Leszek Henisz „Lech”

Archiwum Historii Mówionej

Leszek Antoni Henisz, byłem żołnierzem Armii Krajowej w Obwodzie „Żywiciel”, Zgrupowanie „Żaglowiec”, pluton 209., 3. drużyna operacyjna.

Proszę powiedzieć o rodzinie, w której się pan urodził?

W związku z tym, że urodziłem się i mieszkałem na Żoliborzu, łatwo się domyślić, że pochodzę z rodziny oficerskiej. Ojciec był legionistą 1. Brygady Legionów, majorem Wojska Polskiego. Przed wojną był zastępcą komendanta składnicy mundurowej w Cytadeli, stąd myśmy zamieszkali w pobliżu Cytadeli Warszawskiej. W czasie wojny został zmobilizowany, był komendantem składnicy mundurowej w Wilnie, 18 września przeszedł na Litwę, był tam internowany. Po zajęciu Litwy przez wojska sowieckie został przewieziony do Starobielska i zginął w Starobielsku w obozie, tak jak wszyscy oficerowie z tego okresu i z tamtego rejonu. Jest pochowany w Starobielsku na Ukrainie. Mama była w domu, przy mężu. Jestem jedynakiem.

Gdzie pan chodził do szkoły?

Chodziłem do Szkoły Rodziny Wojskowej przy ulicy Stefana Czarneckiego.

Rozumiem, że wychowywany był pan od początku w duchu patriotycznym.

Oczywiście i piłsudczykowskim, bo to była rodzina legionowa; do dzisiaj jeszcze jest w domu portret marszałka Piłsudskiego. Potem jeszcze zdążyłem skończyć dwie klasy u Ojców Marianów na Bielanach. Na Żoliborzu było państwowe gimnazjum ks. Józefa Poniatowskiego i było gimnazjum na Bielanach. Tam gdzie teraz jest Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego było przed wojną na bardzo wysokim poziomie gimnazjum Ojców Marianów, prowadzone raczej w duchu świeckim, nie bardzo sklerykalizowane. Tam przed wojną skończyłem dwie klasy.



Kiedy wybuchła wojna miał pan trzynaście lat, jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku?

Ojciec wyjechał pociągiem do Wilna 31 sierpnia 1939 roku, była mobilizacja. Ja z mamą całą okupację byliśmy w domu, mieszkaliśmy na Żoliborzu.

Do konspiracji wstąpiłem 22 października 1943 roku, miałem siedemnaście lat. To były tak zwane Brygady Wywiadowcze przy Delegaturze Rządu na Kraj.

Kto pana wciągnął?

Wciągnął mnie mój późniejszy dowódca Romuald Stępowski, wtedy noszący pseudonim „Sęp”, a w czasie Powstania był oficerem w Zgrupowaniu AK „Krybar” na Powiślu i nosił pseudonim „Zawierucha”. Za władzy ludowej został aresztowany, ślad po nim zaginął. Reszta z Brygady Wywiadowczej zginęła na „Syberii”, znaczy „Syberii” warszawskiej – torach, przy ulicy Towarowej, które popularnie tak się nazywały.

Jak to się stało, że został pan wciągnięty do konspiracji?

Zostałem zaproszony przez mojego kolegę Marka Tomczyka „Marczyka”, który poznał mnie z tym oficerem. Tak się przypadkowo złożyło, że mieszkam w tym samym domu, w którym był nasz lokal konspiracyjny. Myśmy po prostu wynajęli temu oficerowi pokój. On tam mieszkał aż do Powstania. Na czym polegała praca? To była praca śledczo-policyjna. Chodziło o ujawnienie agentów, o ile tacy byli, i niepewnych osób, które by mogły zagrozić konspiracji. Podam może jeden przykład: rozpracowywaliśmy wójta w Łomiankach. To był Niemiec, Łomianki przed wojną miały częściowo ludność niemiecką, zwłaszcza przy Wiśle byli osadnicy niemieccy. Wójt był bardzo prohitlerowski, bardzo czujny i tępił wszelkie objawy. Myśmy go rozpracowali, przekazali wiadomości do „Kedywu”. Został zastrzelony przed Powstaniem. Również niepewny człowiek był na ulicy Śmiałej. Pseudonim miał „Stypa”. Stwierdziliśmy, że ma kontakty z Niemcami, bywa w komendzie policji niemieckiej i tak dalej. „Kedyw” go potem rozpracował i zlikwidował.
Druga sprawa w konspiracji – był zakonspirowany lokal na ulicy Elektoralnej róg Orlej, tego domu już nie ma, kamienica została zburzona. Działał pod kryptonimem „Spółdzielni MPH” – urzędnicy przedwojennego Ministerstwa Przemysłu i Handlu stworzyli w czasie wojny spółdzielnię. Praktycznie zajmowali się tam powielaniem dokumentów i rozprowadzaniem dokumentów. Marek Tomczyk, ja i inni po prostu rozprowadzaliśmy fałszywe kenkarty dla osób ukrywających się. Ktoś tam fabrykował, biuro Armii Krajowej, a myśmy to rozprowadzali poprzez swoje kontakty. To była druga działalność a dalej trzecia właściwie wiążąca się z pierwszą.

