Władysław Młynarczyk „Wańka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Władysław Młynarczyk, urodzony 27 czerwca 1930 roku, pseudonim „Wańka”. Cała rodzina do Armii Krajowej należała, akowcami wszyscy byli, z tym że mnie jeszcze do organizacji nie przyjęli, brat był starszy i miał własną broń, to jego przyjęli do oddziału. Mnie brat wysłał, żebym się zgłosił do świętego Jakuba, w dzień Powstania.

  • Jak pan pamięta swoje życie przed 1939 rokiem?

Chodziłem do szkoły najpierw Tulachowskiego, a potem wybudowali szkołę na Woronicza, teraz jest tam Liceum Królowej Jadwigi. Tam tylko dwa lata pochodziłem, później wojna i Niemcy zabrali nam tą szkołę. W 1936 roku przeprowadziliśmy się na Wirażową, to się nazywało Nowy Służewiec. Stamtąd chodziłem na Woronicza pieszo do szkoły. Pojazdy były od Wyścigów, jak doszedłem do Wyścigów, [to] później musiałbym dalej tramwajem jechać, a jak poszedłem przez pola, to miałem dużo bliżej i nie płaciłem za tramwaj. Taki kawałek drogi musiałem spacerować. Później, jak Niemcy zabrali szkołę, gdzie tylko [jakąś] otworzyliśmy, kierownik wynalazł jakieś lokale na Naruszewicza. Tam w pokoju siedziałem, a tablica była w kuchni, to musiałem z ławki wychodzić i patrzeć, co jest napisane. To też nam Niemcy zabrali, bo to był budynek chyba pożydowski. Żydów do getta spędzili, tutaj lokale były puste. Tam, gdzie przed wojną chodziłem do pierwszej klasy, też zabrali, tak że już później kierownik mówi: „Kochane dzieci, uczcie się jak kto może i gdzie może, bo szkół już nie ma.” Niemcy, gdzie się nie pojawiliśmy, to zabierali. Przez całą okupację mieszkałem przy Wirażowej. Matkę do obozu zamykali od czasu do czasu, bo szmuglowała, przecież z czegoś [trzeba było żyć]. A ojciec w 1939 roku był nad Bzurą, Niemcy ich oddział rozbili i dostał się do stalagu 2D w Żaganiu. Ojciec się munduru nie zrzekł, tylko pod bronią do pracy [chodził] i z powrotem pod bronią. Po czterech latach niewoli zwolnili ojca, ale już płuc nie miał, tylko rzęził. Trzy tygodnie żył, to tylko rzęził. Matka z siostrą wyprowadziły się do babci, bo ojciec gruźlicę miał straszną. Tylko ja się ojcem opiekowałem, bo tak, flegmy nie mógł wypluć, to i język mu wycierałem. W 1943 roku zmarł. Pochowany jest przy Wałbrzyskiej. Matki nieraz po trzy, po cztery dni nie było i nie było co jeść, to z procy dobrze strzelałem i ze trzy wróble ustrzeliłem. A Gorzkiewki z kolei, to byli wszyscy gospodarze folksdojcze. Niemcy przed wojną wykupywali od nas ziemię i swoich ludzi kolonizowali tam. Tak, że Gorzkiewki to było trzech Polaków: Paduch, Ziomek i Latoszek. Latoszek był oficerem w 1939 roku, zginął gdzieś i ta żona sama została, a Ziomek i Paduch przeżyli. Ale Niemcy przed Powstaniem swoich ludzi wszystkich ewakuowali na zachód, a obsadzili się tam Ukraińcy, którzy szli z Niemcami. Oni byli po tych gospodarstwach rozlokowani i jeździli na koniach. Bo w Powstaniu też mi dali popalić.

  • Jak pan ich zapamiętał?

Normalnie, jak te duńskie kozaki z okrągłymi czapkami futrzanymi na koniach. Oni tam patrolowali obok lotniska. Jak nie było co jeść, to ja często nawet i żabek zielonych nałapałem. Siostra mała, o 4 lata młodsza ode mnie, to jej na ogniu opiekłem, żeby nie wiedziała, co to jest. Podawałem jej i ona to żuła. Matka po jakimś czasie przyjechała, to przywiozła mąki. Tak było do Powstania. Byłem kontrolerem wagonów, na Okęciu była stacja rozrządcza. Transporty ustawiali na wschód, na zachód. Tam zastrzelałby mnie Niemiec, [jak] transport Żydów wieźli. To było około 15 wagonów, krowich wagonów. One miały okna, w tych oknach były druty. Słyszę, jak dzieci płaczą: „Pić! Pić! Pić!” Mnie tak szkoda było, to - jak pierwszy transport stał przy rampie, to ich transport stał na drugim torze - do sąsiada biegałem i prosiłem, żeby mi dał jabłka, a papierówki już były. Stawałem na spinaczach i na zderzaku i w te okna z procy jabłkami strzelałem. Raz nie trafiłem, bo jabłko uderzyło w drut i spadło na ziemię, a tam szedł wartownik, bo pilnowali - jak transport stał, to wartownicy obok wagonów chodzili. On to zobaczył i spojrzał się, ale zdążyłem wyskoczyć na rampę i między tych wojaków, co się ładowali do wagonów, a było i koni pełno, i zniknąłem. Widziałem później - latryna była na dziesięć osób - jak się wojsko ładowało, to oni za tę latrynę, tam takie rzepia rosły, przyglądam się, a on wyskoczył i zaczął się rozglądać, gdzie by mnie zobaczyć, ale ja [wskoczyłem] w te rzepia i odszedłem. Drugi raz szedł kolega mój, młodszy z 5 lat, do babci szedł, a jego babcia mieszkała po sąsiedzku i miała krowę. On w woreczku niósł obierki dla krowy, a mieszkał przy Puławskiej. Barszuc wyszedł, ręce miał zakotwiczone w kieszeni, w laczkach, to była wiosna, już lody puściły i zobaczył, że ten niesie woreczek, on myślał, że może węgla nazbierał na torach. Miał wilczura burego, Luxa: Lux west! Ja byłem od tego Kazia Kąkola, on żyje do tej pory, ze 30 metrów, a ten Barszuc z sześćdziesiąt metrów. Miałem stalowy pręt do otwierania kłódek i kontrolowałem, co w wagonach jest i starszym chłopakom nadawałem, co w którym wagonie jest. Jak Lux skoczył na tego dzieciaka, on na buzię upadł i worek upadł mu na kark, może by go poszarpał, tylko on za worek złapał i zaczął szarpać. A ja: Lux raus! i tym prętem go po szyi i między żebra, a pręt był gruby jak palec, on tylko się zgiął, zawył i chodu. Na wieczór sprzątaczka Frączakowa szła i mówi: „Władziu uciekaj, bo kolejarze i barszuci piją i powiedzieli, że ciebie zastrzelą.” Pili wódkę. Miałem pociąg o dwudziestej drugiej za Warkę, do Radomia chyba jechał, to już nie wsiadałem na stacji, żeby mnie nie zauważyli, tylko do Jeziorek pobiegłem. Matka dała mi jeszcze dwadzieścia złotych. Do rana przesiedziałem i wysiadłem w Strzyżynie. Czekałem do rana, żeby się rozwidniło, a już krowy zaczęli paść na łąkach, bo już trawa wychodziła. Przeszedłem przez lasek i pytam się faceta, czy nie potrzeba gdzieś [kogoś] do pasienia krów, a on mówi: „O, wiesz co, tam mieszka rodzina Cieślaków.” Syn był w armii polskiej, drugi był młodszy i dwie córki miał. Ten gospodarz był niewidomy, bo mówi że przed wojną do Warki zawiózł zboże i wziął korzec żyta, tak przed siebie na brzuchu, korzec to sto kilogramów, i coś mu się uszkodziło, wzrok stracił. Z tym, że jak mu w stodole naukładałem tych pęczków ze zbożem, to on sobie po omacku pukał cepem. Pasłem krowy u niego. A Niemcy za okupacji to robili Junaki Haudegen, do przymusowej roboty od szesnastu lat do osiemnastu, dwudziestu lat, Polaków, młodych chłopaków zatrudniali w Baudyńsku. Młodszego Tadka zabrali i w Baudyńsku pół roku odrabiał u Niemców, bo to Niemcy angażowali. Helka - młodsza córka, druga już mężatka, wyszła za mąż. Mieszkali z drugiej strony lasu. Tylko ja byłem z tym gospodarzem, no i gospodyni. Ona pochodziła z Fidrychów. Jej kuzyn Fidrych Józiek jeździł do Strunca i kablował, które chłopaki do organizacji należą, do jakiejś partyzantki. Już tak wyszło, że do Warszawy tylko za przepustkami [puszczali], ale przepustki wydawali w Strunce, a tam szkoble mieli swój posterunek. Poszła Hela, bo też mieli rodzinę w Warszawie [i chciała] do rodziny przyjechać. Jak tam poszła z Fidrychem, rzekomo z bratem stryjecznym, to ją te szkoble zgwałcili, przyszła do domu z płaczem. On tam napuścił ich i oni ją zgwałcili. Fidrych Józiek miał siostrę, to wyszła za mąż i z tej strony Pilicy zamieszkała. Hela poskarżyła się w domu i ktoś do partyzantów dał znać. Przyszli z wieczora, bo jak przychodzili to na kolację przeważnie, to tak po trzech, po czterech po mieszkaniach [chodzili], i chleb i mleko dostawali. Pytają się gdzie Fidrych mieszka i tam poszli. Obskoczyli jego zabudowanie, a on był kawalerem i tam była tylko dziewczyna służąca i chłopak. Jak oni zaczęli walić i mówią: „partyzanci”, to ten chłopak uciekł na strych i w zboże się zakopał, w owies, a ta dziewczyna, jak to dziewczyna, zawsze gorszy talent. „Kto tu z tobą jest?” – „Ten chłopak.” - „A gdzie jest gospodarz?” - „Poszedł do wuja.” Fiołek tam mieszkał, to też była jakaś rodzina. Oni obskoczyli ten dom. On już coś przeczuwał, mówi: „Stryju, ja idę już do domu.” On mówi: „No to idź.” Drzwi otwiera, a tu prosto partyzant, jeszcze zdążył temu partyzantowi [drzwi] przed nosem zamknąć [na] wajchę, bo tam specjalnych zamków na wsi nie mieli i uciekł na strych. Oni mieli pokój jeden, drugi i komorę na dole. Ta komora nie miała podsufitki, tylko bezpośrednio do dachu. On zaczął zrywać słomę, to poszycie i chciał przez dach uciekać. Ale na drodze już stali chłopaki. Jak strzelił któryś, to on spadł do tej komory. Na beczki upadł i miał złamanie ręki. Oni wpadli tam do komory, wyrok wykonali. No to ta teściowa [mówi], niby to brata syn, żeby na pogrzeb pójść. Kościół był w Duże Boże i cmentarz, to mówi: „Idź Władek, idź Władek.” Poszedłem, ale do figurki tylko doszedłem i się wróciłem, bo taka moda była. Tylu tych cywilów, ja tam nikogo nie znałem, a tam i były nafaszerowane szwaby.

  • Mógłby mi pan powiedzieć, w jakich okolicznościach zetknął pan się z konspiracją, przez kogo?

Przez ciotkę. Ciocia nawet miała wtyczkę w Alei Szucha, chłopaka który palił w kotłowni, ale on miał wyższe wykształcenie, a był jako palacz. Matka Żyda przechowywała, ten Żyd był doliniarzem. Jeździł pociągiem krakowskim do Radomia i ten sam pociąg, który tu o jedenastej wieczorem był, to miał mijankę w Radomiu, do Radomia dojeżdżał i z tamtym z Krakowa tam się mijali i o szóstej rano przyjeżdżał. Ale później, o godzinie 6 już widno było, to sąsiedzi widzą, że ktoś przychodzi, taki obcy facet. Nazywał się Stolarski Józef, syn Adama i Ewy, kenkartę taką miał ten Żyd. No i ciotka przybiegła raz szybko i mówi: „Niech on szybko się zmywa.” Do wieczora przesiedział i jak wsiadł w pociąg, tak już go więcej nie widziałem. Po wojnie było o nim słychać, jak obóz na Kłobuckiej zrobili, że jakaś złota rączka tam siedzi. Mnie powiedział, że jak się wojna skończy, to do Ameryki mnie i siostrę zabierze. Raz miałby wpadkę, bo jakiemuś fałszerzowi teczkę pieniędzy dziesięciozłotowych zakosił, ale to były fałszywe dziesięciozłotówki papierowe. Jak teraz [są] Zakłady Wedlowskie, to po drugiej stronie był bazar, chciałem kupić chleba i ta kobieta mówi: „Synu, te pieniądze są fałszywe.” Były nowiutkie, to ja specjalnie je zdusiłem, ale ona patrzy, że znaków wodnych nie ma. Jak przyszedłem i powiedziałem, to on od razu wszystko szybko w kuchnię i zaczął palić te pieniądze. A potem jak ciotka powiedziała, żeby on zniknął, to już miałem spokój. Ale później wezwanie przyszło z gestapo, żeby matka się stawiła w Aleje Szucha, a ten chłopak mówi: „Za Boga, niech nie idzie, bo tam człowiek, nawet co nic nie wie, to będzie i tak mówił. Będą tak bili, że będzie zmyślał, żeby tylko przestali bić. Niech się wcale nie melduje tam.” No i nie poszła.

  • Więc przez ciotkę pan się zetknął z konspiracją?

Ciotka była organizatorką, a mieszkała za Gościniec.

  • Jak się nazywała?

Gołdyn Eugenia, czy Genowefa, to ona była tą całą organizatorką. Wujowie też byli. Brat napisał mi list, żebym przyjechał do domu, bo będę potrzebny, to już pociągi na Warszawę nie szły osobowe. Szedł transport niemiecki, artyleria i w wagonach konie były i w Strzyżynie stanął na stacji. Myślę sobie, może na stopień da się gdzieś zaczepić. Patrzę Niemiec wychyla się z wagonu i mówię: Herr, wohin faehrt der Zug ?On mówi: Nach Warschau! Mówię: Ich fahre nach Warschau? A on się rozejrzał i mówi: Komm her” I wsadził mnie [do wagonu], po trzy konie z jednej strony, trzy z drugiej. Setzen mówi, że siadaj tutaj. W Jeziorkach była stacja rozrządcza, przystanek i kazał mi koniom wodę nosić. Dał mi dwa wiadra brezentowe, żebym dla tych koni donosił wodę ze studni. Te szwaby stoją w kolejce, każdy nabiera i ja stanąłem. Popatrzyli na mnie, ale nic nie mówili. Nabrałem te dwa wiadra wody, te konie wypiły i po następne poszedłem. Jeszcze zboża nie były wszystkie skoszone, bo nie było jeszcze żniw w pełni, udałem frajera, że mi się siku zachciało. Postawiłem wiadra i za to żyto i chodu, uciekłem. Jak on potem poszedł po te wiadra, to nie wiem, ale ja już nie poszedłem. Przyszedłem do domu. Przez tego Kazia, co go przed tym Luxem uratowałem, to musiałem uważać, bo szwaby były cięte na mnie. Oni wiedzieli, że ja wagony patroluję. No i tak do Powstania, ale już na stację nie wychodziłem, w ogóle na rampę nie chodziłem, bo jak by mnie poznali ci kolejarze… Barszuce przyjeżdżali jak potrzeba było, a kolejarze niemieccy byli. A prócz tego byli i polscy kolejarze, którzy wagony zaczepiali, rozczepiali, bo rozrządcza była ta stacja. Nie chodziłem, tylko czekałem. Jeszcze przedtem nim wyjechałem na wieś, łapałem raki, bo na tym forcie były szlachetne raki. Przyuważył mnie feldfebel i mówi, żebym mu nałapał tych raków. Ja mówię: Gut. Nałapałem raków ze 150, a jego dowódcą był komendant lotniska, bo bloki przy Żwirki, to przed wojną polscy oficerowie zajmowali. Jak w 1939 roku Niemcy przyszli, to wszystkich Polaków wykiwali, a oni tam mieszkali. Jak dałem mu tych raków, to on mi przywiózł plecak chleba i sucharów razowych i białych. To mi się opłaciło, bo już było co pojeść. To mu zawsze tak 200, 300 raków łapałem, bo było bardzo dużo tych raków tam. Do tego stopnia, że [jak powiedziałem]: Ich habe keine Froesche, nicht fange trich zu nicht, keine Froesche - nie będę łapał raków, bo nie mam żab, to on trzech żołnierzy przysłał - a z boku sadzawka była i tam dużo żab było - no i nałapali mi zawsze tych żab. Kancerek miałem pięć, to jak nastawiłem ostatni, to pierwszy już szedłem wyciągać. To tam było sześć, siedem dużych raków, niebieskie i czerwone. Zawsze mu tam [ich] nałapałem, ale chleba mi zawsze [przyniósł]. Żona tego komendanta miała dwie córki, jedna [w tym] wieku co ja, a może miała ze dwanaście lat, a druga mniejsza, mała i koniecznie chcieli, żebym z tą starszą po polsku rozmawiał, tak jak z kolegami. To ja jej bluźniłem, najgorzej to jej „kurwa” nie mogło wyjść, ja mówię: „kurwa” bo w karty graliśmy, [ona powtórzyła], a ja mówię: „Nie tak.”

  • Tak było do Powstania, tak?

Do Powstania. Później był piątek. Folksdojcze już byli ewakuowani na zachód i ruskie już zaczęli w stronę lotniska strzelać, już pociski spadały. No to myślę, jak już ruskie są blisko, to już niedługo koniec wojny. To był piątek. W sobotę jeszcze strzelili kilka razy, pociski spadły i przestali strzelać. Nie wiadomo co się stało, ruskie nie strzelają. A ruskie przyszli nad Wisłę i wiedzieli, że Powstanie będzie, tak samo i Niemcy tu wiedzieli. Już na trzy dni przed Powstaniem wszędzie były w murach porobione bunkry, już czekali na powstańców. Brat miał swoją drużynę, on nie był dowódcą, ale [był] z chłopakami w kościele u świętego Jakuba i mówi tak: „Pójdziesz do kościoła świętego Jakuba, do pana Janka się zgłosisz.” No to babka nasmarowała mi dwie kromki chleba ze smalcem, bo jak folksdojcze uciekały, to sprzedawały świnie za bezcen. Matka kupiła jakąś i później z tego smalcu natopiła. Ja mówię: „Dobrze.” Poszedłem do kościoła świętego Jakuba, kręcę się, jeszcze takich chyba ze trzech jak ja [było], zaczynamy rozmawiać i mówią: „My też do pana Janka.” Przyszedł pan Janek: „Dobrze, wy jesteście u mnie. Kręcić się [tutaj], nigdzie się nie rozchodzić, będziecie potrzebni.” Matka jeszcze chciała się żegnać ze mną, a babka na matkę skoczyła: „Nie żegnaj się! Jak ma wrócić, to wróci!” i krzyż zrobiła, krzyż na drogę. Jak tam pana Janka zapoznałem, siadłem, te kromki za kościołem zjadłem i on mówi: „Będziecie w kwatermistrzostwie.” Kwatermistrzostwo to wiem, że trzeba coś z żarciem […] Dalej od kościoła były pola agrylowskie. Tutaj jak [jest] Aleja Krakowska i Łopuszańska, to były pola uprawne. Tam zbóż nie siali, tylko warzywa, jak to dla stolicy, kapusty i tak dalej. Tam był zakład produkujący lampy odblaskowe i Niemcy już dwa dni wcześniej na tym budynku dwupiętrowym ustawili reflektor przeciwlotniczy. Jak byłem tam o jedenastej, to już o pierwszej zaczęli się schodzić chłopaki, powstańcy, ale nie jawnie, tylko gdzieś w zakolach, za kościołem. Grupkami się zbierali, bo to miało być o szesnastej. Dochodzimy do tych pól, ale nie można tam się pokazać. Godzina szesnasta, to już pełno ludzi, całymi kompaniami, drużynami idą w stronę Okęcia, do Żwirki i Wigury, bo mieli iść na lotnisko, zdobywać lotnisko. Tak, jak pola agrylowskie, Aleja Krakowska się kończy, potem Żwirki i Aleja Lotników, przed wojną Fortowa i od Fortów Bema ciągnęły się te Forty, aż do Katarzyny. Z tym, że Forty, nad którymi mieszkałem, to się nazywały Zbarskie, tam była woda i tam samolot spadł, co ta nasza śpiewaczka zginęła, no i Czerniakowskie były pod wodą, a te były suche Forty. Przy Wałbrzyskiej była „Czołówka”, za komuchów filmy [tam] robili. Wszyscy starzy ludzie, którzy mieszkali tam w okolicy Słupecka, Sękocińska, mówili: „Gdzie wy idziecie, dzieciaki?” - „Zdobędziemy!” Krzyczeli że zdobędą. Pamiętam, że znak [wybuchu] Powstania na Ochocie - to jak na Woli będzie dym. Tak było. Zapalili magazyny materiałów budowlanych, smoła, papa i wszyscy ci, co już szli na Powstanie [mówili]: „O zaczęło się. Już jest sygnał.” Ja nie słyszałem, bo teraz mówią, że na Woli syrena zawyła, na Ochocie nie było tego słychać, ale ten dym było widać. Po jakiejś godzinie, półtora […]. A przecież Niemcy, jak [jest] Aleja Krakowska, to za polami agrylowskimi - na Rakowcu były pojedyncze domy, które miały silniejszą zabudowę - Niemcy byli ulokowani. No to ich trochę wytłukli, ale i naszych już noszą, co rusz to prowadzą, to niosą, to już niektóry nie dożył. Nasze zadanie było kopać na podwórkach groby i zakopywać. Kobiety z mieszkań przynosiły prześcieradła, ale jak się zaczęło to ludzie chorągieweczki polskie, biało-czerwone [wywieszali], bo wszyscy mówili, że to tylko trzy dni będzie trwało. Trzeba było tym rannym skojarzyć coś do jedzenia. Chodziliśmy w pola agrylowskie. Pierwszego dnia udany rzut był, poszliśmy w pięciu i w pięciu wróciliśmy. Na drugi dzień rannych w szpitalu było coraz więcej, coraz więcej trzeba było kopać grobów, wody nie było, a do studni szło się w nocy tylko. Ale byli gołębiarze, szwaby. Trzy dni nie było tam Niemców w ogóle, ale już podeszli. Potem pomału się wciskali, klinami wchodzili. Gdzie twardsza willa, to na strychu workami się obłożył, dachówkę wyjął i tam gdzie studnia była najwięcej ludzi tłukł, taki szwab. To był wyborowy strzelec i ginęło [wielu] naszych. To było wieczorem, a rakieta za rakietą szły w górę. Wtedy, drugiego dnia poszliśmy, a tam reflektorem po polu pomalutku przesuwa, bo powstańcy szli przez te pola w stronę Żwirki, to oni musieli patrolować reflektorem, a on siedem tysięcy metrów bije dokładnie. Jeden z naszych chłopaczków nie wytrzymał nerwowo, poderwał się i zaczął uciekać. Ze wszystkich gniazd cekaemów, co Niemcy mieli, zaczęli tłuc i padł. Ksiądz tego dnia powiedział: „Żadnych wycieczek w pola nie ma. Dzieci nie będą tam chodzić.” Na peryferiach były pola uprawne i gospodarze byli, to tam chodziłem. Przeważnie wolałem sam, bo najgorzej to jak ogonek szedł za mną i się pytał zawsze i zmyłkę mi robił: „Nie tędy, tędy.” Bo po trzech dniach to Niemcy już się tak obsadzili, że można było lawirować i przechodzić. Tak samo i w nocy powstańcy przychodzili do naszego szpitala, albo kogoś przyprowadzili i stamtąd było już łatwiej wyprowadzić w stronę Włoch jakiegoś powstańca, czy kogoś wyższego rangą. O czternastej żandarmi zwinęli brata, stryja i wuja. Brat przed wojną pracował w zakładach samolotowych. Produkowaliśmy awionetki, nazywały się Rogalski, Wigura, Drzewiecki, RWD, to było jakieś dwieście metrów od mojego domu. Brat tam pracował. Jak oni ich trzech zwinęli, to chcieli od razu rozwalać, bo przecież to Polacy podobno pierwsi zaczęli Niemców rozstrzeliwać, czy napadać na ich samochody, a później opowiadali […]. Dopiero Bór-Komorowski z gubernatorem Warszawy podpisali w Leśnej Podkowie [umowę], żeby do niewoli brać, a nie rozstrzeliwać. A jeszcze zanim doszli Niemcy, to byłem koło gospodarstwa i patrzę jak idzie tyraliera Niemców. Ja już pietruszki, cebuli naszarpałem w torbę i odszedłem, a za chaszczami patrzę, co tam będzie. Za chwilę wypychają gospodarza z mieszkania, a za nim wyskoczyła żona i słyszę tylko: „Bach! Bach!” z pistoletu i tą żonę i tego gospodarza zastrzelili. Wybiegły dwie dziewczynki, jedna miała może siedem lat, a druga cztery i te dziewczynki też zastrzelili. To ja z tych krzaków nie wyłażę, bo zginę, a strzelić nie ma z czego. Znalazłem przy powstańcu obrzyna, czyli mauzer obcięty przy języku spustowym i na lufie jak szczerbinka, taki krótki, a kule były takie jak do mauzera, ale nie wziąłem tego, bo pusty był. Chłopak, który leżał obok niego nieżywy, widocznie wystrzelał wszystkie, bo nic nie było w magazynku, to nie brałem tego, bo jak mnie złapią z tym, to już koniec. No i przyszedłem. Późnej jak już się zaklopsowali Niemcy w te lepsze domy, wille ogrodzone poosiedlali, to drzwiami nie wychodzili, tylko przez piwnice i zaraz był rów strzelecki. Chłopaki nieraz mówili: „Będzie wychodził, to go w drzwiach [zastrzelę].” Dopiero później ci ludzie, co tam mieszkali w okolicy powiedzieli, żeby chłopaki nie przychodzili w ogóle tu walczyć, bo tu nie ma z czym, tu jest ich za duża siła, to tylko giną i później tych niewinnych, którzy nie brali w ogóle w walce udziału, to rozstrzeliwali. Jeszcze taki był numer, że widziałem jak wyprowadzili księdza, zakonnicę i trzech cywilów, na samochód ich zabrali i wieść o nich zaginęła. Prawdopodobnie ich rozstrzelali. Ludzie przyprowadzali rannych, opatrunków nie ma, to ja na Goszczyńskiego z Ochoty na Mokotów przebiegłem, bo Szpital Elżbietanek Niemcy jakoś szanowali, że go nie zbombardowali. Siostry dały mi odkażające płyny, wodę utlenioną, jodynę, bandaże. Strasznie dużo natłukli naszych jak już minęli fortową, to już była przestrzeń do Fortów jakieś dwa kilometry. Na Forcie jeszcze bym pokazał, tam było pięć stanowisk ogniowych cekaemów niemieckich, a reszta pola uprawne, to gdzie te chłopaczyny mieli się skryć? Zboża już niektóre były skoszone, to w te snopy? Mówią że kula przez snopek nie przejdzie. Natłukli tych dzieciaków - ponad 230 po wojnie było zabitych - które szły lotnisko zdobywać. Mojego brata o drugiej zamknęli i dobrze, bo ci majstrowie z RWD (Niemcy przechrzcili ten zakład na Franke i Werke) mówią do żandarmów, że Bekande , że to znajomi i potrzebni są, bo już ewakuowali tę fabrykę. Jeszcze przed Powstaniem stało siedem silników, bo poprzychodziły nowe silniki samolotowe i taki silnik nie był od razu montowany do samolotu, tylko musiał ileś godzin popracować, oni go rozbierali, patrzyli, które części się za mocno nie wycierają, myli w benzynie, tak zwanej Waeschere . Ja tam też tydzień pracowałem, bo nie miałem co jeść, to poszedłem, bo kartkę na chleb dostałem. Był tam jeden, Duch się nazywał, co po niemiecku umiał dobrze i po polsku i mówi: „Dzieciaku, ty się zniszczysz. Kości ci spróchnieją od tej benzyny.” Bo to trzeba było pędzelkiem [smarować] łożyska, wałeczki, a później przychodzili niemieccy mechanicy, na stół się wykładało po umyciu i oni to składali, smarowali i dopiero taki silnik szedł do samolotu. A jeszcze jak była akcja „tory”, to żaden pociąg nie mógł przejść. Niemcy najpierw urządzali trzy platformy z piachem przed lokomotywą i dopiero pociąg szedł, tak że jak były jakieś miejsca zaminowane i eksplozja była, to tylko te trzy platformy ginęły. Ale później, jak partyzanci się pokapowali, to iskrą elektryczną odpalali. Jak była akcja „tory”, to już Niemcy byli pod Stalingradem. Partyzantów było dużo i Polaków, i ruskich też już później było sporo. […] Jeszcze zadałbym tym lotnikom pytanie: jak się nazywał ten niemiecki samolot, który był dostawcą na wschodni front? Na pewno żaden nie wie. Niemcy je nazywali „Giganty”, bo junkersy miały trzy silniki, dwa na skrzydłach i jeden na przedzie, te ciężkie junkersy. Mieli dorniery i hejszle, te hejszle były zerżnięte, bo dwieście maszyn przed wojną zostało na Paluchu, bo na Paluchu był PZL i nie było pilotów. Niemcy to wszystko zabrali, przemalowali i na ten wzór później trzaskali swoje henszle. Były te „Giganty”, ale one spadały jak gawrony, bo taki „Gigant” sześciomotorowy, on szedł, miał obstawę trzech myśliwców meserszmitów, które go konwojowały. Jak tylko powiedziałem bratu, że „Krowa” wystartuje, i on tam gdzieś pojechał na rowerze, to już tam ruskie myśliwce czekały na niego, [a] on tak szybko nie uciekał jak meserszmit. Niby go konwojowali, ale jak już wiedzieli w jakim kierunku idzie, to go zaraz sowieckie jakowlewy przyczatowały i go zwaliły. Jeden stał już na pasie startowym, myślę: „Oho, będą mieli chłopaki robotę”, ambalował silnikami i w pewnym momencie czarny dym wyskoczył z niego. Widzę jak załoga z niego wyskakuje i ucieka w pole. Myślę, co się stało? Wozy strażackie podjechały na jakieś 500 metrów i dalej nie podjeżdżają, a on jak zaczął eksplodować, bo on był wyładowany amunicją. Paulus pod Stalingradem poddał Niemców i Hitler mu groził, że go rozwali. Poddał bo przecież bronić nie ma czym, jeść nie ma co. Konie, co artylerię ciągnęły, bo u nich z paliwem było ciężko, to konie pozjadali, a żołnierz jak głodny, to nie walczy, tylko szuka jedzenia. No i przecież tak się Hitler odgrażał, że Paulusa powiesi.

  • Jak układały się dalej pana losy w Powstaniu?

W Powstaniu nawet całego sierpnia nie byłem, bo już się zaczęły te wymiany, już ludzie zaczęli po prostu między Niemcami chodzić i Niemcy między Polakami, bo już wszystko było zepchnięte, jak Dworzec Główny, no i Mokotów… Mokotów się bronił długo i Śródmieście, bo mieli kanały. Ale to też była beznadzieja, bo Niemcy dowiedzieli się o tych kanałach, to gaz im puszczali i nie dali wyjść. Brat stryjeczny był w stopniu oficera i mówi: „Wańka, ty musisz pryskać dziś w nocy, bo jutro będzie pacyfikacja Ochoty i wszystkich do Pruszkowa ewakuują, do tych zakładów kolejowych.” Tam ludzie czekali, bo transportu też nie mieli tyle wagonów, żeby od razu tych,, co z Warszawy brali, w wagony i do Niemiec [wysłać], tylko musieli tam czekać. Już później prosiłem, żeby nie mówili na mnie „Wańka”, tylko Władek. A siostra „Piekiełko”, co była w szpitalu, „Piotruś” mnie przezywała. Tam był chirurg i siostra „Piekiełko”. W piwnicach na materacach się kładło. Przychodzili ludzie z kamienic czynszowych, kobiety bandaże prały, przewijały. Jak wody nie było, to jak deszcz padał, to było złoto, bo pod rynnę stawiałem michy, to i chorych się podmyło trochę. Bo w dzień nie doszło się do studni, bo ten skurwysyn siedział i przez lorneteczkę dobrze widział. Drugi chłopak, co w tej piątce był ze mną na Filtrowej, to w ucho go trafił i drugą stroną mu kulka wyszła. A mieliśmy obaj dotrzeć do jednego punktu i tak na odległość wzroku, żeby było widać. Ja pierwszy szedłem, przebiegałem między [miejscami], mniej więcej, gdzie oni mogą strzelać i oglądam się, a nie widzę go i nie widzę. W końcu kucnąłem i tak siedzę, siedzę, nie ma go, bo w razie, że jeden nie dotrze z meldunkiem, to drugi dotrze. To poszedłem, oddałem meldunek, siedzieli nasi dowódcy, to jeszcze nie chcieli mnie tam wpuścić. Ale jakoś ten dowódca zrobił, żebym wszedł. Oddałem kartkę, on przeczytał i mówi: „Co on tutaj pisze?!” Bo ci od nas powiedzieli, żeby powstańcy w ogóle nie przychodzili. Tylko do kościoła świętego Jakuba, a dalej żeby nie szli, nie rozpoczynali żadnych walk, dlatego że giną niewinni ludzie. Jak tylko przyszli tam, popukali gdzieś do Niemców, to zaraz przyjeżdżali i Ukraińcy, i oni. Wyciągali mężczyzn, którzy jeszcze byli zdolni [do walki], to rozstrzeliwali. On ten meldunek tam wysłał. Jak wracałem patrzę, a koleżka mój buzią leży i tylko miał wstążeczkę krwi na policzku. Tak mi było szkoda tego chłopaka. On był taki serdeczny przyjaciel i że ten skubany go trafił w same ucho. Nawet zakopać go nie mogłem, bo ani łopaty nie miałem z sobą, ani nic. Później jak chodziłem, już Niemcy się fest zagospodarzyli na polach Rakowca, to nawet jeden szkobel tak mówi: Ei, komm Her, Bring Zwiebeln . Żeby cebuli mu przynieść, bo on kucharzem tam był. Oni też musieli posiłki dla swoich dawać, w termosach [je] nosili dla swoich żołnierzy. No i mówi: Frauen nicht kommen hier, zum arbeiten in die Kueche? - Czy kobiety by nie przyszły do pracy do kuchni? Ja mówię: Ich spreche. Przyniosłem mu tej cebuli i mówię do kobiet, które przy szpitalu się kręciły, czy by nie chciały iść do Niemców pracować w kuchni, obieranie kartofli, sprzątanie, bo kucharze to byli ich, ale takie pomocnicze rzeczy. No i tam ze cztery kobiety poszły, to później na fajrant zupy jak zostało, to miały bańki i do domu przynosiły. Tak że jeszcze można było wytrzymać z tymi szkoblami. Najgorzej jak jedna pani przyszła do swojego domu, willa prywatna, tam byli esesmani i ją zgwałcili. Ja mówię do niej: „No i jak, pani wiedziała, że tam szwaby są?” A ona mówi: „Myślałam, że można wejść.” Rozebrali ją, zaczęła się bronić, to dostała pięścią w głowę, a później jeden za nogi trzymał, drugi za ręce, a trzeci gwałcił i zmiany robili. Na udach mało jej krew nie wytrysnęła od spodni, bo oni mieli szorstkie spodnie, jeszcze po deszczu. Szedłem z nią i mówię żeby poszła ze mną, to pójdzie do naszego szpitala. Patrzę, wyszło czterech szwabów: O, Frauen. Ja mówię: Ukrainische Soldaten ficken machen . Że zgwałcili. E, to ręką machnęli, bo tak to by oni jeszcze może, a że to Ukraińcy, to nie chcieli już się tam babrać. Ze trzy dni, widziałem, kręciła się po szpitalu, kobiety między sobą się dogadały.

  • Był pan na Ochocie mniej więcej do końca sierpnia, tak?

Do końca sierpnia. Jeszcze byłem jak zrzuty były, które Anglicy zrobili o około trzy tygodnie za późno, jak już Niemcy się powciskali klinami. Większość zrzutów na niemiecką stronę spadało. Z początku mieli cyka, bo myśleli, że to desant lotniczy wojska, ale jak zobaczyli, że to takie łupy to zaczęli sami grabić, bo to i broń, i żarcie, i leki, wszystko było.

  • Czy wiedział pan będąc na Ochocie, co dzieje się w innych dzielnicach Warszawy?

Wiedziałem, bo w nocy chłopaki mówili…

  • Skąd wiedzieli?

Kontaktowali się z nami. Ale nocą tylko przychodzili i to najczęściej mój brat stryjeczny - bo rodzony to został w „Franke i Werke” i musiał maszyny ładować do wywózki - i mówi, żebym uciekał: „Tylko do Pruszkowa się nie daj, bo cię wywiozą do Niemiec, do obozu.” Ja znałem te chody tam, poszedłem na Załuski. Tam spotkałem znajomego i powiedział mi: „Ze Służewca od was, to wszystkie ludzie są wysiedleni na Rybie.” Na Rybiu większa część była folksdojczy i było dużo pustych mieszkań. Tam matka z siostrą przycumowały i tam je znalazłem. Tak przychodziliśmy bliżej, z Rybia na Gorzkiewki, bo już tych kozaków nie było. [...] Już mamy do własnego domu na Nowym Służewcu niecały kilometr. Idzie kompania Niemców, takich młodych, bo oni już osiemnastolatków brali do wojska, i jak tory kolejowe idą na Radom, to ze strony Wyczółek tory były wyżej, a tutaj z 5 metrów niżej. Idzie młody Niemiec i pyta się: Wie viele Kilometer zur Weichsel? Ja mówię, że: Zehn Kilometer nach Ost - dziesięć kilometrów na wschód. On ze mną rozmawia, a dwa ruskie jakowlewy nad Piasecznem i do Jeziorek się przechylają na bok, to w lewo, to w prawo i ja mówię: „Oho, chyba ich przyuważył.” Bo jak kompania wojska na burcie leży, to było już po Powstaniu. Mówię, że 10 kilometrów na wprost, a jakowlewy przechyliły się i poszły za Wisłę. A tutaj do 1 września lotnisko nie było ruszone, tylko Niemcy później systematycznie, hangar po hangarze, na Paluchu Zakłady „Franke i Werke” i pas startowy zygzakami nawkuwali bomb i była ekipa, która wysadzała pas startowy. Echo leci szybciej niż kula armatnia i już sobie wyrobiłem słuch, że jak tylko zza Wisły takie: „Bum, bum, bum.” to po kilkunastu sekundach już pociski spadały. Słyszę jak strzelają zza Wisły i mówię do niego: Iwan schiesen! ,że ruskie strzelają i choda, a u tej gospodyni była dobrze zbudowana piwnica, tak że pocisk lekkiego kalibru to by nie przebił tam. Do matki krzyczę: „Chować się, bo ruskie strzelają!” No i oni, co tam na burcie leżeli, trafili dokładnie do celu, bo przecież wiedzieli, gdzie są tory kolejowe, odległości znają, kierunek mają nadany, tak że natłukli tych dzieciaków tam. Mój Boże, na taborach krew przez dechy się lała, bo zbierali rannych. Nie doszli do Wisły, bo ich natłukli tak, że nie wiem. Powiedziałem: „Już dowiedział się, gdzie kierunek Wisły.” A ruskie tak samo i na nowy rok. O godzinie dziesiątej graliśmy w hokeja na Fortach, lód był i widzę błyski jak Wisła szeroka i echa wystrzałów. Mówię: „Chłopaki uciekajmy!”, w kazamaty na brzuchu, a do końca nie można było się wślizgnąć, bo trzeba bardzo niskiej temperatury, żeby w samym końcu woda tam zamarzła. Z brzegu był gruby lód, a na końcu to nawet nie zamarzło, bo tam ciepło było w tych murach. Przywitali [nowy rok] i na Wyczółkach pocisk uderzył na podwórko, tam imieniny jakieś mieli, to całą rodzinę prawie wytłukł. Tak samo i jeden „Gigant” przyleciał, który z Rosji leciał. Mgła jak śmietana, a on chodzi nisko, szwaby mu rakiety dają, naprowadzenie na pas startowy, ale on zszedł za nisko, uderzył w transformator, na słupach, urwał się silnik, wpadł do mieszkania, do Bukowskich i tam trzy osoby zabił. Silnik ciężki, a chata drewniana. Kolację akurat jedli. Tą chatę jeszcze minął, a za tą chata dwa potężne białodrzewy rosły, osiki i runął. Niemcy tam się zlecieli, złom pozbierali, nieboszczyków pozbierali. Ja króliki hodowałem i poszedłem na pole po marchew i nogę znalazłem. Niemieccy piloci mieli futrzane, eleganckie buty. Ona gdzieś za kolanem była urwana, odsunąłem suwaczek, nogę wytrząchłem, but w torbę włożyłem i uciekłem [...]. One spadały strasznie, te „Giganty”, bo to trzy silniki na jednym skrzydle i trzy na drugim, to samo połączenie podania paliwa - któryś środkowy mógł się zaciąć i już koniec.

  • Co z panem działo się dalej?

Potem jak na Załuski poszedłem i na Rybiu matkę znalazłem, przesiedliliśmy się na Gorzkiewki i potem cofnęliśmy się do własnych domów. Później tych kolejarzy już powymieniali, tylko wojsko obsługiwało. Słupy telefoniczne nawiercali świdrem, mieli trotyl w tubkach, [tak] jak przed wojną cykoria była w pergaminowych [opakowaniach], w dziurkę wkładali i całe linie telefoniczne w powietrze wysadzali. Potem szedł pociąg, miał hak wielki i między szynami ciągnął ten hak i tory niszczył. To już było ostatniego dnia. Później jeszcze na okopy musieliśmy chodzić nad Wisłę, po Powstaniu, pomagać Niemcom te okopy wzmacniać, bo się osypywały. Pokazał chłopakom Niemiec, że Iwan dobrze strzela. Wziął na łopatę stary hełm i z okopu się nie wychylał, tylko, to w lewo, to w prawo, to się cofnął i ruszał się i ten hełm tylko zabrzęczał, bo z tamtej strony wyborowy strzelec go trafił. Mówił, żeby nie wychylać się, bo: Iwan schiesen! - Ruski strzela. Był tam facet o nazwisku Bochenek, który był dolmetscherem. On ludzi doprowadzał nad Wisłę do Niemców, oni rozdzielali ludzi do prac, później wieczorem on sprowadzał z powrotem. Jak szliśmy, słońce już ku zachodowi było, to Niemcy już z walizkami [chodzili] po parkach przy Żwirki, gdzie teraz cmentarz sowiecki jest. A ruskie Warszawy nie wyzwalali, tylko Polakom [to] zostawili, a oni poszli jak Jabłonna, Warka i za Błoniem gdzieś ten pierścień zamknęli. Dopiero jak już Polacy weszli, to Niemców nie było, ale i miasta nie było, bo oni jak niszczyli miasto, to miotaczami ognia spalili i wysadzali kamienice. Ale i tak niektórzy tam aż do wyzwolenia siedzieli w gruzach, bo myśleli, że jeszcze Niemcy są. Jak wyzwolenie przyszło, myślę: trzeba skończyć szkołę. Dwa lata sobie odpisałem mniej, bo by mnie już nie przyjęli do podstawówki, i chodziłem. A pracowałem u pana tokarza, który był u księcia Sanguszki naczelnym ogrodnikiem, ale jak później kacapy tam przyszli, to wszystkie posesje rozebrali, pałace, wszystko. On był ogrodnikiem więc założyliśmy szkółkę. Było czterdzieści tysięcy drzewek jednego roku, a na drugi rok sto dwadzieścia tysięcy. Szczepienie, od ziarenka, do owocowania. Ale jak on nie sprzedał tych drzewek, to i nie miał czym zapłacić. Przeszedłem na Wyścigi do roboty, bo tutaj ubranie dali. A jeszcze jak na państwowej stajni - bo jeszcze prywatne były - to i ubranie, i buty, wszystko dawali, i płacili pieniądze. Dobrze jeździłem, bo się koni nie bałem. Konia, trzeba mieć siłę, żeby przytrzymać, bo jakby on zawsze swoim chodem leciał, to by się zarżnął. To były konie przyzwyczajane do szybkości. Hrabia Kurnatowski, senator przedwojenny mówi: „Chłopcze, czy byś przyszedł do mnie pracować?” Ja mówię: „No, ja wiem, panie dziedzicu? Ach! Mogę przyjść!” Majątek miał w Łochowie. Tam miał stadninę koni. Jak potem była nacjonalizacja majątków, to przyszła komisja i ten pięć tysięcy [dał], ten dziesięć tysięcy i państwo zabrało wszystko. Nie wiem co z panem Kurnatowskim [się stało], no już do tej pory to [nie żyje]. Poszedłem do wojska jak nas na Koreę szykowali. W kwietniu nas wzięli, przez całe lato - a w 1951 roku były upały, susze - strzelanie mieliśmy. Byłem w baterii moździerzy, jako pająk, telefonista znaczy się. Dowódca baterii mówi: „Nikogo nie chcę na punkcie obserwacyjnym widzieć, tylko tego warszawiaka.” A kapral Jachna, mój dowódca drużyny, bo pięciu telefonistów było, to był zły, że ja jestem. Na wzgórku strzelanie mamy mieć. Najsłabszy telefonista siedział przy stanowiskach ogniowych, bo on tych kabli nie mógł nosić, Choma Piotruś, „Chudy”, „Śledzik”, a reszta w terenie. Każdy, po dwie zwijki kabli, bo to było od baterii jakieś pięćset metrów, trzeba było rozwinąć szybko, łączność nawiązać. Siedzi na stołku myśliwskim jakiś, w płaszczu czarnym skórzanym, patrzę a to ruski. Kapitan do niego poszedł, zameldował się i on mówi: „Ot kapitan, punkt obserwacyjny, ogień cekaemu i bateria. Co będziecie najpierw niszczyć?” On mówi, że punkt obserwacyjny, bo jak się punkt obserwacyjny zniszczy, to już bateria jest niewładna, bo nie wie jak strzelać. No to mówi: „Do dzieła” Kapitan się położył, to ja muszę mieć głowę przy jego pasie, [tak] że on się odwraca do mnie i podaje mi komendy, jakie odległości, w lewo, w prawo. A ten ruski siedzi z prawa i patrzy i mówi: „Jaka tu odległość?” Ja mówię: „Pięćset metrów.” I: „Uwaga bateria!”, to tak musiałem notować: „Uwaga bateria”, zaznaczyć w dzienniczku DSB – „drewniany schron bojowy” i słuchać, czy tamten przy stanowiskach ogniowych dobrze powtarza. „Pierwsze działo ognia!” bo pierwszym działem się wstrzeliwuje, pocisk pada i wtedy się orientuje, czy w prawo, czy w lewo, czy wydłużyć, czy skrócić. Jak strzeliliśmy, tak od razu cel został zniszczony. Ten ruski jak wstał, przeciągnął się: „Ot kapitan! Gratulacje!” Pierwsze działo to był kapral Leonik i słyszę jego głos: „Kurwa, co mi tam robicie. Co to, co się stało?” bluźni. Piotruś Choma krzyczy, a ja za chwilę: „Odbój, przygotowanie do marszu!” to znaczy zwijać działa i odjazd. Nie wiedzieli chłopaki na stanowiskach ogniowych, co się stało. Telefoniści na trasie pochowani są i patrzą, żeby ktoś nie uszkodził łączności. „Co się stało Władek?” Ja mówię: „Za pierwszym pociskiem dowódca zniszczył ten drewniany schron bojowy.” W nagrodę dostaliśmy zegar kompanijny, tylko nie było gdzie przywiesić, bo w namiocie [mieszkaliśmy]. Tam naciągnęli wojska, cała dywizja, 53 Pułk 15 Dywizja Piechoty. Cały dzień [spędzałem]w lesie, w niedzielę nie miałem co robić. Aż 70 % ludzi nie umiało czytać i pisać, bo za okupacji nie chodzili [do szkoły], zaraz po wojnie też nie chodzili, ze wsi ludzie [byli], to musiałem [ich] uczyć, listy im pisać, później dostał któryś [list] z domu, to musiałem czytać, bo nie umiał przeczytać. Miałem zajęcia cały czas. Pływać, dobrze pływałem. Instruktorem pływania byłem, ale jak samowolnie poszedłem się wykąpać, to dziesięć sutek dostałem, dziesięć dni aresztu, bo samowolnie poszedłem się wykąpać. Ale, że dowódca baterii był porządny facet, mówi: „To Młynarczyk instruktorem pływania, a wy go karzecie za to?!”

  • Czy pan od początku przyznawał się do swojego udziału w Powstaniu Warszawskim?

Tak. I przez to sobie biedy narobiłem.

  • Właśnie o to chciałam spytać.

Jak przyszedłem na wyścigi, trafił się taki dyrektor, ostatni dowódca kawalerii, pułkownik Arkuszewski. On się tak mścił nade mną. Nie chciał podwyższyć [pensji]. Czterech nas w kuźni było, siedemset koni i z pręta dwanaście milimetrów [trzeba było] okrąglaka wyklepać, zrobić podkowę i cztery konie okuć. Później normę podwyższyli na pięć koni, a podwyżki nie ma, bo pod PGR należeliśmy, to takie stawki niskie jak w PGR-że. Tylko w PGR-że mógł sobie krowę trzymać, świniaczka, inne dojścia miał do żarcia. On właśnie tak się mścił. Jak dywizję rozwiązali, bo Organizacja Narodów Szwajcarii się nie zgodziła, żeby Polacy dawali kontyngent armatni, tylko od nas pojechała kadra, oficerowie, a tam dostali kitajców, to znaczy Chińczyków. Na jesieni wyszedłem [z wojska], to do wiosny przesiedziałem, ale jeszcze zaraz jak przyszedłem z wojska, to od razu przyjechał sierżant na rowerze z Okęcia, żebym się do ORMO zapisał. Ja mówię: „Panie sierżancie, ja mam dosyć broni, nawąchałem się prochu. Nie, nie pójdę do żadnego ORMO. ” Tę zimę przesiedziałem, a na jesieni z powrotem do wojska, kartę wcielenia dostałem, do XXI Samodzielnego Pułku Czołgów w Giżycku, służący do ochrony Sztabów Generalnych.

  • Czy ten dyrektor był jedyną osobą, która w jakiś sposób represjonowała pana?

On tylko się mścił, mówił: „O, wielki Powstaniec, Warszawiak.”

  • Czy były jeszcze inne sytuacje, w których w jakiś sposób mszczono się na panu?

W wojsku.

  • W wojsku, tak?

Tak, właśnie w Samodzielnym Pułku Czołgów. Mieliśmy łódź poniemiecką, blaszaną, ławeczki przykręciliśmy. Był taki Gaszewski po wojnie, który na wyścigach z koszem jeździł. Chłopaki, nasi kierowcy wyremontowali poniemiecki samochodowy silnik, zamontowali do łodzi i wycieczki po kanałach mazurskich robiliśmy. W Giżycku jest port i basen, w którym cumowały różne łodzie. Był tam kapitan Portiuk, lwowiak, mówi: Ot, Młynarczyk pławajet haraszo. Później dał mi swojego pisarza kompanijnego, Henio Wasikowski. Przyjechał Zygmunt Huszcza (jeszcze żyje, bo nie słyszałem, żeby zmarł, generał). Przyjechał taką piękną łodzią „Nomebe”. A ja jak już trawę wykosiłem kosą, stojąc w wodzie, a ten Henio grabkami wyciągał - a na górze wieżyczka była na półwyspie i tam siedział jakiś strażnik - to ja zacząłem sobie po tym basenie pływać, bo radocha, okazja popływać sobie. A on tam tuka i tuka na trąbce z góry na mnie. Wyszedł ze swojej łodzi, za nim jakaś dziewoja też w kąpielówach. On idzie - a ja łep na zero ostrzyżony - mówi: „Żołnierzu! Nie słyszycie?!” Ja mówię: „Słyszę. A co to, skończyłem robotę, trzeba się opłukać.” - „W porcie nie wolno pływać!” On chciał mnie wystraszyć, to poleciał gdzieś, bo tam i szatnie były. I taka wielka żaba siedziała. Kiedyś tak nie było, jak teraz, [że] żołnierze mają dresy sportowe, tylko normalnie letnie kalesonki krótkie, rozporek się nitką zaszyło, to zaszyłem sobie rozporek i żabę sobie w majtki wsadziłem. Patrzę leci. Założył spodnie, te szlify generalskie: „Wyjdźcie z tej wody!” Jak wychodziłem i ta jego, nie wiem czy to żona, czy jeszcze narzeczona była, wyszedłem, a ta żaba mnie w majtki „ciuk, ciuk”, a on takie oczy. Henio Wasikowski, to mało nie zemdlał. Ta jego dziewucha, tak mu zza pleców zagląda. Potem przyszedł do kompanii i Henio opowiedział [to] dowódcy kompanii, cały pułk się śmiał. Wrażenie takie wywarłem, z zimnej wody wyszedł i… W tej kompanii było chyba trzech dowódców. Zmieniali się. Jeden mnie zaprosił, żebym z nim pojechał po piśmiennicze…

  • Chciałam się jeszcze zapytać dokładnie o sytuację, w której był pan w jakiś sposób, może nie represjonowany, ale jednak traktowany inaczej?

No to też właśnie, [z] tym wojskiem. Jak wyszedłem stamtąd, to już miałem dwadzieścia siedem lat, mówię: trzeba się ożenić, już to bykowe płaciło się za komuny. Kto skończył dwadzieścia pięć lat a nie był żonaty, to podatek bykowy płacił. Dwa lata przetrwało i znowu mnie na trzy miesiące do rezerwy [wzięli] na Żwirki Wigury, do V pułku łączności. Badowski pracował kiedyś w klubie „Sześć Kontynentów”, też tam trafił do rezerwy. Pojechaliśmy do Wałcza, tam generałowie walczyli na mapach armii zaprzyjaźnionych i trzeba było oświetlenie na zewnątrz robić, jak i wewnątrz. Wtedy dowódcą wojsk lotniczych był generał Frej-Bielecki. Do Piły przylatywał odrzutowcem, a z Piły do Wałcza helikopterem. Idę i klepię się po kieszeniach. Samochodami pojechała I Kompania, żeby przygotować tam wszystko. Pojechaliśmy na teren jednostki, która wyjechała gdzieś na ten okres. My mieliśmy kaciuszkę, kuchnię polową, kucharz zachorował, z pułku nie przyjechał z nami kucharz i kapitan Polak mówi tak: „Na ochotnika, kto kucharzem? Ale to jest niewdzięczna praca.” Nikt nie chce. To on pierwszy szereg dwa kroki w przód, w tył zwrot. Idzie i patrzy po twarzach i mówi: „Kowal raz…” i na Badowskiego: „I redaktor dwa.” On zaczął płakać, mówi: „Badowski, tu jest wojsko, nie harcerstwo. Dzisiaj ja kolację wydam.” Bo tylko kawy ugotował i suchy prowiant dał. „Ale godzina siódma, jutro rano, siedemdziesięciu pięciu ludzi, zupa jest pierwsze danie, no i kawa i chleb.” Ale zawsze zupa była rano. „No, ale wy na samochodzie macie magazyn żywnościowy i tam są konserwy, koncentraty.” Koncentraty były w proszku przeważnie, ziemniaków ze trzy worki, na siedemdziesięciu pięciu ludzi. Nas rezerwistów było dwudziestu, a pięćdziesięciu chłopców z czynnej służby, to głodne jak wilki. „I to mnie nie obchodzi!” No to musiałem spać na tym samochodzie, bo musiałem pilnować. Samochód osznurowany, ale o godzinie trzeciej, już się widno robiło, bo to początek maja, raz, raz szybko jego obudziłem, to on nic nie robił ten Badowski, tylko chodził i kulką łamał suche gałęzie do palenia. Chodził po ogródkach, szczypiorek, marchewkę wycyganił od działkowiczów i to było jego zajęcie. A ja musiałem nagotować, przypilnować i rozdawać. Jednego razu przyszło dwóch cywilów i tak się wychylają zza szopy i wyglądają. Ja mówię: „O co chodzi?” - „Dałbyś pan coś zjeść.” A ja mówię: „Panie, sosu mogę wam dać, ale ziemniaków to nie, bo mam mało.”
Warszawa, 24 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat
Władysław Młynarczyk Pseudonim: „Wańka” Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter