Wojciech Ciechanowski

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wojciech Ciechanowski, urodziłem się 22 września 1935 roku w Warszawie i całą okupację spędziłem w Warszawie.

  • Gdzie dokładnie pan się urodził, gdzie pan się wychował?

Jestem synem wojskowego. Mój ojciec był dowódcą 64. Pułku Piechoty stacjonującego w Grudziądzu. Z tego miejsca rozpoczął wojnę jego pułk. 1 września był ciężko ranny. Został ewakuowany przez Warszawę do Brześcia. W Warszawie, jak przybył transport rannych, na dworzec przyszedł Rydz Śmigły. Pyta się, czy jest tu jakiś wyższy oficer. Mówią, że jest pułkownik Bolesław Ciechanowski. Oni się znali z manewrów. On przyszedł i mówi „Panie Bolesiu, proszę, żeby pan się nie ewakuował do szpitala, tylko niech pan jedzie do Brześcia, dlatego że będzie pan jeszcze mi potrzebny.” Okazało się, że nie był potrzebny, bo 17 września przyszli Rosjanie, którzy zluzowali Niemców. Rannych Rosjanie zgarnęli. 2 kwietnia 1940 roku zamordowali go. Gdzie – nie wiem. A stąd wiem, że był razem z ojcem porucznik „Chudy”, który był adiutantem ojca. Też był ranny. Poradzili mu, żeby się przebrał za żołnierza. Przeżył i stąd ta relacja. Urodziłem się w Warszawie, ale jak ojca przenosili z pułku do pułku, to jest oczywistą rzeczą, że jechał razem z rodziną. W związku z tym w 1939 roku byliśmy w Grudziądzu. Z Grudziądza żeśmy się wynieśli i pojechaliśmy do Nowej Wilejki. 17 września przyszli Moskale i w związku z tym myśmy przez zieloną granicę… To duża opowieść, bo mama z dwoma chłopcami – Janek, mój brat miał wtedy dziewięć lat, ja miałem trzy lata – na piechotę przemaszerowaliśmy z Nowej Wilejki do Warszawy. Od tego momentu mieszkamy w Warszawie.

  • Który to był rok?

To był 1939 rok. Mój brat Jan Ciechanowski, który żyje od 1946 roku w Anglii, w 1944 roku, 2 października, po kapitulacji Warszawy poszedł do niewoli. W niewoli był ciężko ranny, ale jakoś uratowali go – Niemcy zresztą – i jak stworzyła się możliwość, przeniósł się do Włoch, do II Korpusu. Z 2 Korpusu został ewakuowany do Wielkiej Brytanii. Wystąpił z wojska, dlatego że była demobilizacja. Miał możliwość: albo wracać, albo zostać w Anglii. Ponieważ wiedział, że ojciec nie żyje, mama w marcu 1946 roku zmarła, wiedział, że i mamy nie ma, więc mówi: „Po co ja będę wracał?” Został. Skończył tam gimnazjum, potem studia, historię, i już tam został na stałe. Ma rodzinę, jest profesorem na London School of Economics.

  • Pana brat jest autorem książki?

Jest autorem książki o Powstaniu Warszawskim, która była wydana nawet w języku japońskim. Śmieszna była historia, jak przyszedł któryś z wydawców i mówi: „Czy może ma pan jakieś uwagi do tego wydania?” A przecież to było alfabetem japońskim pisane, to dla nas nie do odczytania jest. Mówi: „Przepraszam, ale ja po prostu nie wiem.”

  • W którym roku ukazało się pierwsze wydanie tej książki?

Pierwsze wydanie… To jest praca doktorska mojego brata i w Anglii została wydana w 1968 roku, tak mnie się wydaje, nie jestem pewien. Uważam, że ta książka powinna być wydana również w Polsce, ale nigdy nie było takich możliwości z uwagi na cenzurę, bo [brat] nie chciał się zgodzić na jakąkolwiek korektę. Jak pisał, że Armia Czerwona czy Sowieci, czy Moskale, to mówił, że musi to wszystko zostać. Wreszcie, po wielu, wielu latach się zgodzono i PIW wydał w Polsce. Dzisiaj mamy już szóste wydanie, tak że około dwustu tysięcy egzemplarzy tej książki jest w Polsce.

  • Przejdźmy do pana osobistej historii. W 1939 roku pan wrócił?

Myśmy wrócili z mamą z pustymi rękami. Żadnych rzeczy żeśmy nie mieli. Wróciliśmy do Warszawy.

  • Gdzie państwo zamieszkali?

Zamieszkaliśmy u siostry mojej mamy, pani Ireny Nowodworskiej. Bardzo pozytywna osoba. Jej mąż był dziekanem rady adwokackiej. Niemcy w 1939 roku kazali zwolnić wszystkich adwokatów pochodzenia żydowskiego. On się na to nie zgodził. To pierwsze, a drugie: 27 września, w przeddzień kapitulacji Warszawy, on z ramienia Stronnictwa Narodowego był współzałożycielem Armii Krajowej, czy jeszcze wtedy [ZWZ-u]. Myśmy mieszkali na Nowym Świecie, pod siódmym, naprzeciwko dzisiejszego budynku Komitetu Centralnego. Potem myśmy się przenieśli do samodzielnego mieszkania, w Aleję Niepodległości, a stamtąd do Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych, gdzie moja mama była intendentką. Mieszkaliśmy tam, tam żeśmy poznawali młodych ludzi i nie tylko młodych. W 1943 roku brat wstąpił do konspiracji. Powstał wtedy pluton „Mundka”. „Mundka” dlatego, że dowódcą plutonu był pan Edward Malinowski, podporucznik z czasów wojny. Do plutonu należały dzieci opiekunów, wychowawców, intendentów z Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych. Przede wszystkim ludzie z Czerniakowa i ze Śródmieścia. W czasie wybuchu Powstania pluton liczył czterdziestu ludzi, w tym była grupa głuchoniemych: dziesięć, dwanaście osób. Było dwóch lub trzech strzelców, ci pełnili w czasie dnia funkcje wartownicze, a pozostali pełnili funkcje pomocnicze. Zajmowali się rannymi, nosili broń, zaopatrzenie, jedzenie.

  • Czy pan pamięta 1 sierpnia, moment wybuchu Powstania?

1 sierpnia pamiętam, była piękna pogoda. W bramie wejściowej, furtce właściwie, do Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych stał chłopak. Nie wiem skąd wiedziałem, bo tego słowa chyba jeszcze nie bardzo rozumiałem, i przechodząc obok niego mówię: „Będzie Powstanie”. Z tym, że to były godziny wczesne, południowe. Rzeczywiście – Powstanie wybuchło. Pluton „Mundka” został wysłany na zdobywanie domu akademickiego na Książęcej. Po zdobyciu domu akademickiego miał zdobywać Sejm. Okazało się, że broni ciężkiej w ogóle nie mają. Mieli chyba siedem karabinów, ileś granatów, dwa zdezelowane karabiny maszynowe ręczne, nie ciężkie. Z tym poszli zdobywać. Skończyło się nieszczęściem, dlatego że już w godzinach popołudniowych dziesięć osób zostało zabitych. Stracono ileś broni. Zginął nawet dowódca kompanii, pan porucznik „Tum”. Wtedy ja, jako młody człowiek, odczułem, że chyba Powstanie się zaraz zakończy, bo ci chłopcy nie bardzo wiedzieli, co mają ze sobą począć. Jak tu nacierać, jak nie ma się właściwie nic? Charakterystyczny moment: 3 sierpnia na środku Placu Trzech Krzyży stanął starszy pan w jasnym prochowcu, z laseczką i krzyczy: „Dowódca do mnie!” Rzeczywiście, dwóch czy trzech ludzi zaczęło się zbliżać do pana stojącego na środku placu. Ponieważ Niemcy strzelali z BGK, z Muzeum Narodowego, ruin szpitala świętego Łazarza, wzdłuż Alej Ujazdowskich, więc oni biegnąc do niego zaczynają kulić głowy. On mówi: „Nie kulić się!” Oni: „Panie pułkowniku!” Wtedy dowiedziałem się, że to jest pan pułkownik, dowódca całego zgrupowania śródmiejskiego. On mówi: „Dzieci, to jest wojna, to i strzelają.” To był chyba moment zwrotny. Wszyscy zrozumieli, że wcale nie jest tak, że każda kula zabija i nie ma co się wszystkim przejmować. Przyjdą lepsze dni. To oczywiście mógłby opowiedzieć najlepiej mój brat, który brał bezpośredni udział w działaniach, i Zosia Wrotna, która miała pieczę nad łączniczkami i nad całym sanitariatem.W Instytucie powstał punkt opatrunkowy. Dlaczego o tym wspominam: dla mnie to jest świadectwo, że ośmio- czy dziewięcioletni chłopcy byli bardziej dorośli niż dzisiaj. Nie ma żadnego porównania. Nadleciały sztukasy i Niemcy wypuszczali bomby z opóźnionym zapłonem. Stała tam wielka, siedmiopiętrowa kamienica. Bomba wpadła, przebiła stropy i na wysokości parteru rozerwała się. Dom się oczywiście złożył. Myśmy pobiegli, bo przecież tam byli ludzie – nie na piętrach, ale w piwnicach – żeby ich odkopywać. Wtedy zobaczyłem jakąś panią. Dzisiaj to trudno sobie wyobrazić, ale każdy włos stał jak drut, oblepiony pyłem, tynkiem, sadzą. Myśmy ją wyciągnęli. Ona krzyczy: „Kopcie dalej, bo tam jest moje dziecko!” My próbujemy dalej kopać i w tym momencie widzę, jak ta kobieta oszalała. Z tragedii…Potem była druga rzecz. W tym samym czasie artysta malarz odkopywał ludzi. Niemcy strzelali w rumowisko utrudniając nam pracę. On podnosi coś ciężkiego. Miał napięty mięsień. Nie wiem czy prawa, czy lewa ręka, nie pamiętam. Kula trafiła wprost w ten mięsień, nie naruszając zupełnie kości, mięsień został wyrwany. Mówię do niego: „Niech pan się nie martwi, wszystko będzie dobrze.” Złapałem powyżej rany jego rękę, żeby zatamować krew. Mówię: „Ja pana zaprowadzę do punktu sanitarnego. Szefową tego punktu była pani doktor Górnicka, która się nim zajęła.

  • Czy pan pomagał ewakuować tych ludzi? Jak dużo było osób?

Dużo nie było niestety, dlatego że jak się siedmiopiętrowa kamienica złożyła, to była góra gruzu. Dostać się do piwnic było po prostu bardzo ciężko i trudno.

  • Czy dostawał pan polecenia od kogoś?

Nie, trzeba było pomóc, ludzie spontanicznie podchodzili do tego. Co prawda było OPL, które miało gasić pożary, pomagać, budować barykady, ale niestety nie zawsze to miało miejsce. Ponieważ po piwnicach biegałem, widziałem w ciemnościach, przy świeczkach czy karbidówkach siedzących ludzi. Modlących się, a przede wszystkim bojących się. Wstyd powiedzieć, ale miały też miejsce takie sytuacje, że przychodzili chłopcy i mówili: „Słuchajcie, dorośli mężczyźni idą budować barykadę”, a słychać było głosy: „Mordercy, dajcie święty spokój! Chcecie zabierać naszych mężów, naszych ojców! Nie!”

  • Pan razem z ludnością cywilną spędzał czas w piwnicach?

Właśnie. Ale młodego człowieka wszędzie pędzi. Ponieważ wyższe piętra Instytutu były zupełnie opuszczone, to myśmy po strychach biegali. Instytut to był jeden budynek, ale składał się z trzech części. Taka literka „c”. Dzisiaj istnieje tylko część środkowa, tam gdzie zegar był, a dwa skrzydła nie zostały odbudowane. W jednym ze skrzydeł, akurat na wprost BGK, był magazyn ze sprzętami dla nas mającymi niesamowitą wartość. Tam były maski szermiercze, florety, szpady, tornistry, wyposażenie harcerskie krótko mówiąc. Jak myśmy to odnaleźli, oczywiście to wszystko żeśmy pobierali stamtąd i żeśmy się bawili w żołnierzy czy rycerzy. W każdym razie szermierzami byliśmy. W związku z tym nie zawsze siedziałem, jak powinienem, w piwnicy tylko się starałem gdzieś przemieszczać. 2 czy 1 września, nie pamiętam w tej chwili, powstańcy zdobyli budynek YMCA. YMCA to dom młodzieżowy. Był basen, sale gimnastyczne. Do budynku YMCA często chodziłem. 1 czy 2 września nadleciały samoloty i chciały zbombardować sąsiedni budynek Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych. Tam był tak zwany dom włoski, gdzie było kino Apollo. W tym czasie, kiedy samoloty nadlatywały, było trzech ludzi. Oficer, jakiś kolega z oddziału i mój brat. Mieli rakietnicę. Dowódca – w książce mojego brata jest to nawet opisane – mówi: „Strzelaj!” On strzelił z rakietnicy. Czy kolor się zgadzał czy co, nie wiem, w każdym razie [lotnik] zrozumiał, że tam są już Niemcy. Poderwał maszynę, maszyna pikująca i obciążona nie bardzo reagowała i on bojąc się, że nie zdąży jej wyprowadzić, wypuścił bombę. Bomba wpadła w budynek YMCA przy dzisiejszym wejściu. Zrobiła się wielka wyrwa, ogromny kurz, huk, ogień. Oni mówią: „Biegniemy do budynku YMKA.” Wpadli, zaczęli hałasować, strzelać, krzyczeć. Niemcy zrozumieli, że to jakieś ogromne natarcie i część się poddała, a część uciekła w stronę ulicy Frascati. Dzisiejsze usytuowanie jest troszkę inne, dlatego że dziś pomiędzy ulicą Frascati czy domem Pniewskich, a budynkiem YMCA jest równa powierzchnia. A tam był wąwóz. Niemcy byli w domu Pniewskich i w ruinach Ambasady Francuskiej, tak że stosunkowo niedaleko, tylko ten wąwóz trochę spowolniał ich ucieczkę. Jędrzej Jabłoński miał karabin francuski, wyższy od niego. Chłopak miał piętnaście lat. Na jednym z ostatnich pięter budynku YMCA zbudował sobie stanowisko. Postawił stół, worki z piaskiem, położył wielki karabin, też się położył i strzelał do Niemców, którzy – jak to Niemcy – żeby wszystko działo się w odpowiednim czasie i godzinach, przemaszerowywali z bunkra do swojej siedziby. Tam był kawałek płotu i słupek. On mówi: „Wojtek, chcesz sobie postrzelać trochę? Bo zaraz będą Niemcy zmieniać wartę.” Mówię: „Dobra!” Położyłem się przy karabinie, wycelowałem, a on mówi tak: „Słuchaj, ty nie patrz, jak będzie Niemiec biegł, tylko jak kątem oka zauważysz, że on już biegnie, to celuj na słupek, ciągnij za cyngiel, a on na pewno dobiegnie.” Tak zrobiłem, ale oczywiście pudło. „Nie, to szkoda naboi, chodź, ja ci pokażę.” Położył się, rzeczywiście Niemiec ruszył biegiem, on strzelił i Niemiec padł. Czy jego zabił, czy tylko ranił, tego nie wiem, a on za każdym razem na kolbie robił sobie kreskę i tych kresek miał dosyć dużo. To dla mnie była ciekawa rzecz postrzelać…

  • Czy to był jedyny raz?

Nie. Kiedyś mój brat mówi: „Chodź trochę [postrzelać] wreszcie.” Jak zdobyli budynek YMCA, to on był już wtedy bardzo mocno uzbrojony. Miał peem, pistolet dziewiątkę, wielki, to mówił: „Chodź, postrzelamy sobie.” [...]Jurek Małkowski był nieszczęśliwie ranny w pośladek. Były całe ceregiele, jak trzeba było mu zrobić opatrunek. Dziewczęta, które miały szesnaście lat były sanitariuszkami i one właśnie opatrunki wymieniały. On miał chyba z osiemnaście i się bardzo wstydził i one się bardzo wstydziły, więc jak te opatrunki były robione: fachowo czy niefachowo… Na pewno fachowo, ale przy tym było trochę śmiechu i żartów. […].Pan podporucznik Malinowski przeniósł się [po wojnie] z Warszawy do Gdańska, właściwie do Oliwy, i tam prowadził gospodarstwo ogrodnicze. Miał syna, straciłem z nim kontakt – Ludek Malinowski – był chyba troszeczkę starszy, o rok, może półtora. Myśmy biegali, między innymi z nim również. On do ojca, ja do brata, bo mama moja i żona pana Malinowskiego były w Instytucie Głuchoniemych. „Dowiedz się, co się z nimi dzieje!” – to myśmy maszerowali. Bez hasła, bez niczego, dlatego że wszyscy nas znali, wiedzieli, że przyjdą dwa chłopaki. Jeszcze jeden moment. Jak zdobyli budynek YMCA, to któryś z nich miał butelkę z benzyną. Zza któregoś z rogów, z jakiegoś pomieszczenia wypadł Niemiec. On się już poddawał, nie myślał o wojnie. A ten chłopak rzucił butelką. To była pochodnia. Potem był w punkcie sanitarnym. Tydzień się męczył i zmarł. A jak odbywało się chowanie dla przykładu… Oczywiście chowali do ziemi. W Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych terenu było dużo, ale nie można było z niego skorzystać, dlatego że z Sejmu i z ulicy Frascati strzelali. W związku z tym chowali ludzi na odcinku, który jest miedzy bramą na Placu Trzech Krzyży a budynkiem. Dzisiaj też jest tam ogród, trawnik. Były duże drzewa i tam chowali, dlatego że z BGK nie mogli tam strzelać. Chyba, że granatnikami, ale bezpośrednio, na wprost nie można było, dlatego że budynek zasłaniał. Ale to robili w nocy. Ludzie, którzy zmarli leżeli na noszach wzdłuż korytarza, bo w Instytucie nie było piwnic, tylko suterena. Od strony ogrodu były okna, potem jakieś pomieszczenie, magazyny, potem drzwi i korytarz. Tam była ciemnia, chodziła się dotykając ścian, ale noga dotykała tych biednych ludzi leżących na noszach. Nie miałem żadnego wrażenia. Dziwiłem się dlaczego. Dzisiaj jak ktoś umrze, to prawdopodobnie bym nie mógł ubrać ani umyć, bo bym chyba zawału dostał, a wtedy chodziłem, dotykałem i nic. Było zupełnie inne wrażenie.

  • Pan pomagał przy chowaniu?

Pomagać nie mogłem, bo byłem za mały. Trzeba było wykopać mogiłkę… Mogił przybywało aż w którymś momencie – albo to była bomba, teraz nie pamiętam, albo pocisk artyleryjski, ale ogromny – on wpadł na trawnik i wszystkie groby zostały przemielone. Powstał wielki dół i tam się ciągle paliło. To było już pod sam koniec Powstania.2 października żołnierze opuszczali Warszawę. Stali w Alejach Ujazdowskich, naprzeciwko domu pod Herkulesami i myśmy z mamą poszli żegnać Janka. Oni stali w kolumnie, na trotuarze. Naprzeciwko nich, przy nas, stali czołgiści. Trzech niemieckich czołgistów. Nie bardzo rozumiałem – do dziś nie znam niemieckiego – ale wtedy zrozumiałem, że oni mówią do siebie: „Patrz, to są bohaterowie.” [Mali] chłopcy, przecież ich było najwięcej.Jak chłopcy wychodzili, to oni im pozabierali broń, a naboje pozostawały. Myślę sobie: „Nie, ja nie mogę ich tak zostawić, bo przecież Niemcy będą z tego strzelać.” Pozbierałem naboje i wrzucałem do tej palącej się dziury. To oczywiście wybuchało. Na stopniach Instytutu – tam teraz też są schodki – siedział żandarm niemiecki w zielonkawym uniformie. Wyciągnął dwa dropsy po dziesięć pastylek i mnie daje. A ja nie. Mówił po polsku, to musiał być ślązak, albo może z Pomorza. Mówi: „Nie wrzucaj tego, to przecież wybucha.” A ja mówię: „Właśnie dobrze że wybucha, bo nie będziecie do nas tym strzelać.” On mi daje [dropsy], a ja nie chcę wziąć. Zrozumiał, że ja się boję, że to może jest zatrute, więc otworzył i po jednym zjadł. Częstuje mnie znowu, daje mi, a ja mówię: „Nie, dziękuję. Nie chcę. Od ciebie nic nie chcę. A naboje pozbieram i jeszcze powrzucam.” Przykrych sytuacji było dosyć dużo. Byli gołębiarze, którzy utrudniali przemieszczanie się. Z całą premedytacją strzelali jak do kaczek przysłowiowych w ludzi. Tak że to nie było takie łatwe. Nawet jak nie było bezpośredniego ostrzału, to gołębiarze robili swoje. Życie koncentrowało się w suterenach, ale tam też nie było bardzo bezpiecznie, dlatego że jak Niemcy z granatników strzelali, to odłamki wpadały przez okno do pomieszczeń. Między innymi mój brat został – trudno powiedzieć, że ranny – ale taki odłamek go z szyję trafił.

  • Czy pamięta pan, czym się pan żywił?

Żywienie… Ponieważ to był internat, była i szkoła i mieszkali głuchoniemi i ociemniali, RGO – Rada Opiekuńcza, w czasie okupacji dostarczała towary: owoce, kasze, mąkę. To oczywiście było magazynowane. To nie było z dnia na dzień, bo to nie był normalny dom. Dziesiątki młodych ludzi było, więc mieli pochowane trochę jedzenia, brukiew. Z tego robili jedzenie, ale wreszcie się skończyło. Jak zdobyli budynek YMCA, to zdobyli jednocześnie ogromne ilości cukru. Myśmy ten cukier jedli. Było tak: karmelki, ciągutki na rano, wobec tego wieczorem prażony cukier. A jak prażony na rano, tamto znów [wieczorem]. Tak myśmy cukrem żyli. A żeby się czerwonki czy innego nieszczęścia nie nabawić, to myśmy dostawali po łyżce stołowej spirytusu. To miało nas uodpornić.

  • To była dzienna porcja?

To była dzienna porcja, tak.

  • Czy pamięta pan, czym się zajmował personel Instytutu Głuchoniemych?

Cały czas trzeba było się jednak tymi ludźmi opiekować. Przede wszystkim niewidomi, którzy mieli swoje wydeptane ścieżki. Oni się bardzo dobrze poruszali, ale jak zostało wszystko przeniesione z pięter i z pałacyku, który był na końcu Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych – chyba dzisiaj jeszcze istnieje, nie był zburzony, tylko postrzelany – byli przeniesieni do innych zupełnie pomieszczeń, więc się tam gubili. Trzeba było im pomóc, trzeba było ich odprowadzić do łazienki, pomóc im się nawet gdzieś położyć. Nie wiem, czy w ogóle powinienem to powiedzieć… Myśmy się bawili z dziećmi głuchoniemymi. Łatwiej nam się było bawić z głuchoniemymi, bo niewidomymi trzeba było się wręcz opiekować przy przemieszczaniu. Tylko coś dziwnego jest chyba… Czy oni nam zazdroszczą, że jesteśmy cali, nie upośledzeni? W każdym razie zabawy, które zaczynały się zawsze w zupełnie pokojowy sposób, kończyły się ogromną awanturą. Ten człowiek, który miał pod ręką na przykład łyżwy, to łyżwami ciskał nie bacząc na konsekwencje. Jak oni się brali za… Przecież wtedy myśmy fechtunkiem się zajmowali. Jak dochodziło już do takich rzeczy, wiadomo było: trzeba skończyć zabawę. Wracamy do prozy życia.

  • Czy pracownicy Instytutu byli zaangażowani w pomoc powstańcom?

Byli. Malinowski był wychowawcą niewidomych i dowódcą plutonu „Mundka”. Każdy z nas widząc, że oni są w gorszej sytuacji niż my coś próbował pomóc.Nie wiem, jak to się stało, ale w bramie pomiędzy Placem Trzech Krzyży (nie żelaznej, tylko normalnej) a ogrodem, zaplątał się koń i tam żył. Ale myśmy potem go zjedli. Jak chłopcy zdobyli budynek YMCA, to były świnie, Niemcy mieli świnie. Jak mieli świnie, to znaczy, że trzeba się świniami podzielić, więc były też dla Instytutu – to przede wszystkim nie byliśmy my, tylko ludzie doświadczeni, z głuchotą i ślepotą. To nam dawało możliwość jedzenia nie tylko cukru w różnych postaciach – ciągutki, karmele – jednocześnie było i to. Poza tym były różne inspekty, ale tam ciężko się było dostać, bo Niemcy strzelali. Tam pomidory rosły. Wszystko to zostało oczywiście zjedzone, bo w nocy tam się szło i się zrywało.Nie wiem, czy mam to powiedzieć… Jednym opiekunem był ksiądz, nie pamiętam jego nazwiska. Widocznie Watykan na taką placówkę jak Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych przysyłał paczki. Myśmy tych paczek oczywiście nigdy nie widzieli, ani żeśmy ich nie próbowali. W czasie Powstania, mojego brata dwie panie, które tym się zajmowały i ksiądz – w tej chwili jego nazwiska nie pamiętam, a zresztą jak bym pamiętał, to bym też nie powiedział. – oni mieli magazynek i tam były przeróżne rzeczy: sardynki, czekolady, kakao, nawet gęsi. Te panie zawołały mojego Janka i mówią: „Ty jesteś tutaj najmłodszy, to my ci zrobimy obiad.” Zrobiły obiad z tych właśnie wiktuałów, a on tylko patrzył, z którego miejsca noszą. W nocy poszli we dwóch czy we trzech i magazynek trochę opróżnili. Zawsze mówiło się, że to będzie dla rannych, ale ranni też to nie bardzo jedli szczerze powiedziawszy. Może tego nie powinienem mówić, ale trudno, tak też było.Jeszcze jedna rzecz. Jak chłopcy zdobyli budynek YMCA, to tam się przenieśli. Z tym, że 13 czy 15 września z plutonu „Mundka”, który liczył czterdzieści osób, na akcję poszło tylko trzech, bo reszta to byli zabici albo ranni. Tak że dziesiątkowało ludzi strasznie.Nie wiem, nie pamiętam, którego to było, musiało być po 15 września. Rosjanie w nocy nadlatywali kukuruźnikami – samolotami dwupłatowymi i zrzucali przeróżne rzeczy. To jest prawda. Tylko oni to zrzucali bez spadochronów i na ściśle określone miejsca. Takim miejscem był, dla przykładu, Plac Trzech Krzyży od strony kościoła świętego Aleksandra, bo tam była cisza, w tym miejscu akurat kule nie padały. Była wielka płachta, oznakowane to było. Nadlatywali i tam zrzucali. Tylko że bez spadochronów – jak spadło z samolotu, to się połowa połamała. To pierwsze. A drugie, dla przykładu: zrzucili kiedyś transport ręcznych granatów, to one nie wybuchały. Też jakieś dziwactwo…Zrzucili kapitana Kolkę. Rosjanina. Mówiło się, że miał pełnić rolę łącznika pomiędzy kwaterą główną Armii Krajowej a wojskiem radzieckim. Drudzy mówili, że miał kierować ostrzałem artyleryjskim z Pragi na wybrane miejsca, dla przykładu muzeum czy sejm czy [inne] w tym rejonie, o którym mówimy. Jak Powstanie upadło, to on mówił: „Co ja tu robię?” Wszyscy mu mówili: „Dostaniesz legitymację jako żołnierz Armii Krajowej i pójdziesz do niewoli.” Ale on mówił: „Nie, spróbuje się jednak jakoś przemieścić.” Od mojego Janka dostał parabellum i poszedł na Czerniaków. Czy przepłynął Wisłę, to nie wiem, bo też mówiło się, że on kazał: „Dajcie mi jakieś jedzenie, resztki i zamurujcie mnie gdzieś. Może przetrwam.” Tego to ja nie wiem, ale taka rzecz miała miejsce.

  • Może pan opowiedzieć, jak wyglądało wyjście z Warszawy?

Wyjście z Warszawy… Boże mój…Jak mówiłem, 2 października żołnierze poszli do niewoli. My z Instytutu, cała grupa, poszliśmy do Pruszkowa. I głuchoniemi i ociemniali i my. Nie było ulic. Były rumowiska sięgające parteru. Idąc na coś nadepnąłem. Jak zwalniałem krok robiąc, noga mi zasprężynowała, odrzuciło mi nogę. Odwróciłem się i patrzę, a z gruzów wystaje mała, osmolona stópka dziecięca. Myśmy poszli do Pruszkowa. W Pruszkowie były pomieszczenia parowozowni czy wagonowni, jakieś hale. Tam było narzucane słomy. Były takie straszliwe wszy, że słoma aż się ruszała. Jak wychodziliśmy z Warszawy, to zima się zbliżała. Trzeba było letnie ubrania zostawić, a zimowe wziąć. Dzieci i my, co tam kto miał, to właśnie ciepłe założył i jak myśmy przemaszerowali do Pruszkowa, to mieliśmy dosyć. Nikt nie patrzył, że słoma się rusza, tylko żeśmy się położyli, żeby odpocząć. Takich wszy dostałem, że w życiu nie widziałem. Ze mnie one kapały. Jakbym stanął na miejscu, to z głowy by mi kapały wszy, takie straszne były. Zapakowano nas w wagony. Z Pruszkowa, wagonem towarowym jedziemy. Gdzieś w okolicach Gór Świętokrzyskich nas z wagonów… Myślimy, że może jedziemy do Oświęcimia czy Bóg wie gdzie – do obozu zagłady – ale nas na jakiejś stacji wygrużono. Zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie dzieci schować i zachować. Troszkę u sióstr, były tam też sierocińce i głuchoniemi i ociemniali tam zostali. My z mamą, z żoną „Mundka” Malinowskiego i z Ludkiem, jego synem, pojechaliśmy do mojej rodziny, do Sekurska. Tam był dosyć duży majątek. Ale nas do dworu nie wpuszczono, bo myśmy kapali wszami. Dali nam chatkę za wsią, za kamieniołomami, za cmentarzem i tam myśmy sobie z Malinowską mieszkali. Mama, żeby dorobić, piekła rogaliki i po okolicznych wsiach sprzedawała. Do majątku przychodzili, co do godzin mogę się mylić, ale najpierw przychodzili Niemcy, potem NSZ-owcy, potem akowcy, a potem AL-owcy. Tak że cały dzień ktoś tam przychodził i każdy coś zabierał. Ale było kiedyś komuś mało i przyszedł do naszej chatki, w której myśmy trzymali barana, na święta czy może na sprzedaż, nie wiem, na co mama to trzymała. Przyszedł, wielkie chłopisko z wielkim kulomiotem i z taśmami na krzyż i barana nam zabiera. Mama mówi: „Wojtek, ratuj!” Uczepiłem się kolana tego człowieka i mówię: „Człowieku, co ty robisz?! My pogorzelcy z Warszawy, a ty nam zabierasz barana? Przecież mają w majątku tyle tego, to weź sobie!”

  • Baran został?

Baran został uratowany. Potem, jak ofensywa 17 stycznia minęła, to wobec tego trzeba do Warszawy. Ale w Warszawie wszystko było popalone, poniszczone, nie było nic. Instytut Głuchoniemych został zniszczony dopiero po Powstaniu, bo w czasie Powstania był tylko postrzelany, nic więcej. Stał.

  • Czy był pan zdziwiony widokiem, jaki pan zastał po wejściu do Warszawy?

Straszne to było. Myśmy jechali otwartymi wagonami i te dymy, ten ogień… To huczało. Tak jak w ognisku huczy ogień, to tak tutaj huczało. Myśmy przyjechali do Warszawy, ale mama mówi: „Musimy do Grudziądza, może coś z tamtego mieszkania zostało.” I myśmy pojechali do Grudziądza. To była dosyć śmieszna podróż, bo kolej jechała dwie stacje do przodu i jedną do tyłu. Jakoś żeśmy dojechali. Dosyć późno Grudziądz był zdobyty, tak że jak myśmy przyszli do Grudziądza, to w niektórych willach zastawa była nawet: talerze, garnki. Na pewno to było poniemieckie. Oni pewnie pouciekali wszyscy. Nie wiem, co się tam stało. Potem mama zachorowała, więc przyjechaliśmy do Warszawy. Operacja i mama w marcu zmarła. Próbowałem dostać się… Zostałem zupełnie sam, więc myślę sobie – może do szkoły kadetów. Ale jak przyszedłem, to mi powiedziano: „Ty, syn sanacyjnego oficera, do kadetów?” Więc do kadetów się nie dostałem krótko mówiąc. Dalej nie będę opowiadać, bo to już nie ma sensu. Jak to bywa: z komisji poborowej mieli mnie skierować do kopalni. Najczęściej się jechało do kopalni uranu. Z moim obciążeniem, to znaczy brat na zachodzie, ojciec dowódca 64 Pułku Piechoty, czyli sanacja, że daj Boże zdrowie… Ale był przyzwoity lekarz w komisji i mówi: „Ja pana uratuję.” Powiedział, że jestem ciężko chory i nie mogę do żadnej kopalni. W związku z tym do kopalni się nie dostałem, czego zresztą nie żałuję. Były to czasy bardzo trudne, ale bardzo ciekawe. My młodzi nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to może się skończyć jakimś nieszczęściem – w sensie urwania czegoś – że człowiek będzie żył i potem chodził kaleki. To nie docierało. To były piękne czasy. Były jak i pogoda: bez mała cały czas słoneczna. Tak i te czasy były, mimo strasznych rzeczy, które miały miejsce.Rozejm był. Oczywiście latarni na Placu Trzech Krzyży nie było, wszystkie były powalone. Myśmy poszli, jak zawieszenie broni było – to trwało ze dwie albo trzy godziny – myśmy poszli na plac, zobaczyć, jak to wygląda. I przyszła babuleńka, chyba starsza niż ja dzisiaj, na czarno ubrana. Siadła strudzona na zwalonej latarni i mówi: „Chłopcy” – bo nas tam było kilku – „Chłopcy, gdzie tu są Niemcy?” To my mówimy: „Tu w BGK, tu w muzeum, tu w sejmie.” W tym momencie – nie wiem, co to było – jakaś galareta jej się puszcza z dwóch dziurek [nosa] i z ust na spódnicę. My mówimy: „Proszę pani, gdzie pani się spieszy do Niemców? Przecież panią zabiją.” Nie wiem, co się z nią stało. Poszła, podreptała. Przecież Niemcy w BGK nie otworzyli bram, były zawalone różnymi rzeczami, żeby nikt się nie dostał. Tak że nie wiem, co się z nią stało. To była dziwna rzecz. Może miała dosyć wszystkiego? Może doszła do wniosku, że to nieszczęście, to wystarczy? Może tam będzie lepiej? Nie wiem. Przecież Niemcy mówili: „Nie będziemy represji robić.” Nie wiem, czy ktoś w to wierzył czy nie wierzył. Nie mówię nazwisk, ale człowiek, który 3 sierpnia stał na placu i mówił: „Dowódca, do mnie!”, to był pan pułkownik „Sławbor” Jan Szczurek Cergowski. On właściwie uratował Powstanie w Śródmieściu, w tym rejonie, od zagłady wszystkiego. Chłopcy nie wiedzieli, co mają robić i dowódcy też nie wiedzieli, co robić. To wszystko nieszczęście, te oddziały zdziesiątkowane… I co? I z czym przede wszystkim?Było, przeszło.
Warszawa, 4 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Wojciech Ciechanowski Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter