Włodzimierz Bodych „Włodek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Włodzimierz Bodych, pseudonim „Włodek”. Urodziłem się 18 sierpnia 1927 roku w Żyrardowie. Należałem do VII Pułku Piechoty „Garłuch” I Kompanii, I Plutonu. Dowódcą moim był podporucznik Henryk Kosala, pseudonim „Jastrząb”.

  • Nasza rozmowa miała być poświęcona pańskiemu ojcu. Co robił pański ojciec przed 1 września 1939 roku?

W 1939 roku mój ojciec był urzędnikiem w Państwowych Zakładach Inżynierii w Ursusie. Jednocześnie pełnił funkcję zastępcy naczelnika Ochotniczej Straży Pożarnej i był komendantem organizacji strzeleckiej w Ursusie. Na początku 1939 roku ojciec był powołany na komendanta obrony przeciwgazowej i przeciwlotniczej Zakładów Inżynieryjnych. W czasie wybuchu wojny w 1939 roku ojciec w stopniu podporucznika zgłosił się do swojej jednostki wojskowej, którą był XXXVI Pułk Piechoty Legii Akademickiej w Warszawie na ulicy 11-go listopada. Jednostka ta była już w czasie boju i nie mógł jednak dotrzeć do swojej jednostki, wobec tego został w Ursusie. Dyrekcja Zakładów Inżynieryjnych Ursus, PZI Ursus, w związku z tym że wojska niemieckie podchodziły już blisko Warszawy, zorganizowała warsztat ruchomy, naprawy taboru produkowanego przez zakłady PZI. Dyrekcja i mój ojciec z tym warsztatem, wyjechali na początku września, około 6, 7, 8 września, do Warszawy na ulicę Skierniewicką, skąd przedostali się na wschód, w kierunku Brześcia. W Brześciu byli parę dni. Stamtąd przejechali eszelonem w kierunku południowym, w kierunku Rumunii, do miejscowości Równe [niezrozumiałe]. Tu zostali zbombardowani przez lotnictwo niemieckie. Ojciec mój wówczas był ranny w podudzie. Dwie osoby zostały w tym czasie zabite. To była żona jednego z inżynierów, inżyniera Brodniewicza i pracownik techniczny, inżynier Żółtowski. Po jakimś czasie, to było już 17 września 1939 roku, Rosjanie, sowieci otoczyli eszelon warsztatu naprawy taboru budowanego przez Zakłady Inżynieryjne. Wszystkich internowali w kierunku wschodnim, do obozu Ciotkin [fonet.], za Kurskiem. W tym obozie panowały straszne warunki do życia. Brak było nie tylko jedzenia, ale i wody do picia i do zachowania higieny. Na mocy porozumienia między dwoma okupantami, Rosjanami i Niemcami, nastąpiła wymiana jeńców. Ojciec jako pochodzący z okręgu warszawskiego, został wymieniony z tymi, którzy pochodzili ze wschodu. Dostał się do obozu jenieckiego, do Radomia. To był koniec października, początek listopada. Po kilku dniach pobytu w Radomiu, udało się ojcu zbiec z tego obozu, razem z wieloma innymi [współjeńcami]. Już około 10 listopada ojciec był w swoim domu rodzinnym, w Ursusie. Po kilkudniowym odpoczynku szukał kontaktów wśród znajomych oficerów Wojska Polskiego. Tak powstawała Pierwsza Kompania, wówczas jeszcze nie KWH, a organizacji „Orła Białego”, do którego należeli oficerowie, do których ojciec się przyłączył. Ojciec został powołany na dowódcę kompanii organizacji podziemnej, a jednocześnie został przez wójta gminy Skorosze, Władysława Gudurkiewicza powołany na naczelnika Ochotniczej Straży Pożarnej, żeby zabezpieczyć obronę przeciwpożarową w Ursusie. W związku z tym kompania, która się tworzyła opierała się na kadrze strażackiej. Szkolenia przeprowadzane były z zakresu saperskiego, musztry i sanitarne odbywały się wspólnie, natomiast bojowe, takie jak nauka o broni i taktyce walki, była przeprowadzona w piwnicach, czy w mieszkaniach obecnych tam wówczas żołnierzy. Tak trwało mniej więcej do początku 1944 roku. W związku z akcją „Burza” i przechodzeniem frontu ze wschodu na zachód, szkolenia się nasiliły. Około 25, 27 lipca 1944 roku do domu moich rodziców został przywieziony transport broni i amunicji. To był pojazd konny, na którym w skrzynkach pod warzywami umieszczona była broń i amunicja. Brałem udział w przenoszeniu broni i amunicji. Przenoszone było to wszystko do piwnicy, później było segregowane i składane. Składane były pistolety steny, kolty, granaty i butelki z płynem zapalającym. Godzina „W” zbliżała się. Ja wówczas pracowałem jako uczeń u technika dentystycznego w Warszawie na ulicy Górskiego 3, u pana Kazimierza Korcińskiego. Była w sobota. W poniedziałek do pracy już nie pojechałem, ojciec już mnie nie puścił. Mówi, że: „Nie pojedziesz”. A we wtorek, około godziny za pięć jedenasta, przybył do mego ojca łącznik, nawet nie wiedziałem kto to jest. Później dowiedziałem się, że to był łącznik, który przyniósł rozkaz o wyznaczeniu godziny „W”, na godzinę 17. Wówczas ojciec polecił mi szybko na rowerze zanieść meldunki do podwładnych ojca, dowódców plutonów i dowódców drużyn specjalistycznych, jak saperskiej, czy sanitarnej. Po zawiadomieniu wszystkich, których ojciec mi polecił, po powrocie do domu, przygotowane już miałem przez ojca, moje ubranie harcerskie. Byłem harcerzem już od 1937 roku, przeszło dwa lata. W 1939 roku byłem krótko po przyrzeczeniu harcerskim i otrzymałem pierwszy mój krzyż harcerski. Tak że byłem już przygotowany pod względem musztry harcerskiej. Ojciec przekazał mi mój mundur harcerski i kazał mi się przygotować do wymarszu. Ale wymarsz nastąpił nie z moim ojcem, a z dowódcą plutonu, którym był podporucznik Henryk Kosala, „Jastrząb”. Jeszcze nie powiedziałem tego, że Pułk „Garłuch” miał za zadanie odbicie od Niemców lotniska Okęcie. Lotnisko to miało być przygotowane dla przyjmowania desantu alianckiego, desantu z bronią, amunicją i desantu z ludźmi, którzy mieli wspomóc Powstanie Warszawskie. Po przejściu pod Ursusa, mniej więcej za linię kolejki WKD, tak zwanej Warszawskiej Kolejki Dojazdowej Warszawa – Grodzisk, po przejściu około półtora kilometra tą linią, zatrzymaliśmy się. Ulokowaliśmy się przy ścieżce w zaroślach, wśród warzyw, dlatego że z dala słychać było szum, hałas, szczęk różnego niemieckiego sprzętu wojennego. Łącznicy przynieśli informację, że Aleją Krakowską przetaczane są przez Niemców czołgi i działa. Tam przebywaliśmy dłuższy czas. Po pewnym czasie do dowódcy plutonu nadszedł rozkaz, żeby nie posuwać się dalej, ale wycofać się do Ursusa, skąd przybyliśmy. Wszyscy byli zdziwieni, co się stało, przecież szliśmy tu żeby zrobić pewną robotę, a nie można było tego uczynić. Wszyscy byli rozżaleni, no ale tak się stało. Po jakimś czasie zaczął padać deszcz, tak że wszyscy bylibyśmy zmoczeni, zabrudzeni w błocie. Wróciliśmy tego samego wieczoru, a deszcz padał nawet w nocy i następnych kilka dni. Wróciliśmy do wtórnej konspiracji. To była dziwna konspiracja, dlatego że wszyscy widzieli jak wychodziliśmy, nie było nas dużo, bo było około 50, 60 % stanu, ale byli i wrócili wszyscy. Jednak konspiracja była problematyczna, bo i tak strażacy musieli działać w ratowaniu dobytku obywateli Ursusa. Na szczęście żadnego pożaru wówczas nie było, ale były inne wypadki, w których strażacy brali udział, a w tym brali udział [również] żołnierze KWH. Był obóz, który Niemcy zorganizowali dla ludności, która uchodziła z Warszawy, która była wyrzucana przez Niemców. Przechodzili transportami przez Wolę, przez Ochotę. Ludność dowożona była przez pociągi kolejki WKD i kolei szerokotorowej do Ursusa i dalej do Pruszkowa. Strażacy brali udział w pracach porządkowych w tym obozie. Pierwszy raz mój ojciec został aresztowany około 15 sierpnia 1944 roku, ale udało się zbiec. Drugi raz będąc już przy pracach porządkowych. To była tylko taka prowizorka, że się chodziło [porządkować]. Konkretnie chodziło o to, żeby wyprowadzać powstańców z obozu ściśle strzeżonego przez Niemców. W czasie takiego przeprowadzania przez ojca, to wchodziło dwóch a wychodziło trzech. Wchodzili w mundurach, a wychodziło dwóch w mundurach polowych i jeden wychodził w mundurze wyjściowym. Ojciec został zatrzymany właśnie w czasie takiego wyprowadzania. Cała grupa, nas było mniej więcej 10, 12 osób, wszyscy zostali przeprowadzeni przez Niemców, z resztą tych zatrzymanych ludzi będących w obozie, do obozu w Pruszkowie. Tam byliśmy trzy dni. Po trzech dniach wyprowadzono nas na tory kolejowe, na zewnątrz obozu i zaczęto nas ładować do wagonów. W czasie ładowania, wpychania ludzi do wagonów, ojcu udało się wypchnąć mnie z szeregu i kazał mi szybko iść do domu. Ojca natomiast zabrano z innymi ludźmi, ze strażakami do Warszawy. Tam przeprowadzili do więzienia mokotowskiego i wyprowadzali nad Wisłę do wykonywania umocnień fortyfikacyjnych. Po kilku dniach ojcu udało się zbiec z innymi, tak że wszyscy wrócili do domu. Tak trwało to do grudnia. 5 grudnia dowódca pułku major Stanisław Babiarz, pseudonim „Wysocki”, polecił przeprowadzić w domu moich rodziców naradę, co robić dalej. Byli wszyscy dowódcy batalionów i dowódcy kompanii, którzy znajdowali się wówczas w Ursusie. Było około 10 osób. Wieczorem 5 grudnia, gdy już zapadał zmrok, a w związku z tym była przez Niemców wyznaczona godzina policyjna, że nie wolno było nikomu z cywili spacerować sobie po tym osiedlu. Dowódca pułku polecił resztę narady przeprowadzić następnego dnia. Dwóch oficerów, dowódców batalionów, pierwszego, tego w którym był mój ojciec, major Mikołaj Sukniewicz został w domu mojego ojca i porucznik, albo kapitan Mieczysław Czarnecki, pseudonim „Biały”, dowódca III Batalionu. Oni pozostali na nocleg, do następnego dnia. Poszliśmy wszyscy spać. Nad ranem, było jeszcze bardzo ciemno, usłyszeliśmy mocne uderzenia w okienko znajdujące się w przedsionku od tyłu domu. Pies zaczął szczekać, obudziliśmy się wszyscy i w tym momencie, gdy ojciec poszedł otwierać drzwi, pyta się: „Kto jest?” Jeden z zatrzymanych przez Niemców dowódców plutonu Aleksander Nyc mówi: „Pan puści panie Bodych, to ja Olek”, ojciec się pyta: „Co się stało panie Olku?”, „A nic, pan puści”. Jak ojciec otworzył drzwi, to w tym momencie wpadło kilku Niemców, żandarmów i kliku policjantów granatowych, którzy byli na usługach niemieckich. Rozbiegli się do dwóch pokoi, do pokoju, w którym my nocowaliśmy i do pokoju gdzie nocowali dwaj dowódcy batalionów. Zrobili w mieszkaniu ścisłą rewizję, wyrzucili z szaf wszystko, co się w nich znajdowało i z łóżek pościeli, wszystko poprzewracane. Nas tylko w bieliźnie ustawiono pod ścianą, ojciec z jednej strony, mama, siostra i ja, po drugiej stronie. Staliśmy tak z podniesionymi rękoma. Po nie znalezieniu żadnej broni ani gazetek podziemnych, ojca wyprowadzono z mieszkania. Nam pozwolono się ubrać. Ojca wyprowadzono skutego razem z Aleksandrem Nycem, na podwórko i dalej w kierunku stacji kolejowej, do której było około 200, 250 metrów. Podobno tam stał samochód i tym samochodem całą czwórkę, bo był jeszcze jeden doprowadzony, którego nie znam, to znaczy znałem jego imię i nazwisko, ale nie znałem kim on mógł być, ani pseudonimu jego nie znałem, do tej pory jest nie ustalony, to był pan Piotr Ryczkowski, zawieziono do Pruszkowa. Po około godzinie, gdy mama, siostra i ja doszliśmy trochę do siebie, mama kazała zawieźć ojcu coś do zjedzenia i ciepłe okrycia do żandarmerii w Pruszkowie, bo Niemcy powiedzieli, że tam ich zawożą. W tym czasie mama poszła do domu, w którym przebywał dowódca pułku major Wysocki. To było około 300 metrów od naszego domu, do państwa Wróblewskich, tam właśnie przebywał dowódca pułku. Mama powiedziała dowódcy pułku: „Panie Wysocki, męża, majora Gajowego i Białego Niemcy zabrali do Pruszkowa”. On się bardzo tym zdziwił, polecił wszystko przynieść, co było u nas w domu. Mama powiedziała, że jest broń, gazetki i amunicja. To co było w domu, moja mama razem z panią Mirosławą Wróblewską, która była bliskim współpracownikiem majora, przenosiły w koszykach. Przykryte to było różnymi warzywami. Tak przenosiły to kilka razy. Ja w tym czasie pojechałem na rowerze do Pruszkowa. Zawiozłem ojcu chleba, nie pamiętam ile tego było i jakąś kiełbasę, którą mama akurat miała w domu i jeszcze jakąś wędlinę. Owinięte to wszystko było w serwetki i tak było zawiezione do Pruszkowa. Przyjechałem do żandarmerii na ulicę Kraszewskiego, naprzeciw kościoła świętego Kazimierza. W tej chwili ten dom stoi, przed domem jest charakterystyczna rzeźba bociana. Jak przyjechałem, to rozmawiałem z policjantem, mówię, że: „Tu jest Bodych”, on mówi: „Tak”, „Chciałem podać ojcu jedzenie”, „Nie, tego nie podasz. Ja to podam”. Wziął ode mnie to wszystko i przez okienko przy drzwiach wejściowych do żandarmerii podał to mojemu ojcu. Spytałem się kiedy będzie zwolniony. Odpowiedział: „O. Nie tak łatwo. Już idź. Tu nie masz nic do roboty i nie stój tutaj”. Przepędził mnie, żebym nie stał blisko parkanu i pojechałem do domu. Po przyjeździe do domu dowiedziałem się od mamy, że mama wszystko poprzenosiła z tą panią, która była współpracownicą dowódcy pułku. I tak czekaliśmy do lutego na powrót ojca. Każdy mówił co innego, a to że wyjechał do kamieniołomów, a to że wyjechał za granicę i nie wiadomo było co się działo. W styczniu po wyjściu Niemców z Ursusa, po przyjściu drugiej okupacji, sowieckiej, wychodziłem na tory i patrzyłem czy czasami ojciec nie idzie. Oczekiwaliśmy ojca. No niestety nie doczekaliśmy się. Dopiero w lutym, około 10, 15 lutego, mama się dowiedziała, że ojciec znajduje się w Magdalence, niedaleko Warszawy, 25 kilometrów zaledwie i tam jest pochowany. Mama pojechała do Magdalenki końmi od innego pana Nyca, który był gospodarzem Straży Pożarnej w Ursusie i był szefem kompanii. Stwierdzili gdzie mógł być pochowany. Około 20 lutego, jak już było wiadomo, że ojciec tam jest pochowany, to pojechaliśmy jeszcze drugi raz wozem konnym pana Nyca i przywieźliśmy ojca do Ursusa, do remizy strażackiej. Tu został przebrany w mundur strażacki, wystawiony na widok publiczny w trumnie w remizie. 24 lutego 1945 roku o godzinie 10 odbył się pogrzeb mojego ojca. Z kościoła świętego Józefa, gdzie był wystawiony całą noc na widok publiczny, 24 lutego został z honorami wojskowymi i pożarniczymi, pochowany w Ursusie, na Gołąbkach, na cmentarzu. Tak było z ojcem. Został ojciec uhonorowany. Przed wojną za rozbrajanie Niemców i za wojnę przeciwko bolszewikom w 1920 roku, otrzymał medal „Polska swojemu obrońcy”. Natomiast pośmiertnie otrzymał złoty medal zasługi dla Straży Pożarnych za ratowanie ginących, Krzyż Armii Krajowej i Krzyż Powstania Warszawskiego. Społeczeństwo Ursusa i organizacje kombatanckie uhonorowały mojego ojca tablicą z brązu w kościele świętego Józefa oraz na budynku Straży Pożarnej. Jedna z ulic nosi imię mojego ojca, tak że społeczeństwo w Ursusie czci pamięć mojego ojca. Dziękuję.
Warszawa, 25 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska
Włodzimierz Bodych Pseudonim: „Włodek” Stopień: strzelec Formacja: 7 pp „Garłuch” Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter