Obecnie nazywam się Hanna Irena Doppler, z domu Ciesielska, z pierwszego małżeństwa Wołejko. Urodziłam się 16 lutego 1929 roku w Warszawie, na Żoliborzu. [Pseudonim] „Iskierka”, [zgrupowanie] „Żaglowiec”, [funkcja] – łączniczka.
To są najlepsze moje lata. Mimo, że teraz nie narzekam, nie mam prawa narzekać, bo na ogół jakoś dobrze się to wszystko układa, ale dzieciństwo miałam wspaniałe. Mój ojciec był żołnierzem zawodowym w 21. Pułku Piechoty „Dzieci Warszawy”. Urodziłam się w Cytadeli warszawskiej i dzieciństwo miałam wspaniałe. Chodziłam do szkoły. To była szkoła Rodziny Wojskowej. Przełożoną, czyli dyrektorką była żona generała Bończy-Uzdowskiego. Chodziły tam dzieci z różnych środowisk, ale była też wspaniała atmosfera. Jak na przykład była komunia, to jako przykład podaję, to wszystkie dziewczynki były jednakowo ubrane. Był stół, bo kiedyś, przed wojną w Cytadeli warszawskiej był kościół Świętego Jerzego, wspaniały, duży kościół, który właśnie Niemcy zburzyli podczas Powstania. I tam na przykład komunia, przecież to były dzieci generałów, czy podoficerów, czy oficerów, wszyscy przy jednym stole. Kakao, ciasta, jakieś inne łakocie, słodycze. Tak że te lata wspominam jako lata bardzo szczęśliwe. Poza tym, co dzisiaj rzadko się może zdarza, matki na ogół nie pracowały. Matki zajmowały się dziećmi, ich wychowaniem, ich szkołą, zajęciami pozaszkolnymi, żeby dzieci miały rozrywkę poza szkołą. Bardzo często chodziliśmy do cyrku, bo był cyrk stacjonarny Staniewskich. Do różnych teatrów [chodziliśmy], był bardzo dobry repertuar dla młodzieży i dla dzieci. Poza tym, nie wiem czy to tak było kiedyś, że rodzice strasznie kochali dzieci, że dzieci w ogóle były najważniejsze i bardzo kochane.
Tak. Sześć lat mieszkałam na terenie Cytadeli. Było tam o tyle dobrze, że było bezpiecznie, bo teren był zamknięty. W bramie przecież stała warta. Mogliśmy sobie biegać wszędzie. A później, po sześciu latach przeprowadziłam się na ulicę Dymińską, bo tam wybudowali domy dla rodzin wojskowych i tam się przeprowadziliśmy. Ojciec mój dobrze zarabiał. Tak że stać go było na to, żeby dzieci były dobrze ubrane, na ślizgawkę i na narty i na naukę muzyki.
Miałam rodzeństwo, tak. Przed wojną miałam brata. To znaczy urodził się jeszcze przed wojną. Brat i siostra. Siostra w 1932 roku, brat w 1938 i tak nas zastała wojna.
Tak. Mój tata wiedział o tym. Pracował w takiej jednostce w MON-ie, że wiedział, że będzie wojna. Może dlatego dzieci były tak hołubione. Właściwie wszystko nam chciał dać, bo wiedział, że [wojna] jest nieunikniona. Poza tym był w pobliżu marszałka Piłsudskiego. Tak że wiedział po śmierci marszałka w 1935 roku, że wojna się nieuchronnie zbliża, że jak gdyby marszałek stymulował relacje pomiędzy Niemcami, a Polską. Później zaczęło się już gwałtownie wszystko jakoś tak pogarszać. Wiedzieliśmy, że wojna jest nieunikniona. Już dzieci były nawet przygotowywane do tego, że może być gorzej.
Tak. Spotkałam dwa razy. Raz na balu, bo było w Alejach Ujazdowskich, jest tam pałacyk i były urządzane bale. Byłam malutka dziewczynka wtenczas, bo miałam chyba z pięć lat, ale mój tata zawsze uważał, że jestem już, jak miałam pięć, to, że siedem, jak siedem, to dziewięć. Poszłam. Byłam troszkę skonsternowana, bo dzieci były starsze. Przyszedł marszałek, z każdym się przywitał, dzieci przytulał do siebie. Marszałek też bardzo lubił dzieci. Na tym balu był w mundurze takim szaro-popielatym, tak jak chodził ubrany. To była wesoła znajomość. A drugi raz, niestety spotkałam marszałka w trumnie. Ponieważ mój tata bardzo wcześnie stracił własnego ojca, więc zawsze jak gdyby traktował go jak ojca, jak nie wiem… w domu się mówiło dziadek. Znaczy dla mnie to miał być dziadek. Jak marszałek umarł, 12 maja 1935 roku, to zapanowała straszna żałoba. To w ogóle jest, nigdy potem nie widziałam, żeby taka była ogólnonarodowa żałoba jak po marszałku Piłsudskim. 21. Pułk Piechoty w wypadkach majowych, był zamach, […] ale 21. Pułk stawiał wartę w katedrze. Ojciec mój, ponieważ był wielkim patriotą, a mnie zawsze uważał za jakąś nadzwyczajną istotę, bo pierwsze dziecko stracili moi rodzice, więc powiedział do mojej matki, żebyśmy przyszły razem, że nas wpuści. Bo tam stały warty 21. Pułku, że przejdziemy. Oczywiście to nie było możliwe, ponieważ Plac Zamkowy, który w takim samym kształcie jak dzisiaj był, było tak strasznie dużo ludzi, to były tłumy ludzi i to wszystko szturmowało katedrę. W katedrze była wystawiona trumna. Myśmy przyjechały do domu z powrotem. Ojciec, który był w katedrze, bo tam razem z wojskiem stali, trzymali wartę, przyjechał w nocy. Już moja matka nie pojechała, tylko ja. Wziął mnie o trzeciej, pamiętam, że to była trzecia chyba nad ranem. Mówi: „Chodź, pojedziemy pożegnać się z dziadkiem.” Wjechaliśmy już bez żadnych kłopotów, bo dla wojska była przecież jakaś specjalna [przepustka], nie wiem czy to od zakrystii, chyba nie, chyba od głównego wejścia. Dla takiej dziewczynki jak ja, bo miałam sześć lat wtenczas, to było też olbrzymie przeżycie. Rok [wcześniej] widziałam, jak miałam pięć lat [byłam] z marszałkiem na balu, a za rok tu. Kościół był pogrążony w ciemnościach. Tylko stała trumna pośrodku, znaczy tak bliżej ołtarza, świece się paliły i stali żołnierze dookoła. Ale trumna była bardzo wysoko, na takim katafalku. Mój tata mnie wziął pod pachy, wziął mnie do góry, mówi: „Pożegnaj się z dziadkiem.” To pamiętam do dziś. Pamiętam nawet nie zmrużyłam oczu, choć mogłam się bać, prawda? Ale chciałam zobaczyć jak wygląda. Nie wiem czy już był zabalsamowany, czy jak, ale wyglądał bardzo dobrze. Tak jakby spał w tej trumnie. Bo trumna była otwarta. Potem [ojciec] zabrał mnie do domu. I tak dwa razy widziałam marszałka.
Zapamiętałam sobie bardzo dobrze, bo już nie mieszkałam w Cytadeli. Ale w Cytadeli dwa pułki stacjonowały – 30. Pułk Strzelców Kaniowskich i 21. „Dzieci Warszawy”. Te pułki były właśnie na placu broni, wszyscy, całe dwa pułki stały i wszyscy żołnierze. Był chyba ksiądz Ugniewski, miał mszę jak wychodziły na front. Bo to już właśnie wtenczas, o trzeciej, też to było w nocy, tak nad ranem. Wszyscy wtenczas, moja matka wzięła mnie i moją młodszą siostrę i mojego brata, który miał chyba niecały rok, na ręce i wszyscy, wszystkie żony, wszyscy żegnali żołnierzy wychodzących na front. To właśnie było w Cytadeli i była msza święta. To było też bardzo przygnębiające wrażenie, bo taka cisza straszna, bo wychodzą i nie wiedzą czy wrócą. A 21. właśnie maszerował na Modlin, chyba. Był wymarsz na Modlin. Bo to piechota była, i 30. pułk i 21. pułk. To nabożeństwo, wszyscy się modlili. Żołnierze chyba dostali specjalne jakieś szkaplerze z nazwiskiem czy coś, żeby w razie czego, żeby było wiadomo jak zginie, żeby można było zidentyfikować. Taki był początek. I od razu, to było chyba 30 albo 31 sierpnia, nie wiem dokładnie, ale wiem, że to było na dwa dni przed ogłoszeniem, że będzie wojna. Już wiadomo było, bo żołnierze maszerowali na Modlin. Potem, matka moja była bardzo dzielną osobą, starała nam się dogodzić, żebyśmy nie odczuwały tego, że nie ma ojca. Ale wszyscy wiedzieliśmy, że wojna to nie przelewki, że wojna na pewno będzie okrutna. Zaczęło się bombardowanie Warszawy. My mieszkaliśmy przy Cytadeli. Moja matka się denerwowała, że to są obiekty wojskowe. Przeniosła nas do babci na Pragę, na ulicę Szwedzką. Mojego ojca matka mieszkała na Szwedzkiej. Tam pojechaliśmy wszyscy. Dzieci jak to dzieci. Za bardzo nie zdawały sobie z tego sprawy, z tego całego niebezpieczeństwa. Ale po jakichś kilku tygodniach, kiedy zaczęło się wszystko rozsypywać i Niemcy szli do przodu, mój ojciec uciekł. Jakimiś okrężnymi drogami. Przyszedł właśnie na Pragę, do mojej babki i nie pamiętam czy to moja siostra otworzyła drzwi i mówi do mojej mamy: „Mamo! Jakiś że przyszedł!” Nie poznała własnego ojca. Ojciec był w szynelu wojskowym, ale szedł jakimiś okrężnymi drogami, jak już to wszystko się zaczęło, jak już Niemcy zaczęli pomału zdobywać każdy kawałek Warszawy i… Mama wychodzi i mówi: „Słuchaj! To twój ojciec!” Ale był tak zmieniony, czarny, brudny, bo nocami uciekał. Dokładnie nie wiem, z której strony szedł, ale chyba z Kampinosu, bo oni byli gdzieś pod Modlinem. Jak już Niemcy ich rozbili, to mój ojciec uciekł. Mógł do niewoli się dostać, ale to nie mój ojciec. Ojciec uważał, że miejscem Polaka jest tutaj walczyć. Poza tym zostawił żonę z trojgiem dzieci. W 1939 nas była trójka – ja, siostra i brat. Jak już wszedł i umył się, to płakał. Dwa razy widziałam ojca jak płakał, a naprawdę był bardzo twardym człowiekiem. Raz właśnie jak wrócił i nas przytulił, a drugi raz jak było Powstanie i nie wiedział, co się z nami dzieje po prostu. Wtenczas też po prostu płakał. Musiało to być, dzisiaj wiemy, że tacy mocni ludzie jak Sikorski, były minister, też płakał z jakichś tam powodów. Czasami życie dostarcza nam takich wrażeń, że się nie możemy oprzeć po prostu tym wrażeniom, tym emocjom.
Potem, jak już wrócił, pozbierał nas, wróciliśmy do swojego mieszkania na Żoliborz, na ulicę Dymińską. To było bardzo blisko Cytadeli, bloki stoją wojskowe, do dziś chyba stoją te bloki. Zaczął się rozglądać za jakimś zajęciem, żeby tą gromadkę utrzymać. Przecież trzeba było nam dać jeść. Już nie pamiętam, co robili rodzice, ale starali się przez całą okupację tak, żebyśmy my nie odczuwali tego, że są kartki, że jest ta marmolada, że jest chleb czarny na kartki, że nie ma cukru, tylko sacharyna. Wiem, że jeździł na wieś, przywoził mąkę. Mama piekła jakieś placki. Starali się tak, żebyśmy nie odczuli tego, że jest okupacja hitlerowska. Odczuwaliśmy to, bo przecież ciągle były łapanki i rozstrzeliwania. To było okropne. Potem, już chyba w 1940 roku, zaczęli się organizować (tam w tych blokach mieszkali przeważnie oficerowie i podoficerowie 21. Pułku Piechoty i 30. Pułku też) w organizację podziemną. Do dzisiaj nieraz się zastanawiam, jak byli solidarni Polacy, przynajmniej tam i w ogóle w czasie okupacji, zresztą nieraz na filmach nam pokazują, że nikt nikogo nie zdradził. Była wielka solidarność, lojalność. Mieszkałam na przykład – numer mieszkania 73, było sześć klatek, była godzina policyjna i bardzo często roznosiliśmy jeszcze meldunki, ulotki tuż po godzinie policyjnej. Ale w obrębie bloków. Niedaleko był Dworzec Gdański, przecież było pełno Niemców i w Cytadeli byli Niemcy. Jeszcze muszę powiedzieć to o ojcu. Mój ojciec był szalenie odważnym człowiekiem. Ponieważ znał Cytadelę, wiedział gdzie co jest, więc to było tylko możliwe zaraz po wojnie, znaczy zaraz jak tylko Niemcy zajęli Warszawę. To chyba było w listopadzie, ale był już mróz, albo w grudniu, ale jeszcze w 1939 roku. Mój ojciec postanowił organizować broń, bo już miał zarys organizacji podziemnej, już chciał walczyć. Mimo, że nas, właśnie jak mówię, była trójka i mama bezrobotna. Ale on uważał, że obowiązek wobec ojczyzny jest najważniejszy. Mówi tak do mnie, miałam wtenczas dziesięć lat w 1939, mówi: „Wiesz co? Wiem gdzie jest broń w Cytadeli.” Żeby wejść tam, to trzeba pokonać, to w ogóle jest stara, bardzo stara zabudowa. Sama brama to ma około dwunastu metrów, jak się przechodzi przez tą bramę. Ojciec mówi: „Słuchaj. Pojedziemy po broń do Cytadeli.” Wtenczas jeszcze Niemcy, oni się jeszcze nie umieli [zorganizować], bo później, to już po tych łapankach, po zamachach, po tych różnych takich, to oni się już pozbierali. Ale na razie to oni nie mieli pojęcia o tym wszystkim. Ojciec uzyskał przepustkę na bramie... to musiał być listopad albo grudzień. Zimy też były trochę inne. Był śnieg. Wziął mnie na sanki, mówi: „Wiesz co? Pojedziemy, powiemy, że idziemy po drzewo do Cytadeli, że potrzebne jest drzewo na opał.” Przecież tam wcale niepotrzebne było, bo nie było pieców, tylko centralne ogrzewanie, ale nieważne. Jadę z ojcem przez bramę, wartownik wpuścił. Ojciec mówił trochę po niemiecku, więc powiedział: Holz brauchen, coś takiego. Jak już weszliśmy, to na lewo były magazyny broni. To były lochy bez okien, a na wierzchu, nie wiem, chyba do dzisiaj to jest, na wierzchu była ziemia i porosłe trawą. Te pomieszczenia miały z sześćdziesiąt metrów długości w głąb. Po to, żeby broń stamtąd zabrać, to trzeba było iść po ciemku przez cały magazyn tak zwany, ten loch, do przodu. Ale ojciec wiedział dokładnie, gdzie są karabiny. Poukładał na saneczkach, później to drewno, posadził mnie na tym. Mówię, że jestem głęboko wierząca i parę razy w moim życiu odczuwałam jak gdyby ramiona anioła stróża. Z powrotem. Nie wiem czy broni było dużo, czy mało, bo ojciec mnie w to nie wtajemniczał. Tylko pozbierał patyki, jakieś deski. Tam było pełno, bo Cytadela przecież była też zniszczona, bo była bombardowana. Ja, taka mała dziewczynka z warkoczykami, z kokardami, na tym wszystkim. Nie zdawałam sobie wtenczas sprawy. Nawet nie bałam się. Po prostu nie wiedziałam o co tu [chodzi]. Wiedziałam, że to tak jest, tylko nie zdawałam sobie sprawy z wielkości niebezpieczeństwa, które może mnie i ojcu zagrażać. Ojciec z powrotem oddał przepustkę.
Jak już minęliśmy wielką bramę, długą, kilkunastometrową, to widziałam jak z mojego ojca jakby lód odtajał. Więcej już tam nie poszliśmy, bo później już Niemcy się chyba zorientowali w tym wszystkim albo odkryli te magazyny broni. Ale jakąś ilość broni wydostał z tego. Później, koledzy z tego samego pułku, którzy wrócili z tułaczki wojennej, zaczęli właśnie się organizować. Tak powstała organizacja „Żaglowiec”. Jeden z oficerów, znaczy nie tylko jeden, bo tam kilku, ale jeden z nich nie poszedł do oflagu, tylko właśnie też wrócił. To był Kamiński, chyba Marian Kamiński, pseudonim miał „Jur”. On właśnie zorganizował „Żaglowiec”. „Żaglowiec” wchodził w skład „Żywiciela”. Wszyscy, poza nielicznymi wyjątkami, postanowili stworzyć organizację podziemną. Najpierw był Związek Walki Zbrojnej.
Zdarzały się w tych blokach, sama byłam przy egzekucji jednego, jako dziecko. Już miałam trzynaście albo czternaście lat. Ojciec mnie wziął ze sobą. To znaczy nie widziałam samego strzału. Bo jeden, właśnie tak jak podkreślam, była taka solidarność, taka lojalność. Wszyscy wiedzieli, że coś dobrego robią. A jeżeli zdarzył się właśnie ten Selma, on się nazywał Selma i on kolaborował z Niemcami. Mieszkał chyba [na] Krajewskiego cztery. Tak, to był następny blok za nami, na pierwszym piętrze. Wiem tylko, że mi było strasznie przykro, bo z jego córką chodziłam do szkoły. To wszyscy byli mniej więcej w jednym wieku. Weszli, stałam na klatce schodowej. Ojciec mnie zawsze brał, nie wiem dlaczego, jakoś po prostu. Przysposabiał mnie do wielkich rzeczy, że to życie nie będzie mnie oszczędzało i chciał we mnie wyrobić jakąś odwagę, ja wiem, to były chyba takie jego działania. Stałam na klatce schodowej, usłyszałam tylko wystrzał i wyszło trzech facetów z powrotem. To była jedna egzekucja, a druga była pod moimi oknami, jak mieszkałam. Też szedł facet, to dwa razy, w obrębie naszych domów dwóch zlikwidowali konfidentów.
To może dlatego, że wszystko to, co kiedyś było wydaje nam się lepsze. Nie wiem dlaczego tak jest. Trudno mi sobie wyobrazić, że tamto było jakieś bardzo fajne, a to, co teraz jest, jest jak gdyby też fajne, ale trochę gorsze. No i zaczęło się. Jeździłam na rowerze w tą i z powrotem, albo na Freta, bo jeden z takich „Gałek”…Jak to w każdej organizacji, role są podzielone, prawda?
Tak.
Oczywiście. Tak. Byłam nie tylko jego łączniczką, ale tak, był Michał Churło, pseudonim „Vis”. On spełniał jakąś, bo to była taka organizacja podzielona na bataliony, w ogóle to było tak, jak w wojsku. „Vis”, Michał Churło (on też przeżył okupację, potem mieszkał gdzieś poza Warszawą) mieszkał na Pięknej. Za Parkiem Ujazdowskim był kiedyś Szpital Ujazdowski i on tam mieszkał. Tak jak teraz ambasada francuska. Tam były domy mieszkalne. To z tego Żoliborza, i nigdy, nigdy się nie bałam, po prostu nie zdawałam sobie z tego sprawy, wsiadałam na rower. Warszawa nie była taka jak teraz, bo nie było [tylu] samochodów, nie było [takiego ruchu] i przez Nowy Świat, Miodową, ale mówił mi: „Słuchaj! Tu w tym...” tam, gdzie rower ma saszetkę na jakieś narzędzia, żeby cos dokręcić, to tam zawsze był jakiś meldunek. Do „Visa” [jeździłam]. To tam to było fajnie. Bo on mieszkał w takim domeczku. Ale drugi z takich ważniejszych w organizacji, trudno mi powiedzieć jaką rolę spełniał, ale to był ten „Gałek”. On mieszkał na ulicy Freta. A Freta to były stare domy, nie takie jak teraz. Nie było oświetlenia, żeby wejść do niego, to trzeba było iść ciemną klatką. Zawsze się strasznie bałam. Ale jeździłam z tym wszystkim. Jak długo można było, tak utrzymywałam łączność. Jeszcze z jednym, tylko nie pamiętam jego pseudonimu, [nazywał się] Magier, ale nie pamiętam jaki miał pseudonim. To on też był jakimś dowódcą, jednym z dowódców. Spotkałam się z panem Kamińskim po wojnie. On tu przyjechał, chociaż mieszkał w Kanadzie. Już teraz nie żyje. Odwiedził nas. W ogóle się żywo interesował losem każdego. Tak było, chyba przez dwa lata, że byłam łączniczką między tymi ludźmi. Prasę woziłam. To była prasa podziemna. Właśnie do tego Magiera, nie pamiętam jaką on miał ksywę. I już zbliżało się coraz [bardziej Powstanie]. Zaczęło się gromadzenie broni. Z różnych [miejsc]. Nie wiem skąd oni brali broń, czy kupowali. Mój ojciec znowu znalazł nowe źródło, gdzie wiedział, że są jakieś naboje, czy coś takiego. Na Fortach Bema. Forty Bema tak jak teraz są. Mój ojciec założył firmę na koszenie siana, bo tam było strasznie dużo siana. Założył firmę, wynajął wozaków i jeździli na Forty Bema, zwozili siano. Nawet raz uczestniczyłam w takim zwożeniu siana. A w środku właśnie była broń, inne rzeczy. Zawsze naładowali tego siana. Niemcy się [nie zorientowali]. Niemcy to w ogóle głupole, oni się w ogóle nie orientowali, że coś takiego może być. Jak już tam wszystko wywieźli, to ojciec skasował firmę, bo już mu nie była potrzebna firma na zwożenie siana. Ale trzeba było broń [gdzieś ukryć]. Jeden schowek to był u nas, w naszej piwnicy, tam gdzie mieszkaliśmy. Oczywiście moja matka, była dzielną towarzyszką życia mojego ojca, na pewno, pomagała, wszystko robiła, ale nieraz mówiła: „Władek! Bój się Boga! Mamy małe dzieci!” To było zawsze jej takie powiedzenie: „Władek! Bój się Boga! Mamy małe dzieci!” Mój ojciec, bardzo zaradny człowiek, już podkreślam to po raz któryś tam, wynajął mieszkanie na ulicy Pokornej. Tej ulicy teraz już chyba nie ma, nie wiem czy jest taka ulica Pokorna. To było na Muranowie przy Stawkach. Stawki to są. A Pokorna była jak gdyby po przekątnej. Wynajął to mieszkanie i mówi: „Irena! Jak się tak bardzo boisz – bo moja matka Irena, mam drugie imię po matce – to wiesz co? Przenieście się na tą Pokorną.” Ale tam też zrobił schowek na broń. Najpierw wykopywali ziemię, potem wstawiali skrzynię, potem trzeba było naoliwić broń. Skrzynia musiała być papą czy czymś wyłożona, zasmołowana, to wszystko.
Przeniósł nas na Pokorną. Już tak było, że miała być godzina „W”. Myśmy tam, nie wiem czy matka coś wzięła, czy nie, bo tam było nawet duże mieszkanie na Pokornej na parterze. Matka mówi: „Słuchaj. Tu na Żoliborzu, przy Cytadeli.” Ale przeszliśmy na Pokorną, chyba w przedostatnim dniu przed Powstaniem, bo do naszego mieszkania, co prawda dużego mieszkania, na Żoliborzu, właśnie w [blokach] na Dymińskiej, zaczęli się schodzić młodzi ludzie. To wszystko pod bokiem Niemców, bo przecież obok Cytadela i pełno Niemców. Pamiętam, że w tym mieszkaniu, jeżeli tu, dzisiaj weszłoby dwudziestu młodych wysokich ludzi, to też by było pełno. Mnie się to nawet podobało, bo do dzisiaj pamiętam, że oni byli bardzo przystojni, fajni, tacy razem. Boże! Wtenczas jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że oni mogą iść na śmierć przecież. Zaczęło już się robić gęsto w mieszkaniu. Wtenczas mój ojciec powiedział: „Wiesz co Irena? To już lada moment wybuchnie Powstanie, to wy się zabierajcie i idźcie na Pokorną.” Wtenczas kazał mnie iść z matką. W czasie okupacji urodziła się jedna jeszcze dziewczynka. Nie wiem czy to dlatego, że moja matka też jakąś rolę spełniała, o czym nawet nie wiem, ale może, że to było bezpieczniej kobiecie, która oczekuje dziecka. […] W lutym 1944 roku urodziła się mała dziewczynka, Tereska. A Powstanie było w sierpniu, więc ona była malutka. Mój ojciec wtenczas postanowił, że ja z matką pójdę na Pokorną i tam będę jej pomagać. I sam został. Jak musiał w ogóle być wielkim patriotą, jeżeli zostawił matkę z czworgiem dzieci, bo już wtenczas było czworo dzieci, i jeszcze z malutką dziewczynka przy piersi i poszedł ze swoim oddziałem, właśnie z „Żaglowcem”. Został na Żoliborzu. Oczywiście było pierwsze natarcie. Trudno mi dzisiaj oceniać dowódców, bo może chcieli dobrze. Nie wiem jak to było, że pierwsze natarcie było od strony wałów, co w ogóle było fatalne. Bo przecież wały do góry, ten co idzie do góry zawsze ma gorzej, niż ten co stoi na górze i strzela.
Już teraz przechodzę do Muranowa. Zginęło z tych ludzi, których tam widziałam, to dwóch czy trzech zginęło właśnie przy podchodzeniu pod te wały. Ja z matką [poszłam] na ulicę Pokorną. Oczywiście już schowki były puste, bo już była potrzebna broń. To my z ojcem bardzo często broń przewoziliśmy w różne miejsca. Przecież ona nie mogła być zdeponowana w jednym miejscu, bo broń była cały czas gromadzona w tych schowkach po to, żeby w odpowiednim momencie wręczyć ją ludziom, którzy po prostu brali udział w akcji zbrojnej. To my znowu tą broń w palikach po pomidorach, bo to tramwajem już się przewoziło. Paliki były, a w środku jakaś broń. Mój ojciec nic, tajemniczo. Ale jak już wróciliśmy z bronią, z palikami, bo to mieliśmy dom i mieliśmy ogród pod Warszawą, więc mówił mi, że to paliki do pomidorów, bo hodował pomidory. Jak już wróciliśmy do domu i rozpakował się, to mówi z uśmiechem: „Zobacz co tam było w środku.” Ale przyjmowałam to tak po prostu, nigdy się nie bałam. Pojęcie strachu było dla mnie zupełnie obce. Może dlatego, że dziecko sobie nie zdaje z tego sprawy. Dlatego tak młodzież w czasie Powstania ginęła, bo po prostu sobie nie zdawała z tego sprawy. To jest właśnie chyba przywilej młodości.Zostaliśmy na tym Muranowie.
Pierwszy dzień Powstania to muszę powiedzieć, że jeszcze nie zdawałam sobie po prostu sprawy z tego, co się może stać, jak to może się w ogóle obrócić. Byłam pełna nadziei na to, bo ciągle z bronią miałam do czynienia, że [to będzie trwało]bardzo krótko i nasi zwyciężą. Byłam przekonana, byłam pełna nadziei na to. Ale pierwszy dzień to nie był dla mnie jakiś dzień do zapamiętania. Ale potem, czwartego dnia Powstania, przyszedł przez wiadukt gdański, czwartego dnia Powstania, kiedy już w ogóle nie było żywej duszy na ulicach, bo Niemcy strasznie strzelali. I to strzelali z dachów. Na przykład ci gołębiarze. Na Muranowie było pełno gołębiarzy. Strzelali, kto się tylko pojawił na podwórku, to uciekał szybko, bo ciągle z dachów strzelali. Czwartego dnia Powstania siedzimy, a mój ojciec przychodzi. Samotnie, nie jakimś kanałem, górą. Na dole stał pociąg pancerny. Ten pociąg pancerny strzelał we wszystkie możliwe strony. Robił spustoszenie na całym tym terenie. Z drugiej strony przecież jakiś fort był. Przejść, to tak się mówi, dzisiaj przejść przez to, to się przechodzi. Tak strasznie za nami zatęsknił, w ogóle nie wiedział, co się z nami dzieje, czy my na Muranowie żyjemy. Muranów był jak gdyby podzielony. Wzdłuż ulicy Muranowskiej był mur, bo było getto. Z jednej strony ulica Pokorna, potem była Muranowska, z jednej strony mur i getto, a z drugiej strony my, bo tam była aryjska strona. Posiedział, posiedział, nie wiem co nim kierowało. A jeszcze u nas był mój brat cioteczny, Zbyszek Branecki, pseudonim „Bronek”, który zginął w czasie Powstania na Franciszkańskiej. On był w „Miotle” i też się zawieruszył u nas. Tam został, nie wiem w jaki sposób został. Mój ojciec mówi tak: „Wiesz co? Ty idź ze Zbyszkiem. Ja tu posiedzę z matką, a wy idźcie tą samą drogą, którą ja przeszedłem, na Żoliborz. To może Zbyszek trafi tam na swoich, tych, co zostawił.” Zbyszek w panterce! Zbyszek z karabinem na ramieniu! Ja – piętnastoletnia dziewczynka obok niego. Idziemy. Tu się znowu odwołuję do Opatrzności Boskiej, bo jest to po prostu coś nadzwyczajnego. Słyszę jak kule nad nami lecą i żadna [nie trafia], jak gdyby przelatują. Czuję, że ktoś nade mną rozpościera skrzydła. Oczywiście doszliśmy do Mickiewicza, róg Mickiewicza i Zajączka i wtenczas Zbyszek dostał kulę, był ranny. Weszliśmy tam, ale nikogo już nie było. Na Dymińskiej już nie było nikogo z „Żaglowca”. I tą samą drogą, po kilku godzinach, wróciliśmy na Muranów. Ja i on. Znowu ten wiadukt, pusty. Żywego ducha, kto to przechodził przez wiadukt? Tylko ja i on. On jeszcze z tą raną. Ale jakby tego wszystkiego jeszcze było mało, to mój ojciec znowu musiał wrócić do „Żaglowca”. Mówi: „Wy już tu zostańcie, a ja z powrotem wracam.” My nic nie wiemy czy wrócił, czy nie wrócił. Parę miesięcy nie było o nim w ogóle żadnych [wieści], bo nie było komunikacji. Nie wiedzieliśmy czy on pojechał do jakiegoś obozu, bo Żoliborz trwał do końca. Wszyscy wyszli normalnie. Tak już byli wtenczas traktowani jak jeńcy wojenni. Ale mój ojciec uciekł z transportu. Znalazł się w Łowiczu i tam znalazł moją matkę. To zupełnie inna historia. Wrócę się do tych dwudziestu jeden dni Powstania na Muranowie. Były to dni bardzo tragiczne. Ponieważ tam się znaleźli z „Zośki” i „Parasola”. Na Stawkach były magazyny. Olbrzymie, niemieckie magazyny. Powstańcy te magazyny rozbili. Moja siostra, która miała dwanaście lat, poszła do magazynów i przyniosła jakiś worek z cukrem na przykład, którym się w ogóle żywiliśmy przez dwadzieścia jeden dni. Ludzie w ogóle chodzili, Niemcy strzelali. I rozpoczęła się straszna walka na Muranowie. Ponieważ było sporo powstańców, byli właśnie z „Zośki”, byli z „Parasola”, chyba z „Miotły”, to o każdy dom była walka. My już widzimy Niemców, przechodzimy, bo można było przejść piwnicami do następnego domu. Zakotwiczyliśmy się róg Muranowskiej i Sierakowskiej. Tam zaczęło się straszne piekło. Ponieważ Niemcy strzelali do tej małej enklawy. To był kwadrat ulic. Mnóstwo powstańców. Z jednej strony Dworzec Gdański, z drugiej getto, a z trzeciej strony ulica Bonifraterska i Starówka, a z czwartej to już nie wiem co. Ale w każdym bądź razie tam było bardzo gorąco, bo bardzo dużo było powstańców i o każdy dom była walka. A z getta ustawili tak zwane krowy. Myśmy tylko czekali, że nakręcą krowę i od razu potem jest [wybuch]. Jak już nakręcali, to spodziewaliśmy się wybuchu. Każdy oczekiwał, gdzie to nastąpi, w co znowu celują. Moja siostra czteromiesięczna, bo chyba tyle miała, bo urodziła się dwudziestego siódmego lutego, pięć miesięcy miała, zachorowała. Nic nie ma. Matka nie ma pokarmu, bo nie było co jeść. Jest piekarnia jedna, która na Sierakowskiej wypieka chleb. Trzeba do tej piekarni pójść i kupić [chleb]. Piekarnia była czynna. Nie pamiętam czyja to była piekarnia, ale był wielkim bohaterem ten człowiek, bo piekł chleb bez względu na ostrzał. Ale jak ludzie stali w kolejce, to Niemcy strzelali. Ludzie się bali, ale ciągle chodziłam po ten chleb. Trzeba pójść. W Parku Krasińskich był zaimprowizowany szpital powstańczy i tam była apteka. Moja siostra mała strasznie zachorowała. Trzeba było przejść z Muranowa przez Bonifraterską, to jest kawał drogi. […] Bonifraterską do Parku Krasińskich i tam do apteki i przynieść to lekarstwo. Dwa razy chodziliśmy ze Zbyszkiem razem, żeby przynieść leki, opatrunki, żeby były dla rannych. Bardzo często przecież te kule jednak dosięgały. O każdy dom po kolei. „O! już są Niemcy!” To tak jest, że to nie było tak, że to były całe ulice. Tylko powstańcy: „Słuchajcie! Już Muranowska dziesięć są Niemcy!” To my [Muranowska] osiem. Wreszcie Muranowska sześć. To rzeczywiście było przerażające w ogóle. Wreszcie już nie było gdzie uciekać. Przyszli do nas powstańcy i mój brat Zbyszek i mówią tak: „Słuchajcie. Jutro tu będą Niemcy na pewno. Chodźcie z nami na Starówkę. Kto chce, niech idzie.” Moja matka mówi: „Nie. My nie idziemy.” Zostaliśmy tam w piwnicy z chorą dziewczynką małą, Tereską, moją siostrą, z rannymi, którzy zostali między innymi postrzeleni przez gołębiarzy. Godzina jest piąta rano i wpadają Niemcy. Krzyczą: Raus! Raus! Jak to oni. Do bezbronnych kobiet, dzieci małych. Wszystkich wywlekają z piwnic. Stawiają w szeregu i nie wiemy co będzie dalej. A jeszcze w takich sytuacjach, to jeszcze ludzie sami pogłębiają panikę. Bo się denerwują, nie wiedzą [co ich czeka]. To jedni do drugich: „Jak każą się ustawić w szeregu, to pewnie nas [rozstrzelają].” To był dwudziesty pierwszy sierpień, to już nie było rozstrzeliwań masowych, ale mimo wszystko, coś komuś mogło wpaść takiego do głowy. A mój brat, Zbyszek, pyta się mnie, do dziś widzę jego oczy i w ogóle jego całego jak on mówi: „Hanka! Idziesz ze mną?” Mówię: „Nie. Nie idę. Zostaję z matką.” To pożegnał się z nami. Tak jakby czuł, że już nie zobaczymy się. Poszedł, bo tam można było wykopem przejść do Bonifratrów, tam gdzie szpital. Tam był Szpital Jana Bożego, kiedyś był dla psychicznie chorych. Na tyłach tego szpitala zginął. Uderzyła bomba. Wtenczas to już Niemcy, zanim skończyło się Powstanie, to już strasznie bombardowali Starówkę i wszystko po kolei. Wyszliśmy z piwnicy. Stanęliśmy w szeregu. Staliśmy chyba ze dwie, trzy godziny. Mężczyzn od razu, bo było paru mężczyzn, na bok, a kobiety z dziećmi [na drugą stronę]. Zaczęli nas pędzić przez Stawki, Okopową do kościoła Świętego Wojciecha. Na Powązkowskiej, bo myśmy szli Powązkowską też ulicą, na Powązkowskiej zobaczyłam aptekę. Ale po tej aptece to były tylko szczątki. Zasłonki fruwały. Oddzieliłam się, bo tak mi zależało na lekarstwach. Ale jaka byłam głupia, bo przecież wpaść do apteki to nie znaczy od razu wiedzieć, gdzie jest aspiryna, gdzie jest jakieś lekarstwo dla dziecka, czy w ogóle jakaś odżywka. To oddzieliłam się, bo to tak przy ulicy było, i mówię: „Mamo! Idę do tej apteki.” W aptece już nikogo nie było, bo już na pewno wystrzelali wszystkich. Na Powązkach to tam w ogóle były egzekucje. Ale wpadłam, stanęłam bezradnie i z powrotem wróciłam do szeregu. A mój brat, biedny, mały, który miał lat sześć chyba, mama mu kupiła buty niewygodne. A to przecież był kawał drogi z Muranowa do kościoła na Woli. To on z piwnicy nic nie wziął, znaczy myśmy nic nie mieli w ogóle. Ale on miał stołeczek. Taki mały stołeczek jak to kiedyś były. On z tym stołeczkiem. Co tylko kawałek podszedł, to siadał na stołeczku i czekał, bo tak go strasznie nogi bolały. Spędzili nas do kościoła. Tam przez całą noc byliśmy. Rano przepędzili nas na Dworzec Zachodni. Znowu pieszo, przez Bema. Tam był taki obóz jak gdyby. Od razu moją matkę z dziećmi na jedną stronę, ponieważ byłam już duża dziewczynka, bo miałam już metr siedemdziesiąt jak miałam piętnaście lat, to mnie na drugą stronę. Moja matka zaczęła strasznie wtenczas po prostu wrzeszczeć, płakać, bo nie wiedziała, co się dzieje. Od razu, bo tam były zakłady kolejowe, była bocznica, do wagonów towarowych. Tak sobie nieraz człowiek myśli: „Ile normalnie można znieść?” Trzy dni jechałam do Mauthausen w tych wagonach. Naprawdę nie pamiętam. Wrzucali nam chleb Niemcy, nie wiem czy Niemcy, czy może Polacy, jak były postoje, ale chyba Niemcy, przez okienka co są w takich wagonach. Nie wiem jak się załatwiało normalne potrzeby. Naprawdę nie wiem, bo człowiek jest w jakimś amoku. Tylko wiem, że wyjrzałam przez okienko i patrzę, napisane jest: Oppeln, to jest Opole. To zajechaliśmy do Opola. Myślę sobie: „Chyba jedziemy do Niemiec”, bo Opole to kiedyś było niemieckie. Przyjechaliśmy po trzech dniach, znowu Niemcy otworzyli wagony. Wyszliśmy wszyscy. Ja w sukience letniej – Boże kochany! – w jakieś kokardki, z fularu. W ogóle nic nie było, tylko tak jak [wyszliśmy]. Idziemy. Przepiękna stacja. Stacja w różach w Mauthausen, stacja kolejowa. Pełno róż, wspaniała sceneria. Wąwozem, z jednej strony Dunaj, z drugiej góry i wąwozem pędzili nas wszystkich do obozu. Ponieważ mój ojciec uczył mnie od małego dziecka języka niemieckiego, bo padło pytanie czy wiedział, że będzie wojna. Wiedział i zawsze mówił: „Uczcie się języka swoich wrogów.” Przychodził nauczyciel i trochę mnie nauczył niemieckiego. Idziemy wąwozem, tak już prawie przy obozie jest krematorium po lewej stronie, ale człowiek był taki otępiały. Naprawdę było mu wszystko jedno. Tak myślę, że chyba gdybym w tym momencie zginęła, to nawet bym nie myślała o tym, że to się już nie wraca z tamtej strony. Tak po prostu. Wreszcie podchodzimy pod bramę i tam jest: Arbeit macht frei. To już na tyle, to wiedziałam, że to już jest obóz, że praca niby czyni wolnym. No i baraki, baraki, baraki. Ale dla nas były przygotowane duże, wojskowe namioty, to był wrzesień, tam jeszcze było dosyć ciepło. W namiotach po pięćdziesiąt osób chyba, każdy miał materac, czy coś takiego. Tam byłam do dwudziestego piątego października. Zupa oczywiście z trawy, której nie jadłam. Jakimś chlebem żyłam tylko. Jak wyszłam z obozu ważyłam czterdzieści cztery kilogramy. Ale 25 października deszcz lał strasznie. W ogóle było okropnie. Kazali nam się ustawić w szeregu wszystkim i przyjechał Czerwony Krzyż. Przedstawiciele szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, że kobiety, i z dziećmi i dzieci, bo było trochę dzieci też, że mogą wybrać: albo do pracy na roli, znaczy do gospodarzy albo do fabryk. Nie wiem dlaczego, ale bałam się strasznie do fabryki. Bałam się po pierwsze chyba może głodu, poza tym bombardowań, bo wiedziałam, że fabryki mogą być bombardowane. Wybrałam do gospodarza. Wsadzili nas w pociąg. A jeszcze w obozie, propaganda, co prawda lubię, bardzo lubię arię z Carmen, do dzisiaj ją lubię, ale zawsze mi się będzie łączyła z tym, że na dachu stała orkiestra (nie wiem czy to z więźniów, czy niemiecka) i ci Niemcy z psami, jak to w obozie. Orkiestra, która grała właśnie tą Carmen Bizeta, arię: „Zabiłem byka, cóż to dla mnie byk…”Dosyć długo staliśmy w dwuszeregu. Później podniosłam rękę, na taką stronę przeszłam, że do gospodarzy. Pociąg podstawili, wsiedliśmy i pojechaliśmy do małego miasteczka, co się nazywa Kaplitz. To nie było blisko od Mauthausen, ponieważ to Kaplitz, to są czeskie Kaplice. To była Czechosłowacja, tylko Niemcy im to zabrali i tam osiedlili, teraz to znowu są Czesi, bo wypędzili Niemców. Tych, co tam osiedlili, to już ich tam nie ma. Ale to był kawał drogi. Jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy, wreszcie przywieźli nas do Arbeitsamtu. Przywieźli sporo osób. Wszyscy poszli, a ja nie, bo kto chciał taka dziewczynę, która waży czterdzieści cztery kilogramy i ledwo stoi na nogach? Strasznie się bałam. Myślę sobie: „Boże jedyny! Jak mnie nikt nie zechce, to mnie z powrotem do obozu, do tego krematorium!” Wreszcie przyszła jakaś Niemka, popatrzyła się na mnie i mówi, że ona mnie weźmie. Już nie miała wyboru zresztą, bo ona się spóźniła. Byłam tak osłabiona, pytałam się tylko: „Czy daleko?” Bo znałam „czy jest daleko” po niemiecku. A ona mówi: Ein Stück, znaczy kawałek. Ten kawałek to miał trzynaście kilometrów przez góry, bo to w Sudetach. To mówili, że to Niemcy sudeccy, co ich wypędzili z Sudetów. Trzynaście kilometrów pod górę. Ona na rowerze, gdzie mogła, a ja obok. Byłam u niej przez kilka miesięcy, nie cały czas. Było okropnie, bo był tam stary człowiek, który pamiętał chyba czasy pierwszej wojny światowej. Miał jakiś uraz do Polaków. Gdzie mnie spotkał, to walił mnie takim drewnem. A poza tym wszyscy jedli z jednej miski, jak to górale, tam wysoko w górach. Jakieś okropne jedzenie. Trzy tygodnie jadłam tylko jabłka, bo nic nie mogłam zjeść. Ale potem już oni robili jakieś [inne] jedzenie i zaczęłam jeść. W każdym bądź razie zbuntowałam się i uciekłam stamtąd. Ale daleko nie zaszłam, tylko jeden kilometr. Na dole było bardzo fajne miasteczko nazywało się Rosenthal, teraz to po czesku nazywa się Rozmital. Zawsze chciałam tam jeszcze raz pojechać, żeby zobaczyć jak to wygląda, jakie to były dzieje mojej martyrologii w czasach wojennych. Poszłam tam, to było kilometr z góry. Myśmy byli bardzo wysoko. Kilometr z góry szłam i ryczałam okropnie. Darłam się. To nie płacz, a szloch. Przyszłam do tego Arbeitsamtu, bo gdzie mogłam pójść. Mówię, że już tam więcej nie pójdę, bo nie mogę wytrzymać. A w ogóle to spałam razem z myszami na jakimś przygórku, w strasznych warunkach. Żandarm, nie wiem, był chyba trochę ludzki facet, popatrzył się na mnie i mówi: „Dobrze. To damy cię do innego gospodarstwa, jeszcze wyżej o jeden kilometr.” Z powrotem mnie zaprowadził jeszcze kilometr. Tam miałam bardzo dobrze. Nic nie robiłam, tylko myłam maszynę do śmietany, taką, co to oddziela śmietanę od mleka, centryfuga się nazywa to i małego Hermanka bawiłam. Miał osiem miesięcy, więc go pilnowałam. Jak oni poszli w pole, to z nim byłam. Ale ta Niemka nie dała za wygraną. Ona uważała, że jej mąż jest na froncie, ona jest samotną Niemką, jej się należą ludzie, którzy będą jej pomagali w gospodarstwie i z powrotem poszłam do Arbeitsamtu. Przyszedł ten żandarm biedny, może wbrew sobie, zaprowadził mnie znowu do niej. Ale potem już tylko pasłam byki. Chodziłam z bykami na łąkę. Tam je pasłam. Może miałam trochę lepiej potem, po tym wypadku.
Przyszedł dziewiąty, tam wcześniej się skończyła wojna. W ogóle się skończyła dziewiątego maja, ale tam się skończyła wcześniej. Przyszli do nas Amerykanie. Rosenthal, Keshbaum, gdzie byłam. A kilometr dalej byli Rosjanie. Jak gdyby taka linia demarkacyjna. Poszłam zaraz do Amerykanów, ale oni też, nie wiedzieli po prostu o co tu chodzi. Trudno było im zrozumieć, że mnie siłą wywieźli. To były pierwsze wojska frontowe. Że mnie wywieźli z Polski, że jestem niewolnikiem, że tam pracuję. Po prostu tak dziwnie: „To siedźcie tam jeszcze. Zobaczymy co będzie dalej.” Ale już nie chciałam siedzieć długo i przekroczyłam razem z grupą ludzi, którzy tam pracowali, bo w sąsiedztwie byli też Polacy, Ukraińcy. Furką przyjechaliśmy na stronę rosyjską. To było zaraz, kilometr, może półtora kilometra i stali Rosjanie. To tutaj wesoło, ci Amerykanie to się nawet uganiali za Niemkami. Na początku, bo to pierwsze wojska frontowe. Przeszłam na stronę rosyjską. Tam było fatalnie. Uciekaliśmy oknem, bo też pierwsze wojska. Chcieli dziewczyn, napadali, gwałcili. Wreszcie zrobili nam transport. Pięć tygodni jechałam, przez Kraków, do Polski. Pięć tygodni. Z tego – Kaplitz, poprzez Bratysławę. Trzy tygodnie w obozie rosyjskim w Bratysławie, bo Rosjanie zrobili obóz dla tych wszystkich, których ewakuowali. Nie wiem dlaczego nie robili transportów. Dopiero po trzech tygodniach siedzenia w obozie w Bratysławie, podstawili wagony i do Krakowa. W Krakowie była specjalna organizacja, już nie wiem jak to się nazywało, dostałam bilet do Warszawy.
Mama, z tego obozu w Pruszkowie została zwolniona. Na własną rękę pojechała do Łowicza, wynajęła mieszkanie u gospodarza i jakoś to usiłowali przeżyć. Cud boski, że tak powiem, bo do tego samego Łowicza przyjechał mój ojciec, który nie wiedział, że oni są w Łowiczu. Moja siostra, dwunastoletnia, żeby pomóc matce w utrzymaniu brata i malutkiej dziewczynki, sprzedawała pończochy na bazarze. Nie wiem skąd oni brali pończochy. Ona chodziła i pończochy sprzedawała. Mój ojciec przyjechał do Łowicza i zobaczył Wieśkę, moją siostrę, jak sprzedaje pończochy. Mówi: „Wiesia!!!”, ona mówi: „Tata!!!” i tak się spotkali. „Jesteście tutaj?” – „Tak.” Od razu ich zabrał z tej komórki, bo to była komórka w tym Łowiczu. Od razu ich zabrał do Włoch pod Warszawą, do kuzynki, która tu mieszkała. Tak się zupełnie przypadkowo spotkali w Łowiczu na targu. Tak jakby jego krokami ktoś kierował.
„Tarnogóra”.Przyjechałam do Warszawy. Stanęłam na Dworcu Głównym w Warszawie. Dworzec Główny to był na Towarowej kiedyś. To było jedno wielkie morze ruin. Tak że jak stanęłam tam, to widać było domy na Żoliborzu. Żoliborz nie był zniszczony. Było widać przez to, bo to było getto. Przeważnie getto, wszystko było widać. Szłam do domu i bałam się, bo nie wiedziałam czy oni żyją, ani ja o nich ani oni o mnie. A wracałam na Dymińską. Nie mogłam dojść. W pewnym momencie usiadłam, zaczęłam płakać i idzie jakaś kobieta. Mówię: „Proszę pani, czy moi rodzice żyją?” A ona Mówi: „Dziecko, ja nie znam twoich rodziców.” Dowlekłam się i zobaczyłam ojca. Tak się skończyło, że wreszcie [byliśmy znowu razem]. Skończyło się na tym, że mojemu ojcu zabrali bardzo dużo zdrowia przez to wszystko. Po wojnie było mu bardzo ciężko jako akowcowi. A miał do wyżywienia gromadkę dzieci.
Cała rodzina przeżyła.
Nagranie dodatkowe zarejestrowane 21 listopada 2014 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Jan Wawszczyk.
Nazywam się Hanna Irena Doppler. Obecnie znowu nazywam się Ciesielska, z pierwszego małżeństwa Wołłejko. Urodziłam się w Warszawie, w Cytadeli Warszawskiej, 16 lutego 1929 roku.
[…] Więc tak: Powstanie zastało mnie na ulicy Dymińskiej 10 mieszkania 73. Tam był punkt zborny „Żaglowca”, który miał zaatakować Cytadelę Warszawską od strony ulicy Dymińskiej i od takiej fosy, bo tam jest taka fosa pod tym, a potem są te… Wszyscy byli uzbrojeni, bo „Żaglowiec”, między innymi dzięki mojemu ojcu (powiem, że trochę i ja się przyczyniałam, bo też woziłam broń, bo to dziecku zawsze jakoś inaczej), wszyscy mieli albo karabiny, albo krótkie jakieś rewolwery. No i wybiła ta godzina… A na dole w piwnicy był schowek jeden, a na ulicy Pokornej (ulica Pokorna była na Muranowie) mieliśmy drugie mieszkanie, takie, no, powiedziałabym, mało znane. I tam też była olbrzymia paka z bronią. Tam się dowoziło sukcesywnie i chowało. No i wybuchło to Powstanie. Zaczęły się strzały. Moja matka z małym dzieckiem i z sześcioletnim bratem po prostu była przerażona, bo to się odbywało wszystko w naszym mieszkaniu. No i powiedziała: „Słuchaj, Władek – bo tak miał na imię mój ojciec – my chyba pojedziemy na Muranów, bo tutaj może być nieciekawie, prawda?”. No i ci chłopcy rzeczywiście, jak wybiła godzina „W”, uderzyli na tę Cytadelę. Niestety, nie wszyscy wrócili. Niedużo było tam ofiar, ale myślę, że czterech czy pięciu, ale… Nie wiem, jak u państwa kroniki o tym mówią, bo myślę, że tam są jakieś kroniki od tego ataku na Cytadelę, prawda. No i wieczorem spakowaliśmy, co się da, i przenieśliśmy się na tę ulicę Pokorną, Pokorna 12. Tam było takie spore mieszkanie (to była dzielnica pożydowska, tak że tych mieszkań tam było dosyć dużo) i zainstalowaliśmy się.
Ale ja przecież byłam w „Żaglowcu”, ja powinnam być na Żoliborzu. W każdym bądź razie przespałam tę noc i nie tylko jedną, chyba dwie albo trzy, tam z matką i z dziećmi. I czwartego dnia mój ojciec – myślę, że to był wielki wyczyn – tak się niepokoił o nas, że przeszedł przez pusty zupełnie wiadukt żoliborski (w tym okresie nic tam nie było, tylko się słyszało strzały) do nas. No i ponieważ był bardzo dzielny, a mnie zawsze uważał za nie wiadomo… no po prostu za bohaterkę, więc jak przyszedł rano, chyba pod osłoną nocy szedł, przyszedł rano, to mówi: „Hanka, pójdziesz i zobaczysz, co w blokach jest”. Tam na Dymińskiej. Po prostu był ciekaw. Ale narażał mnie strasznie, bo nie było innego wyjścia. Nie było ani kanałów tam, ani pod spodem jakiegoś [przejścia], ani przez takie „żeberko”, bo tam takie było „żeberko”. To był taki plac, na który tam przyjeżdżały jakieś fury z węglem (no nie wiem, to się tak nazywało). No i wyekspediował mnie i Zbyszka, bo Zbyszek już też tam był z nami. Wyekspediował mnie i Zbyszka…
Tak, Zbyszka Braneckiego. Na Żoliborz, do tych bloków, z których był atak na Cytadelę. Nie spotkaliśmy tam ani jednego Powstańca, nikogo, bo już uznali, że to miejsce jest zbyt może niebezpieczne i trudne do obrony, więc tylko była ludność cywilna, która już była pierwszego dnia zaaresztowana, przewieziona, to znaczy przepędzona, bo tam się lepiej szło (po prostu tam było ile, kilometr), wróciła. Jak ja przyszłam, to to w ogóle był jeden wielki aplauz: „Hania, jak ty przyszłaś?”. No bo to jednak przecież było z tego Muranowa. My tam mieliśmy oddać coś, ale nawet nie było komu, bo już nikogo nie było. Ale zebraliśmy informacje na temat tego, co tam się dzieje, jak Niemcy się… Właśnie stąd wiem, że ich wypędzili do Cytadeli, że potem ich zwolnili i jeszcze tam inne jakieś informacje. No i zebraliśmy to wszystko, była godzina może jedenasta, może dwunasta, i wracaliśmy z powrotem. I jak wracaliśmy z powrotem… Ja właśnie nie wiem, bo tutaj się zastanawiam, czy jak wracaliśmy… Nie, to nie było tak. […] Ten strzał to był, jak myśmy szli w tamtą stronę.
Który poranił Zbyszka. Tak. To było kilka strzałów. Jechali otwartym samochodem Niemcy i po prostu strzelili. Zobaczyli, że idą dwie osoby… To były jeszcze pierwsze dni Powstania. Niemcy byli zdezorientowani, oni jeszcze tak… Bo gdyby to już było później, to myślę, że my byśmy z tej opresji nie wyszli żywi. No i właśnie z tą małą raną, bo to jakaś taka kulka tutaj była, poszliśmy na tam na ten… Trochę mu tam przemyli to wszystko. No i ponieważ był ranny, tam nie było lekarzy, a wymagał [jakiejś] pomocy lekarskiej czy tam pielęgniarskiej, no więc postanowiliśmy wracać, no bo nie mieliśmy nawet informacji, gdzie w tej chwili znajduje się „Żaglowiec”. Okazuje się, że oni byli tam gdzieś po prostu na… Tylko nie wiem, czy od razu byli na dolnym Żoliborzu, na Dziennikarskiej. Tam potem była siedziba „Żywiciela” i „Żaglowca”. Ale na początku to wydaje mi się, że w okolicach chyba placu Wilsona i tego parku Żeromskiego byli. No, myśmy tam już nie szli, tylko ponieważ ojciec na nas czekał, żebyśmy przywieźli jakieś wiadomości, no to po prostu młodzi, poszliśmy z powrotem, tą samą trasą, tym samym wiaduktem. Przyszliśmy, zdaliśmy relację, że tylko jest tam ludność cywilna, która tam chyba była dosyć długo, i nie ma nikogo, żadnego Powstańca. Nikogo nie znaleźliśmy, nikogo w ogóle oni też nie widzieli, powiedzieli, że wszyscy wycofali się stamtąd. No więc ojciec tam coś zjadł, posiedział troszkę i postanowił wracać też tą samą drogą, tym właśnie wiaduktem, do swoich, tam dalej, tam. A on już wrócił do swoich – wiedząc o tym, że ja zostaję tu z matką, no to on poszedł tam do „Żaglowca”, na Żoliborz. Szczęśliwie doszedł, nawet chyba nic mu się nie stało po drodze, jakoś tam Pan Bóg nad nim czuwał.
I ja zajęłam się po prostu tymi ludźmi, którzy tam byli spanikowani na tym Muranowie. Muszę panom powiedzieć, że Muranów to była bardzo mała enklawa, to był kwadrat ulic: Stawki, tak jak i teraz idą Stawki, bo Stawki tak samo. Potem była ta Pokorna tak jak gdyby po przekątnej, potem była ulica Muranowska. Muranowska dochodziła aż do Bonifraterskiej. Ale to wszystko było w… [Był] mur, getto, bo zaraz za tym murem w getcie, kiedyś tam, Muranowska była podzielona na połowę. Ta część jak gdyby parzysta była po stronie aryjskiej, a ta druga, z takim parkiem, tam właściwie ogródek był, taki żydowski, to była już właśnie za tym, za… Ale wtenczas to już nie było tego getta przecież, to były tylko ruiny.
No tak, już po powstaniu w getcie, oczywiście. To był kwadrat ulic, ale nie wiem, ile tam było tych [ulic]. Potem była Sierakowskiego jeszcze, tak jak szła, jak Pokorna. Tak że walka była taka: bardzo dużo uciekało poprzez [ulicę] (teraz to się nazywa Anielewicza chyba, kiedyś to była Gęsia, nie wiem, jaka to była ta ulica) z tego cmentarza żydowskiego, no bo cmentarz żydowski dobrze maskował, bo tam przecież i teraz widać, że tam przecież są gąszcze, chaszcze. I oni tam przeszli, przeszedł „Parasol”, przeszła „Zośka”, przeszli wszyscy, którzy byli na […] Woli, którzy się uratowali. I zaczęliśmy tam działać. Ale nie było to łatwe, bo dom po domu… Tam się przekazywało, tam nie było tak, że ulicami. Tam na przykład Pokorna 12… odbijają Niemcy. Z tym że tą Pokorną 12 to troszkę później, dlatego że my około 10 sierpnia wyruszyliśmy na te Stawki, jak odbiliśmy magazyny. Tam przecież była i broń, i chyba były mundury, no i trochę jakiejś żywności. My z siostrą złapaliśmy worek cukru, żeby słodzić herbatę i dzieciom żeby dawać słodkie coś tam, żeby dzieci się pożywiły, no bo nie było co jeść. Był tylko chleb, który do końca wypiekał piekarz na Sierakowskiej i można było tam [dostać]. Oczywiście też strzelali Niemcy, bo strzelali przeważnie z dachów.
„Gołębiarze”, tak. […] No i jak już odbiliśmy te magazyny i cofaliśmy się dom po domu… Tego nie mówiłam, że dom po domu się cofaliśmy, dosłownie: na Muranowską, Muranowska 12, Muranowska 10, Muranowska 8. Zatrzymaliśmy się Muranowska 6. To był ostatni [dom], znaczy jeszcze był jeden, ale to był ostatni dom, który stał na Muranowskiej, i już była Bonifraterska i już tego. Tylko był tam wykopany ten, no…
Wykop, tak. I tym wykopem można było uciekać. No to właśnie Zbyszek uciekł tym wykopem. I każdy dzień dostarczał nam nowych takich, że tak powiem, różnych tych… Bo dużo osób ginęło od tych „gołębiarzy”, było bardzo, bardzo niebezpiecznie. Ale staraliśmy się bardzo pomagać i ta społeczność taka nasza powstańcza, właśnie te dziewczyny, pamiętam, takie piękne blondyny z „Parasola”, one bardzo się opiekowały. Bo tam trzeba było się bronić przed tymi Niemcami, przed tymi „gołębiarzami”. Niewiele mieli broni, broni tam nie było. Zbyszek, jeden jedyny, który miał broń. A może nie jeden jedyny, ale niewiele tam osób miało. On dostał tę broń, nie wiem z jakiego [źródła], może od mojego ojca dostał. Nawet jeżeli był w jakiejś tam innej formacji, to dostał od ojca mojego, bo to był przecież jego siostrzeniec czy tam bratanek (już nie wiem, jak to tam było w tej konfiguracji rodzinnej). Po prostu każdy dzień przynosił nam straty i przynosił nam ucieczkę, ponieważ był ostry obstrzał tego właśnie, tych dwudziestu czterech, może trzydziestu domów na tym Muranowie. Z jednej strony strzelali z Dworca Gdańskiego, bo to przecież blisko stał taki pociąg pancerny, z drugiej strony „gołębiarze”, a z trzeciej tak zwane krowy, z terenu getta. Tak że jak już nakręcali tę „krowę”… Strat takich, jak gdyby, to nie było dużych w naszych szeregach powstańczych. Po prostu my tam byliśmy jak gdyby, jak to powiedzieć, skupieni na małym odcinku, prawda, musieliśmy się tam bronić przed tymi Niemcami, no ale takiego pola do działania to tam… […] [Widziałam], że tak powiem, może nie tragizm, ale grozę tej sytuacji tam na Muranowie… Nie było się gdzie schować i było bardzo dużo ludności cywilnej, która była zrozpaczona, głodna, dużo było dzieci i trzeba było zająć się [nimi] po prostu. To była nasza główna rola: zajęcie się tą… No, walka w pewnym sensie też z tymi Niemcami, którzy uciekali. Ale ja na przykład nie miałam broni, nie mogłam do nich strzelać i ich zabijać. Ale [trzeba było być] po prostu z ludźmi, którzy byli głodni, dwadzieścia dni nie mieli co jeść, bo nie byli przygotowani na to, że Powstanie będzie [tyle] trwało. Ono trwało jeszcze dłużej, ale w tym momencie na Muranowie trwało dwadzieścia jeden dni. I dwudziestego…
Z wielką atencją. Oni nas po prostu traktowali jak aniołów stróżów. Ta ludność cywilna nas potrzebowała ciągle do różnych tych… Na przykład w parku Krasińskich (zapomniałam, jak ta ulica się nazywa) tam taka mała uliczka jest, tam była apteka i trzeba było pokonać spory kawałek, bo od Muranowskiej, która – nie wiem, czy teraz tak idzie, jak szła – trzeba było przejść przez Bonifraterską i pójść tam za ten pałac Rzeczypospolitej czy tam ten, który tam stoi. I tam w parku Krasińskich była apteka. I takie wyprawy do tej apteki po leki – na przykład Zbyszek to był pięć albo sześć razy, bo ciągle ktoś coś potrzebował, prawda. A to była jedyna placówka dostępna dla nas. Poza tym ludność cywilna po prostu potrzebowała tej naszej pomocy, potrzebowała tego chleba, którym się dzieliliśmy, wody, bo i wody nie było. Oni siedzieli skurczeni w piwnicach, bo przecież nie było możliwe, żeby siedzieli wyżej. Wszyscy byli w piwnicach i wszyscy byli zrozpaczeni. Tak że wydaje mi się, że zrobiliśmy dużą bardzo pracę, bośmy wielką otuchę w nich… Po prostu cały czas pocieszaliśmy, że wszystko będzie dobrze. No i tak faktycznie było, do końca, że myśmy do dwudziestego… Ci, co poszli, tak jak Zbyszek, no nie wiem, czy wszyscy, ale bardzo dużo osób zginęło.
Jest to zasłyszana informacja, że ci, którzy szli tym wykopem, bo ulica Franciszkańska… Tam jest Sapieżyńska, a potem jest pierwsza, w którą się wchodzi, od razu z Bonifraterskiej na lewo to jest pierwsza ulica. I tam był taki duży bardzo dom przy tym… Tam wszystko było zresztą zbombardowane, bo to jest ta ulica, na której jest kościół ojców Franciszkanów. I ostatni prawie dom to właśnie był ten dom, który zbombardowali Niemcy i tam bardzo dużo osób zginęło. I my już potem, jak mój ojciec chciał się dowiedzieć czegoś, no to tam po prostu była jeszcze jakaś… [byli] ludzie, którzy mówili, że właśnie ten pięciopiętrowy, żydowski dom, wielki taki, po prostu padł. Dwudziestego trzeciego albo czwartego zbombardowali Niemcy ten dom, ten taki mieszkalny, po prostu. To był mieszkalny. No, kościół ojców Franciszkanów też był zniszczony. Tak że ta cała ulica (teraz są zupełnie nowe domy, nic tam nie ma starego) była cała po prostu w gruzach. No i tam słyszeliśmy, że bardzo dużo Powstańców właśnie zginęło w tym domu. Że oni tam się skryli gdzieś, nie mogli już gdzieś uciekać… No a zresztą: uciekać. Jak już człowieka zabiją, to gdzie ma uciekać, martwy? No i tak jak pan powiedział, ludność cywilna, tak mi się wydaje, że dzięki temu, że myśmy przynosili to jedzenie i że dzięki temu, żeśmy dodawali otuchy i dzięki temu, żeśmy chodzili do tej apteki, to bardzo dużo… Bo jak Niemcy dwudziestego pierwszego krzyknęli: raus!, to jeszcze wyszło bardzo dużo osób stamtąd. Bo tam oni się wszyscy już… Już nie było się gdzie bronić, już cały Muranów był zajęty przez Niemców. Tylko był jeden dom, Muranowska 6. I tylko z tego domu wyprowadzili Niemcy ludzi.
Nie wiem, czy… Wydaje mi się, że jeżeli chodzi o dziewczyny, które brały udział w Powstaniu, to były dwie albo trzy. No ale też przeżyły, bo przecież nie miały… Doszliśmy do kościoła tutaj, nie miały napisane. Wiem tylko, że mężczyzn wszystkich zabrali, mężczyźni nie przeżyli.
Tak.
Tak jak powiedziałam, między domami, które były atakowane przez Niemców, trzeba było zabierać ludność cywilną, ostrzegać przed „gołębiarzami” i zabierać w bezpieczne miejsca, i nakarmić. To była wtenczas taka moja rola, no bo przecież nie brałam takiego… nie strzelałam, nie brałam, nie ten… bo meldunków nie przenosiłam nigdzie, tylko między domami. Jeżeli na przykład była Muranowska 12 już [zajęta], to myśmy już dawali wszystkim, żeby się wynosili na następne posesje, żeby nie zastała ich tam jakaś bomba, bo po prostu te domy, które opuszczała ludność cywilna, to były zbombardowane. To było jedno wielkie gruzowisko. Jedyny dom, który ocalał, ale potem jak myśmy wyszli, też został zniszczony, bo go nie ma, to był taki grafitowy, duży dom, niedawno przed wojną zbudowany, w miarę nowoczesny. To ja też nie widziałam go po wojnie, żeby on stał. Tak że cały Muranów to było jedno wielkie gruzowisko. I na tym polegała nasza praca, wszystkich, żeby dostarczać żywność, wodę, lekarstwa i ostrzegać przed niebezpieczeństwem, które nadchodzi każdego dnia po jednym tym…
Po jednym budynku. Tak. Topografia tego całego tego, tego, tak jak mówię, Stawki zostały tak jak są, Stawki. I tam były te magazyny. Pokorna jakby dochodziła do nich i tam… była prostopadła do Stawek. Potem Muranowska szła tak samo jak Stawki. No ale to nie były duże odległości, trzeba było się przemieszczać, często w bardzo niebezpiecznych warunkach. Bo właśnie mówię, największym zagrożeniem tego terenu były te „krowy” i „gołębiarze”. Bo ten pociąg pancerny, on się odzywał, ten z Dworca Gdańskiego, ale powiedziałabym, że on takiego… On tam zrobił spustoszenie, ale od Stawek, z tamtej strony, a tu od strony getta to raczej już nie. No tylko że od strony getta właśnie te „krowy”, no i trzeba było po prostu zająć się… Bardzo dużo dzieci chorowało, bardzo dużo było wycieńczonych. Ja nie wiem, co te dzieci jadły. Znaczy chleb to wiem, bo chodziliśmy codziennie… Piekarz na Sierakowskiej, to była taka ulica, też taka jak… prostopadła do Stawek. No i tam na tej Sierakowskiej on piekł do końca ten chleb. Tak że naprawdę też był jednym z bohaterów, chociaż może nie był Powstańcem, ale jednak dał bardzo dużo z siebie. No a podejść po ten chleb… Bo jak już ci „gołębiarze” wiedzieli, że tam jest ta piekarnia, to też nie było łatwo, też można było kulkę dostać.
Ale powiem panom, że ja… Nie wiem, do dzisiaj nie wiem, czy to we śnie, czy po prostu na jawie, cały czas czułam obecność Matki Boskiej. Ja w ogóle do tej pory uważam, że Matka Boska jest moim największym orędownikiem i sprzymierzeńcem, że tak powiem. Tak że Matka Boska czuwała nad nami. Nie, może nie tylko nade mną, bo jednak jak się ustawili do wyjścia dwudziestego wieczorem, 20 sierpnia, wszyscy właśnie tam, z tej Muranowskiej 6… To była garstka tylko, to nie było dużo, to było około dwudziestu osób, tych Powstańców. Nie to, żeby oni polegli tam, ale po prostu już w międzyczasie uciekali jakimiś kanałami na Starówkę, na ten… Ktoś, kto nie miał tam rodziny, samotnie, to szukał bezpieczniejszego miejsca. Nie zawsze znalazł bezpieczne miejsce. Nieraz niestety, ale znalazł najgorsze.
Nie no, nieustanny kontakt, bo przecież to było widoczne. To nie było tak, że oni są gdzieś tam, stoją na dachu i ten. Bo bardzo często przecież na podwórkach, na tym podwórku, co piekli ten chleb, to też tak samo było, że był kontakt z Niemcami. Tylko że wydaje mi się, tak mi się wydaje, że ta formacja, która była na Muranowie, nie była taka jak na Woli. To nie byli ci od Kamińskiego, to nie byli… Byli tacy, no, niebezpieczni, ale powiedziałabym, że te ich działania były takie w miarę, w miarę, że tak powiem… No trudno powiedzieć, że przyzwoite, to tego nie mogę powiedzieć, strzelali bardzo gęsto, trzeba było się kryć – moment, moment i od razu gdzieś do klatki albo do tego, albo gdzieś uciekać. Ale oni, że tak powiem, no nie wiem, jaka to była… może to był Wehrmacht, nie wiem, kto to był. W każdym bądź razie były kontakty, były kontakty codziennie. Codziennie zdawaliśmy sobie z tego sprawę, że pełno jest tych właśnie Niemców, jesteśmy otoczeni. Na Stawkach przecież te magazyny były do dziesiątego … I to zdobycie tych magazynów, pójście tam, to też nie powiem, że jakiś tam wielkie… Ale Niemcy uciekli i my dzięki temu weszliśmy do tych magazynów i mogliśmy bardzo dużo rzeczy stamtąd wynieść. Więc zdobycie magazynów w czasie Powstania na Stawkach… Ja wiem, ja w ogóle nie mówię o tym, że to było w jakimś tam… [To nie było] ani cudem, ani jakimś wielkim wyczynem, bo wydawało nam się, że w tym momencie to jest potrzeba chwili, że my to musimy robić. Że trzeba iść, przynieść trochę tej żywności, żeby rozdać, żeby ludzi nie padli z głodu, bo jak nie padnie od kuli, to ten… a szczególnie małe dzieci. Przecież matki pokarmu nie miały. A takich dzieci przy piersi to było tam z kilkadziesiąt na pewno. Bo cały ten teren to było dwa tysiące tych ludzi, którzy tam się schowali, już na koniec.
Poza tym nie było wody pitnej, no więc wodę pitną trzeba było nosić. Tylko właśnie nie wiem, skąd myśmy nosili tę wodę, ale wydaje mi się, że w takich kanistrach też z tego parku Krasińskich, bo tam były hydranty. Z tym że bardziej potrzebna była żywność, jakaś tam… właśnie mówię, chleb, coś tam, ale nie było tam… Ja nie wiem, chyba, właśnie mówię, Opieka Boska, bo myśmy tam się nie przejadali. Ale woda też była potrzebna, żeby umyć się czy coś takiego. Ale było ciężko, bardzo ciężko było.
Tak, tak, z parku Krasińskich. Tam właśnie w parku Krasińskich były hydranty, no bo jak to park, no to tam miał do podlewania czy tam coś. Trzeba było iść późnym wieczorem. To się tak szło od Muranowskiej, tak jak teraz (nie wiem, czy panowie znają tę dzielnicę), potem jest taka ulica, gdzie jest ambasada chińska, to jeszcze kawałek za ambasadę. Znaczy tam wtedy nie było ambasady, ale, powiedzmy sobie, w to miejsce, gdzie teraz jest [ambasada]. Nie wiem, co tam było, też pewnie domy były jakieś.
Bo jak kiedyś wziął mnie mój syn i chciał się dowiedzieć, jak wyglądała Muranowska, gdzie ja byłam w czasie Powstania, i ta Pokorna, i Stawki, to ja nie mogłam w tym, co teraz jest, odnaleźć tamtych kamienic. Tak. Po prostu wydawało mi się, że… Nawet kamienic to nie było, bo były zniszczone, ale nie było nawet [ulic], inaczej te ulice idą, po prostu w tej chwili są inaczej usytuowane.
Tak, ulotki.
Ulotki, tak. Ulotki, żeby…
Tak, tak, tak. Właśnie o tym zapomniałam napisać, że przynosili nam tym samym wykopem, bo w szpitalu… Tam teraz nie ma tego szpitala, ale kiedyś to był szpital dla nerwowo i psychicznie chorych, przy kościele Jana Bożego i w tym szpitalu właśnie było całe dowództwo, tam był szpital. I stamtąd przynosili nam ulotki informujące o tym, jak są Niemcy, gdzie, co i jak, jak postępować, gdzie można przejść. Były bardzo w ogóle, powiedziałabym, wyczerpujące. Tak, to dziewczyny przynosiły przeważnie te ulotki.
Nie, nie było. Nie było radia. O ile ja sobie jeszcze pamiętam, ale nie, na pewno nie było. Nie było.
Co tak się utrwaliło w pamięci? No tak, po pierwsze, ewakuacja broni, bo to jeszcze ja brałam udział, z Pokornej 12 na Żoliborz. To też było niebezpieczne, bo to była wielka skrzynia jak pół tego pokoju w piwnicach pożydowskiego domu i trzeba było to wszystko stopniowo przenieść na Żoliborz.
To się odbywało tramwajem. Bardzo często było zakamuflowane w palikach po pomidorach. Takie paliki, co się pod ten… Mój ojciec widocznie miał sentyment do tych palików, bo mieliśmy dom na wsi i tam on hodował pomidory, i każdy pomidor był pod tego… Więc te paliki… I to było po prostu ukryte, karabin był ukryty. A jeżeli chodzi o mniejszą jakąś broń, no niestety, ale to była przy jakichś tam… w torbach na przykład. Albo na przykład ja na rowerze. To mi utkwiło w pamięci, bo to było, że tak powiem, no jak gdyby nie dlatego, że ja miałam jakąś tam obawę, że wpadnę czy coś takiego, tylko uważałam, że to jest tak doniosła chwila, że my możemy tę broń przenieść na Żoliborz. Tramwajem się przeważnie jeździło, stało się na tym, żeby w razie czego uciekać, bo tam na tych pomostach, jakby były jakieś łapanki albo coś. Ale nigdy się nie zdarzyło. Dojechaliśmy do placu Wilsona, tam się wysiadało, oddawało się pakunek. No i to mi utkwiło w pamięci, że tak powiem – rozbrojenie tej wielkiej skrzyni, którą też napełniali „Żaglowcy”, bo to nikt inny, tylko „Żaglowcy” napełniali.
Zawsze byliśmy we dwoje, nigdy sama. Po pierwsze: żeby w razie wpadki powiadomić kogoś tam, prawda, że to zostało tam, że zostaliśmy zdemaskowani. Nigdy sama, zawsze we dwoje. Albo też że ja byłam małą dziewczynką i jak gdybym robiła taką no, jakąś taką, no… dobre wrażenie, że jedzie, na przykład pan, lat tam trzydzieści czy ileś, z małą dziewczynką. To sprawia wrażenie, że to jest ojciec z dzieckiem i że było to ze względów bezpieczeństwa bardzo właściwe. Nigdy nie byłam sama, zawsze byłam we… I mało tego, ja dopiero na miejscu się dowiadywałam, co przewoziłam. Żebym się nie denerwowała, żebym nie wykonywała jakichś tam specjalnych ruchów albo jakichś tych. Dopiero jak się przywiozło na miejsce, to dopiero się wiedziało, że się woziło broń.
Jeżeli chodzi o ten okres, kiedy ja uczestniczyłam w tym wszystkim, to nie, nie było. To nie był długi odcinek, bo to było ze dwa albo trzy przystanki tylko i na Żoliborz. A Żoliborz to był jak gdyby… nawet w czasie Powstania wyszedł obronną ręką, prawda, bo był jakoś traktowany inaczej. To było z Muranowa na Żoliborz i nigdy nie było żadnej tej, tej… No, wysiadało się tam przy parku Żeromskiego.
To znaczy ja akurat się nie zastanawiałam. Trudno się było zastanawiać, ile to będzie dni. Naprawdę ja się nad takimi rzeczami… Jeszcze przecież rano, w dniu wybuchu Powstania, jeszcze wiozłam meldunki na Freta, zapomniałam, jak się nazywa tam na Freta… był tam… Wiem, że Jóźwiak nazywał się. W ogóle Jóźwiak może nawet jest u państwa w muzeum. A jaki miał [pseudonim]… Do niedawna pamiętałam, jaką miał tę konspiracyjną nazwę, nazwisko, ale nie pamiętam w tej chwili. I przez Nowy Świat, bo Nowy Świat na rowerze, do „Visa”. „Vis” to był 203 pluton, Hurła Michał to był mój dowódca. No i właśnie do niego też. Pamiętam, że ojciec mi zawsze załadował jakiś tam, gdzieś tam, ten, zakamuflował i mówi: „No to jedź”. Wie pan, byłam jego ukochaną córką. Ja do dzisiaj nie umiem zrozumieć, że przecież on mnie narażał. Czy on wierzył we mnie, że ja sobie poradzę w każdej sytuacji? No, trochę mi pomagało to, że ojciec mój wiedział, że będzie wojna, i uczył mnie języka niemieckiego. Kiedyś, pamiętam, na Nowym Świecie jechałam na tym rowerze, sukienka mi tam podfruwała, bo w tym czasie w spodniach chyba nie chodziłam, chodziłam w spódniczkach albo w sukienkach, to on też do mnie: Fräulein, tam coś tego, no to ja umiałam [odpowiedzieć]. „Jak tam, wszystko dobrze?” Ja mówię: „Tak, wszystko dobrze, ist gut”. No, to też robiło wrażenie, tak. Ale ojciec od małego dziecka uczył, chyba miałam cztery lata, no to przez trzy lata jednak trochę się nauczyłam. Ja do dzisiaj pamiętam jeszcze wiele rzeczy z tego niemieckiego, które mi bardzo pomogły, nawet jak mnie wywieźli, i w porozumiewaniu się z Niemcami przez okres popowstaniowy. I nawet w tym kościele, jak nas tam trzymali, to też podeszłam do jednego z Niemców. To robiło na nich wrażenie, jeżeli ktoś się zapytał po niemiecku.
To znaczy jeszcze…
Przez kościół w Pruszkowie, tak.
To znaczy oni tam robili selekcję. Jak się szło tak po prostu czwórkami czy szóstkami, już nie wiem, to stało dwóch Niemców i młodych odsuwali na jedną stronę, a moja matka z dzieckiem na ręku na drugą stronę. I matka krzyczała, po prostu błagała, żeby mnie zwrócili, no ale to nie było żadnego, absolutnie żadnego tam… Do nich nikt nie mógł przemówić, bo matka zresztą krzyczała po polsku, a oni w ogóle nie zważali na to. No i od razu do innego baraku i na bocznicę kolejową, do takich wagonów, co się zamyka na zasuwy. Też nie wiem, nie pamiętam, jak to przeżyłam, bo jednak się sporo jechało. Cztery dni jechaliśmy tym wagonem. Ja chyba dwudziestego piątego przyjechałam do Mauthausen. Tak mi się wydaje, że to był 25 sierpnia. No i ta właśnie piękna stacja w tych różach, ten Dunaj, a po drugiej ta fabryka śmierci, tam gdzie gazowali ludzi. Arbeit macht frei.
Ja, ponieważ, właśnie mówię, ja byłam taka rozgarnięta dziewczyna, więc wyjrzałam przez takie mała okienko, bo [jechaliśmy] w tych wagonach takich świńskich, to znaczy takich tych… no to takie małe okienka [były]. Wyjrzałam, patrzę, Oppeln. O, myślę sobie, to jedziemy do Niemiec. Bo się orientowałam, że Opole wtenczas to się nazywało Oppeln. Wiedziałam, że jedziemy do Niemiec, tak, że to jest ten… Tylko jeszcze nie wiedziałam dokąd. I potem pędzili nas, bo tam jednak w tych kamieniołomach to się idzie dosyć daleko od dworca do obozu. No i tam od razu jak chwycili nas, Boże kochany, to było coś takiego, że… Nie wiem, dlaczego oni się tak na nas rzucili od razu. Wpakowali nas w jakieś takie te ramy i tam ten, no i do razu jakieś… Ja miałam legitymację, że ja byłam w tym obozie. Ale Niemka, ponieważ tak jak pisałam (nie wiem, czy pan pamięta), że po trzech miesiącach pobytu w tym obozie, w tych takich namiotach, zrobiło się zimno, bo myśmy mieszkali w takich namiotach, w takich jak harcerze, jak coś takiego, bez łóżek, tylko chyba jakieś takie maty na podłodze. Przyjechał czerwony… Zawsze mówię, zawsze była jakaś opieka, ktoś nad nami [czuwał]. Przyjechał Czerwony Krzyż szwajcarski. Ustawili nas, ten 25 października był strasznie mokry, deszcz lał, my tutaj nieubrani, bo każdy… Przecież nie mieliśmy ubrań wcale, przecież byliśmy w jakichś dziwnych ubraniach. Staliśmy na tym i pytali się tylko: „Kto chce iść do fabryki, a kto chce iść na rolę?”. Po prostu… Mężczyzn już nie było, tylko kobiety. No i ja wybrałam, że pójdę… Bo ja bałam się po prostu tych bombardowań, bo słyszałam przecież jakby Drezno, bo leciały bombowce na Drezno, a ja byłam niedaleko Drezna. To ten taki ciężki typ bombowców, a przecież leciało ich bardzo dużo. To pamiętam do dziś, jak to było.
No więc mówię, że ja bym chciała iść na rolę, znaczy do tego bauera. No i oni mnie tam wsadzili w taki pociąg do Kaplic. Kaplice to sudeckie miasto, Niemcy sudeccy. Ale to Niemcy sudeccy, którzy zajęli te ziemie w trzydziestym ósmym chyba i wypędzili tych Czechów, i to byli Niemcy po prostu. No więc właśnie mówię, no to tam byłam w tych górach, bo to były góry, ten Kaplitz to były Sudety. Piękne, no ale… I ta Niemka nie miała męża, bo mąż poszedł na wojnę, i chciała strasznie, jak już się wojna skończyła, żebym ja została. Ona powiedziała: „Teraz już się wojna skończyła, teraz będziemy mieli co jeść, teraz będzie dobrze, to ty możesz u nas tutaj być i będziesz nam pomagała w prowadzeniu gospodarstwa”. No jakaś, wie pan, chyba niezrównoważona psychicznie. A ja powiedziałam, że nie. I ona wtenczas wszystko, co miałam, wszystkie dokumenty, żebym nie wyjechała, wszystko mi ukradła. Ja nawet poszłam, bo niżej stali, w takim Rosenthalu, amerykańskie wojska i poszłam się im poskarżyć, że mi ukradła. Ale gdzie można znaleźć w dużym gospodarstwie rolnym… To jest tak jak, jak to się mówi, [szukanie] przysłowiowej igły w stogu siana. To mi bardzo przeszkadzało, bo gdybym miała, to bym dostała większe odszkodowanie po prostu, bo byłam jednak przecież w obozie zagłady. No ale niestety wszystko to zginęło. W każdym bądź razie pewne rzeczy się odtworzyło po wojnie. Ci ludzie, którzy przeżyli, między innymi mój dowódca, Michał Hurła pseudonim Vis, napisał mi takie [zaświadczenie], że wszystko, co ja robiłam… I jeszcze jeden… już nie pamiętam, też jeszcze tam były takie… nad plutonem kompania czy coś takiego, że w kompanii. No i wtenczas właśnie zaczęłam… Mój ojciec chciał, żebym ja się zapisała do takiego ZBoWiD-u, i ja poszłam tam. Wie pan co, ile ja tam się nacierpiałam. Tam jakiś taki… chcieli zweryfikować… Oni tam weryfikację przeprowadzali i był taki w mundurze pułkownika. Jak ja przyszłam i opowiadałam to wszystko, to on trzaskał pięścią w stół i robił tak – on mnie nie zweryfikował – i robił takie okropne awantury, że ja w ogóle przyszłam tam. Ja nie wiem, jakiś chory człowiek, jakiś ten… komunista czy jakiś inny, no nie wiem.
Ja dam dokumenty na to, to panu powiem, ale to było wcześnie. Ja wróciłam w lipcu czterdziestego piątego roku do Polski. I to chyba był czterdziesty siódmy może, no nie pamiętam, ale to było wcześnie. A potem przeniosłam się do innego, tutaj na Wolę. Taka ulica od Skierniewickiej idzie, zapomniałam, jak ona się nazywa. I tam też był ten ZBoWiD. I też mnie tak przyjęli, że pan, który tam był jakąś personą, aż wylał kawę na stół. A te panie: „A co pani zrobiła?”. Ja mówię… No po prostu mówiłam to, że jestem z AK. Ja nie jestem z żadnego AL-u, ja nie jestem z żadnego innego, powiedziałam to. Jak on trzasnął tą pięścią, to ta kawa się wylała. No więc wszyscy… To nie było miłe. I ja potem już nie chodziłam tam do nich, już po prostu przestałam tam być, bywać. I potem, po jakimś czasie, złożyłam papiery na róg Pięknej i Alej Ujazdowskich. Tam był też ZBoWiD chyba, nie?
Urząd do Spraw Kombatantów, tak. Tam z takim Kaziem Rybickim razem, tylko że on był w innej jednostce, taki był mój opiekun duchowy ten Kazimierz Rybicki. On na pewno u państwa jest, jak pan stuknie w komputer, to zobaczy pan. Dzielny, młody… A nie, młody to on nie był, ale bardzo dzielny człowiek. No i właśnie z nim jakoś tak… już potem on był moim takim…
Pod przykrywką.
Królewska 16.
Po wojnie wróciłam… Ponieważ ojciec mój dbał o edukację, tak jak mówiłam, uczył mnie języka od małego dziecka, obcego, więc zapisał mnie do… Ponieważ mieszkałam na Żoliborzu, bo tam się z powrotem przeprowadziliśmy (Pokornej już nie było, Pokorna już w ogóle nie istniała), to zapisał mnie do liceum Łucji Lenk. Mam nawet tam z tego okresu dokumenty. No i to było liceum takie normalne, takie, jak to bywa liceum. Zrobiłam tam maturę i potem poszłam na studia. Dwa lata studiowałam na SGH, dawniej to się nazywało SGPiS. I nie skończyłam tej uczelni z dwóch powodów. Po pierwsze, wyszłam za mąż i urodziłam dziecko, a po drugie, też był tam bardzo ostry matematyk, a ja z matematyką zawsze miałam kłopoty, raczej byłam humanistką. I po prostu przez tę matematykę też tak samo… A wie pan, popełnia się [błędy], jeśli jest się młody. Tam poznałam mojego męża. Właśnie on też tam studiował, Witold Wołłejko. No i nie tylko on, ale tam jeszcze bardzo fajnych dużo [studentów]. I na tym skończyłam edukację, na dwóch latach studiów na SGPiS-ie, obecnie SGH.
To znaczy nie wiem, czy nie miałam na tym SGPiS-ie. Nie wiem. Bo u Łucji Lenk to nie, bo to była pani z towarzystwa, sekretarką była pani Dominika, matka tego malarza naszego, tak że to była taka elitarna szkoła. Tam nie wyróżniali tych… Tam zresztą chodziła taka… Boże, jak ona się nazywała, ta dziewczyna… Ona bardzo często… ona też była w AK, tam sporo było takich tych. Dlatego właśnie chodziłam do prywatnego, żeby nie mieć żadnych reperkusji. Nie do jakiegoś tam RTPD czy coś takiego. Ale czy nie miałam jakichś kłopotów właśnie z tą matematyką na SGPiS-ie, to do dzisiaj nie wiem, czy przypadkiem nie było jakiejś takiej selekcji, że to… Przecież wiedzieli o tym, że ja byłam w AK. Tego nie wiem, nie mogę powiedzieć z całą stanowczością, że byłam szykanowana, nie.
A w pracy, tak. W pracy tak… Zaczęłam wcześnie pracować. To znaczy chodziłam na SGPiS i pracowałam w takiej Centrali Handlowej Przemysłu Drzewnego. To była „czerwona” centrala. Zresztą wszystkie były w tym czasie – czterdziesty siódmy, ósmy rok to przecież nie było innych, tak. Taki Faberka był dyrektorem, potem Marzyński, to też chyba z takiej tej opcji tam ich. No i był… Simon się nazywał. Tylko nie wiem, czy on miał pseudonim, czy to nazwisko było. Kadrowy. To się nazywało szef kadr czy tam tego. No to raz mnie zawołał do siebie, położył rewolwer na stole i powiedział, że dobrze by było, żebym z nimi współpracowała. Nie wiem, czy myślał o Urzędzie Bezpieczeństwa, czy jakieś tam innej [instytucji], nie wiem, o czym, bo nie sprecyzował, tylko powiedział. Ale ponieważ ja byłam nieugięta, wzywał mnie dwa razy i widział, że to nic ze mną nie będzie, to znaczy ja nawet nie udawałam takiej, że to… Bo nieraz dobrze udawać głupią, nie, taką, że się nie rozumie tego, co oni mówią. Ale nie, ja tak normalnie rozmawiałam. Powiedziałam, że to szkoda czasu. Ale pamiętam, że ten Simon mówi tak: „A, bo mamy inne środki. Widzi pani, to jest tak, że o” – i położył ten rewolwer na stole, Taki nawet był przystojny, czarny, taki fajny facet. No ale ja stanowczo odmówiłam, powiedziałam: „Nie, ja tego nie zrobię, nigdy na żadną współpracę. Po pierwsze, ja nie mam czasu, ja się uczę, po drugie, moja rodzina po prostu jest z innej opcji, może”…
Mój ojciec to miał bardzo duże kłopoty. Mój ojciec miał duże kłopoty, tak. Ponieważ mieszkaliśmy na Żoliborzu w tym mieszkaniu, w którym mieszkaliśmy, no i po wojnie nas stamtąd wyrzucili, z tego mieszkania. Był taki Kondratowicz, on miał takie biuro kwaterunkowe, bo to były wojskowe domy. No, ojciec już nie był wojskowy, no to oni do baraków wyrzucali, na Koło. Ale ponieważ myśmy tam zadziałały z mamą, no to nas po Rosjanach – na Targowej Rosjanie opuścili mieszkanie i nam dali takie dwa pokoje. Tak że ojciec po prostu… Wiem, że miał duże kłopoty. Z pracą na przykład. Miał sześćdziesiąt dwa lata, był młodym człowiekiem, mógł jeszcze żyć, prawda, no ale niestety to go strasznie przygnębiało. A szczególnie myśl, że inaczej sobie wyobrażał to wszystko, jak będzie po wojnie. Nie mógł się z tym pogodzić. Miał kłopoty z pracą, a przecież była czwórka dzieci. Bo jeszcze jedno dziecko się urodziło po wojnie, w czterdziestym siódmym roku, moja siostra Wanda. I teraz tak, na nim leżał obowiązek wykarmienia tych dzieci, prawda, i po prostu… No nie tyle obowiązek, ile jako mężczyzna chciał, żeby tym dzieciom nic [nie brakowało]. Nie było łatwo. Bo wiem, że dostał potem w Betonstalu pracę, ale długo się starał o tę pracę. A zawsze uważał, że… Był takim ideowcem, że on nic nie robił dla pieniędzy, nigdy nie miał nic z tym takiego… No ale pracę to powinien mieć, tym bardziej ojciec czworga dzieci. I pamiętam, jak siedział przy stole i jak dzieci zjadły zupę, to dopiero on jadł. Miał raka płuc i umarł w sześćdziesiątym drugim roku chyba. Ja jeszcze nie podałam dokładnej daty, ale podam. W każdym bądź razie utkwiło mi to w pamięci, że nieraz siedzieliśmy przy stole, ja mówię: „Tato, dlaczego tatuś nie je?”. – „A, jeszcze poczekam”. Dopiero jak dzieci się najadły, to dopiero on. Więc ojciec miał kłopoty, kłopoty z pracą. Bo ja to uczyłam się, potem wyszłam za mąż za tego Witolda Wołłejko, on pracował. Teściowa była taka dosyć zamożna kobieta, no więc ja tam nie miałam takich kłopotów, ale… To znaczy odczuwałam jak gdyby na uczelni trochę. No i potem te właśnie szykany tego pułkownika, który walnął w stół, tego, co kawę wylał. Ale to są takie imponderabilia, to są takie drobne sprawy. Ale ojciec miał poważne kłopoty, bo mieć pracę a nie mieć pracy i czwórkę dzieci, i żonę to jest kłopot, straszny kłopot. Tak że jego to strasznie przygnębiało. Ale później dostał dzięki, dzięki chyba komuś… Dyrektorem w Betonstalu był jakiś właśnie pan, który był związany… Bo potem już była ta odwilż, prawda, już po latach pięćdziesiątych. I on przyjął ojca – znając jego zalety, przyjął ojca do pracy. No i wtenczas już się trochę poprawiło, bo wiem, że jak umierał, to nawet zostawił jakieś pieniądze dzieciom. Tak że później już starał się być… Już potem miał w tym Betonstalu, miał stanowisko dobre, bo był zastępcą dyrektora. No i wówczas naprawdę już nie było tak źle, ale ciągle mieszkaliśmy tam na tej Targowej po tych ruskich, bo to był taki dom prywatny. I tam dużo było na Pradze. Jak oni zajęli Pragę, to tam zarekwirowali pełno mieszkań, no i właśnie tam po tych, tych, no… Ale potem już jakoś nam było. Mama mnie wydała za mąż, wesele zrobiła, więc nie było tak źle. Co prawda wesela nie były tak jak teraz, tylko skromne, ale czy to jest ważne? To nie jest ważne.
Jak to nie byłam? A to, że ja byłam… że miałam tę „Iskierkę”, że byłam łączniczką, że byłam w AK, to nie była organizacja?
No tak.
Jeszcze przed?
Przed czterdziestym drugim rokiem?
A przed czterdziestym drugim rokiem to ja miałam trzynaście lat. To wydaje mi się…
Aha… Oczywiście, że tak! Harcerstwo, zuchy, no! Baśka Brożyna przecież też taka to ona była tą rzeźbiarką. Myśmy się tam kręcili w takim właśnie utytułowanym towarzystwie. To właśnie ona była naszą druhną. I chodziło się po tych wszystkich zakamarkach, jakieś tam sprawności, tego. Tak. Zuch, najpierw zuch, a potem harcerka. No to wie pan, tak, no bo ja myślałam, że chodzi o to… no cały czas. Nie, nie, no wychowanie, że tak powiem, patriotyczne, to było od urodzenia. „Kto ty jesteś? Polak mały”. To wie pan, to do dzisiaj się zna, tak? „Jaki znak twój? Orzeł Biały”. No. „Czym twa ziemia?”. Ja teraz chcę, żeby moje wnuki się nauczyły… Znaczy ja mam już prawnuków, prawnuki. Ale to jest tak trochę ciężko, nie? A ja tyle lat i pamiętam: „Czym twa ziemia? Mą ojczyzną. Czym zdobyta? Krwią i blizną. Czy ją kochasz? Kocham szczerze”. Jak napisałam ten wiersz i taki list do mojej znajomej, której dzieci były w Stanach Zjednoczonych, to ona się nie mogła powstrzymać od płaczu. Powiedziała: „Moje dzieci nigdy tego wiersza się nie nauczą”. Tak była wzruszona tym wszystkim, bo też była warszawianką, też była patriotką. No ale dzieci wyjechały, jak to tam kiedyś, do Stanów i ona mówi: „Moje wnuki nie będą tego wiersza…”. Pamiętam, ta Baśka tak płakała bardzo. Ja mówię: „Basiu, no może inne wiersze będą, może wiesz, amerykańskie”.
To znaczy do niedawna uczestniczyłam w różnych tych, ale wie pan, jak się oni wykruszyli? Chodziłam na 15 sierpnia, robiliśmy to w Cytadeli Warszawskiej. Tam przychodziła Iza Szerska, z którą chodziłam do szkoły. Córka majora Szerskiego. Ale od paru lat, od pięciu lat, jak gdyby się to wszystko już tak jakoś… Ja ciężko chorowałam. Wie pan, ja w dalszym ciągu choruję. Ja dzięki panom teraz jakoś zapominam o tej chorobie. Bo ja mam niestety, ale mam nowotwór woreczka żółciowego, który jest nieoperacyjny. Staram się nie myśleć o tym, tak jak kiedyś nie starałam się nie myśleć o niebezpieczeństwie, jak leciałam po wodę czy po chleb, czy po lekarstwa, to nigdy, pamiętam do dzisiaj, bo pewne rzeczy się zacierają, ale nie znałam uczucia lęku. Nie wiem, jak to było, kto mi dodawał tej siły i tej energii. Tak samo i teraz, mimo że jestem bardzo chora, no to tak sobie dodaję też tego właśnie animuszu. Myślę sobie: „No ale przecież trudno, jak się źle skończy, to miało tak być, a jak się dobrze skończy, no to chwała Bogu”. Tak że nie jestem taka znowu bardzo bojaźliwa, jakkolwiek, że tak powiem, ta choroba nie przeszkadza mi w czytaniu książek, w doskonaleniu się, w oglądaniu takich różnych ciekawych audycji, które poszerzają [wiedzę], jeszcze [można] czegoś się dowiedzieć. Tak że nie, no nie, tutaj od połowy to jestem jeszcze jako taka. Jak patrzę na „Kamę” na przykład, jak ona już na wózku, prawda.
No nie wiem, gdyby pan mnie jeszcze podpytał, gdyby pan mi zadał pytanie, no to może bym jeszcze odpowiedziała coś. Ale wie pan, no cóż ja mogę powiedzieć. Muszę się tak zastanowić, żeby to nie było patetycznie bardzo, żeby to nie było tak, że tego… Że jak idę na cmentarz i widzę ten rząd brzozowych krzyży, między innymi kilka osób, które znałam osobiście, to nie ma dnia, żebym nie dziękowała Bogu, że jednak przeżyłam, dożyłam osiemdziesięciu pięciu lat i mogę jeszcze wspominać i przekazywać moim wnukom, o ile oczywiście wykazują zainteresowanie. […]
Warszawa, 24 listopada 2014 roku
Rozmowę prowadził Jan Wawszczyk