Zostało stwierdzone, że naprzeciwko nas, chyba to była Elektoralna 13, (ta kamienica jeszcze jest), mieszka rodzina Golków, byli to Ukraińcy. W miarę kontaktów stwierdzono, że oni też mają duże powiązania z Niemcami. Na ogół społeczeństwo wie, że w Warszawie było niemieckie gestapo, które się mieściło w Alei Szucha, znana siedziba. Natomiast było i gestapo ukraińskie, które mieściło się na ulicy Oleandrów. Ono penetrowało środowiska z pochodzenia rosyjskie. W Warszawie było wielu emigrantów, byli oficerowie Gruzini, którzy po rewolucji zamieszkali w Polsce i byli Ukraińcy, którzy nie byli proniemieccy, a byli powiedzmy propolsko nastawieni. Golkowie to środowisko rozpracowywali, tak że myśmy dali na nich namiary. Któregoś dnia przyjechała ekipa z bronią w słynnych rykszach i zrobili nalot na lokal na pierwszym piętrze, na Elektoralną 13. Golkowie się bronili, to było dwóch braci i siostra. Wszyscy działali w gestapo ukraińskim i wszyscy zginęli, zostali zlikwidowani. Myśmy wpadli na ślady, że w tej kamienicy odbywa się konspiracja niemiecka.


Co więcej? W połowie lipca 1944 roku zachorowałem na dyfteryt, w związku z tym nie zgłosiłem się na zbiórkę, która była na ulicy Towarowej u zbiegu z Alejami Jerozolimskimi, przy torach i stacji towarowej Warszawa Towarowa. Dzięki temu pewnie przeżyłem, bo wszyscy tam zebrani zginęli, stąd straciłem wszelkie kontakty z tamtego okresu, [zostało] tylko to, co mam w pamięci. Mój najbliższy współpracownik Marek Tomczyk po wojnie się nie ujawnił, nie wiadomo, co się z nim stało. Zapomniałem powiedzieć, że nasz szef, dowódca, miał łączniczkę, która miała pseudonim „Władka”. Ona dostarczała wszystkie fałszywe kenkarty i tak dalej, które potem myśmy rozprowadzali wśród osób ukrywających się. Tyle mogę powiedzieć o tej działalności.


Jeżeli chodzi o okres „Żywiciela”, to pierwsze ataki Zgrupowania „Żywiciel” na Żoliborzu były nieudane. Były nieudane ze względu na to, że była ogromna przewaga niemiecka. Żadnego z ważnych obiektów nie udało się zdobyć, chodzi głównie o Dworzec Gdański, chodzi o Cytadelę, chodzi o lotnisko na Bielanach, polowe lotnisko niemieckie, obecnie Babice. Dlatego dowódca pułkownik Niedzielski „Żywiciel” wydał rozkaz 2 sierpnia, żeby wycofać powstańców z Żoliborza do Puszczy Kampinoskiej. Odbył się marsz. Żoliborz w dniach 2 i 3 sierpnia był w ogóle pozbawiony obrony wojskowej. Z tym, że niektóre oddziały zostały, na przykład został porucznik Jasiński pseudonim „Topór”, który około pięćdziesięciu chłopaków zebrał i zorganizował obronę najważniejszych domów. Dzięki temu to przetrwało. Generał „Monter” na wieść o tym, że powstańcy wyszli z Żoliborza wściekł się i kazał natychmiastowy powrót. Nocą wszyscy wracali, obejmowali stanowiska. Wtedy właściwie powstał nowy podział organizacyjny na Żoliborzu. Poszczególne oddziały dostały odcinki do obrony czy do zajmowania. My na Żoliborzu dzielimy Powstanie na dwa okresy: pierwszy zorganizowany własnymi siłami. Powstały trzy plutony, byłem w plutonie porucznika „Jaskólskiego” nazwisko Henryk Czerwiec.

Jak się pan znalazł w „Żywicielu”?

Pierwszy raz się zgłosiłem 4 sierpnia 1944 roku, jak tylko przyszły wojska. Zgłosiłem się do kapitana Zwolińskiego, komendanta placu, czyli dowódcy – kadrowca można powiedzieć – naszego obwodu. On dawał przydziały do poszczególnych plutonów. Chorowałem na dyfteryt. On się bał, że chłopaków pozarażam, bo to jest przecież bardzo zaraźliwa choroba, więc najpierw do lekarza. Oczywiście zgłosiłem się do doktora Kiersnowskiego, który był znany na Żoliborzu. Jego syn zresztą też był w Powstaniu i doktor Kiersnowski wystawił mi zaświadczenie, że jest już ze zdrowiem w porządku. Na tej podstawie dostałem przydział do plutonu. Najpierw plutony nazywały się 1, 2, 3, to były plutony 202, 203, 204, 205. One zostały zdziesiątkowane w pierwszych dniach Powstania i chwilowo zostały połączone w plutony operacyjne.

Podział na Żoliborzu trwał dopóki nie przyszły oddziały leśne. To była druga faza Powstania, znacznie liczniejsza. Oddziały leśne weszły do Warszawy 18 sierpnia po całonocnym przemarszu. Wtedy mniej więcej załoga „Żywiciela” liczyła koło 2500 żołnierzy łącznie z tymi plutonami. Wtedy, to co jest najbardziej znane, był słynny nocny atak na Dworzec Gdański z 20 na 21 i z 21 na 22 sierpnia. Dowodził również oficer oddziałów leśnych major „Okoń”. Zarzucali mu, że atak był bardzo źle przygotowany. Nieprawda, przewaga Niemców była ogromna. Dworzec Gdański był obsadzony bardzo silnie, niemiecki pociąg pancerny był na dworcu. Oddziały leśne w porównaniu do autentycznych oddziałów starych żoliborskich, były świetnie uzbrojone, miały PIAT-y, miały rusznice przeciwpancerne, miały automaty, karabiny maszynowe ciężkie, tak że to było zupełnie co innego.


Zresztą tutaj chcę wspomnieć, że dużo szkody zrobiła akcja „Burza”, która przewidywała dozbrojenie wszystkich oddziałów AK przed dojściem frontu do centrum Polski. W związku z tym szereg ukrytej broni było wysłane w teren, a potem zało jej w Warszawie, po prostu nie przewidywano Powstania w Warszawie. Między innymi do 27. Dywizji Wołyńskiej broń została wysłana. Wtedy dwa ataki się nie udały, nie zdobyto Dworca Gdańskiego, nie przeszły oddziały na Stare Miasto. Były bardzo wielkie straty, koło pięćdziesiąt procent strat oddziałów, które atakowały. Muszę dodać, że dawne oddziały żoliborskie nie atakowały, one były oddziałami osłonowymi. One prowadziły ogień, żeby tamte mogły podejść do wyjściowych pozycji. Atakowały tylko leśne ze względu na to, że były lepiej wyposażone i uzbrojone, ale poniosły ogromne straty.
Po 23 sierpnia 1944 roku, powstała konieczność kompletnego przeorganizowania obrony Żoliborza. Część żołnierzy leśnych się wycofała z powrotem do Puszczy Kampinoskiej, a część została i to duża część. Stąd pochodzi mój 209. pluton, jedna trzecia była żoliborzan, a dwie trzecie było żołnierzy z lasu, nie tylko z Puszczy Kampinoskiej. Może dwa tygodnie przed przyjściem oddziałów leśnych do Warszawy, dotarła bardzo duża grupa Armii Krajowej z Puszczy Nalibockiej. To były oddziały porucznika Pilcha „Góry-Doliny”, on zmieniał pseudonim. Przedarli się aż spod Nowogródka do Warszawy poprzez Modlin, część przeszła do Warszawy. One również zasiliły siły powstańcze. Potem struktura była taka, że część żołnierzy została w Warszawie i potworzone zostały nowe zgrupowania. Obok „Żaglowca”, były jeszcze „Żyrafa”, „Żubr”, „Żbik”, „Żmija” i „Żniwiarz”. Było sześć takich zgrupowań, które walczyły do końca Powstania. „Żaglowiec” od mniej więcej dwudziestego któregoś sierpnia miał ustabilizowany front i wiadome było, czego „Żaglowiec” ma bronić. „Żaglowiec” miał pozycje ustalone od Cytadeli poprzez linię kolejową do zachodniej strony Żoliborza, czyli dzisiaj jak byśmy powiedzieli ulica Popiełuszki, wtedy Stołeczna i dolny Żoliborz. Marymont przechodził z rąk do rąk, trochę Niemcy wchodzili, trochę Polacy. Potem się to ustabilizowało mniej więcej na linii ulicy Potockiej, Niemcy jeszcze zepchnęli nas do ulicy Bohomolca.
Zaczął się drugi etap ustabilizowanego Powstania na Żoliborzu, gdzie już każdy bronił swoich pozycji, właściwie tylko powstańcy odpierali ataki, już nie porywali się na zdobycie czegoś, zwłaszcza Cytadeli. Wtedy wycofywały się oddziały niemieckie z frontu wschodniego do Cytadeli. W dniach 10, 11 września odbył się desant 2. Armii Wojska Polskiego przez Wisłę, który miał połączyć siły z Żoliborzem. Po pierwsze był źle zorganizowany, a po drugie wylądował w fatalnym miejscu, bo przy samej Cytadeli, w fosie Cytadeli. Niemcy mieli świetny ostrzał z góry, a oni właściwie nie mieli żadnej ochrony. Tam jest pomnik tych żołnierzy. Tak to się dalej toczyło. Jeżeli chodzi o mój pluton 209., to w ramach reorganizacji dwudziestego któregoś sierpnia, najpierw mieliśmy miejsce postoju Mickiewicza 27, a potem przeszliśmy na Dolny Żoliborz. Do końca Powstania, czyli półtora miesiąca, czterdzieści dni, byliśmy na Dolnym Żoliborzu.

Jakie miał pan zadania?

Jak przeszliśmy na Dolny Żoliborz, to zajęliśmy kwatery na Sułkowskiego 4, dom do dzisiaj istnieje. Stamtąd były obsadzane stanowiska. Odcinek mieliśmy od ulicy Bohomolca poprzez Promyka, aż do wylotu ulicy Krasińskiego, to trzymał pluton 209. To było metoda wyznaczania patroli. Część trzymała stanowiska dwanaście godzin, potem wracała na kwatery i inna grupa szła. Oprócz tego ponieważ budynek Sułkowskiego 4 był trochę od Wisły odsunięty, dalej był zrujnowany Sułkowskiego 2 – pozycje niemieckie – to myśmy po prostu patrole wysyłali do wysuniętych punktów, żeby mieć orientację co się dzieje. Pozycje niemieckie były tak blisko, że było słychać rozmowy, śmiechy. Po drugiej stronie ulicy Promyka w ogródkach działkowych były ich okopy. Łączność Niemcy prowadzili z Bielan poprzez Wał Nadwiślański.

Oprócz stałej obrony odcinków, mieliśmy przede wszystkim przejmować zrzuty. Zrzuty zaczęły się koło 10-11 września, to były zrzuty radzieckie. 18 września, mniej więcej w południe był słynny nalot amerykańskich samolotów, to były sto dwie fortece. Radość była ogromna, bo myśmy myśleli, że to ląduje Dywizja Spadochronowa generała Sosabowskiego z Wielkiej Brytanii. To były podłużne cygara, wysoko wyglądały jak człowiek. Okazuje się, że to były tak pakowane zrzuty. Dość dużo broni spadło. Sześćdziesiąt procent wylądowało na Powązkach, na Woli poza naszym zasięgiem. Zresztą całe bitwy były, na przykład spadł pojemnik na środku wiaduktu żoliborskiego. Chcieli go Niemcy ściągnąć i chcieli powstańcy ściągnąć. W nocy dopiero sznurek przywiązali i sznurkiem go ściągnęli.
Dla nas, dla „Żywiciela” podstawowe były zrzuty radzieckie. One były bardzo niechlujnie przygotowane, bo źle opakowane. Było tak, że pepesze się uszkadzały, amunicja się rozsypywała, bo była w nietrwałych skrzynkach czy pudłach. One były z niskiej wysokości w nocy zrzucane przez kukuruźniki, słynne dwupłatowce. Myśmy ogniska palili, gdzie to należy zrzucać. W nocy bardzo cichutko samoloty podlatywały i zrzucały. Ciężar to one miały, zasobnik spadł na willę, to przebił całe dwa stropy, aż do parteru doleciał. Jak był wypadek, że na żołnierza spadł, to oczywiście zabił go ciężar. Poza tym one szybko spadały. Amerykańskie miały duże spadochrony i wolno spadały, a rosyjskie szybko, ale jednak pomagali. Dużo pepesz się pojawiło, dużo amunicji się pojawiło i kasze z mięsem w puszkach, kasza gryczana. To była doraźna pomoc.


To trwało do 28 września, kiedy się zaczął generalny atak na Żoliborz od Dworca Gdańskiego, od zachodu i od Marymontu powoli nas spychali. Ostatnie pole bitwy było pomiędzy ulicami Krasińskiego, Mickiewicza, Promyka. W dniu 29 września przyszedł do pułkownika Niedzielskiego meldunek. Jeszcze muszę powiedzieć, że Rosjanie przysłali swojego radiotelegrafistę, żeby miał kontakt z powstańcami i z nimi na Pradze. On informował, co się dzieje. Oni przez radiotelegrafistę zakomunikowali, że 30 września podstawią łodzie, żeby przeprawić resztę powstańców, która została, żeby się przebić. Nie wiadomo z jakich powodów to nie wypaliło, łodzi nie było.
Był atak na Wał Wiślany, przebicie się w kierunku od ulicy Krasińskiego na Wał Wiślany. Wszystkie zgrupowania razem: „Żyrafa”, „Żbik”, „Żubr” i nasz „Żaglowiec”. Ale od wału się cofnęli, bo nie było ani łodzi, ani ostrzału artyleryjskiego, ani żadnej pomocy. Już w ataku na Wał Wiślany nie brałem udziału, dlatego że zostałem ranny w dniu 27 września. Z meldunkiem szedłem z naszego plutonu 209, do dowódcy plutonu 204, który był od strony ulicy Kaniowskiej, Fortecznej, od strony Cytadeli. Po drodze dostałem potężnym odłamkiem w ramię. Nasza sanitariuszka Irena Wolańska „Giza” odprowadziła mnie do szpitala w Forcie Sokolnickiego w parku na Żoliborzu. W forcie, on ma kilka pięter w głąb, siedziało koło trzy tysiące osób cywilnych, które uciekły z terenów zajętych przez Niemców i około trzystu rannych. Komendantem był doktor „Raczek”. On tam się mną zajął. To był komendant sanitarny Żoliborza.

Jakie warunki były w szpitalu?

Warunki były fatalne, byłem uznany za stosunkowo lżej rannego. Miałem odłamek, zostawiłem sobie, potem mi przepadł. Żeby on mnie uderzył ostrą krawędzią, to pewnie by mi rękę całą obłupał, ale on mnie uderzył na płask. Miałem mocne stłuczenie. Kapitulacja zastała mnie w forcie. Podeszli Niemcy z samego rana, już świtało, o szóstej. Kazali wychodzić. Wszyscy zaczęli wychodzić. Nas rannych przewieźli do szpitala w Pruszkowie. Jeszcze do dziś mam kartkę przyjęcia do szpitala. W szpitalu w Pruszkowie pracowali też lekarze polscy. Dowódcą był Niemiec sądząc z podpisu, Keller się nazywał. Lekarze, ponieważ orientowali się w sytuacji, u mnie to nie była rana, to było uderzenie, bardzo mocno obandażowali całą rękę, żeby to było na pokaz. Na skutek tego zostałem zwolniony do Guberni, nie wywieziony do szpitala jenieckiego.

Pojechałem do Radomia.

Wróćmy do Powstania, proszę opowiedzieć o rusznicy przeciwpancernej.

Część rusznic pochodziła stąd, że zdobyczne przynieśli żołnierze z Puszczy Kampinoskiej, a potem były ze zrzutów. Rosjanie pakowali je po pięć w długich pojemnikach i to zrzucali. To rzeczywiście była broń toporna, ale skuteczna, przebijała pancerze czołgów. Myśmy front trzymali od strony ulic Bohomolca, Promyka, ale nocami Niemcy buszowali czołgami, wjeżdżali. Jak się nie miało działek przeciwpancernych, to czołg się nie bał broni piechoty, że tak powiem. Liczyli się tylko z tym, że butelkami mogą być obrzuceni. Zapomniałem dodać, że myśmy oprócz obrony odcinków mieli zorganizowane zaopatrzenie. Byli wyznaczeni do noszenia i wyznaczeni do obrony żołnierze. Chodziliśmy po olej, na którym wszystkie posiłki przyrządzał nasz oddziałowy kucharz. Olejarnia się mieściła na Marymoncie, to było w dawnym pałacyku Norblina, obecnie nie ma śladu po tym. Był staw i nad tym był pałacyk, tam były duże, ogromne zapasy oleju. Co jakiś czas trzeba było po olej pójść, zaraz za tym byli Niemcy. Poza tym była piekarnia Niemca Schellera czy Schillera, który też się mieścił na Marymoncie i który o dziwo był bardzo pozytywnie nastawiony wobec powstańców. Dawał mąkę, wypiekał nawet chleb. Po chleb się tam chodziło dopóki Niemcy nie spalili piekarni. Jeszcze dochodziły funkcje zaopatrzeniowe.

Czyli prowiant był?

Do czasu oczywiście. Natomiast na Żoliborzu był generalny warzyw. Kiedyś przy samym Dworcu Gdańskim były baraki dla bezrobotnych. Tam bezrobotni pozakładali sobie działki, mieli kartofle, różne rzeczy. Niemcy baraki spalili, ludność wyrzucili, działki zostały. Podziwiałem, jak myśmy mieli pozycje od strony Dworca Gdańskiego w domach miejskich, to jest Aleja Wojska Polskiego 29, 31, jak kobiety pełzały pod samymi niemieckimi pozycjami po kartofle, po marchew, pietruszkę. Wybierały się, bo nie miały co jeść. One buszowały między polskimi a niemieckimi pozycjami.

Miał pan kontakt z ludnością cywilną?

Oczywiście, bo wszędzie w domach przeważnie byli, tak samo w willach na dolnym Żoliborzu, chociaż tam dużo uciekło, bo Niemcy „szafami” ostrzeliwali. Ogromna ilość ludności zebrała się w Forcie Sokolnickiego w Parku Żeromskiego. Jak liczą, tam było koło trzech tysięcy ludzi w kilku kondygnacjach, a na wierzchu był szpital powstańczy.

Jakie było nastawianie ludności cywilnej do powstańców?

To zależy jakiej. Ludności inteligenckiej czy pochodzenia wojskowego, z rodzin wojskowych, to było dobre. Tak się jednak liczyło, że to się skończy powodzeniem, taka była świadomość. Natomiast część Żoliborza była socjalistyczna. Była Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, stamtąd się Bierut wywodził, Tołwiński, wszyscy lewicowi czołowi działacze oraz baraki, które potem zostały spalone przez Niemców, to ci byli bardzo wrogo nastawieni. Pokazać się pojedynczo w forcie wśród ludności było nawet niebezpieczne. W kilku trzeba było chodzić, bo tam padały różne groźby.



Jak wyglądała służba? Czy pomiędzy jednym zadaniem, a drugim był czas wolny?

Tak, oczywiście. Miało się ileś godzin wolne. W tym czasie jak jeszcze nie było normalnej organizacji, to w zasadzie jak człowiek złapał chwilę, to pospał. Potem jak już organizacja wojskowa zapanowała, to oczywiście. Myśmy mieli miejsce postoju na Sułkowskiego 4. W pokojach parterowych były posłania pod oknami, pod parapetami, bo wpadały pociski karabinowe. Można było odpocząć. Reszta była na swoich posterunkach. Potem to się zmieniało.

Mama miała z panem kontakt?

Zdołałem być dwa razy w domu. Mój przyjaciel był w plutonie 204, zginął w ostatnim dniu Powstania. Myśmy się raz przypadkiem spotkali w domu u mojej mamy. U mojej mamy w piwnicy spało jedenaście osób, uciekinierów z innych domów bliżej Cytadeli. Drugi raz był nawet humorystyczny, dlatego że w naszym plutonie 209 było dwóch Niemców. Jeden Niemiec miał na imię Alek albo Albert, z pochodzenia był Holendrem, niemiecki folksdojcz wzięty do wojska niemieckiego, on skądś uciekał. Drugi to był rodowity Niemiec, miał pseudonim „Anton”, on był specjalistą od wszelkiej broni maszynowej, głównie od uzbrojenia czołgów, bardzo cenny człowiek. Był w wojsku w Powstaniu. Myśmy nawet dochodzili do tego, jak to się stało, że on się tutaj znalazł. Nie umiał słowa po polsku. Okazuje się, że on był na urlopie z frontu wschodniego w Niemczech u rodziny i wracał z powrotem na front wschodni. Powiedział, że za żadne skarby już tam nie wróci.
W rejonie Modlina uciekł z pociągu i trafił do powstańców w lasach w Kampinosie. Nie wiem, dlaczego oni się zgodzili, to było bardzo ryzykowane, takiego przyjmować, żeby to był Polak w wojsku niemieckim, jeszcze byli Ślązacy. On był rzeczywiście lojalny, tylko prosił, że do swoich nie będzie strzelał, ale wszelką reperację karabinów maszynowych, jak się zaciął czy wymontowanie z czołgów, to wszystko robił. O dziwo, on się dostał do niewoli, był w Altengrabow jako powstaniec i nikt go nie zakapował. Jako Niemiec przetrwał całą wojnę. Jakby się Niemcy dowiedzieli, to by byli bardzo uradowani, że takiego dorwali, ale nikt go nie wydał.


Był dość śmieszny moment. Tak się u nas złożyło, że w domu był większy zapas papierosów. Papierosy miałem. Miałem wartę ze cztery godziny, jeszcze jak było miejsce postoju naszego dowództwa na Mickiewicza 27. Tam przed dawną cukiernią Dakowskiego była wartownia. Tam się wartę trzymało, przepustki sprawdzało i tak dalej. Miałem wartę trzy godziny czy cztery. Za papierosy kolega za mnie stanął, a ja wyskoczyłem do domu. Wziąłem „Antona”. On był o dziwo bardzo ciekawy. Przyszedł i przerażenie, bo był normalnie ubrany, w oryginalnym niemieckim hełmie, w ogóle słowa nie umiał po polsku. Oni myśleli, że weszli Niemcy. Jeszcze głupio zrobiłem, bo pierwszego wpuściłem do domu. Potem się wszystko wyjaśniło. Podjadł tam sobie, ale przeżył. To wszystko.
Najbliżsi moi koledzy: Bronisław Kierzkowski pseudonim „Roman” z naszej sekcji, z naszego plutonu, zmarł parę lat temu. To był malarz współczesny, nawet profesor Akademii Sztuk Pięknych po wojnie. Rechnio jeszcze żyje, mam z nim kontakt, Kubalski w Puławach mieszka. Właściwie to wszystko, jakie mamy teraz kontakty z naszej sekcji, z plutonu jest trochę więcej, kilku jest jeszcze. Szarże już powymierały, byli przecież starsi.

W momencie kiedy był czas wolny, dwa razy był pan w domu u mamy…

To znaczy nieoficjalnie, urwałem się, bo nie było wolno, bym musiał dostać przepustkę, żeby wyjść.

Co się robiło w czasie wolnym?

W czasie wolnym to się spało. Naprawdę byliśmy okropnie zmęczeni; jednak powstańców było mało. Pamiętam, jak kiedyś wycofali mnie z ulicy i spałem na Sułkowskiego 4 na naszych kwaterach. Przyleciała jedna z łączniczek, widać było zmordowana zupełnie, tylko zdjęła bluzę, spódnicę, koło mnie się położyła i żeśmy spali. Nikomu nie przyszło do głowy… Troszeczkę jestem nastawiony sceptycznie do romansów, które rzekomo były między sanitariuszkami, łączniczkami, a oficerami. Może pojedyncze, poszczególne, ale naprawdę nie było to w głowie. Ludzie byli za bardzo zmęczeni, żeby tam jakieś ubawy…



Czy było życie religijne, msze, nabożeństwa w waszym oddziale?

W moim nie, ale wiem, że w innych tak. Kilka dni byłem u Sióstr Zmartwychwstanek, delegowano kilku żołnierzy z naszego plutonu. Tam było Zgrupowanie „Żyrafa” i oni organizowali obronę klasztoru. Niemcy zgromadzili tam duże siły. Oni przedtem bronili się z piwnic i z okienek, a potem jednak doszli do wniosku, że należy ufortyfikować parter. W związku z tym nosiliśmy bardzo duże ilości worków z piaskiem na okna. Klasztor się bronił do końca. Właściwie poza ogólną ofensywą na Żoliborz 28 września, to w zasadzie wszystkie obiekty były bronione. Jak gdzieś było słabo, to odwód rzucali. Tak że Żoliborz się trzymał, tylko było coraz gorzej, żywności owało, szpitale były przepełnione.

Jak było z wodą?

W niektórych podwórkach były studnie, stamtąd brali. Dokładnie nie potrafię powiedzieć gdzie, na przykład brał nasz kucharz. Kuchnia była na Mickiewicza i myśmy stamtąd nosili w kociołku zupę. Natomiast ludność, która mieszkała przy Cytadeli chodziła nocami. Tam teraz jest fosa Cytadeli, jest mały parczek i płynie rzeka Drna. Przed wojną i nawet troszkę po wojnie, to pamiętam jak płynęła ta rzeczka. Ona płynęła pod torami Dworca Gdańskiego na ukos, jak jest generała Zajączka, pod domem na Mickiewicza i wypływała przy fosie z Cytadeli, normalnie potoczek płynął. Z tego potoczku brali wodę, potem do Wisły wpływał. Dzisiaj zrobili małą zaporę, zalew jest, łabędzie, kaczki pływają na Drnie. Cała skarpa warszawska była pełna strumieni, stąd nazwy Żurawia od Żurawki. Na Żoliborzu rzeka Półkówka płynęła, tam gdzie teraz jest ulica Mickiewicza. To był teren bardzo nawodniony. Z wodą pitną nie było kłopotu, ogromny był wody do gaszenia pożarów. Mam przyjaciela, który był w plutonie straży ogniowej – kapral Jerzy Perchuć „Niemen”. Straż ogniowa została zmobilizowana i była jako 259. pluton AK. Oni gasili pożary. Praktycznie tak gasili, że rozwalali dachy, bo gasić nie było czym. Między innymi palił się kościół Stanisława Kostki, też na Żoliborzu, więźba dachowa.
Wyżywienie, nie wiem jak sobie ludzie radzili. Troszkę mieli zapasów, troszkę grzebali w ziemi. Były gromadzone zapasy w ramach przygotowania do Powstania. Między innymi w szkole przy Czarnieckiego mieli kaszę, mąkę, soję, były duże zapasy. Poszedłem tam po Powstaniu, to żywność była nie do końca wykorzystana. Myśmy w wojsku jedli soję na okrągło. Do dzisiaj patrzeć nie mogę na soję, na oleju była zupa, albo smażona na oleju. Coś strasznego to było, ale nic innego nie było.

Później trafił pan do Radomia. Co się z panem tam działo?

W Radomiu oczywiście jak w całej Generalnej Guberni poza Warszawą polowali na warszawiaków. Niemcy byli specjalnie uczuleni – w Krakowie, w Radomiu było tak i w Częstochowie. Jak pojechałem do Radomia, tam miałem rodzinę, zameldowałem się, to zaraz mnie wyłowili na okopy. Jeździłem na okopy na obrzeża Radomia, pod Jedlnię, wożono nas codziennie rano samochodami. Wojska rosyjskie już były blisko Radomia pod Jedlnią.
Na noc wracałem do domu. Na cały dzień na okopy brali. Nawet coś tam Niemcy płacili za pracę w okopach. Tylko się baliśmy, żeby nie wywieźli, bo jak się cofali, to zabierali ze sobą. Szczęśliwie się udało, że nie. Zresztą dość niespodziewanie oddali Radom. Walka o Radom była jedną noc. Myśmy całą noc słyszeli strzelaninę, w piwnicach byliśmy. Rano słyszymy rozmowę po rosyjsku, już z ulicy było słychać rozmowę po rosyjsku. To nie było pewne, bo w Radomiu było masa własowców, którzy razem z Niemcami bronili Radomia w dywizji generała Własowa. Niemniej Rosjanie bardzo szybko zajęli, dosłownie weszli do Radomia jak rzeka – i piechota i czołgi. Niektórzy byli tak pijani, że nie mogli iść. Czołgista jechał główną ulicą Żeromskiego, w kamienicę wjechał, bo załoga była tak podpita. Oni im dawali wódkę przed szturmem. Wszędzie: „Dawaj wódki”. Wchodzili jak to oni, już nie trzeba tego opowiadać. Ale Niemców rzeczywiście przegonili błyskawicznie. Część Niemców nie zdążyła uciec, ale co gorzej część własowców. Potem ich wszystkich zebrali, zaprowadzili do parku. Wszystkich Rosjan współpracujących z Niemcami rozstrzelali. Oni tam prosili, nic nie pomagało. Zaraz wybrałem się piechotą do Warszawy.

Kiedy pan był w Warszawie?

W Warszawie byłem 21 stycznia 1945 roku. Żoliborz był zupełnie pusty, nawet trzeba było obchodzić, że teren jest zaminowany – były posterunki wojska ludowego – trzeba było przechodzić ogródkami, ulicami nie przepuszczali. Potem rozminowywali cały teren. Nic się nie działo specjalnie, pracy nie było. Potem zorganizowali wojskową komendę uzupełnień. Zaczęli rejestrować mężczyzn, którzy się tam meldowali. Właściwie myśmy się jeszcze nie orientowali, jaka jest sytuacja, co to jest za ustrój. Przecież władze były polskie. Do komendy wojskowej na Mirosławskiego się zgłosiłem. On mnie pyta, czy byłem w Armii Krajowej, czy brałem udział w Powstaniu. Powiedziałem, że tak. Po jakimś czasie zorientowałem się, że to ogromny błąd, bo nie należało tego mówić. Ale szczęśliwie widocznie ewidencję zgubili czy coś. Następnie już podałem do książeczki wojskowej, że nie byłem nigdzie, to za mną nie szło.

Nie miał pan żadnych nieprzyjemności?

Owszem, groziły nieprzyjemności. Organizacja AK żoliborska usiłowała się zorganizować, co zrobiło wiele oddziałów, tak samo „Zośka”, „Parasol”, wszystkie zrobiły te same błędy, stąd procesy i inne represje. Wyrzucili z okna Rodowicza z „Zośki”. Zaczęły krążyć informacje, żeby się zorganizować. Pierwsze spotkanie odbyło się na plebani na ulicy Gdańskiej u księdza Trószyńskiego, starszy mocno pan, pseudonim „Alkazar”. On był kapelanem AK na Żoliborzu. Zorganizowało się jakby wstępne spotkanie. Potem po jakimś czasie zrobili drugie spotkanie, żeby środowisko akowskie zorganizować. Na to spotkanie przyjechało paru panów z Urzędu Bezpieczeństwa. Powiedzieli, że my uprzedzamy, że mamy namiary, że jeżeli to się jeszcze raz powtórzy, to wszyscy pójdą siedzieć. Natomiast księdza aresztowali. Siedział chyba dwa albo trzy lata za zorganizowanie spotkania.

Kiedy to się zaczęło organizować?

To był marzec, kwiecień 1945 rok, odbyły się dwa spotkania, na tym się skończyło. Potem dopiero, to był rok 1983, jak wolno było oficjalnie organizować środowiska akowskie, to wtedy powstało nasze środowisko „Żaglowca”, „Żywiciela” ogólnie biorąc.

Pana po sądach nie ciągano?

Nie ciągano. W pracy nie podawałem, że byłem w Armii Krajowej. Zrobiłem pierwszy błąd, jak się rejestrowałem w służbie na Mirosławskiego. Myślałem, że to normalne, że się w czasie wojny gdzieś było, ale okazuje się, że wszystko zależy gdzie.

Kiedy się państwo dowiedzieli, co się stało z tatą?

Myśmy się dowiedzieli niestety z wydanych w Londynie List Katyńskich, staraliśmy się i przez Watykan, i przez Szwajcarię, Czerwony Krzyż. Między innymi pisaliśmy do Ambasady Polskiej w Moskwie. Stamtąd dostaliśmy odpowiedź, że taki nigdy nie przebywał na terenie Związku Radzieckiego, co było ewidentnym kłamstwem, bo listy ojciec przesyłał, więc przebywał. Był internowany na Litwie w miejscowości Kwedarna. Tam byli internowani polscy oficerowie, a potem go przewieźli do Starobielska. Jest pochowany w Starobielsku. Jest na liście. Dopiero jak wyszły Listy Katyńskie wydane w Londynie, to tam znaleźliśmy ojca i kuzyna Wernera, który był porucznikiem, też w Starobielsku zginął razem z ojcem. Tak to wyglądało.
[W] pracy nigdzie się nie przyznawałem, że byłem [w AK], bo to na pewno nie byłoby dobrze widziane.

Jak pan teraz myśli o Powstaniu, mając tą wiedzę, to jak pan, może nie ocenia, bo ocena Powstania to nie od nas zależy…

O ocenę to jeszcze pokolenia się będą spierać.

Co pan w ogóle myśli o Powstaniu?

Jest książka Jana Ciechanowskiego „Powstanie Warszawskie” wydana w Londynie, która jest bardzo krytyczna wobec Powstania. Mi się bardzo nie podobała, bo ona jest aż bezkrytyczna, jest negatywnie napisana. Ale teraz Davies napisał na ten temat. Uważam, że zrobiono błąd, że część broni z Warszawy wysłano w teren. Nikt nie liczył, że będzie Powstanie, a chcieli wzmocnić dywizje kresowe, wołyńską, wileńską, lwowską, które Rosjanie natychmiast rozbroili. To był błąd. Oczywiście, dwieście tysięcy zabitych, miasto zniszczone. Po pierwsze Niemcy mieli i tak plany ewakuacji, już były wydrukowane afisze, że cała ludność ma opuścić Warszawę, bo to jest miasto frontowe i tak dalej. Prędzej czy później mężczyźni musieliby wyjść. Natomiast cała rzecz w tym, wszyscy generała „Montera” oskarżali o to, że on pojechał na rekonesans na wschód od Warszawy i przywiózł wiadomość, że Rosjanie są już pod Warszawą. To było znakiem do Powstania, żeby nie dopuścić, żeby wojska rosyjskie zajęły Warszawę, tylko żeby już zastały władze polskie i administrację polską w Warszawie. „Monter” podał to kłamliwie. Rosjanie rzeczywiście w przeddzień, gdzieś 25, 26 lipca 1944 roku ponieśli ogromną klęskę na przedpolu Warszawy pod Radzyminem, pod Markami. Tam było sto czy ileś czołgów zniszczonych, oni myśleli, że z marszu dojdą do Wisły. Okazało się, że tam była dywizja SS Göring, SS Galizien. Generał Chruściel czyli „Monter” doskonale o tym wiedział. Na naradzie, która była u generała Komorowskiego po prostu skłamał, że już Rosjanie są na przedpolach Warszawy, kiedy wiedział, że zostali odepchnięci aż po Wyszków. Oni potem kłamali, że w ogóle się musieli reorganizować, nie mogli pomóc.
Przecież myśmy mieli po siedemnaście, szesnaście lat. Już się od miesięcy człowiek szykował. Moim zdaniem jeżeliby nawet dowództwo określiło, że nie należy Powstania robić, to młodsi oficerowie by się poderwali, bo taki był nastrój. Na pewno to było nieracjonalne. Pierwsze oddziały żoliborskie, które w dniach 1–2 sierpnia 1944 roku miały po parę karabinów, parę pistoletów, Cytadelę chciały zdobywać. Trzeba było przynajmniej ataków nie robić, bo masę ludzi zginęło. To był zryw.

Nie dało się tego utrzymać.

Nie dało się utrzymać. W końcu powstańcy jakby nie chcieli, też by powiedzieli: „Tam nie idziemy”. Oficerowie ciągle mówili: „Broń trzeba zdobyć na Niemcach”. To było hasło pierwszych dni. To nie było łatwe, przecież Niemcy byli świetnie uzbrojeni. Jestem zdania, że ono i tak by wybuchło; to nie jest sprawa milczenia, a że dowództwo tego chciało, to też jest prawda. Dowództwo miało swoje plany. Wtedy generał Sosnkowski był naczelnym dowódcą wojska w Londynie, był przeciwny. Jeszcze w przeddzień Powstania przysłał telegram, że nie rozpoczynać, nie daje rozkazu, ale rozpoczęto. Tak się stała historia.

Drugi raz by pan poszedł do Powstania?

Poszedł, jakbym miał tyle lat, oczywiście teraz nie. Jak ojciec mi opowiadał, to samo było z Legionami Piłsudskiego. To była garstka ludzi, która wybrała się z Krakowa. Wszyscy się stukali w czoło, jak się mocarstwa biją, to po co tam dwustu czy trzystu legionistów. Potem to się rozrosło, były dwie brygady.



Warszawa, 15 maja 2007 roku
Rozmowę prowadzi Aleksandra Żaczek
Leszek Henisz Pseudonim: „Lech” Stopień: strzelec, obsługa rusznicy przeciwpancernej Formacja: Obwód „Żywiciel”, Zgrupowanie „Żaglowiec” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter