Władysława Wolańska „Iwa”, „Ita”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Władysława Wolańska, z domu Korczak. Urodziłam się w Warszawie 22 listopada 1925 roku. Najpierw byłam w „Szarych Szeregach”, i miałam pseudonim „Iwa”, później w Armii Krajowej, pół roku później wstąpiłam, kiedy powstała Armia Krajowa w 1942 roku i pseudonim miałam wtedy „Ita”. Brałam udział w Powstaniu [Warszawskim] na Mokotowie w Pułku „Baszta” od 1 sierpnia do 27 września [1944 roku], kiedy nastąpiła kapitulacja Mokotowa.

  • Proszę opowiedzieć nam trochę o sobie sprzed wybuchu wojny. Do jakiej pani chodziła szkoły?

Pochodzę z rodziny od wieków warszawskiej. Mieszkałam na Mokotowie, tak się złożyło, że całe życie mieszkałam na Mokotowie. Chodziłam do szkoły podstawowej [numer 36] na ulicy Kazimierzowskiej [róg Narbutta], także na Mokotowie, a później chodziłam na komplety do Gimnazjum Królowej Jadwigi i małą maturę zdałam w roku w 1944 roku, tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Właśnie w Gimnazjum Królowej Jadwigi była drużyna harcerska „Szare Szeregi” czternastka, do której w 1942 roku wstąpiłam i tam odbywałyśmy szkolenie zarówno sanitarne jak i z obsługiwaniem się z bronią, chodziłyśmy nawet na wyprawy do lasu żeby oswoić się z terenowymi oznakami, zdobywanie jakichś ukrytych przedmiotów i w tym samym roku… [Pół roku później, także 1942 roku, gdy powstała Armia Krajowa, wstąpiłam w jej szeregi, zostałam zaprzysiężona do tak zwanego małego wywiadu].

  • O tym opowie pani troszkę później, jeszcze wróćmy do czasów sprzed wojny. Czy mogłaby pani opowiedzieć trochę o swojej rodzinie, czym się zajmowali rodzice?

Moi rodzice to była średnia klasa urzędnicza warszawska. Miałam dwóch braci, z tym że jeden [starszy aż z 1915 roku] w 1940 roku dostał się na [wschodzie, w Chełmie do obozu]. Tam został wywieziony do Związku Radzieckiego i jak się tworzyła Armia Andersa, to razem z Armią Andersa wydobył się jako pierwsze oddziały polskie i [do Arabii (cztery lata i cztery miesiące nie było od niego żadnej wiadomości)] w czasie Powstania Warszawskiego [w Polsce], [on] walczył pod Monte Cassino. W czasie Powstania nawet brał udział w przylatywaniu nad Warszawę ze zrzutami.

  • Jak się nazywał pani brat?

Robert Marian Korczak. [Po wyzwoleniu Warszawy i zakończeniu wojny wrócił do Polski w 1946/47 roku. Obecnie nie żyje]. Drugi brat Ryszard Antoni Korczak [urodzony w 1923 roku], który razem ze mną był w akcji w tej samej kompanii, on jeszcze żyje, jest dwa lata ode mnie starszy, jest w gorszej formie fizycznej, więc dużo ciekawych rzeczy mógłby opowiedzieć, tylko źle słyszy, nie bardzo widzi, więc nie wiem czy nie byłoby to dla niego bardzo stresujące, takie przeprowadzenie wywiadu.
Do akcji poszliśmy właściwie do tej samej kompanii na Mokotowie [„Baszta”], nie tylko ojciec nas żegnał, to znaczy [mnie] z bratem właśnie Ryszardem Antonim Korczakiem i jeszcze szła [z nami] moja kuzynka „Lutyk” Stefania Skwirowska, jej brat [Stanisław Skwirowski pseudonim „Prus”], który też brał udział na Mokotowie w „Baszcie”. Całą czwórką byliśmy w czasie akcji na Mokotowie [od 1 sierpnia do 27 września 1944 roku].

  • Jak pani wspomina sam wybuch wojny? Pani była w tym czasie w Warszawie?

Ma pani na myśli 1939, tak? Byłam dzieckiem, mogę powiedzieć, bo to miałam jakieś niecałe czternaście lat. Oczywiście pamiętam, że mój ojciec należał, chodził, właśnie takie były oddziały obywatelskie pomocnicze, więc brał udział w takiej pomocy społecznej, można powiedzieć. Całą wojnę, w czasie okupacji byłam w Warszawie. Były to dla nas tragiczne chwile, dlatego że coraz to ktoś się znajdował na liście rozstrzelanych, ponieważ Niemcy urządzali nam [łapanki], co dla młodego pokolenia to jest jakimś pojęciem w ogóle niezrozumiałym, że raptem jest blokada [ulic, podjeżdżały samochody niemieckie, tak zwane budy i łapało się do nich napotkanych ludzi].
Pamiętam też z tego okresu, że ludzie w stosunku do siebie byli niesłychanie życzliwi i o jakimś [wzajemnym] donoszeniu [nie słyszałam], w tym okresie w ogóle nie było mowy, ponieważ jeden drugiego uprzedzał, że tam jest łapanka i że musisz, no właśnie, uniknąć, wyskoczyć z tramwaju, czy coś takiego. Albo takie incydenty, że jedziemy tramwajem, wiadomo że pierwszy przedział w tramwaju był przeznaczony dla Niemców, nur für Deutsche i oddzielony, [przedziały] zatłoczone w ogóle były, bo [było] tylko jedno wyjście dla nas, dla Polaków. Raptem jeden drugiego [spotyka znajomych], którego dawno nie widział, mówi: „Co ty robisz?!”. „Ukrywam się”. To jest w ogóle nawet już w czasach powojennych nie do pomyślenia, bo wzajemnie się baliśmy jeden drugiego, czegoś takiego nie było, ludzie naprawdę byli w stosunku do siebie [życzliwi]. W tej chwili powiedzenie „solidarność” to jest takie bardzo może wytarte [słowo], takie może spopularyzowane, ale wtedy naprawdę ludzie dla siebie byli bardzo życzliwi [i pomocni]. „Gdzie się ukrywasz?”. On jeszcze podpowiedział adres swój i było dobrze, oczywiście z wyjątkiem folksdojczy, którzy donosili, bo to już musiało być takie sterowane.
Pierwszy rok, jeżeli chodzi o szkołę, jak się rozpoczęła [wojna], to ja już byłam po szkole podstawowej, wobec tego już albo na kompletach, albo pierwszą klasę gimnazjalną kończyłam u Platerki, Cecylii Plater [na ulicy Pięknej], bo dwie były [szkoły imienia] Emilii Plater i Cecylii Plater, na Pięknej. Tam [uczęszczałam do siódmej klasy], bo sześcioklasowa była wtedy szkoła podstawowa i tą pierwszą klasę myśmy przerabiali właśnie w tej siódmej. Ale począwszy od następnej klasy to już [zajęcia odbywały się] na kompletach i to było moje Gimnazjum Królowej Jadwigi, które ukończyłam małą maturą [zdaną] tuż przed Powstaniem [w 1944 roku].

  • Gdzie odbywały się takie komplety?

Komplety odbywały się oczywiście w prywatnych mieszkaniach. Zwykle to były pięcio-, sześcioosobowe zespoły, do każdego kolejno nauczyciele przychodzili, to było bardzo uciążliwe… Ja na przykład miałam takie spotkania na Wilczej u państwa Rogowskich, moja koleżanka [Kalina Rogowska], która nie żyje już nota bene, a później u drugiej koleżanki [Teresy Kuklińskiej] na [ulicy] Twardej, więc duża odległość. Zarówno nauczyciele i my musieliśmy się tam przedostawać. Z tym że Niemcy, jeżeli chodzi o [tajne] nauczanie, oni nie byli tym zainteresowani, oni mieli większe [sprawy], szukali jakiejś konspiracji, a nie [szkoły]. Takie charakterystyczne, był komplet u państwa Rogowskich, to był profesor biologii, było bardzo piękne, duże mieszkanie na Wilczej i na jednym poziomie były tylko dwa lokale. Jeden lokal to właśnie państwo Rogowscy zajmowali, a drugi lokal zajmowała jakaś folksdojczka, z Niemcem mieszkała. Młodzież [u państwa Rogowskich] się schodziła i tam jeszcze nie tylko my mieliśmy komplety, ale starsza siostra mojej koleżanki [Barbara Rogowska], u której komplety były, należała już wtedy do Armii Krajowej [oddział wileński i tam odbywały się spotkania partyzanckie].
To była tak zwana Armia Krajowa Wileńska, tak że tam multum młodzieży przychodziło, mężczyźni wcale się nie ukrywali, bo lubili chodzić w bryczesach, w butach z cholewami, mogli tylko wtedy wyżywać się i tam też odbywały się szkolenia bojowe. Myśmy się uczyli o broni, jakie to są rodzaje broni i [jak obsługiwać]. Niestety ta rodzina bardzo tragicznie [skończyła], bo profesor był zaraz aresztowany jak tylko wkroczyły wojska ze wschodu, bo to był kolega profesora [Raabego], profesor [Raabe był] w Lublinie i był wtedy [też] ambasadorem w Związku Radzieckim, więc on bardzo szukał [profesora] Rogowskiego [swojego przyjaciela]. Oni jak przyszli tylko, to zaraz się zapytali: „Profesor Rogowski?”. On się zjawił i już ślad [po nim] zaginął. Natomiast ta grupa wileńska Armii Krajowej, oni wyjechali gdzieś, no może w tej chwili precyzyjnie nie powiem daty, ale gdzieś w 1943 roku, pojechali w kierunku Wileńszczyzny i tam zostali oczywiście zdekonspirowani, [rozbrojeni] i aresztowani, część [z nich zginęła].

  • Jak często odbywały się takie komplety?

[Komplety gimnazjalne odbywały się] codziennie i trzeba było się [z lekcji na lekcję przygotowywać], dlatego że nie było mowy żeby się nie nauczyć, bo jak nauczycielka przychodziła, bo myśmy nie byli tacy strasznie bohaterscy, że ponieważ okupacja, nauczyciel się poświęca, to trzeba się uczyć, tylko niestety młodzież jak to młodzież, chętnie zagadywaliśmy [nauczycieli] na różne tematy, ażeby ta lekcja minęła, ale nie zawsze się udało, że minęła, więc wtedy odpytywano nas na każdej lekcji [na bieżąco]. Tylko [ta forma nauczania była kosztowna], bo trzeba było płacić za te komplety [dość pokaźną sumę].

  • Z czego utrzymywała się pani rodzina w czasie wojny?

Mama moja nigdy nie pracowała, a ojciec pracował w biurze, no i to była kiepska urzędnicza pensja, do tego stopnia, że [nie zawsze starczało na pokrycie wszystkich potrzeb. Na przykład sobie] przypominam, [że] miałam od chrztu świętego łańcuszek złoty i medaliczek, w którymś momencie żeby zapłacić za te komplety, no nie starczało rodzicom, więc: „Musimy to sprzedać, żeby zapłacić”. Tak że było [bardzo] skromnie.

  • W jaki sposób dostała się pani do konspiracji?

Jeżeli chodzi o „Szare Szeregi”, to tak jak [już mówiłam], że w gimnazjum była drużyna i była koleżanka ze starszej klasy, ona była już absolwentką Gimnazjum Królowej Jadwigi i studiowała medycynę potajemnie. Ona zorganizowała naszą drużynę. Charakterystyczne jak żeśmy [przyjęły] pseudonimy, że wszystkie pseudonimy nasze, nas było tam pięć czy sześć koleżanek, wszystkie miałyśmy na „I”, a w środku była litera własnego imienia, czyli stąd była „Iwa”. Koleżanka moja, która [miała na imię] Teresa, to była „Ita”. Ja przejęłam jej pseudonim, ale już w Armii Krajowej. [Nasza drużynowa Janeczka] była bardzo represjonowana, bo przeżyła Powstanie Warszawskie, nie wiem gdzie, ponieważ unikała wszelkich kontaktów, więc nie wiem zupełnie co się z nią dzieje, czy skończyła studia, czy nie, nie umiem powiedzieć.
Natomiast jeżeli chodzi o Armię Krajową, to pół roku potem [na jesieni 1942 roku] wstąpiłam [w jej szeregi], wprowadziła mnie moja kuzynka właśnie, Stefania Skwirowska, bo ona już była w tej organizacji i myśmy zostały zaprzysiężone do grupy małego wywiadu, tak że myśmy się zajmowali, bo to chłopcy też oczywiście byli, ruchami wojsk niemieckich [na terenie Mokotowa]. Czyli obserwowaliśmy, myśmy mieli za zadanie [obserwację punktów] na Rakowieckiej, Stauferkaserne, później na Kazimierzowskiej [róg Narbutta]. Tam gdzie stacjonowały wojska [niemieckie], to myśmy tam chodzili na dyżury i jak oni wychodzili na jakieś ćwiczenia, to myśmy ich wszystkich liczyli, po to żeby się zorientować jakie są siły w Polsce przed wybuchem Powstania [Warszawskiego]. To było szalenie ważne, bo armia niemiecka była [wtedy] bardzo rozbita, bo wracała ze wschodu, więc oni byli szczątkowo porozbijani.
To był nawet moment chyba, w tej chwili uważam za słuszny, że wtedy właśnie [Powstanie] wybuchło, ale trzeba było mierzyć jakie to są siły, więc myśmy to [robili]. To było niebezpieczne, dlatego że nie było domofonów, więc na przykład na Rakowieckiej, na Kazimierzowskiej, na rogu Narbutta i Kazimierzowskiej, to był ten punkt, który ja obserwowałam. [Miałam dyżury] dwa razy w tygodniu. Po prostu wchodziłam na klatkę schodową i z okna, bo można było wejść na klatkę schodową, bo nie było domofonów, więc można było wejść i z klatki schodowej liczyłam jak oni wychodzili czwórkami, bo oni wychodzili gdzieś na ćwiczenia. Gorzej było na Rakowieckiej, bo na Rakowieckiej ten punkt Stauferkaserne to było naprzeciwko więzienia mokotowskiego, no to tam trzeba było pozorować jakieś [sytuacje]… Nie było ani przystanku, nie można było tam się zatrzymywać, trzeba było jakoś spacerować. Ale na przykład mnie, to się udało, że nigdy mnie tam jakoś nie zgarnęli, natomiast moją kuzynkę, jakiś folksdojcz, który ją znał, bo ona mieszkała też na Rakowieckiej, na rogu Wiśniowej, to on kiedyś przyszedł do domu i uprzedził ją, że on wie, że ona takie informacje tu zbiera i żeby ona przestała to [robić]. Tak to wyglądało.

  • Jak to się skończyło? Nie przestała?

Nie, no nie przestała, oczywiście, że nie. Natomiast jej brat [Stanisław Skwirowski], który później był [aresztowany i] ciężko ranny, był na Pawiaku, był przesłuchiwany, wobec tego miał zmiany w uszach [po przesłuchaniach], tak że nie słyszał nic, był w szpitalu operowany na uszy.

  • Jak wyglądał dokładnie wtedy taki dyżur? Czy wy wiedzieliście o której godzinie konkretnie wychodzą Niemcy?

Tak, rano to było.

  • Wracali tak samo?

Tak.

  • Zawsze wychodzili tylko raz i wracali raz, czy były jeszcze jakieś popołudniowe?

Tak, jeżeli to było dwa razy w tygodniu, bo przecież oni ciągle dostawali jakieś posiłki ze swojego kraju. To były liczby ruchome, to nie było tak że to zawsze była ta sama liczba, tylko na przykład tuż przed Powstaniem, to ten Stauferkaserne, którą tam mieliśmy zdobywać, to tam było sześćset osób, dość dużo i to SS zgromadzeni. Natomiast w innych szkołach, bo przeważnie oni w szkołach [stacjonowali]…

  • Od którego roku brała pani udział?

Od 1942 roku, od września to była Armia Krajowa, a wcześniej, kilka miesięcy wcześniej były „Szare Szeregi”.
  • Przejdźmy może do Powstania. Jak pani wspomina wybuch Powstania?

To oczywiście, może chwilami będzie brzmiało patetycznie, bo czasami mnie pytają ludzie, czy teraz młodzież, no właśnie, jest inna, nie taka. Nie gorsza, nie, inna. Po prostu myśmy mieli jeden cel, to się nie da opowiedzieć, jak się człowiek czuł zniewolony. Nigdy nie wiadomo było czy się wróci do domu, czy cię nie wywiozą z jakiejś łapanki strasznej.
Miałam jeszcze taki incydent, na rok przed Powstaniem, a był to dzień akurat 22 listopada, więc pamiętny, [bo to dzień moich urodzin], wracałam z kompletów od mojej koleżanki na Twardej, wcześniej się robi ciemno i było już ciemno. Żeby dojechać na Mokotów to musiałam dojść do Marszałkowskiej, ponieważ Złotą nie jechały tramwaje, tak wąska była ta ulica. Doszedł do mnie mężczyzna, w czasie okupacji często mężczyźni chodzili w tak zwanych leśnych kurtkach, to były z koca szyte kurtki z bocznymi kieszeniami i tak się właśnie partyzanci ubierali. W takiej kurtce do mnie doszedł, czułam od niego wódkę i mówił do mnie, że on jest na posterunku i że nie ma zegarka i od razu [sięgnął do ręki z zegarkiem]. Odprowadzała mnie ta koleżanka, u której [byłam] i do niej [się zwracał] nie tylko do mnie, a ja miałam prostokątny, takie kiedyś były prostokątne złote zegareczki i on mnie zdjął ten zegarek. On oczywiście powiedział, że jest na posterunku, ten zegarek mu jest potrzebny i że on go w ciągu tygodnia zwróci. Jeszcze mu wyrecytowałam [mój] adres i święcie wierzyłam zresztą, że to jest [prawda]. A to po prostu był zwykły napad bandycki, a takie rzeczy też były, że się podszywali pod partyzantów.
Oczywiście minął tydzień, poza tym, że wróciłam do domu strasznie zrozpaczona, więc moi rodzice dopytywali co się stało, pierwsza rzecz, to czy kogoś nie aresztowali, bo to pierwsze było nieszczęście. Był to taki okres, że myśmy naprawdę z rodzicami się nie dzielili, nie opowiadali co my przeżywamy, gdzie jakie kontakty mamy i długo musieli do mnie próbować jakoś dotrzeć żebym ja powiedziała, że mnie właśnie to spotkało, że mnie zabrali ten zegarek. No więc oczywiście radość w domu: „Co?! Dziecko! Co to zegarek? To jest w ogóle rzecz nabyta i w ogóle nie ma o czym mówić”.
Zmierzam do tego, że byli różni ludzie i że naciągali nas także, ale myśmy byli ufni i wobec tego, dlaczego ta młodzież… To nie jest żaden ewenement, że ja byłam w akcji w Armii Krajowej, że mój brat, czy siostra, czy dalsza rodzina. Po prostu cała młodzież była, wszyscy byli, bo jedyna rzecz jaką pragnęliśmy, to wolności. Nawet opowiadam jak to u nas się [ubierało] świąteczne choinki, to taki wyraz patriotyzmu, że one ubierane były tylko na biało-czerwono. Na potajemne koncerty się chodziło i Niemcy, trzeba przyznać, że tego [starali się nie zauważać], bo przecież nie mogli nie zauważyć, że tłumy przychodzą gdzieś tam w centrum miasta [do prywatnych mieszkań] na koncert raptem, gdzie są pieśni patriotyczne. Ale tego nie tępili, oni szukali naprawdę tej głębokiej konspiracji.

  • Wychodziła pani z rodziną na Powstanie, z bratem, z kuzynką…

To znaczy, może zacznę od tego, że Powstanie Warszawskie było w dwóch terminach. Pierwszy termin był piątek, to był chyba 28 lipca [1944 roku] i myśmy się stawili na ten punkt, gdzie mieliśmy się stawić. Wszyscy wzajemnie się zawiadamialiśmy, bo pamiętam taki incydent, że zawiadomiłam kolegę, który był miesiąc po ślubie, więc z młodą żoną i on mieszkał, teraz jest to wszystko zabudowane, ale na wprost wyścigów konnych na polu stał jedyny duży, czerwony budynek. To był budynek dżokeja, który dorobił się fortuny i wybudował sobie ten [budynek]. Pamiętam, że dojechałam dziewiętnastką, pętla była właśnie przy wyścigach, na tej pętli wysiadłam, no i wtedy było bardzo dużo patroli niemieckich. Miałam już dokumenty przygotowane, dowód osobisty i w [dowodzie osobistym] miałam zdjęcia rodziców moich i wypadły mi te zdjęcia. No to oni: Mutter, Vater? „Tak”. Wylegitymowali mnie, a była taka atmosfera napięta już w mieście, dookoła w tramwajach czuć było krople różne, bo ludzie chodzili z apteczkami, chłopcy, którzy już [byli] butni, jeszcze opasek nikt nie miał, ale już strój taki był. Zawiadamiam tego chłopaka, że ma się stawić, to było w piątek.
To pogotowie trwało do wtorku, dopiero we wtorek, 1 [sierpnia 1944 roku], godzina „W” była, czyli pięć dni. Było to bardzo niekorzystne dla nas, teraz tak oceniam, wtedy to ja sobie nie zdawałam sprawy. Nie wszyscy docierali do swoich punktów, bardzo dużo osób do Powstania nie przyszło. Ponieważ mieszkałam na Mokotowie, a punkt mój gdzie odbywały się konspiracyjne spotkania już Armii Krajowej, to był właśnie w tym budynku więziennym, który był dla pracowników więzienia [mokotowskiego przy ulicy Rakowieckiej]. Tam jeden z kolegów był naszym członkiem, tej grupy, więc myśmy mieli tam spotkania konspiracyjne, a później punkt gdzie mieliśmy rozpocząć walkę, miało być szturmowanie na więzienie mokotowskie i na Stauferkaserne, tam naprzeciwko stojący budynek. Wtedy pamiętam, że nas chyba było tylko trzy dziewczyny dotarłyśmy na swoje miejsce. Bardzo dużo w ogóle nie dotarło na to miejsce, przecież byli z całej Warszawy.
Wydaje mi się, że to, jeżeli w ogóle moja jest rola oceniać, ale był trochę jeden z błędów, że byliśmy zgrupowani z całej Warszawy i na przykład z pierwszego na 2 [sierpnia 1944 roku], zaraz drugiego w nocy wycofywaliśmy się z tej Rakowieckiej, bo nie mieliśmy broni. Przyjechał do nas, też pamiętam taki moment, że na rowerze przyjechał do nas dowódca naszej kompanii, porucznik „Kot” i zawiadomił nas, że niestety nie ma broni i amunicji, więc było gdzieś kilka karabinów, kilka pistoletów, granaty sidolówki zaczepne i no niestety, nie ma broni, a tu naprzeciwko uzbrojone oddziały, wyposażone w motoryzację, we wszystko. Były tylko w nocy walki zaczepne i nad ranem postanowiono, że trzeba się wycofać stąd.
Zaczynał padać deszcz i pamiętam, że byłyśmy właśnie dwie z Mokotowa, czy trzy osoby, które znały Mokotów i jak powiedziano, że się mamy wycofać do Odyńca, to wiedzieliśmy gdzie iść, a pozostali koledzy byli z różnych dzielnic i to było straszne. Ten odwrót, ale entuzjazm był tak ogromny, że myśmy sobie nie zdawali sprawy, że to jest jakaś porażka, że my odstępujemy te kilka ulic dalej. A [aleja] Niepodległości to było miejsce, gdzie czołgi bez przerwy krążyły i strzelały do nas. [Wtedy] nie było żadnych służb pomocniczych.
Pamiętam, że wycofaliśmy się na Odyńca i tam pierwsza rzecz, to rozpoczęliśmy od tworzenia barykad, że w razie Niemcy podjadą, żeby nas nie mogli tam spacyfikować. Na ulicach barykady, w oknach barykady i wzdłuż Odyńca wszystkie te wille były zajęte przez nas. Pierwszy budynek, najbliżej od Rakowieckiej, to był na rogu Ligockiej, duży budynek i tam koledzy już zatrzymali się i w alei Niepodległości 119, 132, to wszystko też było zajmowane przez naszych kolegów.
Pamiętam, że pierwsze śniadanie, które [miałam przygotować] nie było służb pomocniczych, ani tych osób, które mają się zajmować gotowaniem, bo to wszystko organizacyjnie było bardzo dobrze sprecyzowane, ale nie doszło to [jeszcze] wszystko na miejsce. Dopiero przez pierwsze dni Powstania zaczęli ludzie wracać i tutaj sanitariuszki, bo ja byłam łączniczką, więc myśmy na początku były [do wszystkiego] i pamiętam, że miałam przygotować dla siedemdziesięciu osób śniadanie. Jaki to był dla mnie ogromny problem, jakie proporcje zastosować na przykład kawy zbożowej, problem był przygotowania na dwa, trzy dni Powstania, bo tak liczono, że dwa, trzy dni Powstania i koniec. Właśnie jakie proporcje zastosować, jak w warunkach domowych dla dwóch, trzech osób się robiło, a tutaj dla siedemdziesięciu. Pamiętam, że kwaśna była ta kawa, tylko pamiętam, że był taki mój sukces, że kawa sporządzona była kwaśna. Na tym odcinku z mniejszymi, większymi wahaniami, utrzymywałyśmy się do końca. Z tym że pierwszy zabity był pamiętam „Orlik” z naszej kompanii O-2, którego ja nie identyfikowałam z twarzy, nie wiem jak on wyglądał, tylko że był „Orlik” od nas, pierwszy zabity.
Pierwszego dnia, od razu został ranny ciężko porucznik „Kot” dowódca nasz, tak że właściwie całe Powstanie przeleżał w szpitalu, później amputowano mu nogę i właściwe ocalał tylko dzięki temu, że po bombardowaniu, bo to były epizody straszne w czasie Powstania, kiedy zbombardowali szpital elżbietanek, to było 29 sierpnia, była kanonada straszna i wtedy cały szpital był ewakuowany do prywatnych domów i wzdłuż Odyńca, w piwnicach byli umieszczeni ranni, też na Misyjnej. Już po kapitulacji, dość chaotycznie to mówię, ale po kapitulacji kiedy uznano nas jako więźniów, jako kombatantów, że nie będą rozstrzeliwani, to była teoria. Praktyka była taka, że tam gdzie byli ranni, których nie można było zabrać, zostali, to niestety Niemcy kulą w głowę rozstrzeliwali. Właśnie ten dowódca „Kot”, który był od nas, tylko dzięki temu, że na własnych barkach sanitariuszka, która później została jego żoną, wyniosła go, natomiast inni zostali rozstrzelani, były takie makabryczne rzeczy.

  • Jak wyglądała sama pani działalność w czasie Powstania?

Pierwsze [zadanie] to przenoszenie meldunków. Przenoszenie meldunków polegało na tym, że poruszaliśmy się… No pierwsza rzecz jaka była zrobiona w czasie Powstania, to ponieważ to były ogródki działkowe, wille, więc poprzecinanie wszystkich siatek, żeby można było poruszać się nie ulicami, bo ulice były pod obstrzałem. Przenoszenie meldunku polegało na tym, że było hasło i odzew, bo inaczej warty nie przepuszczały. [...] Na początku byłyśmy wszystkim, ponieważ nie było tych służb pomocniczych, więc jak trzeba było być sanitariuszką, to takie przeszkolenie też miałyśmy. Poza tym na terenach zajętych przez nas byli folksdojcze, którzy dawali sygnały Niemcom gdzie my jesteśmy, wobec tego myśmy pierwsze dni chodzili po dachach na ulicy Odyńca żeby zidentyfikować, bo oni dawali czerwone światełka, żeby zidentyfikować tych właśnie, którzy są wrogo do nas nastawieni. Następna rzecz, która… W parku Dreszera, park Dreszera był przeznaczony do przyjmowania zrzutów.
Przyjmowanie zrzutów miało wyglądać w ten sposób, to znaczy myśmy tam pełnili dyżury w ten sposób, że cały ten plac był pokryty białymi prześcieradłami, reflektorami oświetlony i myśmy w kształcie gwiazdy byli ułożeni u ten sposób i w rękach trzymaliśmy latarki, więc to był świetny punkt do obstrzału dla Niemców. Ponieważ jednak samoloty alianckie przylatywały na bardzo dużej wysokości, wobec tego musiało to być jakoś widoczne. Ale myśmy na Mokotowie, przynajmniej ja nie przypominam sobie, wiem że dopiero 21 września, więc na kilka dni przed końcem, przed kapitulacją Mokotowa, były pierwsze zrzuty w tym parku i to jeszcze tak nieszczęśliwe, bo to były ze wschodu, tak nieszczęśliwe, że one, że te bomby [zrzuty] rzucono bez osłony żadnej, wobec tego jak tu dotarły to był właściwie szmelc, do wyrzucenia, a ofiary przy tym były ogromne. Myśmy sobie wtedy nie zdawali sprawy, że alianci z jednej czy z drugiej strony zawiedli. Na to nie było czasu, mimo że były informacje, że były „Biuletyny” wydawane, to wszystko bardziej sprawnie działało.
Poza tym jeszcze jedną rzecz właśnie pamiętam, że w ramach różnej działalności, to co było potrzeba w danej chwili, to trzeba było robić, że wysyłano nas, przynajmniej ja chodziłam z kolegą [pseudonim „Róg”], który nie żyje już w tej chwili, z naszej kompanii, przez Puławską, która była pod obstrzałem, na wysokości Malczewskiego i po przeciwnej stronie Puławskiej była willa, w której były siostry [zakonne], one nam zdobywały na przykład mięso i myśmy pod tym obstrzałem przenosiły to mięso, żeby było wyżywienie. Na szczęście, że tam było dużo ogródków działkowych, więc na początku to było dużo bardzo warzyw, więc nie można powiedzieć żebyśmy byli głodni, nie, tego nie można powiedzieć. To wszystko było dobrze zorganizowane i później to bardzo dobrze funkcjonowało.
Poza tym była szalona pomoc ludności cywilnej, niesłychanie życzliwa. Pamiętam jeszcze w tym budynku więziennym na [Rakowieckiej], jak myśmy się tam zjawili to była jedna wielka rodzina, oni wszystkim [pomagali]. Na przykład jaka wyobraźnia była o Powstaniu? Poszłam do Powstania, pamiętam jak byłam ubrana, miałam niebieską bluzeczkę, rzeczy się nosiło płócienne, jasne, z jakąś chusteczką. Oczywiście pierwszej nocy trzeba było od razu [zmienić], bo nie można było się poruszać w tym, więc pamiętam że ktoś [z mieszkańców] mnie ubrał w jakąś więzienną bluzę żeby można było się poruszać. Była niesłychana życzliwość i ogromnie było żal, dlatego że myśmy odstępowali, ale Niemcy jak przychodzili, to potwornie się mścili na ludności cywilnej. Między innymi właśnie nasza grupa, która miała podkład troszkę konspiracyjny, wywiadowczy, chodziliśmy na tak zwane przedpola, żeby orientować się jakie są nastroje ludności i naprawdę do końca była niesłychana życzliwość, niesłychana [chęć pomocy]. To nie była tylko ofiara tych żołnierzy, którzy świadomie sobie tam poszli walczyć, tylko wszyscy pragnęli jednego – wolności. I ta wielka euforia, kiedy myśmy mogli z opaskami chodzić, ale na początku to wszystko było [improwizacją], tworzyło się in statu nascendi. Pamiętam jak pierwszych rannych przynieśliśmy do szpitala elżbietanek, a szpital elżbietanek był [przed Powstaniem] prowadzony przez siostry elżbietanki, ale był dla Niemców w czasie okupacji. Wobec tego Niemcy uciekli jak myśmy tam wkroczyli, ale one były bardzo nieufne [do nas], bardzo się bały, więc to wszystko trzeba było przełamywać, ale to się udawało. Mimo tych ogromnych strat, cały czas była wiara, że to się uda, bo … Nie wiem bardzo chaotycznie to już w tej chwili wychodzi, bo już się zbliżam do końca Powstania, a to może jeszcze nie o to chodzi.
W mniejszych oddziałach był [oficer pseudonim] „Abisyńczyk”. On się nazywał Jan Lang, który był oficerem w 1939 roku, walczył na Westerplatte, był w obozie niemieckim, stamtąd uciekł, wrócił do kraju i brał udział w Powstaniu. Jak zbliżał się koniec, który był… Wyglądało, że będzie kapitulacja Mokotowa, chociaż wśród dowództwa nie było jedności. Ja byłam szaraczkiem, osiemnastolatka to szaraczek, natomiast ci dojrzali, oni mieli więcej informacji i mimo tej dużej informacji, że już padła [część Warszawy we wrześniu 1944 roku], Wola nie istniała, Starówka nie istniała, Śródmieście się najdłużej trzymało, to część dowództwa chciała przechodzić na Śródmieście wierząc, że to jeszcze się uda. Pamiętam, że ten „Abisyńczyk” do nas przemawiał i mówił: „Ja do was mówię jak stary żołnierz”. Myśmy mówili, że my chcemy iść kanałami do Śródmieścia, bo my chcemy jeszcze walczyć. A on powiedział: „Ja do was mówię jak stary żołnierz, że jak dostaniecie się do niewoli, to macie jeszcze szansę przeżycia. Natomiast tam grozi zagłada [i śmierć]”. No, ale myśmy były zapalone i wybrałyśmy się jedną noc i czekałyśmy na Bałuckiego w kolejce ogromnej do włazów żeby wejść, bo było dużo chętnych, no ale był już niestety odwrót. Najpierw okazało się, że Niemcy zaatakowali włazy, rzucali granaty, było dużo ofiar, więc już tam [nie było szans powodzenia]…

  • Czy miała pani jakiś kontakt z rodziną w czasie Powstania, z rodzicami?

Nie, nie miałam żadnego. W czasie Powstania, w dniu wybuchu Powstania [1 sierpnia 1944 roku] moi rodzice mieli za wyścigami konnymi działkę, tam na tą działkę sobie chodzili i ojciec 1 sierpnia wyszedł tam na [tę] działkę, natomiast została mama, a dzieliła nas niewielka odległość, bo ja mieszkałam na Belgijskiej, po przeciwnej stronie Puławskiej, więc przez cały czas nie mogłam się do domu dostać, bo to było pod ogromnym ostrzałem, tym bardziej że tam żandarmeria była na tyłach Dworkowej, czyli przylegały te budynki do Belgijskiej, więc nie można tam było się dostać. Moja mama była z dziećmi, z dwójką dzieci po mojej siostrze, która w wieku trzydziestu trzech lat zmarła [w 1943 roku] na niedrożność jelit, z powodu godziny policyjnej za późno przyszła pomoc i zostało tych dwoje dzieci. Te dzieci u nas się wychowywały, to była dziewczynka w wieku lat ośmiu chyba i chłopiec w wieku lat czterech. Niemcy w którymś momencie pozwolili cywilom wyjść z miasta, z białymi chorągiewkami oni wyszli. Rzeczywiście moja mama wyszła z tymi dziećmi i ja się dopiero z nimi spotkałam już po kapitulacji Śródmieścia i właściwie po wyzwoleniu.

  • Pani ojciec został czy…

Tak, dotrwał.

  • Mówiła pani, że nie było problemu z dostępem do „Biuletynu” w czasie Powstania.

Nie było.
  • Czy pamięta pani jakieś tytuły prasy powstańczej, miała pani w ręku?

Mnie się wydaje, że myśmy mieli po prostu „Biuletyn Informacyjny”.

  • Zawierały dużo wiadomości, to była strona czy kilka?

To były dwie strony zwykle, nie było w ogóle informacji politycznych i tu muszę powiedzieć, że w czasie konspiracji, także na tych szkoleniach, nie było jakichś takich żadnych ideologicznych tendencji, że ktoś o kimś mówił, chociaż na pewno to było przecież zróżnicowane, Armia Krajowa, mimo że stanowiła wielkie zgrupowanie, tak że wszystkie organizacje się wcieliły, to na pewno tam były różnice, ale tego się nie wyczuwało wśród młodzieży przynajmniej. Tak że na te informacje nie za dużo było czasu, ale w czasie Powstania to właśnie było charakterystyczne, że ja spotkałam koleżankę z mojego kompletu [gimnazjalnego], o której nie wiedziałyśmy, że jesteśmy w konspiracji.
Spotkałam mojego kuzyna, nota bene strasznie się to skończyło, który mieszkał na Pradze, on był studentem architektury i drugiego dnia [Powstania] był ranny w rękę prawą, więc się martwił, że nie będzie mógł kreślić, ale to nie była ciężka kontuzja. Ale tego [pamiętnego dnia] 29 września, kiedy był bombardowany szpital [elżbietanek] i on był w szpitalu, my braliśmy udział przy ewakuacji, przy wynoszeniu [rannych], bo gruzy sypały się tam i oni do piwnicy schodzili i pierwszego rannego jakiego niosłam, to był kolega, który leżał koło mojego kuzyna Zbyszka [Puławskiego], pseudonim „Kotowski” i on mówił: „Szukajcie Zbyszka, bo on był koło mnie. [Mnie] się nic nie stało”. Ale Zbyszek dostał cegłą w głowę i na miejscu został [zabity].

  • Co stało się dalej z panią, po tym jak spędziła pani tę noc czekając w kolejce do kanału?

Ponieważ już był odwrót, było już wiadomo, że nie ma możliwości przejścia do Śródmieścia, postanowiłam wyjść jako cywil, ale z rannymi. Przewieźli nas na wyścigi konne, tam były także siostry elżbietanki i ciężko ranni, których myśmy tam obsługiwali, dawaliśmy jeść, pić, a później stamtąd nas przerzucili do Pruszkowa [do obozu].
W Pruszkowie trafiłam do pawilonu numer dwa, to było już po 27 września, bo Powstanie na Mokotowie trwało pięćdziesiąt osiem dni, od 1 sierpnia do 27 września [1944 roku], to już wtedy jak trafiliśmy do Pruszkowa, to pawilony były [poodgradzane], między pawilonami nie można się było poruszać. Trafiłam do takiego pawilonu, który był dla chorych i rannych i właśnie myśmy tam obsługiwały [ich]. Tam spotkałam, na terenie już Pruszkowa, mojego sąsiada, który mieszkał na Belgijskiej obok nas, właściwie tych sąsiadów syna, który był lekarzem i on był na funkcji, tak że on mógł się poruszać między pawilonami poszczególnymi. Mówił do mnie: „No dobrze, ale jak ja ciebie mam [bronić], ty nie jesteś ranna, jak ja mam ciebie tu? Słuchaj, zastanów się jeszcze, ja tu będę z tobą w kontakcie, od czasu do czasu przyjdę i nie stawaj na razie na komisji [lekarskiej], bo muszę [przemyśleć sprawę]…”. Wszyscy stawali na komisji kolejno, tam spotkałam koleżankę, która wróciła z kanałów jako ślepa, niewidząca. „…A ty czekaj, nie stawaj na komisję, bo nie masz co, bo zaraz ciebie wyślą do Niemiec”. Oczywiście ja tam czekałam, ale okazało się, że nas, pielęgniarki i siostry elżbietanki ewakuowały swój szpital [z Mokotowa] do Milanówka i one sporządziły wykaz pracowników swoich, żeby można wydobyć z tego obozu i tam do szpitala w Milanówku. Dostałam się na listę właśnie tych chorych i pracujących. Razem z tymi rannymi wyjechałam z Pruszkowa.
Oczywiście jak wyjechałam z Pruszkowa, tak nie pojechałam już do Milanówka, bo nie miałam co robić w Milanówku, tylko przenocowałyśmy z koleżankami dwoma w jakimś przygodnym domu i następnego dnia postanowiłyśmy. Jedna z moich koleżanek przypomniała sobie, że ma w Podkowie Leśnej ciotkę i dlatego my się tam udamy do Leśnej Podkowy. Jeszcze ta kolejka, pamiętam że w Tworkach był przystanek, myśmy tam wsiadły, jeszcze sobie jakiś chleb kupiłyśmy, taki z koszyczka i pamiętam że nie mogłyśmy jeść tego chleba tylko strasznie płakałyśmy przy nim. Dojechałyśmy, a tam była piękna willa tej ciotki i jak oni nas zobaczyli, to się strasznie przerazili, że my nieszczęście na nich ściągniemy, bo wiadomo, że młode dziewczyny, no Niemcy to nazywali, mimo że była umowa genewska, ale nazywali nas Banditen. Ale wszędzie nas było dużo, więc wyszłyśmy na ulicę i zobaczyłyśmy punkt RGO, to była taka organizacja społeczna pomagająca.
Wchodzę do tego RGO, patrzę koleżanka z mojego kompletu z gimnazjum. Zaraz mnie uzbroiła w zaświadczenie, że pracuję w RGO i jak dostałam to zaświadczenie, to postanowiłyśmy udać się, bo dowiedziałyśmy się, że nasz dowódca konspiracyjny, pracował w szpitalu zakaźnym na [ulicy] Chocimskiej. Ale tak się złożyło, że on do akcji nie przyszedł, z jakiego powodu to już teraz nie wiem, w tej chwili nie jest ważne, nie przyszedł do akcji, ale wiedziałyśmy, że on jest i ten szpital jest ewakuowany z Chocimskiej, no bo wszystko wysiedlali z Warszawy, jest na Okęciu, gdzieś w fabryce Boscha i że tam musimy się udać, to on nas w jakiś sposób już może ustawi. Rzeczywiście dostałyśmy się do tego szpitala, więc jak tam się dostałyśmy, to oczywiście on nas zaraz zatrudnił. Ja pracowałam w jakiejś pralni szpitala zakaźnego, więc miałam zaświadczenie, że pracuję, ta koleżanka w jakiejś prasowalni i już miałyśmy zaświadczenie, że pracujemy. Jeszcze jedną rzecz, którą nam zrobili, że wszyscy dostaliśmy zameldowanie, tylko z tą różnicą, że meldunek był z datą 6 października [1944 roku], no i później konsekwencje tego były, bo dla Niemców to było Banditen, [skoro] przedtem był w Warszawie. Bo jeżeli oni by nam zrobili taką łaskę żeby nas zameldowali sprzed Powstania, to byłby dowód, że my nie jesteśmy Powstańcami. Jak dostałam to zaświadczenie, że pracuję, to piechotą stamtąd postanowiłam pójść do moich rodziców, żeby zobaczyć co tam się dzieje.
Dotarłam na tą działkę, rzeczywiście byli rodzice, były te dzieci, moja siostrzeniczka miała [rzut] choroby reumatycznej, więc bardzo to poważnie przebiegało. W którymś momencie, to był styczeń, jak już Niemcy nachodzili i polowali na nas, więc urządzili obławę na tej wiosce, gdzie myśmy [byli], to była wioska podwarszawska i pamiętam że przyszedł czas, że ci Niemcy [w czasie takiej obławy] zachowywali się kulturalnie, [ale stanowczo], bo przyszedł zobaczył mój dowód, wiadomo kto, więc ubierać się. Pamiętam, że mama chciała go przekupić, dać mu jakieś pieniążki. On oczywiście tych pieniążków nie wziął, ale na tyle był spokojny, to był styczeń, że mówił żeby się ciepło ubrać. No i oni [porozstawiali się] tak w odległości… A mojego siostrzeńca i siostrzenicy nie było w domu jak ja wtedy byłam [w obławie], jak oni mnie wygarnęli.
Zabrali mnie oczywiście, był punkt zborny w jednym budynku tej wsi, w środku i tylko jak ja wyszłam, to on powiedział do następnego stojącego w jakiejś odległości: Banditen! [W punkcie zbornym] był jakiś oficer, który mówił tylko po niemiecku, ale był ślązak, który mówił po polsku i tłumaczył. W którymś momencie jak on mnie tak właśnie dopytuje, skąd ja [jestem], a to Banditen, a to, straszny krzyk. Okazuje się, że przyszły te dzieci [mojej nieżyjącej siostry], dowiedziały się, że mnie zabrano, więc biegły przez całą wieś i strasznie ryczały. Przyleciały tam, więc on się pyta: „Co się stało? Kto to jest?”. Ja się rzeczywiście tymi dziećmi opiekowałam, bo byłam najbliższa dla nich, pamiętam że do tej dziewczynki to do szkoły chodziłam [na wywiadówki]. No i co się stało? Powiedziałam jak to było, że rok temu zmarła nagle i że to są dzieci po mojej siostrze właśnie. On powiedział taką łamaną polszczyzną, do dziś pamiętam: „Idź i patrz na nich!”. Wtedy w ten sposób mnie uratowały te dzieci. Później już byłam mądra, że jak obławę urządzali, to ja się gdzieś tam chowałam, bo na początku nie wiedziałam, że to tak wygląda. Bardzo to chaotyczne, przepraszam.

  • Nie, bardzo po kolei pani mówi właśnie.

Przecież każdy dzień to była historia, a ja to opowiedziałam w takim bardzo dużym skrócie telegraficznym.

  • Jak by pani chciała opowiadać każdy dzień po kolei…

To by nie starczyło [czasu], tak. Później… Nie wiem czy mam mówić późniejsze lata już?

  • Co się stało z panią po wojnie?

[Po zakończeniu wojny], chyba nie tylko ja, bo byliśmy pokoleniem, które naprawdę chciało pracować i zabraliśmy się bardzo energicznie do pracy. Ponieważ straciłam jeden rok, wobec tego [aby nadrobić stracony czas] w jednym, po wyzwoleniu już, zrobiłam dwie klasy licealne i zdałam maturę.

  • Pani wróciła do Warszawy?

Wróciłam do Warszawy, tak i jak było można już, to myśmy zaraz podążyły do Warszawy. Oczywiście odwiedzali nas różni goście, którzy przyszli z armią ze wschodu. Nie mogłyśmy nawiązać z nimi kontaktu, ponieważ oni nas uważali za wrogów, a my mieliśmy do nich podświadomy jakiś żal, że oni nas wystawili na likwidację po prostu. To było koszmarne, bez oświetlenia [bez wody], bez okien, bez niczego, ale tak wszyscy żyli.
Jak już szkoły zostały zorganizowane, to ja na Polnej wstąpiłam do takiej szkoły, w której w jednym roku, dwa lata licealne przerobiłam, zdałam maturę i starałam się, to nie była wtedy Akademia Medyczna, na wydział lekarski, ale przy Uniwersytecie [Warszawskim] to było wtedy. Oczywiście czasy już były takie, że wszyscy wzajemnie do siebie nie mieli zaufania, wszyscy się bali. Ja się nigdy nie ujawniałam, bo byli koledzy, którzy się ujawniali, ale byli pewnie tacy co donosili. Na studia w Warszawie się nie dostałam, mimo że tutaj było by mnie o wiele łatwiej, ale podobno bardzo dobrze zdałam egzamin, dostałam list stąd [do Lublina i] trzy lata studiowałam w Lublinie. Te pierwsze trzy lata stanowiły jedną całość, na wydziale lekarskim. Skończyłam studia [w Akademii Medycznej w Warszawie], robiłam specjalizację z pediatrii, zrobiłam doktorat, ostatnie osiemnaście lat pracowałam w Instytucie Matki i Dziecka, stamtąd przeszłam na emeryturę [w 1985 roku].

  • Czyli nie była pani represjonowana?

Nie mogę powiedzieć żebym jakieś miała represje, nawet mnie awansowali. Koleżanki, które się ujawniały, to był taki obyczaj, że jak ktoś skończył wydział lekarski, to dostawał stopień podporucznika i moje koleżanki, które się ujawniały, zostały ukarane i nie dostały tego stopnia, natomiast ja dostałam stopień podporucznika. Tak że tutaj nie mogę powiedzieć.
Dziś mam dwoje dzieci wykształconych, córka lekarka, syn po MEL-u [Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej – przypis red.], pięcioro wnucząt. Od roku [1989 roku] powstał Związek Żołnierzy Armii Krajowej i jestem tam w komisji zdrowia, [przewodniczącą okręgu warszawskiego], oczywiście jest to praca społeczna, która niewiele daje, ale zawsze dla tych, którzy są w gorszej formie niż ja, wydaje się, że zawsze coś można załatwić. Na przykład nie tak dawno, może półtora roku temu udało się załatwić bezdomnemu, naszemu akowcowi (bezdomny – nie do pomyślenia), załatwić dom opieki, co nie było wcale łatwe, bo nasze drogi konspiracyjne szły bardzo różnie, nie wszyscy brali udział w Powstaniu Warszawskim. Ten kolega był na przykład z partyzantki lubelskiej. Tak go strasznie niszczono, polowano na ich po prostu, że zniszczono jego dom rodzinny, spalono wszystko, a on przetrwał tylko dzięki opatrzności na pewno, ale dzięki temu także, że był tak zwaną złotą rączką, wobec tego zawsze do kogoś poszedł i coś tam im pomógł. W którymś momencie zaczął się starzeć, zachorował, wylądował w szpitalu w Puławach i okazuje się, że ma gruźlicę, jest bezdomny i nie ma go gdzie wypisać.
Muszę powiedzieć, że nawet w takich bardzo zawiłych czasach, bo to nie były łatwe czasy, wszędzie na każdym szczeblu można było spotkać człowieka i w Urzędzie do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych trafiłam na bardzo życzliwych ludzi, którym udało się obejść wszystkie procedury, że znaleziono dla niego dom opieki i do dziś tam jest szczęśliwy, że ma gdzie [mieszkać].

  • Teraz jeszcze na koniec ostatnie pytanie. Gdyby cofnąć czas do 1 sierpnia 1944 roku, czy przystąpiłaby pani jeszcze raz do Powstania?

Na pewno tak, dlatego że uważam, mimo że toczy się cały czas dyskusja między historykami, […] [Uważam, że] na pewno ten wkład nie był bez znaczenia, oczywiście, że to jest łatwo mówić osobie, która przeżyła, gorzej ci, którzy zginęli. Ale ja zawsze kolegom, którzy ze mną współpracują społecznie, mówię że po prostu to, że myśmy przeżyli, to mamy tym większe obowiązki wobec tych, którzy zginęli. Teraz któregoś dnia byłam na odsłonięciu tablicy pamiątkowej na Chałubińskiego, gdzie była Informacja Wojskowa i okazało się, że tam siedemnaście tysięcy osób przeszło, przez straszną gehennę przeszli, więc po prostu jesteśmy osobami, które, jeżeli Bóg darował nam życie, mamy zobowiązania szczególne.



Warszawa, 18 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Bogusława Burzyńska
Władysława Wolańska Pseudonim: „Iwa”, „Ita” Stopień: łączniczka Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter