były naprzeciwko prawie, do ich ogródka się schronili. Jakiś wózek dziecięcy wynaleźli, na ten wózek naszego dowódcę plutonu wsadzili i jakimiś ogródkami [od tyłu] do nas przywieźli. Bo myśmy zalegli w tym domu na rogu Madalińskiego i Kazimierzowskiej.
Tam otrzymałem pierwsze, w cudzysłowie, zranienie. Otóż nie wiem, gdzie się schroniła ludność, w każdym razie mieszkania były puste. Dostałem się na pierwsze piętro tego mieszkania, pokoje [...] miały okna od strony północnej i widziało się budynek „Basów”, czyli tam, gdzie Niemcy byli. Przez pootwierane okna można było ich obserwować. Otrzymałem pierwsze zranienie w ten sposób, że przebiegałem korytarzykiem, który prowadził do tego pokoju. Były otwarte drzwi, otwarte okno, kiedy przebiegałem i w tym momencie, kiedy byłem na linii framugi tych drzwi, padł strzał. To znaczy nie słyszałem go, dopiero usłyszałem w momencie, kiedy poczułem uderzenie [w twarz]. Otóż strzał był oddany na wysokości mojej głowy dosłownie, na moje szczęście Niemiec trafił nie w moją głowę, a we framugę drzwi i wywalił dziurę tak, że kawałkiem cegły, która odprysła z tego, zostałem zraniony w wargę. Do dziś mam taką blizenkę zresztą. Oczywiście nic nie poczułem w tym stresie, ale w każdym razie to była pierwsza rana odniesiona w Powstaniu. Później byłem zakrwawiony trochę na swojej bluzie. Tam w tym domu zalegliśmy do rana. Na dole była restauracja. Oczywiście restaurator zamknął się od strony ulicy. Nie bardzo pamiętam, ale podobno też coś tam jadłem, w każdym razie karmił nas jak mógł. Tak że podobno jedzenie było dobre, ja nie za bardzo miałem ochotę na jedzenie jakiekolwiek. Nie powiem, żebym nie był zestresowany. W każdym razie tam przetrwaliśmy do rana. Przy okazji, nie wiem, może nie powinienem tego opowiadać, był taki incydent niezbyt przyjemny. Otóż w tym domu znaleźliśmy jednego z tych esesmanów, to znaczy on był dosłownie „kałmukiem”, nie esesmanem żadnym, to znaczy spośród tych, którzy zostali wcieleni przez Niemców. Okazuje się, że on na jakąś pewnie panienkę polską przyszedł, no i mieliśmy jeńca. Tylko co z nim zrobić? Przecież my nie mamy żadnych warunków, a akcja się toczy w cudzysłowie. Wobec tego nie wiem czyj to był rozkaz, czy to właśnie porucznika, czy to ktoś wymyślił. W każdym razie nasi chłopcy, właśnie między innymi we trzech chyba z Andrzejem Winogrodzkim, ci którzy mieli karabiny ułożyli się na ziemi, a wtedy wyprowadzono tamtego jeńca i powiedzieli do niego:
Udiraj! Uciekaj, no i…
- Jak się potoczyły losy tego jeńca?
Niestety zastrzelili go, to znaczy padł, leżał. Powiem szczerze, że już później się nie interesowałem, co z ciałem zrobiono. Gdzieś go chyba zakopano. W każdym razie tam był taki wielki słup ogłoszeniowy, na rogu właśnie tych ulic i tam go zaciągnięto. Nie wiem, czy Niemcy to widzieli. Chyba to jeszcze się działo tak, że on był schowany za rogiem. Tak że Niemcy pewnie nie widzieli tej sytuacji. W każdym razie było to małe przeżycie, które widziałem na własne oczy.
- Użył pan granatu, który pan dostał?
Ale to dopiero dużo później.
Nie, skąd, przecież takiej [możliwości nie było].
- Akcja zakończyła się niepowodzeniem? Został zdobyty ten budynek, który został wyznaczony?
Nie, no skąd, wycofaliśmy się rankiem. Wczesnym świtem żeśmy z powrotem ulicą Madalińskiego [wycofali się] do alei Niepodległości, aleją Niepodległości do [parku Dreszera].
- Pański pluton poniósł straty w czasie tej akcji?
Ranny był właśnie dowódca plutonu, przy wymianie strzałów z tymi wartownikami został postrzelony w nogę. [...] wózek dziecinny nie wiem skąd wzięto i on na tym wózku dziecinnym z nami rankiem 2 sierpnia przemieszczał się w kierunku południowym. To znaczy najpierw na zachód do alei Niepodległości, potem aleją Niepodległości, która wtedy jeszcze nie była taka jak dzisiaj, aleja Niepodległości to były głównie pola. W każdym razie do ulicy [Odyńca], która prowadziła do Puławskiej, dotarliśmy do parku Dreszera. W parku Dreszera okazuje się, chyba w nocy [...] urządzono już stanowiska [obronne]. Wyrąbano trochę drzew, zrobiono rodzaj zasieków, czyli linię obrony stworzono w parku Dreszera. Z tym że stanowiska zajęliśmy w domkach od południa, na linii południowej. [...] Po paru godzinach dostaliśmy rozkaz przemieszczenia się na południe. Był to moment, w którym podpułkownik „Daniel”, nasz dowódca, prawdopodobnie uznał, że dalsze Powstanie na Mokotowie nie ma sensu. Właściwie nie tylko my nie osiągnęliśmy celu, jakim były koszary SS w szkole rękodzielniczej, ale nigdzie właściwie nie osiągnięto żadnego celu istotnego. Chyba powstał plan wycofania się w kierunku lasów [kabackich]. Myśmy dotarli do ulicy Naruszewicza i tą ulicą Naruszewicza od Niepodległości przemieściliśmy się w kierunku Puławskiej. Puławska 134, narożny dom od strony południowej, bo drugi dom ważny w mojej opowieści to 132, gdzie mieszkał jeden z naszych kolegów Maciej Gordon, który był też już przesłuchiwany. Otóż w tym domu róg Naruszewicza i Puławskiej schowali się lotnicy niemieccy, jakaś grupa lotników. Tego oczywiście nie widziałem, bo kiedy już tam przybyliśmy, to było po fakcie. Niemcy lotnicy jechali samochodem Puławską i zostali ostrzelani przez naszych. Widocznie to strzelanie nie osiągnęło swojego celu. W każdym razie porzucili ten pojazd i skryli się w narożnym domu Puławska 134.
Kiedy myśmy szli pod dowództwem następcy naszego dowódcy plutonu, całym plutonem zatrzymaliśmy się na podwórzu domu 134 czy właściwie na takiej przestrzeni, bo to nie były podwórza takie jak w Śródmieściu, otoczone domami, tylko po prostu był wolny plac przed domem nie od strony ulicy Puławskiej, tylko z drugiej strony. Tam żeśmy się zatrzymali. Nie szedłem zaraz za dowódcą plutonu, tylko w dalszej grupie. Widocznie było jakieś hasło, że coś w tym domu jest nie w porządku. Dowódca plutonu wyznaczył mojego najbliższego przyjaciela Stefana Piotrowskiego, a przede wszystkim dowódcę sekcji naszej „Andiego”, czyli Andrzeja… W każdym razie nasz dowódca sekcji i kolega Stefan Piotrowski, zostali wyznaczeni jako taki patrol, który miał sprawdzić, co się dzieje w tym domu. Ponieważ Piotrowski został wyznaczony, to ja zaraz się wyrwałem, że też chcę iść z nimi, bo tak jakoś się starałem trzymać tych kolegów, których znałem, bo większości plutonu przecież nie znałem. Była mała grupa kolegów, których znałem. To dopiero później się poznawało innych. Wtedy Stefan wziął, odsunął mnie i mówi: „Nie, bo ty nie masz broni!”. Oni weszli do tego domu. Nic nie słyszałem, bo myśmy natychmiast, nie wiem dlaczego, dostali rozkaz dalszego maszerowania. Przeszliśmy przez to podwórze, teren blisko tego domu do Puławskiej i już później Puławską wędrowaliśmy na południe. Co się okazało? Później się dopiero dowiedziałem, po kilku dniach. Że właśnie Stefan i „Andi”, czyli nasz sekcyjny po prostu i ten trzeci zginęli. Lotnicy niemieccy ich od razu zabili, jak oni wtargnęli do tego domu. Takie jakieś dziwne to było, bo myśmy sobie poszli i ja dopiero właściwie po paru dniach dowiedziałem się, że Stefan nie żyje, jak ci Niemcy się poddali. Bo w końcu próbowano ich wykurzyć i oni w końcu, po kilku dniach się poddali. To wtedy kiedy już znowu byłem w tym rejonie, ale to dalszy ciąg.
- Jakie wydarzenie z okresu walk najbardziej się wryło panu w pamięć?
Jedno było zasadnicze, to znaczy 13 sierpnia była akcja pod „Wedlem”, czyli próba zdobycia domu Wedla, róg Puławskiej i Madalińskiego. W każdym razie wtedy już wróciłem normalnie do plutonu, kiedy była akcja pod „Wedlem”. Stacjonowaliśmy przy alei Niepodległości. Rano nas poprowadzono, bo to była niedziela, do kościoła Świętego Michała… Nie, myśmy poszli do kaplicy w szpitalu elżbietanek. Tam się odbyła msza, udzielono nam absolucji całkowitej. Mogliśmy wszyscy przystępować do komunii. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Okazało się, że na ten wieczór było zaplanowana cała seria akcji. Myśmy dostali, jako nasz pluton, polecenie zdobywania domu Wedla, w którym byli również esesmani. Akcja się zaczęła o zmroku. Pamiętam, jak żeśmy szli przez te nieoświetlone, oczywiście, ulice, z naszego miejsca postoju w kierunku ulicy Madalińskiego. Nie zapomnę takiego wydarzenia: widocznie ktoś z innego oddziału musiał upuścić butelkę zapalającą. Nadchodziliśmy, a tu raptem wybuchła ta cała taka góra ognia, słup ognia. To się długo paliło draństwo. [...]
Dotarliśmy do domku ogrodnika mieszczącego się na terenie obecnego szpitala ginekologiczno-położniczego [przy ulicy Madalińskiego]. Tam był taki domek ogrodnika, zresztą zniszczony. Dachu nie było, tylko były mury i można było patrzeć w niebo, co robiłem potem, jak już mnie wyniesiono z pola walki. Ale to za chwilę. Stamtąd przeskakiwaliśmy ulicę Madalińskiego i niewybrukowaną wówczas uliczką [Melsztyńską] dotarliśmy do ogrodzenia, do ogrodu odgradzającego od tyłu, dom Wedla. Mur z cegły, [...] które były kładzione tak, że były między nimi dziury. Od dołu do góry był taki dziurawy mur. Po lewej stronie, jak myśmy szli w kierunku południowym, to po lewej stronie dom palił się pięknie, nie wiem, kto go zapalił. Tak że pole przyszłej bitwy było dość dobrze oświetlone, bo palił się ten narożny dom [...]. Była tam furtka, w każdym razie było przejście, tak że nie trzeba było tego muru przełazić, tylko żeśmy weszli normalnie na tyły dawnych garaży ZOM-u (Zakład Oczyszczania Miasta). Do dziś są zresztą chyba te garaże, a może już teraz coś innego. Garaże były od strony północnej zamurowane i miały tylko takie małe luksfery, [na wysokości ponad dwóch metrów]. Kiedyśmy weszli na ten teren gęsiego, pojedynczo, byłem dość blisko czołowej grupy. Koledzy z mojego plutonu nieśli jakiś ładunek wybuchowy na desce, przyrządzony zresztą przez nas, bo myśmy byli [przeszkoleni] w minerce. Nie brałem udziału w przyrządzaniu tego, ale widziałem, że był przygotowany plastik i jakiś zapalnik wspaniały. Co się zresztą pięknie zapaliło, ale nie tam jak trzeba. Myśmy przez furtę drewnianą weszli na ten teren i teren był chyba specjalnie zabezpieczony przez Niemców tak, że były przeciągnięte sznurki, to znaczy linki na całym terenie, na takich paru wysokościach, tak że trzeba było przez nie przekraczać. Do tych linek były poprzyczepiane jakieś różne, już nie bardzo wiem co, w każdym razie coś co hałasowało, puste butelki, plastiku wtedy nie było, w każdym razie coś takiego, co robiło hałas. Oczywiście było hasło od przodu, że uważać, że starać się nie potrącać tego. Ale cudów nie ma, żeśmy potrącali. Dotarliśmy do końca tego garażu ZOM-u, natrafiając na mur, już wysoki z litej cegły, na wysokość taką, że trudno byłoby się na niego wspiąć bez pomocy jakichś urządzeń. W tym narożniku, do którego dotarliśmy, były jakieś ciężkie, drewniane wrota. Okazało się, że właśnie ten ładunek niesiony przez kolegów miał posłużyć prawdopodobnie do wysadzenia tych wrót. Mieliśmy wtedy od strony podwórza, do tego budynku „Wedla”, do esesmanów się dostać. Byłem w grupie czołowej, ale nie tak blisko, żebym mógł zorientować się, czy ten ładunek wybuchł przedwcześnie, czy coś spowodowało tego zapłon. W każdym razie zaczęło się piekło od wybuchu tego wielkiego ładunku, od którego zresztą zginął co najmniej jeden właśnie z kolegów, czyli nasz kapral „Andi”. Oczywiście od razu zrobił się hałas w gmachu „Wedla” i w tym garażu ZOM-u. „Alarm! Alarm!” – wołanie było i zaczęły wybuchać prawdopodobnie granatniki. Ostrzeliwali to pole, na którym się znaleźliśmy. Tak że wybuchy były jeden za drugim. Przylgnęliśmy do muru tego garażu i zaczęliśmy się powoli wycofywać w kierunku północnym. Niestety Niemcy zaczęli wybijać te luksfery. To było na wysokości takiej, że z trudem bym dosięgnął ręką tej luksfery. To znaczy można było, ale wyżsi tylko mogli. Wybijać zaczęli te luksfery i zaczęli przez te luksfery wypychać handgranaty, te tłuczki tak zwane. Oczywiście pewnie najpierw pocierali, zanim wypchnęli go do końca. Pocierali, bo to [zapalano] metodą zapalnika ciernego. To znaczy sznurek był na końcu, trzeba było ten sznurek mocno pociągnąć, wtedy granat był uzbrojony i wybuchał za chwilę. Był tak zapalnik ustawiony, że jak on pociągnął za sznurek i uruchomił zapalnik, to zdążył jeszcze rzucić tym granatem i on wtedy wybuchał po kilku sekundach. Oni te granaty wypychali i one wybuchały nam nad głowami, w najlepszym razie. Notabene jak mi dostarczono już w szpitalu wypraną z krwi moją kurtkę podgumowaną, którą miałem, to się okazało, że ona jest tak jakby ją ktoś pociął, dosłownie. Jakieś dziecko czy ktoś bawił się i pociął ją, dosłownie, całą. Z przodu była cała pocięta tymi odłamkami granatu. Dwa odłameczki to mam na pamiątkę siedzą. Na zdjęciu rentgenowskim wspaniale wychodzą.
Co było dalej? Dalej było już jasne, że zginęła czołówka, w każdym razie coś się z nimi stało, czyli ci, którzy mieli nas prowadzić dalej. Zresztą był przedwczesny wybuch tego ładunku, który miał posłużyć prawdopodobnie do wywalenia tych wrót, więc trzeba było się cofać. Oczywiście skuleni pod ścianą tych garaży żeśmy powoli wycofywali się. Ale okazało się, że Niemcy mieli przygotowane stanowisko ogniowe w postaci chyba erkaemu, nie cekaemu. Taki bunkier był na szczycie garażu od strony północnej. Ten erkaem zaczął [strzelać] ogniem ciągłym, właściwie odcinał nam odwrót. Dosłownie pruł, mieli widocznie mnóstwo amunicji. Strzelał tak, że droga była odcięta. Zaczęliśmy się wycofywać. Co robić? Któryś, nie pamiętam, bo nie ja, nie miałem gammona… Gammon to było takie urządzenie, rodzaj granatu ręcznego, który polegał na tym… To angielski był, zrzutowy. Polegał na tym, że było takie ustrojstwo w postaci jakby główki, gdzie była odkręcana, tak jak główka od jakiejś butelki, odkręcało się i tam była nawinięta tasiemka z bolcem. Jak się odkręciło tą nakrętkę i rzucało się granat, to ta tasiemka i ten bolec wypadał i ten gammon wybuchał. Po prostu zapalnik uderzeniowy był. Właśnie tym gammonem żeśmy walnęli nad dachem garażu i chyba gdzieś blisko tego bunkra, bo ten karabin maszynowy zamilkł na chwilę. Oczywiście było tak, znowu się potwierdziło, do trzech razy sztuka w moim przypadku. Pierwszy skoczył Andrzej Winogrodzki. Stałem obok niego, chciałem za nim pobiec, Ale jakiś, przepraszam, że powiem, ale drab wyższy ode mnie, mnie delikatnie mówiąc odsunął, nie powiem, że odepchnął i skoczył jako drugi. Oni dwaj, jeden skoczył, drugi skoczył, no i ja skoczyłem, to znaczy wybiegłem zza tego bunkra, tego garażu i już znalazłem się na linii ognia. W tym momencie karabin maszynowy ożył. Wprawdzie nie usłyszałem najpierw tego strzału, ale poczułem, że nie mam prawej nogi. Po prostu okazało się, że zdołałem być ranny dwukrotnie. To znaczy miałem ranę na tyle uda i drugą miałem na… pośliznął mi się na podudziu. Upadłem, miałem karabin w ręku. Karabinu nie wypuściłem z ręki, to było za cenne. Tak że upadłem w takie ścięte liście, konary, co tam było. W każdym razie upadek był miękki, bo nie przewróciłem się, tylko upadłem dosłownie. Biegłem, robiłem sus, dostałem ten postrzał i rąbnąłem jak długi. Poczułem, że… myślę sobie: „Nie mam nogi prawej”. Ale to był na szczęście chyba niedługi moment. W każdym razie potem poczułem ciepło, bo krew prawdopodobnie zaczęła płynąć. Myślę sobie: „A nie, to już lepiej”. Na szczęście miałem ten karabin i posłużył mi on jako kijek, właśnie trzymałem go w prawej ręce dość wysoko i po prostu podpierałem się tym kijkiem. Podszedłem, ale przede mną był mur z cegły na wysokość piersi, tak że nie było mowy, żeby się przez niego przetoczyć bezpośrednio. Jakoś trzymając ten karabin i tą nogę jakoś jeszcze próbując, wsadziłem zdrową nogę do otworu między cegłami, jakoś się wygramoliłem na wierzch tego murku, bo to dość szeroki ten murek był i potem zsunąłem się z niego. Podniosłem się i jakoś zacząłem kuśtykać z tym karabinem jako laską. Tyle pamiętam, że raptem chyba się zachwiałem, to znaczy mi się wydawało, że się zachwiałem i odpłynąłem, jak to się mówi, czyli straciłem przytomność.
Wtedy okazało się, że na szczęście wkrótce po mnie, tą samą drogą, obrzucając jeszcze ten bunkier niemiecki czymś, tak że ten karabin maszynowy albo im się zatkał albo coś, ale w każdym razie zamilkł, następni dwaj koledzy, czyli Aleksander Menhard, kapral „Drut” i strzelec Maciej Gordon „Marlicz”, za mną się wycofywali. Zobaczyli mnie leżącego. Najpierw usłyszeli, że jęczę, nie wiem, ja tego nie słyszałem, ale widocznie jęczałem, byłem nieprzytomny. W każdym razie pamiętam dopiero, jak oni mnie dźwigali. Podnieśli mnie, wzięli mnie na krzesełko ręczne, jak to mówią i ponieśli mnie dalej. Tam już się wyłonił z krzaków patrol sanitarny, który w bardzo bezpiecznym miejscu oczekiwał, broń Boże się nie wychylał na linię ognia. Mówię to z przekąsem. W każdym razie już tam przejął mnie patrol sanitarny. Przepraszam, że przeskoczę, ale potem jak już mnie odwiedzali chłopcy w szpitalu, to pytałem: „Ale czy karabin ocalał?!”. A Maciek mówi: „Tak, tak, wszystko w porządku”. To było najważniejsze, pierwsze pytanie moje do nich. Przecież broń była najważniejsza. Potem się zaczęła moja tak zwana droga przez mękę. Zanieśli mnie do domku ogrodnika, przez który przechodziliśmy, tam mnie położyli. Domek nie miał dachu, więc liczyłem gwiazdy na niebie, leżąc i czekając, aż się mną ktoś zajmie. W końcu mnie jakoś pozbierali i zanieśli do szpitala elżbietanek. Tam mnie ksiądz powitał, udzielił mi ostatniego namaszczenia. Jakoś żyję dotąd.
- Proszę opowiedzieć, jakie warunki panowały w powstańczym szpitalu elżbietanek?
Wtedy to były świetne, na szczęście dla mnie, bo bym nie przeżył. Otóż wtedy było jeszcze spokojnie. To była noc z 13 na 14 sierpnia, służby działały wspaniale, zajęto się mną. Zeszyto mi pięknie rozwalone [miejsce] nad prawą brwią. Oczywiście odłamki zostały, ale się wygoiły, do dzisiaj są pięknie widoczne na zdjęciu, co już mówiłem. No i tą nogą, zaczęli jakoś opatrywać, cerować, na moje nieszczęście. Dlaczego na nieszczęście? Bo niestety to była zła doktryna lecznicza. Mówię to już jako lekarz, bo takich ran brudnych się nie szyje. Jak mnie położyli w tym szpitalu, to początkowo było całkiem pięknie. Zasnąłem pięknie po tych wszystkich opatrunkach i obszyciach, bez znieczulania oczywiście, ale to już nie miało znaczenia, nie był to żaden ból. Obudziłem się w niebie. Widno, leżę w czystym łóżku, w sali, w której, nie wiem, czy nie było jeszcze rannych wtedy tylu, czy coś. W każdym razie okno otwarte, powietrze, wszystko pięknie. Zajmowano się mną bardzo ładnie. Niestety chyba po siedmiu dniach okazało się, że jest źle. Zacząłem gorączkować, noga spuchła, trzeszczała cała, to znaczy nie cała, udo. Okazało się, że zgorzel gazowa się wdała. Co zresztą nie dziwne, bo jak leżałem w końskim łajnie w tym domku ogrodnika, to łatwo było się zakazić. Dopiero wtedy mnie pocięli, ropnie się porobiły, tak że mam blizny na pośladku, mam wielką bliznę płaszczyznową. Jakoś, dzięki temu, że mieli jeszcze surowicę przeciw zgorzeli gazowej, obstrzykiwali mi tą nogę i uratowali mnie. Wszystko było pięknie, leżałem najpierw w sali w czystym łóżku, potem zaczęło się niespokojnie, ten szpital zaczął być jakoś ostrzeliwany, więc nas wszystkich wywalili na korytarz. Przy okazji, ponieważ uznali, że jestem wykrwawiony, miałem dużą przyjemność, bo sprowadzono piękną dziewczynę, która mi oddała swoją krew, to znaczy było przetoczenie bezpośrednie. Ona leżała, lekarz strzykawką przetaczał z jej żyły do mojej żyły krew. Wszystko było pięknie, tylko niestety ona miała grupę „0”, a ja miałem grupę „A +”. Ona miała „0 +”, ale „0 +”. No i miałem piękny wstrząs anafilaktyczny tak zwany. Dosłownie gorączka, dreszcze, wszystko, bo była niezgodność grupowa. Tak że dodatkowa była komplikacja w tym wszystkim. Ale chęci były dobre, więc nie mam pretensji o to.
Tak było pięknie aż do 25 sierpnia, bo to była druga niedziela naszego Powstania… To znaczy czwarta niedziela, bo w drugą niedzielę byłem ranny. Dwudziestego piątego zaczęło się. Niemcy wzięli sobie za cel, nasz szpital, to znaczy szpital sióstr elżbietanek. Między innymi nastąpiło to wtedy, kiedy chyba komendant szpitala uznał, że trzeba wywiesić na dachu sztandar Czerwonego Krzyża, że tu jest szpital. No to wtedy zajęto się nami. Ostrzał był chyba z grubej rury. Może „Gruba Berta”, może to nie była „Gruba Berta”, w każdym razie dość ciężkie działo, więc oczywiście wszyscy byliśmy stłoczeni na korytarzu. Byłem na pierwszym piętrze. Przesuwano nas coraz bardziej w kierunku klatki schodowej. Początkowo leżałem na wprost sali opatrunkowej, która miała wielkie, szerokie drzwi przeszklone, tak że okno otwarte. Miewałem takie momenty, kiedy odczuwałem niepokój i wiedziałem, że coś jest nie tak. Kiedy mnie przesunęli (zresztą już za to pomieszczenie w kierunku klatki schodowej), przechodził jeden z kolegów z plutonu, taki który się do nas przyłączył. Był dużo starszy od nas wiekiem. Myśmy wszyscy byli w wieku nastu lat, może niektórzy mieli około dwudziestu, więc nazywaliśmy go tatą. Był ochotnikiem. On, nie wiem, został zmobilizowany do tej akcji właśnie ratowania szpitala. Kiedy przechodził koło mnie, w pewnym momencie złapałem go za rękę, mówię: „Słuchaj, musisz mnie stąd wynieść!”. – „No a ty możesz chodzić?” Mówię: „Nie wiem, nie wstawałem”. – „No to spróbuj”. Spróbowałem, po czym oczywiście zemdlałem natychmiast. Jak się spionizowałem, jak to się nazywa po medycznemu, to zemdlałem. On mówi: „Ojej, no to co, noszy nie ma!”. W końcu na jakimś prześcieradle chyba czy czymś, już nie pamiętam, w każdym razie na czymś mnie wytargali z tego piętra. Okazało się, że miałem złe przeczucia i dobrze, że miałem, dla siebie oczywiście, bo obok mnie, właściwie tuż za mną leżał właśnie mój dowódca plutonu „Tadeusz”, a obok niego, mówmy otwarcie, zakochana, wierna, nasza łączniczka Halina Margasińska, która przy nim przesiadywała prawie całymi dniami. Oboje zginęli tam. Dosłownie chwilę po tym pocisk wpadł. Tak że właśnie przez tą salę opatrunkową przetoczył się i dosłownie rozbił się w okolicy, gdzie leżałem i gdzie oni przebywali, to znaczy on leżał, a ona siedziała obok niego. Oboje zginęli 25 sierpnia.
Mnie zniesiono do piwnicy, tam leżeliśmy po dwóch, po trzech na jednym łóżku, bo było [przepełnienie]. Nie pamiętam, jak długo tam leżałem. W każdym razie wreszcie jakieś nosze się znalazły, wynieśli mnie na powietrze i odetchnąłem. Piękne powietrze, słońce, wszystko. Samoloty latają oczywiście. Jak leci samolot, to moja obsługa kładzie mnie na ziemi i gdzieś się zaszywa, chowa w miarę możliwości. A ja tak sobie patrzę – padnie, nie padnie, chyba nie padnie. Tak mnie donieśli do bloków ZUS-u dawnego. Trzy bloki stały od Puławskiej w trzy rzędy. Nas w środkowym bloku umieścili. W piwnicy był szpital, właściwie trudno powiedzieć, że to szpital, bo to było parę pomieszczeń piwnicznych i takie ambulatorium zrobili dla tych, których wyewakuowano ze szpitala elżbietanek. Odwiedzano mnie tam, bo kolega Maciej Gordon, który też już był spowiadany przez państwa ekipę, mieszkał na Mokotowie pod Puławska 132, czyli tam, gdzie był też nasz postój jakiś dłuższy czas. Gdzieśmy latali z Piatem, polując na „Tygrysa”.
Otóż bloki ZUS-u stały od Puławskiej w trzech rzędach. To znaczy pierwszy był przy Puławskiej, drugi i trzeci [za nim]. Mnie w tym drugim, w piwnicy położono. Niemcy mieli dobry wywiad, ale tego się dowiedziałem dopiero po Powstaniu. Otóż w tym środkowym bloku, gdzie leżałem w piwnicy, było stanowisko naszego dowódcy Mokotowa. Prawdopodobnie niemiecki wywiad wiedział, gdzie się znajduje „Daniel”, czyli [podpułkownik] Kamiński. Tam było polowanie na niego. Otóż w pierwszym bloku ZUS-u od ulicy Puławskiej był szpital, tak zwany cywilny, to znaczy głównie cywilny, tam leżeli ranni cywile. Tu były zajęte tylko piwniczne pomieszczenia dla naszych rannych, już tak zwanych wojskowych. I był trzeci blok za nami, w pewnej odległości. Tam stały tak, raz, dwa, trzy. Proszę sobie wyobrazić, że pilot samolotu leciał od strony południowej i tak, rzucił bombę w ten pierwszy blok przy Puławskiej. Tam była masakra. On rzucał w ten sposób, bo to były z opóźnionym zapłonem, że on wrzucał lotem koszącym i ta bomba wpadała do piwnicy albo w każdym razie przy ścianie piwnicy. Tak że to nie było tak, że z góry, tylko na dach się ładowało. Rzucił tą pierwszą bombę na pierwszy blok przy Puławskiej. Drugą bombę widocznie za szybko spuścił czy coś, upadła przed naszym blokiem na szczęście. A nam się tylko posypały na górę cegły. Były teowniki ze stali jako wzmocnienie sklepienia i między nimi luki wypełnione cegłą i to przetrwało. Natomiast od spodu dla elegancji przestrzenie między dwoma ramionami szyn były wypełnione cegłą. [Po uderzeniu] bardzo ładnie cały rząd tych cegieł spadł na nasze głowy. Z tym że ja miewałem takie… nie wiem, jak to nazwać, zjawiskowe objawienia. Krzyknąłem: „Poduszki na głowę!”. Rzeczywiście położyłem poduszkę na głowę. Następni, leżało troje chyba za mną, nie bardzo widziałem, bo leżałem na lewym boku. Tak że nie widziałem, co za mną. Widziałem tylko tego biedaka rannego w głowę, porucznika, który mi potem towarzyszył aż do zakończenia Powstania i zmarł przy mnie. Nie dość, że był ranny w głowę, to jeszcze dostał cegłą w głowę, a na mojej poduszce i na następnej, rzeczywiście wylądowały cegły, tylko ta poduszka jednak zamortyzowała ten upadek.
- Wrócił pan do czynnej służby w czasie Powstania?
Nie, no skąd. Przecież w ogóle nie tyle rana była ciężka, [ale nie chciała się goić]. Zagoiła się dopiero we wrześniu albo w październiku następnego roku, w 1945 roku.
- Miał pan kontakt ze swoją rodziną w czasie Powstania?
Kontakt tak, nawet mam list [a właściwie kartkę], który mi przeniósł [kilkanaście dni] potem, jak zostałem ranny. Dostałem go już jako ranny, oczywiście matka nic o tym nie wiedziała. Od matki przeniósł mi [tę kartkę] brat mojego kolegi Gordona, Rysio Gordon, który był w poczcie harcerskiej. On kanałami [przeprawiał się do Śródmieścia parę razy]. Odwiedził przy okazji [moją rodzinę]. Kiedy się wybierał, powiedziałem mu, że skoro idzie do Śródmieścia, to (nie pamiętam, czy mu dałem jakąś kartkę, czy ustnie przekaz): „Zajdź, dowiedz się, co tam się dzieje w mojej rodzinie”. Matka go podejmowała, jak mogła, i przysłała mi kartkę, w której jest napisane: „My na razie jesteśmy u siebie, martwimy się o ciebie”. Mam to napisane na papierku.
- Jaka była atmosfera w czasie Powstania, pierwsze dni, kolejne, czy to jakoś ewaluowało? Jak pan zapamiętał?
Pierwsze dni nie były takie złe, bo po tym odwrocie z [Zagościńca]... Bo nie opowiedziałem całości tego drugiego dnia, ale nieważne. W każdy razie wylądowałem właśnie w domu Gordonów, to znaczy Puławska 132, ponieważ zgubiłem się z moim plutonem, a Maciej Gordon i Aleksander Menhard późniejszy redaktor „Wolnej Europy”, kapral, zostali wydzieleni z plutonu jeszcze przed Powstaniem, na zasadzie, że udali się po Piata. Otóż z tym Piatem wędrowali z innym plutonem i jak nastąpił odwrót z Zagościńca, o czym nie opowiadałem…
Niemcy nas tam popędzili. Najpierw myśmy ich popędzili, zdobyli, akurat nie nasz pluton, ale zdobyli chłopcy szkołę na Woronicza, pewnie nie raz już ktoś opowiadał, to popędziliśmy dalej aż do wsi Zagościniec, pod Wyścigi. Tam pierwszy raz odczułem naprawdę strach. Obsadzili nas tam w domkach. Ja trafiłem do pustego domku, bo przecież ludność uciekała, chowała się pewnie gdzieś pod ziemię, wszystko było pootwierane. W tym domku całymi obrońcami był kolega, nieznany mi zresztą, strzelec z karabinem i ja z jednym granatem. W pewnym momencie, kiedy się zaczął atak niemiecki, patrzę, że zostałem sam z tym jednym granatem. Więc mi się zrobiło nieswojo i wobec tego wybiegłem z tego domku, patrzę, a tu same „zające” na polu. Wszyscy skaczą jak zające w kierunku północnym – uciekają po prostu. Karabiny maszynowe Niemcy mieli tak wspaniale na Okęciu i chyba od Wyścigów też, ale przede wszystkim na Okęciu ustawione, że dosłownie myśmy biegli w ogniu cekaemów, dosłownie. Było szczęście, jak człowiek nie oberwał. Biegło się w polu ognia. W pewnym momencie robiąc susa, wycelowałem w kałużę, byłem przekonany, że to kałuża, ale okazało się, że to był lej po jakimś większym pocisku i wpadłem po piersi w tą kałużę. Wygrzebałem się stamtąd, jeszcze wtedy miałem zdrowe nogi przecież i dobiegłem do ulicy na tyłach Puławskiej. W pewnym momencie zobaczyłem, to znaczy nie tyle ja zobaczyłem, ile mnie zobaczyli właśnie dwaj koledzy, starszy strzelec Maciej Gordon, czyli „Marlicz” i kapral Aleksander Menhard, czyli „Drut”, i zaczęli wołać: „Witek! Witek!”. Patrzę, cała grupa się zbiera, bo zbierali się tam powstańcy, a oni na mnie kiwają. No to dołączyłem do nich.
Co się okazało? Myśmy nie mieli kontaktu poza takim… bo to wszystko się działo tak, że człowiek był w ogóle czasami sam. Okazało się, że oni byli wyłączeni z naszego plutonu, jeszcze zanim zaczęła się akcja. Wyznaczono ich do odbioru cekaemu dla naszego plutonu. Mieli dostać cekaem i poszli do jakiejś siedziby na Narbutta. Powiedziano im, że tam będzie dla naszego plutonu ten erkaem. Okazało się, że erkaemu nie ma. Dowódca, który ich przyjął, powiedział: „No słuchajcie, już nie mamy”. Ale idąc do tego dowódcy, Maciej Gordon zobaczył jakieś pudła stojące [w bramie]. Co się okazało? Że to były pojemniki, w których był właśnie Piat. Były dwa naboje do Piata i Piat. Maciej to zobaczył. Nie wiem, czy on jeszcze raz wrócił do tego dowódcy, czy już jak szedł, to te pojemniki wziął i spytał tego kapitana: „Co to jest?”. Bo nikt nas nie uczył tego [o Piacie]. To były zrzutowe rzeczy, ale myśmy akurat tego nie [widzieli], więc oficer z grubsza wytłumaczył Maćkowi, jak to „chodzi” i do czego służy. Wobec tego dołączyłem do Maćka i do Olka. Olek jako kapral był niby formalnie takim dowódcą tego patrolu, nazwijmy to. Nosiłem te dwa naboje zapasowe. Albo czasem i tego Piata, który zresztą drań ważył ze dwadzieścia kilo co najmniej. To metal, wbijał się, cholera, w plecy. Przepraszam za słownik żołnierski. Z tym Piatem żeśmy trochę się ubawili od 2 sierpnia, ja konkretnie do piątego. Otóż biegaliśmy z tym Piatem na zasadzie takiej, że oni dwaj obsługiwali Piata, a ja miałem chyba dwie, o ile dobrze pamiętam, wiązki granatów. To znaczy taki „tłuczek” jeden i do niego dowiązany wianuszek samych główek od granatu. To było przygotowane na czołgi też, jako dodatkowy element. Takie dwa ustrojstwa nosiłem do akcji, to znaczy jak było hasło, że czołgi, to oni zajmowali stanowiska na dole, a ja biegłem na jakieś piętro od Puławskiej. Oczywiście wszystkie domy, mieszkania były otwarte, tak że nie było problemów, wchodziło się jak do siebie. [Wchodziłem] na balkon trzeciego piętra czy drugiego piętra, tak żeby była jakaś odległość, żebym widział ten czołg i mógł dorzucić. Ale czołg nie przyjechał akurat, kiedy tam [kilkakrotnie] stałem. Ale w każdym razie latałem po piętrach z tymi dwoma dość ciężkimi wiązkami granatów..
- Panie Witoldzie, taki krótki epizod był, o którym pan wspomniał, ale nie omówił pan tego podczas ostatniej rozmowy. Polowanie na „Tygrysa”. W ręce pana i pańskich kolegów dostał się Piat zrzutowy. Czy on wcześniej dotarł? Jak to było z tym Piatem i z tym polowaniem na „Tygrysa”?
Jeżeli chodzi o upolowanie samego Piata, to było tak, że dwóch kolegów, były redaktor „Wolnej Europy” Aleksander Menhard, kapral i starszy strzelec „Marlicz”, czyli Maciej Gordon, zostali chyba przez dowódcę plutonu oddelegowani jeszcze z miejsca naszej zbiórki, przedpowstaniowej, po odebranie karabinu maszynowego. Nie wiem, czy to miał być erkaem, w każdym razie jakiś dla plutonu był przydzielony. Poszli pod wskazany adres, po czym się okazało oczywiście, że tego erkaemu już nie ma. Natomiast w bramie domu zobaczyli jakieś pakunki leżące. Rozebrali to tam czy poszli najpierw na górę do komendanta, który tam urzędował, na zasadzie, że: „A my tu mamy coś takiego. Co to jest?”. Okazało się, że to jest Piat, czyli przenośny, przeciwpancerny granatnik. Taka duża rura z pociskami typu bombka.
- Ile tych pocisków było do Piata?
Myśmy mieli tylko dwa do noszenia, ale to też było ciężkie, po kilka ładnych kilogramów. Tak że albo nosiłem [Piata, albo dwa pociski do niego].Ponieważ nas było trzech… Dowódcą tego naszego oddziałku trzyosobowego był właśnie Aleksander Menhard, kapral, a tym głównym działonowym był Maciej Gordon „Marlicz”, a ja byłem pomocnikiem.
Tak, to znaczy pomocnikiem. Na zmianę żeśmy tego drania targali, bo przecież dwadzieścia kilo ważył i to było żelazne wszystko. Niby miał szelki do noszenia, ale to się wszystko wpijało w plecy. A oprócz tego albo nosiłem tego Piata, albo nosiłem pociski, też takie solidne. Tuby długości chyba były ponad metr, w których były te granatniki. Takie dosłownie jak bombka lotnicza. Będąc przy tym sąsiednim plutonie (bo to był pluton z naszej kompanii, ale nie nasz pluton), po prostu w czasie odwrotu z tego Zagościńca, gdzie nas Niemcy porządnie przetrzepali, to zgubiłem się z plutonem. Spotkałem właśnie Macieja i Olka, którzy z tym Piatem też gdzieś się przyłączyli do innego plutonu.
- Wy w ogóle wiedzieliście, jak obsługiwać to ustrojstwo?
Zdaje się, że nie bardzo. Ale w każdym razie…
- Jakaś instrukcja obsługi była?
Maciej Gordon, który później służył po wojnie na Zachodzie, to znaczy po wyzwoleniu z obozu jenieckiego, był do Egiptu na szkołę podoficerską skierowany. Tam już naprawdę zapoznał się z tym Piatem, to mówił: „Ja nie wiem, czy byśmy dobrze strzelali z tego Piata, gdyby przyszło do strzelania”. Ale tego Piata nam wkrótce odebrano, po kilku dniach. Ale to tak wyprzedzam opowiadanie, bo z tym Piatem to byłem od 2 sierpnia właściwie w nocy, bo to już po nocy spotkałem tych kolegów. Deszcz był jak licho, siąpił. Byłem cały zmoczony, bo w czasie tego „odwrotu” z Zagościńca, byłem uprzejmy skoczyć w kałużę, która okazała się lejem po jakimś pocisku i się umyłem do połowy. Na szczęście jak spotkaliśmy się z Maciejem Gordonem, to okazało się, że z tym oddziałem, do którego oni się przyłączyli, będziemy stacjonować w budynkach Pułaska 132–130. A to był budynek, w którym mieszkał Maciej Gordon. Nie pamiętam, chyba na drugim piętrze było mieszkanie, gdzie siostry Maćka natychmiast jak się tam zjawiłem, zaopiekowały się mną na zasadzie, że mnie przebrały w jakieś jego ciuchy. Były za duże, ale w każdym razie były suche.
- Po Puławskiej jeździły niemieckie czołgi, tak? Jak to było?
Puławską jeździły niemieckie czołgi, to znaczy…
- To znaczy tak jeździły w pojedynkę czy jakąś obstawę piechoty miały? Jak to wyglądało?
To znaczy powiem otwarcie, może na szczęście, a może nie, ten czołg nie nadjechał. Po prostu myśmy dostawali hasło, nie pamiętam, jak to było, w każdym razie dostawaliśmy hasło, że [jadą] czołgi. Czołgi, no to natychmiast była mobilizacja, biegliśmy. Przeważnie stanowisko dla Piata było w piwnicy, która była przyziemiem właściwie, bo miała okienka powyżej [poziomu ulicy]. Tak że można było obserwować całą Puławską, to znaczy nie całą, ale duży fragment. W tym okienku było stanowisko Piata. Natomiast ja zostałem wyposażony jako pomocnik w tym zespole w wiązankę granatów. To znaczy był to handgranat niemiecki, tak zwany przez nas tłuczek, do którego dowiązywało się główki od innych granatów. Już nie pamiętam, chyba z pięć główek się mieściło, był wianuszek wokół głównej główki, którą się odpalało. Tak że to była dość potężna machina, jeżeli chodzi o wybuch. Wbiegałem na piętra, na balkony i czatowałem, że jak czołg przyjedzie, to go oprócz tego Piata, który odbędzie swoją misję, to jeszcze poczęstuję z góry tą wiązką granatów.
- Piata obsługiwał Gordon, tak?
Piata obsługiwał Gordon, bo on go znalazł, on go przywłaszczył w cudzysłowie. A dlaczego mówię „przywłaszczył”? Bo mnie pierwszego odwołano do plutonu, to znaczy w sobotę, czyli to był czwarty dzień naszych działań, odwołano mnie z powrotem do plutonu. Nie wiem, dowiedzieli się, bo traktowali mnie albo jako zabitego, albo dezertera. Okazało się, że ani zabity, ani dezerter, tylko po prostu zaginiony, w stosunku do swojej jednostki.
- A wracając do samej akcji, to udało się wykorzystać tego Piata, jakiś strzał oddać?
Nie, bo prostu czołg nie nadjechał, ale biegania było i pilnowania dużó. W sobotę, czyli 4 sierpnia, przyszedł rozkaz, że mam się stawić z powrotem w plutonie. Stawiłem się w plutonie, po czym się okazało, że po paru dniach również zarówno Olka Menharda jak i Macieja Gordona też pozbawiono tego Piata i odesłano do plutonu. Tak że znowu byliśmy razem. Stacjonowaliśmy wtedy w tak zwanym pudełku, w późniejszej takiej, powiedzmy sobie właściwie, fortecy południowo-zachodniej naszego odcinka. To było na końcu ulicy Naruszewicza, róg alei Niepodległości. Taki domek piętrowy, nawet z jakimś poddaszem, nie chodziłem na poddasze, bo nie mieliśmy interesu. W tym domu była nasza kwatera, części plutonu, oczywiście nie całego plutonu, ale części plutonu, w której się znalazłem.
- Jak spędzaliście czas wolny? W ogóle był czas wolny, czy to była służba dwadzieścia cztery godziny na dobę?
To znaczy można było się przespać na zasadzie, że część czuwała. Tym bardziej że myśmy mieli stanowisko skrajne frontowe. Miejscem obserwacji, ponieważ to był najwyższy punkt, była ubikacja na pierwszym piętrze, w której było dość wysoko okienko niewielkie, przez które widzieliśmy Pole Mokotowskie. Na przykład pamiętam, na zmianę żeśmy stawali w tej ubikacji i obserwowali to przedpole. W pewnym momencie, nie pamiętam, który tam z nas był na tej czujce, krzyknęli: „Na nasz kierunek!”. Rzeczywiście, na szczęście zdążyliśmy [wyskoczyć] z tego dużego pokoju, który był obok ubikacji, z balkonem pięknym, właśnie na Pole Mokotowskie otwartym. Rąbnęło w ten pokój, ale myśmy zdążyli się z niego wycofać. Ale to widocznie musiał być lekki pocisk, bo nie przebił się przez ścianę wewnętrzną, tylko wybuchł w tym pokoju, narobił zamieszania. Było to szczęście, dlatego że w tym pokoju wewnętrznym myśmy mieli stół, na którym były zabawki minerskie. Cały stół był zastawiony różnymi materiałami wybuchowymi, zapalnikami, którymi się „bawiliśmy”. Bo myśmy mieli przeszkolenie minerskie w czasie okupacji. Tak że troszkę się na tych zabawkach znaliśmy.
- Przejdźmy może do tego etapu, w którym skończyliśmy naszą rozmowę poprzednio. Pan odniósł poważną ranę w czasie akcji na dom Wedla. Proszę przypomnieć, jaka to była rana.
To znaczy rana była taka, że… [dostałem] z erkaemu [czy elkaemu], nie wiem, co to było. W każdym razie myśmy, jak już chyba powiedziałem, przytłumili go, rzucając gammona i granaty, które niewiele dały, ale widocznie musieli tam jednak [mieć jakieś kłopoty]. Nie wiem, czy im się zaprószył ten karabin, czy coś. W każdym razie [kaem zamilkł]. Bo oni strzelali, odcięli nam odwrót w ogóle. Strzelali non stop, mieli widocznie dużo amunicji i ten karabin strzelał. Nikt nikogo nie widział. Na mnie się sprawdziło to powiedzenie z czasów jeszcze napoleońskich. To taka opowiastka, którą pewnie już mówiłem tym razem.
- Nie, właśnie jakoś nie kojarzę.
Do trzech razy sztuka. To znaczy jak w okopach siedzieli żołnierze napoleońscy, to była mowa, że: „Nie podawaj trzeciemu ognia”. Bo tak, podał pierwszemu, podał drugiemu, a jak jeszcze podawał trzeciemu, to granat wpadł, bo już się nastawili. Zobaczyli te ogniki i za trzecim razem… Tu się sprawdziło na mnie to powiedzenie: „Do trzech razy sztuka”. Mianowicie, kiedy już wycofywaliśmy się spod tego baraku, a właściwie tych garaży ZOM-u, pod którymi żeśmy zalegli, jak nas zaczęli obrzucać różnymi „zabawkami”.
- Panie Witoldzie, to wiemy. Jaką ranę pan odniósł? O to konkretnie pytam.
Jaką ranę? Postrzelono mnie, w czasie biegu dostałem styczny postrzał prawego uda.
Po prostu skoczyłem na lewe, nie wiem, czy ja skoczyłem na lewe… Nieważne, w każdym razie zdołał mnie trafić w prawe udo.
- Rozpoczęła się pańska tułaczka po szpitalach. Na początku to były w miarę jeszcze ludzkie warunki, z tego co pamiętam, co pan opowiadał.
Pierwsze moje wrażenie, jak już oprzytomniałem, kiedy mnie poopatrywano, pozszywano mnie, po tych odłamkach granatu… Mam bliznę, miałem rozcięte [czoło nad lewym okiem]. Pamiątkę mam w postaci odłamku na stałe. Ważne, że pięknie mi tę nogę zszyto, po czym po pięciu chyba dniach, to prawidłowo…
- Wszystko zaczęło się paskudzić.
Nie paskudzić, rozwinęła się zgorzel gazowa. Noga spuchła jak bania, śmierdząca ropa i to wszystko, więc mogło być kiepsko. Tylko jak mi powiedziała nieszczęsna pani doktor Łążyńska, która poległa zresztą wkrótce przy ostrzale szpitala elżbietanek, że mam szczęście w tym nieszczęściu.
- W tym momencie był pan w szpitalu elżbietanek, tak?
W szpitalu elżbietanek, tak. Od razu zostałem z tego domku ogrodnika wyniesiony do szpitala.
- Tam przeszedł pan operacje, tak?
To znaczy tam mnie prawdopodobnie, nie wiem co [robiono], bo trochę byłem półprzytomny, poza tym nie widziałem, co mi z tą nogą robią. Pozszywano mi, bo była rozszarpana ta rana pewnie. Niestety okazało się, że był to w pewnym sensie błąd lekarski, bo dostałem zgorzeli gazowej. Noga spuchła, można powiedzieć, że pięknie trzeszczało wszystko i miałem szczęście, właśnie że trafiłem na doktor Łążyńską i na to ona mi powiedziała, że: „Ma pan właściwie szczęście, bo mamy jeszcze surowicę przeciw zgorzeli gazowej”. Oprócz tego, że mi tą ranę wtedy wycieli, tak że mi kawał mięśnia udowego wycięli, mam to udo węższe niż lewe, to jeszcze mnie obstrzykiwali miejscowo tą surowicą przeciw zgorzeli gazowej. Ale dzięki temu, że to było wszystko tak zapaskudzone, to zagoiła mi się ta rana dokładnie w grudniu 1945 roku. Czyli cały czas, gdy już chodziłem do liceum w Otwocku, cały czas sam już sobie robiłem opatrunki.
- Dokąd pan trafił ze szpitala elżbietanek?
Ze szpitala elżbietanek, jak zaczęło się to bombardowanie, to było tak. Najpierw to w ogóle obudziłem się zaraz po zranieniu i po pierwszym zaopatrzeniu medycznym w pięknej sali, czystej, widnej i tak dalej. Ale później się zaczął ostrzał, więc przeniesiono nas wszystkich na korytarz. Na korytarzu leżeliśmy tak łóżko w łóżko, łóżko w łóżko. Potem przesuwano nas w miarę jak wszystkich usuwano z pokojów do tego korytarza, to przesuwano nas tak, że wylądowałem prawie na samej klatce, to znaczy na podeście przy klatce schodowej. Tutaj była taka historia, że miewałem takie olśnienia, przeczucie. Leżałem spokojnie, byłem przecież zmęczony tą chorobą i tym wszystkim. Raptem jeden z kolegów… bo szpital był ostrzeliwany, trzeba to sobie po pierwsze powiedzieć. Jeden z kolegów z naszego plutonu brał udział w tej akcji pomocy wynoszenia, przenoszenia i tak dalej. W pewnym momencie poczułem wielki niepokój, a on przebiegał akurat koło mnie. Złapałem go za rękę i mówię: „Musisz mnie stąd zabrać”. – „A ty możesz chodzić?”. Spróbowałem, nigdy nie wstawałem jeszcze, więc spuściłem nogi i próbowałem wstać i oczywiście przewróciłem się na łóżko. Okazało się, że oczywiście o noszach nie było mowy, ale zdobył jakiś koc i na tym kocu, na którym zresztą wędrowałem później bardzo długo, wynieśli mnie do piwnicy. I to w porę, bo tuż koło mnie, za moją głową leżał mój dowódca plutonu [porucznik Szymańśki], a obok niego siedziała nasza łączniczka, która była blisko niego, często tam bywała. Oni oboje zginęli, zostali zasypani przez pocisk, który wpadł dosłownie wkrótce potem, jak mnie wyniósł z tego miejsca.
- Szpital został zburzony, tak?
To znaczy zburzony nie, ale był porządnie zniszczony.
- Rozpoczęła się ewakuacja tego szpitala?
Tak, mnie zniesiono do piwnicy i potem zostałem wyniesiony, też dzięki temu, że się upominałem, wyniesiony do piwnic zespołu bloków zusowskich. One stały przy ulicy Puławskiej, oczywiście od strony zachodniej, bo lewa strona nie była jeszcze zabudowana wtedy. Były trzy bloki. W pierwszym bloku był, chyba w piwnicach też, w każdym razie tyle co mi mówiono, bo nie byłem tam, był szpital cywilny, to znaczy dla rannych cywilów. W drugim bloku w piwnicach były dla nas pomieszczenia, a w trzecim chyba czy właśnie w naszym na piętrach była siedziba dowódcy „Baszty”, jak się później dowiedziałem,
ex post oczywiście.
- Komu ten szpital podlegał? Tam byli cywile i wojskowi? To był wojskowy szpital?
Nie, to był powstańczy szpital, zresztą elżbietanki też zostały przejęte przez powstańców. Część sióstr elżbietanek współdziałała z nami, a część to w ogóle wywiała do Piaseczna, gdzie one miały siedzibę.
- W jakich warunkach ci wszyscy pacjenci byli?
Warunki były takie, że między łóżkami było przejście, przeciskać się mógł ktoś, kto nas obsługiwał.
- Był prąd, woda, takie rzeczy podstawowe?
Jeszcze było światło wtedy, z wodą to chyba było gorzej, ale to już nie wiem. W każdym razie o to się martwiła nasza obsługa. Opatrunki nam robiono.
- To były takie normalne medyczne bandaże, czy to było wszystko jakoś improwizowane?
Nie, no było zaopatrzenie medyczne, było chyba dobrze przygotowane. W każdym razie nie było problemów. Miałem zmieniane opatrunki, a były często zmieniane, nieraz dwa razy dziennie, bo już lała mi się okropna posoka z tej rany. Nie wiem, chyba opowiadałem o tej sytuacji, kiedy miałem takie też olśnienie, kiedy bombardowano nasze bloki ZUS-u. […]
- Wspomniał pan o mordowaniu pacjentów w szpitalu.
Po zbombardowaniu tych bloków ZUS-u, nie pamiętam, czy tego samego dnia, czy następnego, tego już nie bardzo pamiętam, w każdym razie mnie wyniesiono gdzie indziej. To znaczy zaczęto mnie umieszczać w różnych domkach, bo to były domki małe przeważnie, piętrowe, dwupiętrowe najwyżej. Ponieważ nie wymagałem żadnej ekstra obsługi poza napojeniem, ewentualnie nakarmieniem i zmianą opatrunku raz dziennie pewnie, to mnie przenoszono do tych domków. Często leżałem tak jak Łazarz, patrząc w niebo, a tutaj latały sztukasy i tak myślałem: „Zbombarduje, czy nie zbombarduje?”. Ale jakoś przeżyłem. Natomiast w ostatniej fazie przed kapitulacją byłem, nie wiem, chyba z pięć, sześć dni, nie pamiętam już dokładnie, przeniesiono nas na róg Malczewskiego i [Tynieckiej]. W każdym razie był to taki solidny budynek i tam w piwnicach był urządzony lazaret. Nie pamiętam, ze cztery dni chyba tam leżałem. Leżało nas tam chyba pięciu czy sześciu. Ten nieszczęsny porucznik już tam zmarł później, ale w każdym razie leżał jeszcze. Tam zastałem koniec Powstania. To znaczy w przeddzień kapitulacji 26 września była tam chyba linia obrony gdzieś blisko. To była jasna piwnica, dość wysoko było okienko, dość spore, tak że było względnie widno w tej piwnicy w dzień. W każdym razie gdzieś blisko musiał się ustawić pewnie nasz karabin maszynowy, bo pruł prawie bez przerwy, słyszeliśmy, po czym przestał.
W nocy z 26 na 27 września wszystko ucichło i w pewnym momencie usłyszeliśmy, że Niemcy się ładują do tej piwnicy. Oni się na nocleg szykowali. Na szczęście nie byli to esesmani, tylko pancerniacy, jak się zorientowałem po stroju. Pokazał się jeden z nich w drzwiach ze szmajserem i do nas:
Banditen! Chłopcy zamarli, a ja zacząłem:
Nein. Przepraszam, że powiem takie świństwo, ale to nas chyba uratowało. Mówię:
Nein, wir sind kaine Banditen. – my nie jesteśmy żadni bandyci.
Die Banditen, – już używałem tego zwrotu.
Sind schon weg. – poszli już sobie.
Sie lassen uns hier. – oni nas tu zostawili.
Ohne Brot, ohne Wasser. Proszę sobie wyobrazić, nie minęło, nie wiem, może piętnaście minut, dwadzieścia minut, facet przyniósł nam bochen chleba, czarnego żołnierskiego i wiadro wody. W każdym razie te rozmowy [pomogły]. Trzeba było z nimi też umieć postępować. Zresztą następnego dnia, [27 września] to nam też pomogło. Już po kapitulacji, do tej samej piwnicy wmeldowała się cała grupa notabli niemieckich, to znaczy w mundurach. Co się okazało? Że jeden z nich, już uwolniony przez naszych, był przetrzymywany w tej piwnicy. Pytali go, jak tam było, mówił, że był dobrze traktowany i tak dalej. Wtedy się odważyłem i zapytałem:
Was werden Sie mit uns machen? (Co wy z nami będziecie robić?)
Verzeihung najpierw powiedziałem, czyli „przepraszam”, żeby się nie obrażali. On odpowiedział: „A! Wywieziemy was
nach Litzmannstadt – czyli na Łódź –
nach Posen” (na Poznań). Myślę sobie: „O cholera, jak oni mnie tak zaczną wozić, to już mnie wywiozą na amen”. Ale co się okazało? Jednak nie wiem, czy to pomogło, że się wstawił ten przetrzymywany przez nas, w każdym razie chyba następnego dnia rano zaturkotały wozy i proszę sobie wyobrazić, że każdemu z nas, oczywiście nic ich to nie kosztowało, bo przecież spędzili naszych ludzi, każdy dostał podwodę, to znaczy wóz z woźnicą i wywieźli nas na Wyścigi.
Tam był obóz przejściowy. Leżeliśmy na końskim nawozie, może nie na nawozie, ale w każdym razie była słoma, nie słoma, wszystko tam było. Nas położono i stamtąd wieczorem nas przewieziono z kolei na EKD, do wagonów EKD, którymi wywieziono nas do Pruszkowa. W Pruszkowie cały czas byłem jako cywil. W Pruszkowie, nie pamiętam, byłem dzień czy dwa i zostałem zwolniony. Wywieziono mnie do szpitala w Milanówku. Proszę sobie wyobrazić, matka moja była w Śródmieściu cały czas i jeden list dostała ode mnie przez młodszego kolegę, to znaczy brata Macieja Gordona, który był łącznikiem, to znaczy kanałami chodził i zaniósł matce wiadomości, że żyję, że jestem ranny. Zresztą przyniósł mi coś od matki, nie pamiętam, to chyba było parę złotych rubli, bo nic nie miałem. Już wszystko straciłem w tym szpitalu. Pieniędzy miałem sporo, tych niemieckich („młynarki” się nazywały chyba te pieniądze okupacyjne), bo nam jeszcze żołd wypłacono 2 sierpnia.
Ale to wszystko zostało w szpitalu elżbietanek, bo dla mnie było najważniejsze ubranie moje, dokumenty, wszystkie, a byłem goły. Ale mobilizacja społeczna była olbrzymia.
- Jak pan jako lekarz spojrzy na służbę zdrowia powstańczą, jak ona funkcjonowała, czy to było coś niezwykłego?
Z całym poświęceniem – dziewczyny nie chowały się tak jak siostry zakonne się zamknęły czy uciekły do piwnicy w czasie, jak był ostrzeliwany szpital elżbietanek, tylko pomagały nam, były przy nas. Zresztą ta lekarka, która mnie uratowała w pewnym sensie, doktor Łążyńska, wraz z siostrą Basią, w której się podkochiwałem (notabene piękna dziewczyna czarna, czarnooka), one obie zginęły wtedy, kiedy mnie zdążyli wynieść. Pocisk z działa kolejowego wpadł przez okno do sali opatrunkowej i zginęły obie. Dowiedziałem się o tym oczywiście później, jak mnie już wyniesiono.
- W Milanówku ile czasu pan spędził?
W Milanówku niedługo, dlatego że matka wyszła ze Śródmieścia chyba 5 października i tak jak mówię – mobilizacja społeczna była olbrzymia. Matka miała dość rozległą praktykę lekarską, tak że miała dużo ludzi znajomych [w Pruszkowie]. Ledwo się pojawiła na ulicy, podeszła jej pacjentka, tam widocznie mieszkająca czy też wysiedlona z Warszawy. W każdym razie mówi: „Pani doktor, pani syn jest w szpitalu w Milanówku”. Tak że matka, która rozpaczała już po mnie i nie wiedziała, co się [ze mną stało, odzyskała nadzieję]. Ja zresztą też nie wiedziałem, co się stanie, a nawet już myślałem: „Jak to będzie, jestem ranny, jak sobie poradzę sam. Trzeba będzie gdzieś [tułać]. Pieniędzy nie mam, bo straciłem je w szpitalu, bo tak to może bym miał na jakiś czas te pieniądze, a tu nic, goły, bez dokumentów, bez pieniędzy, bez niczego”. Miałem jedynie legitymację powstańczą.
- Pan już wtedy mógł się poruszać o własnych siłach w Milanówku czy jeszcze nie?
Nie, jeszcze nie. To znaczy pierwsza próba była taka, że właśnie jak spionizowałem się, czyli wstałem, to omdlenie było i koniec. Tak że dopiero właściwie jak matka mnie znalazła w szpitalu w Milanówku, to po pierwsze przeniosła mnie do Leśnej Podkowy. Ponieważ ze mną właściwie nie było nic do roboty, tylko zmieniać opatrunki. No bo cóż można było robić innego? Nie wymagałem żadnej ekstra operacji czy leczenia. Tam zarekwirowano czy oddano [dla rannych Powstańców] takie pięterko w domku, w którym na tej sali leżeliśmy, chyba w pięciu z różnych dzielnic. Był facet z Wytwórni Papierów Wartościowych i opowiadał swoje wspomnienia. Z Żoliborza był chłopak, jeszcze było ze dwóch chyba, leżało. Taki duży pokój był. Wylądowałem na łóżku małżeńskim, szerokim. Po mojej lewej leżał właśnie kolega z przestrzeloną szczęką, tak że miał kłopoty [z jedzeniem]. Tylko płyny przyjmował i opatrunki były trudne. Potem matka mnie zabrała stamtąd i w Podkowie Leśnej na jakimś pięterku coś wynajęła i tam żeśmy przebywali chyba przez kilka czy kilkanaście dni, już nie pamiętam. Ale że była osobą czynną, więc zakrzątnęła się wokół tego, żeby jednak zawodowo coś robić. Nie wiem jakim cudem w Głownie znalazła możliwości. Mianowicie zatrudniła się w szpitalu. Mało z tym, załatwiła sobie u Niemców prawo wstępu do Warszawy. Wynajęła jakiegoś wozaka i proszę sobie wyobrazić, że przewiozła swój aparat rentgenowski, taki niewielki, podręczny do prześwietleń. Broń Boże jakiś super, taka szafka była. Ten aparat rentgenowski umieściła w szpitalu w Głownie i tam się zatrudniła jako lekarz.
Tam doczekaliśmy do tak zwanego wyzwolenia, czyli 19 stycznia, kiedy „ukochane” wojsko radzieckie nas oswobodziło. Trzeba powiedzieć, że mimo wszystko była to jakaś chwila ulgi, absolutnie. Mnie zresztą ten moment zastał, bo już trochę chodziłem, zastał mnie na mieście, bo akurat sobie poszedłem trochę pochodzić. Oni chyba przed samym wejściem jeszcze byli uprzejmi na Głowno parę bomb spuścić. Przesiedziałem w jakiejś szopie, co niewiele dawałoby, bo jakby tam trafiła bomba, to ta szopa by mnie nie obroniła. Ale w każdym razie tam się schowałem. Po czym, nie wiem, czy tego samego dnia, czy następnego dnia wyszedłem na szosę witać wspaniałą armię radziecką, która właśnie wędrowała szosą przez Głowno na Łódź, bo to była główna szosa, przez Głowno szła. To niedaleko było od naszego domku, gdzieśmy zyskali mieszkanie. Mieszkanie polegało na tym, że była to izdebka wielkości pół tej części pokoju, może trochę większa. W każdym razie ja jeden spałem na łóżku, które matka zdobyła, to znaczy przewiozła razem z tym rentgenem moje łóżko wygodne, składane, z własnym materacem. A tak, to pokotem wszyscy, wujostwo, babcia i matka, wszyscy spali pokotem na ziemi koło mnie, w pomieszczeniu takim, jak mówię, chyba pół tej części pokoju.
- Kiedy pan ozdrowiał, wrócił do sił?
To właściwie żona bardziej mogłaby powiedzieć, kiedy ozdrowiałem, bo myśmy się spotkali w Otwocku, w szkole, to znaczy w liceum otwockim, do którego trafiłem w kwietniu 1945 roku. Całe szczęście, że miałem ambicje, to nie wiem, czy mówiłem, wcześniej miałem ambicje, żeby nadrobić rok. Dzięki pomocy matki i jej różnym pacjentom, nauczycielom, których darmowo leczyła, przerobiłem program, mimo że małą maturę zdawałem oficjalnie u Rejtana w 1944 roku i zdałem ją zresztą, zdałem jako taki dochodzący wcześniej małą maturę u Lelewela na kompletach, na które nie chodziłem, tylko jako ekstern. Przerabiałem później dalej materiał pierwszej licealnej już. Jak przyszedłem do szkoły w Otwocku, to właściwie byłem przygotowany. Bo ten materiał, który oni zdążyli do kwietnia zrobić, to miałem już przerobiony.
- Tak, to już jest ten okres powojenny. Mam pytanie, jak by pan spojrzał z perspektywy sześćdziesięciu paru lat na Powstanie Warszawskie, jak pan patrzy na Powstanie?
Bardzo krytycznie, bardzo krytycznie.
Doświadczenie Pragi wskazuje, że nic strasznego by się nie stało, jak by Powstanie nie wybuchło. Praga ocalała, ludność tam ocalała. Trochę osób w moim wieku wywieziono, Niemcy zdążyli wywieźć, ale to nie była jakaś masowa deportacja. Bo mamy akurat znajomego, który trafił właśnie z Pragi przed tak zwanym wyzwoleniem do obozu niemieckiego. W każdym razie to morze ofiar to… W dodatku była to akcja polityczna, która niewiele dała, jak widać. Myśmy wolność odzyskali dopiero wiele lat później, pełną.
- Co chciałby pan przekazać młodemu pokoleniu Polaków? Jakieś spostrzeżenia, jakąś myśl?
Trzeba być patriotą i nawet wtedy, kiedy się nie ma przekonania, tak jak ja, kiedy szedłem do Powstania, kiedy matka ze rozkrzyżowanymi rękami stanęła przede mną i mówi: „Błagam cię, nie chodź”. Ja mówię: „Mama, ja muszę, złożyłem przysięgę”. Byłem żołnierzem.
- Jak dzisiaj można być patriotą, bo dzisiaj mamy zupełnie inne czasy, w których pan żył?
Trzeba pracować dla siebie, dla kraju, a przede wszystkim uczyć się właśnie, uczyć się do końca życia, tak jak ja się uczyłem. Specjalizacje przeróżne medyczne, doktorat zrobiłem i pracowałem, właściwie ostatnio jako biegły sądowy tylko do 2006 roku.
Piaseczno, 28 października i 19 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon