Władysław Wojewódzki „Kaszub”

Archiwum Historii Mówionej

Władysław Wojewódzki, urodzony 27 czerwca 1920 roku, w Powstaniu brałem udział w Zgrupowaniu „Harnaś” w stopniu podporucznika. Kończyłem Powstanie otrzymując awans na stopień porucznika. [Obecnie posiadam stopień majora, awans otrzymałem z dniem 8 listopada 2007 roku].

  • Pana pseudonim?

Pseudonim mój „Kaszub” i numer 1537.

  • Proszę powiedzieć w paru słowach o latach przedwojennych. Gdzie pan mieszkał, chodził do szkoły, czym się zajmowali pana rodzice?

Mieszkałem przed wojną w Toruniu. Ojciec mój pracował jako kierownik w Pomorskim Związku Ziemian, mama nie pracowała. Chodziłem do liceum. Jeszcze matury nie zdawałem. 6 listopada 1939 roku Niemcy wyrzucili nas z Torunia. [To było przymusowe wysiedlenie].

  • Czy miał pan rodzeństwo? Do jakiej szkoły pan chodził? Gdzie się znajdowało liceum w Toruniu?

Chodziłem w Toruniu do Liceum imienia Mikołaja Kopernika, do filii przy ulicy Sienkiewicza. Z rodzeństwa miałem siostrę. Siostra była w Warszawie, ukończyła Wyższą Szkołę Pielęgniarską i pracowała jako pielęgniarka w szpitalach. Mogę jeszcze dodać, że jak wybuchła wojna, to w sierpniu, przed wybuchem wojny, zgłosiłem się do 63. Pułku Piechoty, jaki mieścił się w Toruniu i udało mi się uzyskać to, że mnie zwerbowali do wojska w stopniu szeregowca. Przeszedłem całą kampanię 1939 roku od Torunia, i pod Warszawą dostałem się do niewoli. To był moment przed Powstaniem i przed wysiedleniem nas z Torunia.

  • Gdzie pan dostał się do niewoli?

[Niemcy rozbili nasze oddziały 63. Pułku Piechoty pod Sierpcem]. Dostałem się do niewoli, z tym, że to tak było robione przez Niemców niedokładnie, że bardzo łatwo można było uciec. Skorzystałem, wróciłem do Torunia i potem w Toruniu zostałem wysiedlony razem z rodzicami.

  • Może jakieś pana ważne wspomnienia z września 1939 roku? Co pan najbardziej zapamiętał?

W wojsku, w 63. Pułku, dostałem się do kompanii porucznika Dąbrowskiego. Mieliśmy miejsce postoju w Forcie Czarneckiego. W forcie było działo przeciwlotnicze. Zajmowaliśmy się udzielaniem wiadomości strzelającym o kierunkach lotów samolotów, tak zwana róża wiatrów. Byliśmy potem ostatnim oddziałem opuszczającym Toruń. Po naszym przejściu przez most, most został wysadzony. Taborami, drogami polnymi, posuwaliśmy się w kierunku Warszawy. To trwało jakieś dwa tygodnie, nim ta akcja się skończyła i Niemcy nas rozbili. To jest tyle, co mogę powiedzieć. Specjalnych akcji, w których bym brał udział, nie było.

  • Czy pan, jako żołnierz, może powiedzieć, ocenić to, czy Wojsko Polskie, Polska była przygotowana na tę wojnę?

Jeśli chodzi o przygotowanie Niemców i uzbrojenie Niemców, to myśmy byli daleko od nich i przygotowani żeśmy nie byli. Tutaj nie można było sobie nic zarzucić, ale tej wojny wygrać nie byliśmy w stanie. Tak to się skończyło, 1939 rok.

  • Uciekł pan z niewoli?

Tak, i wróciłem do Torunia. W Toruniu mieszkałem z rodzicami do pierwszych dni listopada. Jak powiedziałem, to chyba był 6 listopada, jak Niemcy nas wysiedlili. Załadowali nas do pociągu i pociąg nas dowiózł do Warszawy.

  • Przed wojną było dużo Niemców w Toruniu?

Dość dużo Niemców było, ale Toruń był polski. Miał przed wojną sześćdziesiąt sześć tysięcy ludności i jeśli chodzi o ilość Niemców, która mieszkała w Toruniu, to mogło był koło dziesięciu tysięcy. Na sześćdziesiąt sześć tysięcy Polaków koło dziesięciu tysięcy Niemców. Były szkoły niemieckie, było gimnazjum niemieckie, były kluby niemieckie, były sklepy, które prowadziły firmy niemieckie, ale miasto było w stu procentach polskie.

  • Stosunki polsko-niemieckie dobrze się układały?

Przed wojną były dobre. Myśmy utrzymywali kontakty z kolegami z liceów niemieckich, graliśmy z nimi w piłkę nożną, spotykaliśmy się. To nie było nic złego. Z chwilą rozpoczęcia wojny to się wszystko zmieniło.

  • Jak Niemcy wysiedlili pana i rodziców, to był 6 listopada, tak?

[Niemcy zjawili się w naszym mieszkaniu 6 listopada 1939 roku o siódmej rano i dano nam jedną godzinę na zabranie swoich rzeczy. W tym momencie straciliśmy praktycznie wszystko].

  • Wtedy pan przyjechał do Warszawy?

Do Warszawy.

  • Ze względu na to, że była tutaj siostra?

To był jeden czynnik, a drugi, że mieliśmy w Warszawie rodzinę. To był ten kierunek, że jeżeli mamy mieszkać w Generalnej Guberni, to właśnie w Warszawie.

  • Gdzie w Warszawie pan zamieszkał?

To cała historia jest. Pierwsze mieszkanie w Warszawie było na Saskiej Kępie, na ulicy Berezyńskiej. Tam mieliśmy daleką krewną mojej mamy. Mieszkaliśmy tam jakiś miesiąc. Po miesiącu dostaliśmy przydział do mieszkania przy alei Niepodległości 245. To jest ogromny blok, który przetrwał wojnę niezniszczony, stoi jeszcze w takim samym stanie do dzisiaj. To był blok rodzin oficerskich przed wojną. Zamieszkałem z ojcem i z matką w mieszkaniu pułkownika Demela, który przed wojną był szefem wydziału drugiego, dwójki, wywiadu polskiego, a w czasie wojny przedostał się przez Węgry, Rumunię, do Anglii. Jak myśmy tam mieszkali, to jego już nie było, była jego żona z dwoma synami. Myśmy dostali przydział na dwa pokoje i tam mieszkaliśmy około dwóch lat.
Po tym okresie Niemcy wysiedlili wszystkich mieszkańców bloku, zajmując go dla rodzin niemieckich pracujących w Warszawie. Wtedy dostałem przydział, z ojcem i z matką, bo siostra już w Warszawie nie była, była pod Warszawą, pracowała, prowadziła laboratorium w jednym z tartaków, a myśmy dostali przydział na ulicy Chocimskiej 13, niedaleko placu Unii Lubelskiej. Tak nieszczęśliwie, że tam mieszkaliśmy około pół roku, potem Niemcy zrobili z tej ulicy, i ulic obocznych, niemiecką dzielnicę i wszystkich nas, a głównie z ulicy Chocimskiej, wysiedlono. Dostałem przydział, [na] już ostatnie mieszkanie, na ulicy Chmielnej 44. To był duży, stary budynek, róg Chmielnej i Marszałkowskiej, front budynku był obrócony w kierunku Alej Jerozolimskich. W tym domu, na parterze był bar „Tip-Top”, a na rogu sklep wedlowski. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze. [To] było duże mieszkanie, mieszkali tam państwo Chmielowscy, to był prawnik z Warszawy z matką. Mieszkanie miało cztery pokoje, myśmy mieli dwa pokoje i oni dwa pokoje. W tym mieszkaniu dotrwaliśmy do wybuchu Powstania.

  • Jak wyglądała okupacja w Warszawie? Z czego się państwo utrzymywali?

Ojciec pracował w RGO, to jest Rada Główna Opiekuńcza, znana instytucja pomagająca w Warszawie Polakom. Ale ojciec zmarł na zawał serca w 1942 roku. Zostałem z matką, potem dołączyła siostra. Siostra pracowała w szpitalach jako pielęgniarka, a ja pracowałem przez pewien okres w zakładzie jubilerskim pana Sojeckiego. Pan Sojecki był znany, bo był przed wojną dyrektorem stacji radiowej w Baranowiczach. Po wojnie był znany jako konferansjer, udzielał się w kabaretach, występował w teatrzykach kabaretowych Warszawy i jeździł po Polsce. W okresie okupacji stworzył zakład jubilerski wyrabiający bransolety i naszyjniki i tam przez pewien okres pracowałem.
Potem zarabiałem, pracując na etacie w Armii Krajowej. Pracowałem jako wykładowca szkoleniowy, jeździłem po różnych mieszkaniach, gdzie dawali mi adresy, prowadziłem wykłady z zakresu walk ulicznych, nauki o broni, małego sabotażu. Za to otrzymywałem pieniądze, byłem na pełnym etacie.

  • Jak to się stało, że pan nawiązał kontakt z Armią Krajową, że pana zatrudniła?

Jak przyjechałem do Warszawy w 1940 roku, złapałem kontakt przez znajomych, żeby zrobić maturę i chodziłem na komplety Liceum imienia Stanisława Staszica. Na kompletach złapałem kontakt Związku Walki Zbrojnych, ZWZ, organizacja, która się potem zamieniła w Armię Krajową. Do niej przystąpiłem i dostałem się do podchorążówki. Kończąc podchorążówkę w 1942 roku dostałem stopień kaprala podchorążego, a że wyniki na egzaminach miałem bardzo dobre, to mi zaproponowano pracę w wydziale szkoleniowym. Praca była społeczna, nie dostawałem żadnych pieniędzy.
W 1943 roku zostałem awansowany do stopnia podporucznika, wtedy przeszedłem na etat i dostawałem za to pieniądze. Za wykłady zarabiałem już i to była jedna z możliwości utrzymania rodziny, znaczy mnie, matki i siostry.

  • Pamięta pan, jaka to była pensja?

Teraz jest mi trudno powiedzieć.

  • Od kogo dostał pan awans? To było oficjalne, że dostał pan awans?

Oficjalne. Dowództwo okręgu Armii Krajowej Warszawy. Na jednym z zebrań powiedziano, że dostałem stopień podporucznika i Powstanie już rozpoczynałem jako podporucznik. W organizacji, w której byłem, to była ogólnie wiadoma rzecz.


  • Codziennie miał pan wykłady?

Nie codziennie. Mniej więcej trzy, cztery razy w tygodniu.

  • Pamięta pan może miejsca, w których wykłady się odbywały?

W różnych miejscach. Trudno powiedzieć. W różnych miejscach, w różnych dzielnicach Warszawy i w różnych organizacjach Warszawy.

  • To znaczy?

Organizacje były różne. Poza Armia Krajową były jeszcze inne organizacje, do których też mnie posyłano.

  • Do jakich?

Powiedzmy organizacja Państwowy Korpus Bezpieczeństwa. To była organizacja, która miała być po wojnie policją polską. Do niej należało dość dużo policjantów granatowych, którzy pełnili służbę w policji razem z policją niemiecką. W dużym procencie należeli do tej organizacji. Potem była organizacja SN – Stronnictwo Narodowe, prężna organizacja młodzieżowa. Tam też prowadziłem wykłady. [Prowadziłem również szkolenie młodzieży w „Szarych Szeregach”].

  • Po ile osób przychodziło na takie wykłady?

W granicach dziesięciu osób, nieraz troszkę więcej jak dziesięć.

  • Faktycznie wychodziło się parami, po jednej osobie?

Powolutku. Nikt nie wychodził razem. Powoli przychodzili, pojedynczo, i powoli wychodzili.

  • Był jakiś umowiony sygnał, żeby zadzwonić?

Tak, był zawsze umówiony znak, który się mówiło, otwierano nam drzwi i wpuszczano wtedy. To było ustalone z przodu. Jak szedłem, miałem zawsze nadany tekst, który muszę powiedzieć, żeby mnie wpuszczono.

  • Trudno było prowadzić wykłady bez podręczników? Przecież oni też nie mogli sobie notować, prawda?

Notowali.

  • To było ryzykowne.

Cała przynależność do wszystkich organizacji konspiracyjnych była w tamtym okresie ryzykowna. Kto się na to zgodził, to ryzykował.

  • Zdarzyło się panu, że w momencie wykładu przyszli Niemcy?

Nie, takiego wypadku nie miałem.

  • Był pan świadkiem łapanek, rozstrzeliwań w Warszawie?

To stale, bez przerwy.

  • Był pan sam zagrożony, w łapance?

Nie.

  • Gdzie pan był świadkiem rozstrzeliwań?

Róg Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Jak było rozstrzeliwanie tam, to akurat przechodziłem. Niemcy zgrupowali nas pod budynkiem po drugiej stronie Alej Jerozolimskich. Nie pozwolono nam przejść. Przywieziono jeńców z Pawiaka, więźniów. Widziałem, jak to wygląda. Opaski na oczach, usta mieli zagipsowane, żeby nie krzyczeć i tam ich rozstrzelano. Do dziś jest tablica pamiątkowa w tym miejscu. Byłem świadkiem tego. A łapanek i zatrzymań przechodziłem całą masę.

  • Pamięta pan Żydów w okupację w Warszawie?

Bardzo dobrze.

  • Może pan znał jakichś ukrywających się?

Ukrywających się nie znałem, ale Żydów znałem bardzo dobrze i w getcie byłem często, przechodziłem.

  • Po co pan chodził do getta?

Różne sprawy.

  • To znaczy?

Miałem znajomych Żydów, poza tym handlowało się trochę też, tak że można tam było pewne rzeczy kupić, można było pewne rzeczy sprzedać. Te kontakty zawsze były przez te lata. To nie była żadna sztuka, zresztą miałem podrobione zaświadczenia o miejscach pracy, tak że zawsze, jak się Niemcom to pokazało, miałem szansę z łapanek wychodzić.

  • Słyszał pan o szmalcownikach?

Tak, to nie była żadna tajemnica. Część Polaków zdradzała Żydów i na tym zarabiała. To nie było tajemnicą, znało się te rzeczy.

  • Oni też szantażowali bardzo dużo Żydów, żądali od nich pieniędzy.

I szantażowali i zarabiali na tym.

  • Jak Armia Krajowa podchodziła do szmalcowników?

To zależy od organizacji, ale szmalcownicy byli przez Armię Krajową tępieni. Nie uznawała Armia Krajowa tego, to było krytykowane, ale trudno było temu zapobiec, bo to była konspiracja i zupełnie inne warunki życia i bytowania niż w normalnym czasie.

  • A powstanie w getcie warszawskim?

Oglądałem z daleka. Jak powstanie wybuchło, pojechaliśmy w kilku na plac Krasińskich i patrzyliśmy jak Niemcy atakowali, jak to początkowo wyglądało, pierwszy dzień. To trwało kilka dni. Nie mieli żadnych szans w tym układzie.

  • Proszę powiedzieć, czy były jakieś przygotowania w Warszawie do Powstania Warszawskiego?

Nie, przygotowań żadnych nie było, tak że Powstanie w pewnym względzie było zaskoczeniem. Pierwszy dzień, potem odwołanie Powstania, czekało się na następny i drugi dzień – 1 [sierpnia] – jak już było wiadomo, że wybuchnie. Z jednej strony to było zaskoczenie, z drugiej – część społeczeństwa chciała Powstania ze względu na to, że front wschodni coraz bardziej zbliżał się do Warszawy. W momencie, gdy Powstanie wybuchło, Rosjanie mieli już zajęty Otwock. Do Warszawy mieli około trzydziestu kilometrów.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku? Otrzymał pan rozkaz na czas, gdzie ma się zgłosić?

1 sierpnia, to była gdzieś godzina w pół do trzeciej, przybył do mnie łącznik, że mam się zgłosić do Powstania na ulicę Sienkiewicza 16. Mieszkałem, jak powiedziałem, na ulicy Chmielnej, do Sienkiewicza 16 miałem bardzo małą odległość, krótką. Parę minut trwało nim tam dotarłem. Na ulicy Sienkiewicza sytuacja wyglądała w ten sposób, (kto zna Warszawę dobrze, może sobie to zapamiętać) to był blok kwadratowy dużych budynków mieszkalnych. Budynki łączyły się jeden z drugim, a podwórko było wspólne. Blok przebiegał przez ulice: Sienkiewicza, Marszałkowska, z drugiej strony: Moniuszki i Mazowiecka, niedaleko placu Napoleona. Tam mieszkało bardzo dużo ludzi, podwórko było wspólne, a poszczególne budynki miały bramy wejściowe do każdego budynku osobno. Jak dotarłem do Moniuszki 16, wszedłem do bramy, to zobaczyłem taki widok: w bramie stało dwóch młodych ludzi z opaskami na ramieniu, wtedy jeszcze na lewym, z pistoletami w ręku i kto wchodził, to był wpuszczany, a nikogo nie wypuszczano oświadczając, że dzisiaj o godzinie siedemnastej jest wyznaczony wybuch Powstania Warszawskiego. Obsadzone były wszystkie bramy dookoła kwadratu ulic. Jak wszedłem do bramy, spotkałem porucznika „Harnasia”, wtedy miał stopień podporucznika. Był już częściowo w mundurze, w furażerce z gwiazdkami i przyjmował wszystkich przychodzących żołnierzy z kompanii „Grażyna”. Miałem przydział do kompanii „Grażyna”, to była kompania Armii Krajowej ze strony Stronnictwa Narodowego. Obsadzone były wszystkie bramy, sanitariuszki były, pielęgniarki, łączniczki. Zebrało się wtedy, w kompanii, dokładnie siedemdziesiąt osiem osób.
Gdzieś za piętnaście piąta rozpoczęła się strzelanina na placu Napoleona. Przed siedemnastą. plac Napoleona pierwszy w tym rejonie rozpoczął strzelanie. „Harnaś” początkowo się nie chciał zgodzić, a potem powiedział, że też rozpoczynamy walkę. Uzbrojenia myśmy nie mieli zbyt dużo. Było cztery czy pięć pistoletów maszynowych, dwa czy trzy karabiny i poszczególni żołnierze mieli, kto się wystarał przedtem, normalne pistolety. W bramach wychodzących na stronę Sienkiewicza i na stronę Moniuszki zajęli stanowiska z pistoletami i rozpoczęło się ostrzeliwanie samochodów jadących ulicą Marszałkowską w stronę Alej Jerozolimskich. To trwało jakieś pół godziny, godzinę, i po osiemnastej ruch samochodów ustał. Ze strony Alej Jerozolimskich zaczęły podjeżdżać, już po osiemnastej, czołgi niemieckie. Zaczęły ostrzeliwać nasze budynki. Zniszczono wyższe piętra dwóch budynków leżących przy ulicy Marszałkowskiej. Z chwilą, gdy zapadał zmierzch, myśmy z podwórka nie wyszli, żadnej akcji bojowej z naszej strony nie było, tylko utrzymywaliśmy stan posiadania. Gdy zapadał zmierzch, walki się uspokoiły. Bombardowań nie było żadnych. Walki uliczne w mieście mają ten charakter, że z chwilą zapadania zmroku ustają ze względu na przedpola i trudności w rozeznaniu przeciwnika.
Wtedy stała się rzecz bardzo dziwna, którą zapamiętałem do dzisiaj, bo czegoś takiego już nigdy więcej nie przeżywałem. Mianowicie na podwórko zbiegli wszyscy mieszkańcy bloków. Zaczęli znosić krzesła, stoły, obrusy i ustawiać na podwórku. Ustawili to w podkowę i zaczęli przynosić artykuły spożywcze, a trzeba pamiętać, że w tym czasie wszystko było na kartki i nadmiaru żywności nie było. Na stołach znalazło się pełno jedzenia. Każdy, co kto miał w domu, przynosił. Znalazł się alkohol, wino, wódka. Entuzjazm był ogromny, bo wszystkim się wydawało, że z chwilą, gdy Powstanie wybuchło, powinno trwać – zresztą takie było założenie – dwa, trzy dni i będziemy mieli Warszawę wolną. Najwspanialsza rzecz to było przyjęcie przez ludność miejscową, [takie serdecznego], że nikt nikogo nie pytał, jakie ma poglądy, czy jest prawicowcem, czy jest lewicowcem, nikt nie pytał, skąd przychodzi i jakie ma zapatrywania. Wszyscy się czuli Polakami i był jeden naród, jeden cel: żeby walczyć z Niemcami, żeby wygrać walkę, żeby zakończyć wojnę i uzyskać niepodległość Polski. To było coś wspaniałego. To było coś, co się już więcej nigdy nie powtórzyło.
Jak się patrzy dzisiaj, co się u nas dzieje, jaka jest nienawiść, jakie obrażanie jedni drugich, wysuwanie okropnych rzeczy, o wzajemnym szacunku dzisiaj wśród Polaków nie ma mowy. Jedni szukają u drugich samych wrogich objawów. Takiej jedności, takiej wzajemnej miłości i zespolenia, jak było wtedy, już nigdy więcej nie spotkałem.
Jak była godzina gdzieś dwudziesta trzecia, podporucznik „Harnaś” zarządził wymarsz z ulicy Moniuszki. Kompania „Grażyna” miała przed Powstaniem zadanie zaatakowania komendy miasta na placu Bankowym. Myśmy wyszli na ulicę Marszałkowską i idąc wschodnią stroną ulicy Marszałkowskiej, posuwaliśmy się w stronę ulicy Królewskiej. Idąc skokami, przy ścianach, doszliśmy do ulicy Kredytowej, do placu Dąbrowskiego i tam trafiliśmy na grupę oficerów, którzy powiedzieli, że nie ma w ogóle mowy o przejściu ulicy Królewskiej, nie ma w ogóle mowy o atakowaniu komendy miasta, tylko skierowali nas przez plac Dąbrowskiego na ulicę Mazowiecką i żeśmy ulicą Mazowiecką doszli do budynku numer 2/4. To był budynek należący do hrabiego Zamojskiego, zresztą hrabia Zamojski był wtedy w budynku. Tam się mieściła restauracja „Za kotarą” i obok był już plac Napoleona. Zajęliśmy ten budynek, przebijając mur na ulicę Czackiego i zajmując jednocześnie drugi budynek, który był bliźniakiem tego, ale od strony ulicy Czackiego. Tak wyglądał nasz pierwszy dzień Powstania.

  • Kiedy pan został adiutantem „Harnasia”?

Adiutantem „Harnasia” zostałem pierwszego dnia Powstania. Jak się zameldowałem, to „Harnaś” mi mówi, czy się zgodzę, żebym pełnił funkcje adiutanta kompanii i się na to zgodziłem z zastrzeżeniem, żeby mi pozwolił brać udział we wszystkich akcjach, jakie kompania będzie przechodziła. Na to „Harnaś” wyraził zgodę, z tym że potem to się zmieniło, dlatego że w ciągu trzech dni kompania „Grażyna” zamieniła się w Zgrupowanie „Harnaś”, które liczyło już cztery kompanie i oddział specjalny. Liczyło około pięciuset żołnierzy. Pełniłem funkcję adiutanta już w Zgrupowaniu „Harnaś”, biorąc udział we wszystkich akcjach zbrojnych, jakie były.

  • To znaczy, że napływali ochotnicy?

To nie byli ochotnicy. Jak myśmy zajęli budynki, porucznik „Harnaś” na drugi dzień, 2 [sierpnia], poszedł na plac Napoleona i znalazł kontakt, powiedzieli mu o tym, że na ulicy Jasnej jest kwatera dowódcy Śródmieścia, podpułkownika „Radwana”. On się u niego zameldował, „Radwan” się bardzo ucieszył i oświadczył, że bierze kompanię „Grażyna” do swojej wyłącznej dyspozycji, jako oddział jemu tylko podległy. W tym czasie do nas zgłosiła się 2. kompania. Myśmy mieli kompanie Stronnictwa Narodowego, miały nazwy imion kobiecych. Była „Grażyna”, „Gertruda”, „Genowefa”, „Anna”, „Aniela”, „Agnieszka” – takie były nazwy. Zgłosił się dowódca kompanii „Genowefa”, która stacjonowała obok, na ulicy Mazowieckiej. Do tego doszła kompania „Janusz” i do tego doszedł oddział specjalny. Na ulicy Traugutta miał miejsce postoju, miejsce pierwszej koncentracji, porucznik „Lewar” ze swoją kompanią. Była taka sytuacja, że do porucznika „Lewara” jego żołnierze, w pierwszych dwóch dniach Powstania, nie dotarli. Miał zaledwie kilka osób. Jego również z kompanią, rozkazem pułkownik „Radwan” włączył do zgrupowania porucznika „Harnasia”. A że „Lewar” miał stopień porucznika, a „Harnaś” podporucznika, żeby nie było żadnych antagonizmów, 4 sierpnia „Harnaś” otrzymał awans do stopnia porucznika.

  • Jakim dowódcą, jakim człowiekiem był „Harnaś”?

To był fantastyczny człowiek. Fantastyczny pod tym względem, że był doskonałym żołnierzem, doskonałym dowódcą, bardzo odważnym, zdecydowanym, wydającym szybkie decyzje i biorącym we wszystkim bezpośredni udział. Tak że wytworzyła się sytuacja wśród wszystkich żołnierzy, że każdy za nim poszedłby w ogień bez najmniejszego namysłu. Wszyscy go kochali i wszyscy go lubili i jego wczesna śmierć była wielką tragedią dla wszystkich oddziałów.
  • Pamięta pan ten dzień?

Pamiętam.

  • Mógłby pan opisać?

To było po zdobyciu kościoła Świętego Krzyża i po zdobyciu komendy na Krakowskim Przedmieściu. To był dzień 3 września. Myśmy mieli wtedy przejściową kwaterę w gmachu KKO mieszczącym się na ulicy Traugutta, róg Traugutta. W godzinach rannych przybył łącznik i „Harnaś” otrzymał rozkaz, żeby natychmiast zgłosił się do pułkownika „Radwana”. „Harnaś” poszedł. Minęła godzina, dwie, trzy, „Harnaś” nie wracał. Byliśmy zaniepokojeni. W tym okresie cały rejon był silnie bombardowany przez samoloty i przez pociski rakietowe, tak zwane przez nas krowy. Zniszczenia były ogromne. Jak się na chwilkę uspokoiło, nie miałem innego wyjścia, tylko pobiegłem do pułkownika „Radwana”, na Jasną, żeby się spytać, co jest z „Harnasiem”. Jak tam przybyłem, to się okazało, że „Harnaś” w ogóle nie dotarł. Wracając zatrzymałem się na placu Napoleona. Tam leżało kilkanaście ciał. Przechodziłem koło nich dwukrotnie i „Harnasia” nie mogłem rozpoznać. Leżał tam, już nieżywy, miał rozerwany cały brzuch i cały był tak obsypany pyłem i piachem, że naprawdę trudno był rozpoznawalny. Wziąłem go na ręce i przyniosłem do gmachy KKO. Na drugi dzień, na podwórku obok, pochowaliśmy [go]. Tak wyglądała jego śmierć. To był 3 września 1944 roku.

  • Pogrzeb był z honorami?

Tak, ale błyskawicznie. Bardzo szybki i bardzo skromny. Dopiero cała uroczystość i pogrzeb odbył się już po wojnie, jak żeśmy go przenosili. Mamy osobną kwaterę na Powązkach wojskowych, Zgrupowania „Harnaś”, i on tam leży między kolegami. Został przeniesiony.

  • Mówił pan, że brał pan udział we wszystkich akcjach. Co panu najbardziej utkwiło w pamięci? Jakieś niebezpieczne momenty?

Zgrupowanie „Harnaś” najbardziej było znane i bardzo chwalone w Warszawie przez akcję zdobycia kościoła Świętego Krzyża i komendy policji. Otóż kościół Świętego Krzyża i komenda policji były od początku Powstania w rękach niemieckich. W komendzie policji Niemców było około setki i grupa polskich policjantów, a w kościele mieli stanowiska bojowe przy wejściu, na przedprożu kościoła, od Krakowskiego Przedmieścia. Zajmowali na Krakowskim Przedmieściu Uniwersytet do końca Powstania. Nasze dowództwo miało w planie zdobycie kościoła Świętego Krzyża, wejście na Krakowskie Przedmieście i zdobycie Uniwersytetu, co się już potem nie udało. Ale kościół i komendę policji zdobyć się udało.
Akcja odbyła się 23 sierpnia. Jeśli chodzi o to, czy była to największa akcja – to była największa akcja, w jakiej brało udział nasze zgrupowanie. Z tym, że zanim do tej akcji doszło, było kilka narad z pułkownikiem „Radwanem” i z dowódcami wszystkich naszych kompanii i oddziałów. Jak to przeprowadzić, w jaki sposób atakować, w jakich godzinach, kto gdzie ma uderzyć i jak się zachować. Przyjęto ogólnie plan porucznika „Lewara”, który polegał na tym, że porucznik „Lewar” ze swoją kompanią od strony ulicy Traugutta wysadzi płot dawnego liceum, które tam się mieściło i po wysadzeniu płotu ma możliwość dojścia do samego boku kościoła Świętego Krzyża. Tam było wyjście na zewnątrz od zakrystii. Powinien wysadzić drzwi, przez co żołnierze mogli się wedrzeć do środka.
W odległości ponad stu metrów od kościoła, w odkrytym terenie, mieściła się tak zwana przez nas księżówka, albo proboszczówka. To był dom, w którym mieszkali księża, coś w rodzaju plebani. To było zajęte przez duży oddział wojsk niemieckich. Ktoś, kto dobrze znał kościół Świętego Krzyża, podpowiedział porucznikowi „Lewarowi”, że w kościele jest przejście pod rurami centralnego ogrzewania. Z kościoła do księżówki można się przedostać rurami, co umożliwi, po zajęciu kościoła, dojście do księżówki i zdobycie księżówki. Role poszczególnych oddziałów podzielono w ten sposób, że „Lewar” od strony Traugutta miał atakować kościół, kompania „Grażyna” miała atakować od strony ulicy Jasnej kościół poprzez komendę policji, a komendę policji miała atakować kompania „Genowefa”. W tym czasie oddział specjalny podporucznika „Janusza” przedostał się przez Nowy Świat na drugą stronę ulicy i zajął pałac Staszica. Pałac Staszica był w tym czasie w ogóle opuszczony. Nie było tam ani naszych oddziałów ani Niemców. Zajmując pałac Staszica miał możliwość ostrzelania ulicy Krakowskie Przedmieście, aż po wejście do Uniwersytetu. Rozpoczęcie akcji było wyznaczona na godzinę trzecią rano 23 sierpnia. Wystrzał rakiety w górę był znakiem, że rozpoczynamy akcję. Na dowódcę całej akcji był, wyznaczony przez pułkownika „Radwana”, major „Wola” ze sztabu pułkownika „Radwana”.
Akcja początkowo bardzo szybko przechodziła i wyglądało na to, że będziemy mieli dość ułatwione zadanie. Udało się „Lewarowi” wysadzić mur graniczący szkołę, liceum, od kościoła, wysadził wejście do kościoła i jego żołnierze wdarli się do świątyni. Tam się wywiązała dość ostra walka z Niemcami, którzy zajmowali kościół i szczególnie, mieli stanowiska na górnych galeriach kościoła. Ale kompanii udało się szybko wnętrze kościoła opanować. W tym czasie drużyna kompanii „Genowefa” sforsowała wejście do komendy policji. Komendę policji zdobyła przy pomocy częściowej policjantów, którzy się – nasi granatowi – bardzo dobrze zachowali. Stamtąd uwolniono miedzy innymi komendanta głównego policji granatowej, podpułkownika Przymusińskiego i Niemców wyprowadzono dwudziestu czterech. Dwudziestu czterech Niemców stamtąd dostało się do niewoli. Dość dużo Niemców usiłowało uciekać przez Krakowskie Przedmieście. Zostali ostrzelani przez oddział specjalny z pałacu Staszica. To się widziało, był taki widok, leżeli pokotem, pozabijani, na ulicy Krakowskie Przedmieście.

  • Jakie było pana zadanie?

Brałem udział, z kompanią „Grażyna” w ataku na sam kościół, od strony Krakowskiego Przedmieścia, od głównego wejścia, tam gdzie jest pomnik Chrystusa Króla z krzyżem. Nam się to udało, bo żeśmy szybko sforsowali wejście. Potem był ustawiony przy wejściu na Krakowskie Przedmieście PIAT. To jest działko przeciwpancerne, które mieliśmy ze zrzutów. Ustawiliśmy tam PIAT-a jako zabezpieczenie przed atakami czołgów. jak już cała akcja została zakończona i kościół zdobyty – myśmy mieli dość dużo ofiar, kilkunastu kolegów zginęło – mieliśmy wśród zgrupowania kapelana, to był pallotyn. Nazywał się Pączek, z zakonu pallotynów. Jak kościół był zdobyty, bo zaraz było i ostrzeliwanie i bombardowanie po krótkim czasie, ale był moment ciszy. Pallotyn wyszedł do ołtarza głównego z mszą świętą. Główny ołtarz był niezniszczony. To był niezapomniany widok, wszystkie oddziały zgrupowane w kościele; było nas ponad czterystu. Rozpalone twarze, jeszcze ogień w oczach, zadymieni, zakurzeni po walkach, modlili się. Część wysłuchiwała mszy świętej, część przyjęła komunię świętą. Widok był naprawdę godny zapamiętania, bo to się już więcej nigdy nie powtórzyło. W takim momencie już nigdy nie brałem udziału w tym kościele.
Potem kościół został zniszczony. Niemcy od razu zaczęli go bombardować, samoloty brały udział [w niszczeniu kościoła]. Sztukasy zrzucały bomby i pociski rakietowe padały, tak że kościół wyglądał już potem okropnie.

  • Widział pan kronikę filmową? Pamięta pan, jak tam przyszła ekipa filmowa?

Pamiętam i kronikę też widziałem potem.

  • Oni to kręcili po zdobyciu?

Po zdobyciu, tak. Myśmy to odtwarzali częściowo. To było dość sztuczne, ale chyba się udało. To potem puszczano, widziałem to potem w kinie Palladium na ulicy Złotej. To był budynek z pięknym kinem naszym, który do końca nie został zniszczony, tam puszczano filmy i puszczano kroniki z Powstania, które niektórzy zrobili. Była puszczana kronika zdobycia komendy i kościoła Świętego Krzyża, którą widziałem. Zresztą myśmy po tej akcji byli w Powstaniu, w Warszawie, bardzo sławni. Jak się szło ulicą, a ktoś się dowiedział, że żołnierz jest ze Zgrupowania „Harnaś”, to: „A, to oddział, który zdobył kościół i komendę policji!”. Byliśmy właściwie na ustach wszystkich. Wychodziła też gazetka Armii Krajowej, w której była kupa zdjęć i artykułów o zdobywaniu kościoła.

  • Byli panowie chętni, żeby odtwarzać później te sceny?

Tak, do tego to się aż palili wszyscy, żeby to utrwalić.

  • Pan też brał udział?

Brałem udział.

  • Jest pan na kronice?

To mi trudno powiedzieć, już tego nie pamiętam. Chyba tego nie widać.

  • Dlaczego pan uważa, że to było później sztuczne? To było zaraz po zdobyciu? W jakim to było czasie? Jeszcze przed mszą?

Trudno mi powiedzieć, ale zaraz po zdobyciu. Grupa filmowców wpadła i zaczęli komenderować: „Zróbcie to, zróbcie tamto, pokażcie, jak to wyglądało”. Tak że te momenty były utrwalone, ale według mnie to już było trochę sztuczne, bo to już było po całej akcji. Już nikt nikogo wtedy nie zabijał.

  • Jak panowie strzelali, wtedy jak było odtwarzanie, to naprawdę były strzały, czy nie?

Nie.

  • Było szkoda nabojów.

Szkoda, tak. Strzałów już nie było.

  • Pan powiedział, że na komendzie policji nasza granatowa policja bardzo ładnie się zachowała. Na czym to polegało?

Pomagali w rozbrojeniu Niemców. Oni też mieli broń, z tym, że jak ich tam trzymali Niemcy, to im pozabierali broń. Tak że w momencie odbijania już broni nie mieli.

  • Tam była jakaś niespodzianka, jeśli chodzi o żywność.

Trudno mi powiedzieć.

  • Tam Niemcy hodowali świnie.

Nie wiem, nie widziałem. W komendzie policji?

  • Tak, z tyłu było stado świń.

Tego nie pamiętam.

  • Jak pan poszedł do kina Palladium, to w nagrodę się bilety dostawało, czy każdy mógł iść?

Nie, zawiadamiali, że o tej i o tej godzinie, tego i tego dnia będą wyświetlali. To ogromne kino. Kto miał wolny czas, mógł dojść. Zresztą nie było bezpiecznie chodzić górą.
  • Pamięta pan zrzuty?

Zrzuty pamiętam, z tym, że jeśli chodzi o zrzuty, to mieliśmy do zrzutów wielki żal i niedosyt, bo najpierw to bardzo pięknie wyglądało, jak samoloty nadleciały nad Warszawę, ogromne beningi, jakich Niemcy nie mieli, kolosy majestatycznie poruszające się. Huk ogromny, patrzymy w górę i raptem okrzyk wszystkich: „Patrzcie, spadochroniarze!”. Tysiące ładunków wyrzucali, które początkowo wyglądały, jakby to ludzie skakali, jakby to byli spadochroniarze. To były pojemniki, częściowo z uzbrojeniem, z amunicją, z PIAT-ami, częściowo z żywnością, które były tak wyrzucane nieszczęśliwie, przy wiatrach, jakie wtedy były, że zdecydowana większość ładunków została przepchnięta przez wiatr do terenów zajętych przez Niemców. Do nas bardzo mało doszło, to były minimalne pojemniki. Jeśli chodzi o Zgrupowanie „Harnaś”, to nie pamiętam, ale chyba dwa czy trzy pojemniki żeśmy otrzymali.
Jeśli chodzi o Zgrupowanie „Harnaś”, to myśmy zajmowali teren ulicy Mazowieckiej, Jasnej, Traugutta, plac Napoleona. Opowiedziałem o zdobyciu kościoła Świętego Krzyża i komendy policji, ale była jeszcze jedna akcja. Znaczy akcji było więcej, ale jeszcze akcja była, o której warto w tym momencie wspomnieć. Mianowicie zdobycie poczty na placu Napoleona. Do tej akcji przeznaczony był batalion „Kilińskiego”. Główne natarcie od strony placu Napoleona przeprowadzali żołnierze z Batalionu „Kiliński”. Ale „Radwan” polecił „Harnasiowi”, żeby nas rzucił, kompanie „Grażyna” i „Genowefa”, na pocztę od strony ulicy Świętokrzyskiej. Sytuacja wyglądała w ten sposób, że lewa strona Świętokrzyskiej, miedzy placem Napoleona a Nowym Światem, była zniszczona przez bombardowania, a prawa strona, która należała już do budynku poczty, była oddzielona od chodnika wysokim murem. Myśmy zaczęli kuć ten mur, nie był taki długi. Przekuliśmy dziurę bardzo szybko. Huk wystrzałów i okrzyki atakujących od placu Napoleona było słychać. To atakował „Kiliński”. Myśmy wybili dziurę, wepchnęliśmy się w kilku na podwórko. Przed nami był taki obraz: z lewej strony podwórka stały samochody transportowe do rozwożenia poczty, z prawej strony, wzdłuż budynku, była wysoka rampa, na której ładowano paczki i pocztę, a na wprost, w kierunku ulicy Wareckiej, był parterowy budynek z napisem polskim: „wartownia”. Chłopcy, którzy przeskoczyli przez otwór razem ze mną, rozbiegli się po rampie, a przy mnie został kapral podchorąży Witold Kierzuń. Myśmy razem zaczęli biec w kierunku wartowni. Dobiegliśmy do budynku, drzwi były zamknięte. Kopnęliśmy drzwi raz, drugi, drzwi się wywaliły. Wpadliśmy do środka. Kierzuń miał przy sobie pistolet maszynowy szmajser, ja miałem Visa. Jak żeśmy wywali drzwi i wpadli do środka wartowni, to przed nami zobaczyliśmy taki obraz: w wartowni było kilkunastu Niemców, wszyscy z bronią w ręku. Kierzuń wycelował pistolet maszynowy i krzyknęliśmy razem: Hände hoch! Wszyscy Niemcy podnieśli ręce do góry.
Wyprowadziliśmy tę szesnastkę na podwórko bez najmniejszych kłopotów i oddaliśmy żołnierzom z Batalionu „Kiliński”. Zabrali ich do niewoli. Potem się okazało, że Kierzuniowi w momencie ataku zaciął się pistolet i pierwszy nabój, zamiast być wprowadzony do lufy, stanął w poprzek, tak że o strzelaniu z pistoletu nie było w ogóle mowy. Miałem w ręku Visa, to nie miało żadnego znaczenia wobec uzbrojenia Niemców, którzy stali przed nami. Ale Niemcy byli tak przestraszeni, że żaden z nich nawet nie próbował użyć broni, którą posiadał. Wynieśliśmy stamtąd z Kierzuniem ogromną ilość broni. Wyniosłem dwadzieścia cztery karabiny, które oddałem żołnierzom z kompanii „Grażyna”, a sam dla siebie zostawiłem pistolet maszynowy typu czeska zbrojówka i miałem ją do końca Powstania. [...]

  • Jak byli traktowani jeńcy niemieccy?

Prawidłowo. W porządku. Nikt ich nie wykorzystywał, nie byli maltretowani. Byli tak traktowani, jak traktowany powinien być jeniec wojenny.

  • Czy były chwile wolne?

Były okresy, gdzie nie było ataków, nie było bombardowań i był okres wolny. Poświęcało się je na wiele innych spraw: porządkowych, kuchennych, gotowanie. Przecież były kłopoty z wodą, nie było wody, ograniczone jedzenie.

  • Miał pan sympatię? Dziewczynę, narzeczoną w czasie Powstania?

Miałem narzeczoną, ale nie miałem z nią kontaktu w czasie Powstania. Dopiero po Powstaniu miałem kontakt.

  • Brała udział w Powstaniu w innym zgrupowaniu?

Tak.

  • Jak się nazywała?

Katarzyna... Imię było Katarzyna, a nazwisko mi, przepraszam bardzo, wyleciało.

  • Pamięta pan, gdzie walczyła, gdzie była?

Była na Mokotowie.

  • Pan na początku powiedział, że pierwszego dnia, 1 sierpnia, opaski jeszcze były na lewej stronie. Mógłby pan to rozwinąć, wytłumaczyć, o co chodzi?

Potem, w różnych akcjach naszych, po stronie niemieckiej brały udział różne oddziały. Byli „ukraińcy”, byli „własowcy”, Niemcy też mieli różne umundurowania. Niemcy zaczęli sobie wkładać biało-czerwone opaski na lewą rękę. Wtedy u nas przyszedł rozkaz, żeby opaski z lewych rąk zdjąć i nałożyć na prawe. I Powstańcy wszyscy chodzili z opaskami na prawych rękach. Dzisiaj, jak się nieraz przyjeżdża do Warszawy na rocznicę Powstania i chodzimy z opaskami nałożonymi na marynarkach na prawe ramię, to często się spotykam, że ktoś mnie pyta: „Dlaczego na prawym ramieniu, dlaczego nie na lewym?”. Wtedy tłumaczymy, jak ta przemiana nastąpiła i dlaczego.

  • Bo wtedy było wiadomo, że tamten wróg?

Tak.

  • Mniej więcej, kiedy przyszedł ten rozkaz?

To było przy końcu sierpnia. Przy końcu sierpnia żeśmy przełożyli [opaski na prawe ramię].

  • Pamięta pan duży basen na placu Napoleona? Tam odbywały się kąpiele.

Na placu Napoleona był basen, który Niemcy wybudowali jako basen przeciwpożarowy, dość długo przed Powstaniem Warszawskim. Rosjanie bombardowali Warszawę, chodziło o to, że jak jakiś budynek w pobliżu się zapali, żeby było skąd czerpać wodę. Ta woda potem była dość brudna, używana była przez nas, ale można ją było pić tylko po przegotowaniu. Chodzenie po placu Napoleona było bardzo niebezpieczne, bo był bardzo często ostrzeliwany i bardzo gęsto ostrzeliwany różnymi pociskami. Chodzenie tam było naprawdę niebezpieczne. Ale przed Powstaniem zrobiłem zakład z jedną z koleżanek z naszego zgrupowania (miała na imię Zosia), że w tym basenie będę pływał, że przepłynę nago cały basen, z jednej strony na drugą. Założyliśmy się o kolację z alkoholem. Jak już Powstanie wybuchło, Zosia była sanitariuszką w kompanii „Grażyna”. Wyłapałem moment, gdzie była względna cisza. Byliśmy przy basenie. To nie jest prawda, że w tym basenie się kąpano, nikt się nie kąpał, nie widziałem kąpiących. Ale ja basen przepłynąłem. Przepłynąłem i wygrałem zakład z Zosią, ale zakład nigdy nie został zrealizowany. Zosia przeżyła Powstanie, ale zachorowała psychicznie. Była psychicznie leczona i już od wielu lat nie żyje. [...] Ja ten basen w każdym razie przepłynąłem. Potem żeśmy z niego brali wodę.

  • Może jeszcze pan pamięta zabawne historie z Powstania?

Tak. W pierwszych dniach Powstania, jeszcze daleko przed atakiem na kościół Świętego Krzyża i komendę policji, pułkownik „Radwan” wydał rozkaz, żeby część kompanii „Grażyna” przeszła na Wolę, na pomoc kapitanowi „Halowi”. Tam Niemcy atakowali strasznie ulicą Wolską, chcąc oczyścić przejście Wolską do Wisły, na drugą stronę, przez most. Powstańcy im w tym przeszkadzali. Oddziały kapitana „Hala” były za małe, nie potrafiły dać rady natarciom, jakie wzdłuż Wolskiej, Żelaznej i ulic bocznych się odbywały. I nasz oddział tam… Nas było koło czterdziestu, dość dobrze uzbrojonych. Zajęliśmy browar Haberbuscha i Schielego i braliśmy udział w walkach na Żelaznej. Oddziały nasze zniszczyły tam PIAT-ami dwa czołgi. Chłopcy zniszczyli dwa czołgi, strzelając bardzo blisko z okien piwnicznych, tak że Niemcy potem się bali i w Wolską, póki myśmy tam byli, już czołgi nie wjeżdżały.
Była dość ciekawa historia, którą przeżyłem. Mianowicie, maszerując podwórkami wzdłuż ulicy Żelaznej… Na podwórkach były pobudowane budy, gdzie chyba mieszkańcy mieli magazyny węgla, drzewa, zamiast piwnic, zakrywające podwórka. Jak żeśmy między budami przechodzili, słychać było z drugiej strony kroki i głosy nierozpoznawalne. Doszedłem do narożnika budy murowanej i nie wychylając się krzyknąłem; „Stój! Kto idzie?!”. Otrzymałem odpowiedź: „Nie strzelać! AK!”. Delikatnie się wychyliłem zza narożnika i w tym momencie poszła salwa z pistoletu maszynowego. Miałem duże szczęście, bo salwa uderzyła w sam narożnik budy, spichlerza, po cegłach rozpryskując się, tak że zostałem tylko nieznacznie [poraniony]… Pokaleczoną twarz miałem, a wyszedłem z ostrzału cało. Z tym, że zaraz skierowałem chłopców dookoła baraku i na dach i okazało się, że to byli trzej „ukraińcy”, których żeśmy zlikwidowali od razu. Były trzy trupy, zabraliśmy im pistolety, byli uzbrojeni w pistolety maszynowe szmajsery. Taka była akcja, przy której mogłem zginąć.
Opowiadając o akcjach na Woli, u kapitana „Hala”, warto jeszcze poruszyć taką rzecz, jeśli chodzi o kompanię porucznika „Harnasia”, „Grażynę”: mianowicie na ulicy Ciepłej, chyba pod numerem 13, była komenda policji granatowej Warszawa Północ. Jak żeśmy byli tam, dotarłem do tej komendy. Komenda była zajęta przez policjantów granatowych. Niemców już nie było, grupa policjantów granatowych już stała po stronie Powstańców, już mieli opaski na rękach. Spytałem ich, czy mają więcej mundurów. Mówią: „Tak, jest magazyn, gdzie jest mundurów granatowych cała masa”. Jak żeśmy kończyli akcję na Woli, to z chłopcami poszedłem jeszcze raz na Ciepłą i wybraliśmy mundurów ponad sto. Przynieśliśmy na Mazowiecką. Od tego momentu cała kompania „Grażyna” była znana w Warszawie z tego, że wszyscy byli umundurowani w granatowe mundury dawnej policji granatowej, z tym, że były wszystkie emblematy zdjęte i na ramionach opaski biało-czerwone.

  • Wie pan o tym, że kapitan „Hal” nie miał zbyt dobrej opinii na Woli?

Trudno mi powiedzieć. Tego nie wiem. Nie mogę zająć żadnego stanowiska.

  • Nie słyszał pan o tym, jak jego żołnierze wymordowali dwudziestu paru Żydów, którzy się ukrywali w piwnicach?

Nie, nie znam tego.

  • Pan był wykładowcą w latach okupacji. Uczył pan żołnierzy walk ulicznych. Davis powiedział, że Powstanie mogło trwać sześćdziesiąt trzy dni ze względu na to, że przez pierwszy miesiąc nasi Powstańcy nie potrafili walczyć, a Niemcy wysyłali niezbyt doświadczonych żołnierzy, natomiast drugi miesiąc był taki, że Powstańcy tak opanowali sztukę walk ulicznych, że udało im się walczyć przez następne trzydzieści dni. Czy pan się z tym zgadza?

Nie, to nie tak. Jeśli chodzi o sztukę walk ulicznych, to jest wielka sztuka. Mimo tego, że prowadziliśmy wykłady na ten temat, nie wszyscy to opanowali. Musiała być praktyka. Dopiero po doświadczeniach praktycznych można było coś poprawić, coś zmienić w poruszaniu się, w przechodzeniu ulicami, w zajmowaniu stanowisk, w strzelaniu. Ale żeby to miało jakąś decyzję tu, na walki – trudno mi zająć stanowisko.

  • Ale na przykład w walkach ulicznych ginęli.

W ogóle nie mieli pojęcia o tym, jak się zachować w walkach ulicznych. W pierwszym rzędzie trzeba powiedzieć – i stale to podkreślałem w wykładach – że w walkach ulicznych nie ma przedpola takiego, jak na odkrytym terenie, na łąkach. Wszędzie teren jest bardzo krótki, zajęty krótkimi ulicami. Przedpola , teren jest pozamykany. Na przykład atak czołgów w mieście jest bardzo ryzykowny, bo jak czołg wjedzie w wąską ulicę – ani się obrócić, ani się wycofać, a zniszczyć czołg bardzo łatwo. Można z boku strzelić do niego z działa przeciwpancernego i czołg jest zniszczony. Tak że Niemcy bardzo uważali na to.
Poza tym można się bić – i takie walki były, dość długo trwały – w jednym domu. Parter miały zajęte jedne oddziały, a górę drugie oddziały. Myśmy byli u góry, a Niemcy byli na dole i się nie poddawały jedne strony z drugimi. Zresztą przygotowanie budynku do obrony jest dość skomplikowane. Według zasad powinno tak wyglądać do walki w mieście: powinny być wyjęte wszystkie ramy okienne z szybami i zniesione na dół, nie powinno być w ogóle szyb w oknach, na parapetach okien powinny być wyłożone worki z piaskiem jako umocnienie i przygotowanie stanowisk, powinny być zniszczone wszystkie schody, nie powinno być w ogóle schodów, tylko podłogi w piętrach powinny mieć otwory i otwory powinny być łączone drabinami. Tak że jak się oddaje na przykład parter, to można drabinę wciągnąć na piętro i jest się na piętrze. Wróg, który zajął parter, nie ma dostępu, bo schody zniszczone. Takich kombinacji jest jeszcze cała masa, która obowiązuje w walkach ulicznych, a nie obowiązuje w walkach na odkrytym terenie.
  • Jak przyszedł upadek Powstania Warszawskiego, jak była decyzja: „wychodzimy do niewoli”, czy była możliwość wyjścia jako cywile? Jak to się odbywało?

Rozmowy naszego dowództwa z Niemcami trwały dość długo. Pierwsze rozmowy dotyczyły ludności cywilnej, dotyczyły zgody Niemców na wyjście ludności cywilnej z miasta. Umówiono kilka miejsc, w których ludność miała możliwości wyjścia. Dopiero potem rozpoczęły się rozmowy na temat ewentualnej kapitulacji i traktowania Powstańców jak jeńców wojennych, zgodnie z Konwencją Haską. Jak się dogadano i uzgodniono te sprawę, dano nam wolną rękę. Kto chciał, mógł iść do niewoli z oddziałami, w których brał udział w Powstaniu, z opaską biało-czerwoną na ręku, jako żołnierz. Kto chciał, miał wolną rękę, mógł zdecydować, że wychodzi z ludnością cywilną.

  • Pan wyszedł…

Wyszedłem do niewoli i większość z nas poszła do niewoli. Mało kto poszedł z ludnością cywilną. Ale jak poruszamy ten temat, to podpowiem konkretne nazwiska, które dziś są znane w Polsce. Mówiłem o Witoldzie Kierzuniu, z którym brałem udział w ataku na wartownię poczty. Otóż Witold Kierzuń skończył Uniwersytet Warszawski na wydziale prakseologii. Był uczniem profesora Kotarbińskiego, dzisiaj jest na emeryturze, ale jest znany. Poszedł z ludnością cywilną, nie poszedł do niewoli. Drugi, który był u nas: Wiesław Chrzanowski, Marszałek Sejmu, był u nas w kompanii, w oddziale specjalnym. Nie poszedł do niewoli, poszedł z ludnością cywilną. Ja poszedłem do niewoli i większość z nas do niewoli szło.

  • Wyszedł pan do niewoli. Jak pan wychodził? Którędy pan wychodził ze swoimi oddziałami?

Jeszcze jedną rzecz powiem. Dowództwo Armii Krajowej zgodziło się żeby, kto chce z osób bardzo znanych, aktorów, pisarzy, naukowców, wyjść razem z oddziałami, a nie brał udziału w Powstaniu, to dostaje stopień oficerski i będzie z oddziałami wychodził. Przydzielali tych ludzi do różnych oddziałów. Do oddziału, z którym szedłem do niewoli, został przydzielony Tadeusz Fijewski, aktor znany.
Teraz jak wychodziłem. Myśmy do niewoli poszli 4 października. Wymarsz wyglądał w ten sposób, że szliśmy ulicą Świętokrzyską do Marszałkowskiej, Marszałkowską do placu Zbawiciela, Z placu Zbawiciela ulicą 6 Sierpnia do Filtrowej. Na ulicy 6 Sierpnia już nas przejęli Niemcy. Po obu stronach ulicy, co parę kroków, stał żołnierz niemiecki z pistoletem, wzdłuż całej trasy, którą żeśmy dalej szli. Ulicą Filtrową doszliśmy do placu Narutowicza i tam na podwórku domu akademickiego odbywało się złożenie broni. Jak tam doszedłem z oddziałem, już leżał stos broni złożonej przez uprzednich żołnierzy. Myśmy broń składali na stos, stając na baczność, salutując i potem byliśmy wyprowadzeni dalej, nie pamiętam już ulic, ale poprowadzono nas w kierunku Woli i szosą do Ożarowa. W Ożarowie nas zgrupowano w hali dawnej fabryki kabli. Tam byliśmy od 4 do 6 [października]. 6 [października] w godzinach rannych podstawiono wagony towarowe, do których nas załadowano i wywieziono do niewoli.
Jeszcze jest ciekawa rzecz, o której chciałbym wspomnieć. Mianowicie jak nas przywieźli do Ożarowa, do hali, to przez te dwa dni, które tam siedziałem, Niemcy nie dali nam nic do jedzenia. Ani do picia, ani do jedzenia. W momencie ładunku, tuż przed załadowaniem do wagonów, do płotu placu, na którym nas ładowano, podjechały samochody dostawcze RGO z Warszawy i miały dla nas żywność. Głównie, jak pamiętam, były to bochenki chleba i kostki masła, jakieś napoje. Przy płocie, jak rozdawanie było, zrobił się niesamowity tumult. Zamieszanie potworne. Jeńcy zaczęli dobiegać, żeby chleb czy masło zdobyć, jedni wyrywali drugim. Nie brałem w tym udziału. Człowiek ma za dużo honoru i dumy narodowej, żeby brać w tym udział, dlatego że jeszcze Niemcy stali z boku i całą akcję filmowali. Jak myśmy się do wagonów załadowali – Niemcy ładowali po czterdzieści osób do wagonu – i pociąg ruszył, to się okazało, że pośród nas było kilku takich, którzy mieli chleb. Mieli chleb i mieli masło. Zaczęło się dzielenie. Pokrojono chleb, posmarowano masłem i zaczęto rozdzielać między nas. Na każdego wypadły dwie kromki. To była najwspanialsza rzecz, jaką jadłem w życiu. Niczego podobnego w życiu nie jadłem. To był taki zapach, taki aromat, taki smak chleba z masłem, że pamiętam to do dzisiaj.
Mimo że po powrocie z niewoli do kraju miałem możliwość organizowania wielu uczt, przyjmowałem perskiego szacha Iranu, przyjmowałem generała de Gaulle’a, brałem udział we wspaniałych ucztach i przyjęciach, [jako kierownik gastronomii w Gdańsku], to jakby mnie ktoś spytał dzisiaj, co najlepszego w życiu jadłem, to te dwie kromki chleba w wagonie jenieckim.
Jeszcze jedna ciekawa rzecz, jeśli chodzi o transport. Na drugi dzień rano – pociąg szedł wolno, przepuszczaliśmy inne transporty – poprzez szczeliny w wagonie zauważyliśmy, że przejeżdżamy przez Berlin. Miasto zniszczone potwornie, w gruzach. W tym momencie z wagonu przed nami rozpoczął się śpiew, słychać było „Jeszcze Polska nie zginęła”. Wagon śpiewał nasz hymn. Podjęliśmy to, po nas podjęły inne wagony i cały pociąg zaczął śpiewać, głos się rozchodził na zewnątrz. Przy jakiejś stacji, przez którą żeśmy przejeżdżali, szła grupka ludzi ubranych jak robotnicy, skromnie. Zaczęli do nas kiwać rękami. Przypuszczalnie – na pewno – byli to Polacy. Byliśmy bardzo rozczuleni, bo to była fantastyczna rzecz: nasz śpiew i spotkanie z grupą rodaków.
Przywieźli nas do stalagu Fallingbostel. Tam nas wyładowano. W stalagu byłem dwa dni. Po dwóch dniach w stalagu zostawiono wszystkich podoficerów, podchorążych, szeregowców, a oficerów – nas było około czterystu – poprowadzono do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. Obóz był w odległości od Fallingbostel jakieś dwadzieścia cztery kilometry. Chyba dokładnie. Tam, w obozie koncentracyjnym, wydzielono nam cztery baraki i w tych barakach nas umieszczono. Jak powiedziałem, nas było około czterystu. Starszym obozu był pułkownik „Wachnowski”, a jego zastępcą pułkownik „Radwan”. Jak nas tam zamknięto... Do dzisiaj jest spór o to, czy był to obóz koncentracyjny, gdzie nas trzymano, czy był to obóz jeniecki, do którego, z części obozu koncentracyjnego, nam cztery baraki wydzielono. Według nas to był obóz koncentracyjny, ale nasze władze traktują to dziś inaczej, bo myśmy za pobyt w tym obozie żadnego odszkodowania nie dostali. Ale nasze dowództwo, pułkownik „Wachnowski” i „Radwan”, pisali bez przerwy protesty, że oficerowie nie siedzą, zgodnie z Konwencją Haską, w obozie jenieckim, a siedzimy w obozie koncentracyjnym. Zresztą co oni – przez siatkę było widać – wyrabiali z jeńcami, którzy siedzieli w „kacecie”, tośmy przecież widzieli. Smród palonych ciał bez przerwy było czuć, nie można było jeść, nie można się było uspokoić.
Około Bożego Narodzenia, tuż po Bożym Narodzeniu, Niemcy przyjęli protesty pułkownika „Wachnowskiego” i mimo że front wschodni już dochodził do tych ziem – u Niemców było tak, że jak raz rozkaz wydali, już nie miał kto go cofnąć – załadowano nas do wagonów towarowych z powrotem i przewieziono na Pomorze, do obozu jenieckiego jeńców z 1939 roku, do Gross-Bornu. Tam nas wyładowano. Z chwilą, gdy myśmy się znaleźli w obozie, już było słuchać huk dział frontu wschodniego, który podchodził pod ten teren.
W obozie jenieckim, w Gross-Bornie, myśmy siedzieli trzy dni. Po trzech dniach, kto był chory mógł zostać w izbie chorych, a wszyscy zdrowi mieli być ewakuowani piechotą na zachód. Można było udawać chorego i zostać w obozie, ale najstarszym obozu był jeniec z 1939 roku, generał „Kmicic” Skrzyński i nasze dowództwo wydało nam rozkaz, że wszyscy powinniśmy dostać się na zachód, do naszych wojsk polskich na zachodzie, do wojsk generała Maczka czy generała Andersa. Nie powinniśmy tu zostawać, żeby być przejęci przez Armię Radziecką i naszym obowiązkiem jest marsz na zachód. Myśmy na zachód poszli, nikt z nas nie został w obozie.
Była taka sytuacja, że przed samym Szczecinem już nas dochodziły wojska radzieckie i Niemcy od nas uciekli. Wachmani, którzy nas prowadzili, uciekli i myśmy szli sami, a byliśmy bronieni przez oddziały hiszpańskie, które brały udział w wojnie na wschodzie, razem z Niemcami. Żeśmy już sami, bez ochrony, doszli do Szczecina i dopiero jak żeśmy weszli do miasta, to znaleźli się z powrotem wachmani i dowódca niemiecki, który nas prowadził. Żeśmy piechotą doszli na zachód, do obozu jenieckiego Sandbostel. Tam zostaliśmy oswobodzeni przez wojska angielskie i generała Maczka. To było przy końcu kwietnia. 24 czy 23 kwietnia obóz był zajęty i nas oswobodzono.

  • Kiedy pan wrócił do Polski?

Do Polski wróciłem 1 sierpnia 1945 roku, w rocznicę Powstania.

  • Proszę nam powiedzieć, dlaczego miał pan pseudonim „Kaszub”.

Bo byłem z Pomorza, z Torunia. Toruń przed wojną był stolicą województwa pomorskiego. Do Torunia należała Gdynia i całe polskie wybrzeże. Toruń był stolicą Pomorza.

  • A „Harnaś”. Dlaczego miał taki pseudonim?

Miał pseudonim „Harnaś”, bo przed wojną służył w Pułku Strzelców Podhalańskich.

  • Ostatnie pytanie: czy jak by pan miał znowu dwadzieścia cztery lata, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Poszedłbym, z tym, że moje zdanie jest takie, że Powstanie Warszawskie było w ogóle niepotrzebne i zostało wywołane niesłusznie. Nie trzeba było w tej sytuacji, w jakiej myśmy się znaleźli, Powstania wywoływać. Ale gdybym jeszcze raz się w takiej sytuacji znalazł, to bym w Powstaniu wziął udział. Sopot, 21 czerwca 2007 roku Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Władysław Wojewódzki Pseudonim: „Kaszub” Stopień: porucznik, adiutant Formacja: Batalion NOW-AK „Gustaw-Harnaś” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter