Wojciech Jursz „Kurek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wojciech Jursz, urodziłem się 21 lutego 1928 roku w Warszawie. Ojciec mój był oficerem zawodowym, matka z zawodu była śpiewaczką, ale już nie praktykowała, tylko zajmowała się domem. Pierwsze lata, do piątego roku życia mieszkałem w Pomiechówku koło Modlina. Tam ojciec służył w wojsku, w jednostce. Stamtąd, jak miałem gdzieś pięć lat, ojca przeniesiono. Na szczęście do Poznania, a nie na Kresy Wschodnie, jak innych oficerów. Dzięki temu przeżył wojnę w obozie w Niemczech, w Murnau. Jakby dostał (jak jego koledzy) przydział na wschodzie, to by skończył w Katyniu. Jak miałem pięć lat, rodzice przenieśli się do Poznania. Tam uczęszczałem do szkoły i dwukrotnie wyjeżdżałem do Rabki, w 1938 i 1939 roku. To było prewentorium przeciwgruźlicze. Bo była taka historia, że jeden z chłopców w Poznaniu, w domu (ulica Oficerska 1 to był jedyny budynek, gdzie rodziny mieszkały na tej ulicy) miał trąbkę i wszyscy trąbili, jak to chłopcy. Okazało się, że on miał otwartą gruźlicę i potem wszyscy byli podejrzani o zakażenie się gruźlicą, i do Rabki jeździłem dwa razy. Jak drugi raz, w 1939 roku byłem w Rabce, to wybuchła wojna. Rodzice nie zdążyli mnie zabrać do domu i zostałem w Rabce. Matka ewakuowała się do Warszawy, ojciec na front. Brat, starszy o dziesięć lat, nie został jeszcze powołany do wojska, został w Poznaniu, a ja zostałem w Rabce. To było sanatorium wojskowe. Stamtąd nas w pierwszych dniach września ewakuowano na wschód pociągiem. Były dzieci chodzące z prewentorium letniego (wakacyjnego) i były dzieci z gruźlicą kości, leżące. To wszystko było w jednym, dużym transporcie. Wagony osobowe były wtedy. Pamiętam, jak żeśmy jechali pociągiem, ładny dzień i górale koszą trawę, sianokosy były wtedy. Krzyczymy do górali: „Nie dajcie się Niemcom!”. A oni odpowiadają: „A czemu wy uciekata?”. Dojechaliśmy do Przemyśla i w Przemyślu nas wyładowano. Dzieci ciężko chore, z gruźlicą kości, pojechały dalej na wschód, a dzieci z prewentorium przewieziono jakimś transportem (wozami czy coś) do Krasiczyna, do zamku księcia Sapiehy.
Kampanię 1939 roku do końca przebyłem w tym zamku. Nas było tam, powiedzmy, ze trzydzieścioro dzieci i trzy wychowawczynie: kierowniczka i dwie jej pomocnice. W zamku stacjonował sztab jakiejś dywizji polskiej. Pamiętam ustawione granatniki, sprzęt na dziedzińcu zamkowym w Krasiczynie. Pierwszego rannego Niemca widziałem właśnie w Krasiczynie, w parku. Siedział oparty o grubą lipę z obwiązaną głową. Potem się dowiedziałem, że to był Austriak, który parę tygodni wcześniej w Warszawie rozgrywał mecz tenisowy. Sportowiec, był na zawodach. Ci Niemcy jechali motocyklem, nasi ich ostrzelali, dwóch zabili, tego jednego rannego wzięli i tam właśnie był. To był pierwszy Niemiec, którego widziałem. Nasze wojska poszły na wschód i przyszli Niemcy. Pierwszy patrol przyjechał konny, trzech Niemców na koniach. To ciekawe, że na koniach byli. Za cholewami mieli zatknięte parabellum, pistolety na rzemieniach. Pamiętam to dobrze: buty z cholewami, za cholewą zatknięte lufy pistoletów. Przy stróżówce, przy wejściu do parku zamkowego, został jeden maruder, żołnierz polski w pełnym oporządzeniu, z karabinem. Nie odszedł z Wojskiem Polskim na wschód. Niemcy go zabrali. Prowadzili go przy tych koniach, odjechali. Czy to za parę godzin, czy następnego dnia, nie pamiętam, w każdym razie następny patrol niemiecki przyjechał łazikiem, wojskowym samochodem. Czterech młodych chłopaków, karabiny mieli w samochodzie wstawione w uchwyty, dwa z przodu, dwa z tyłu, tak jak czterech żołnierzy siedziało. Podjechali pod naszą stołówkę (stołowaliśmy się w baraku dla służby, były stoły i tam kuchnia była dla dzieciaków razem ze służbą zamkową) i mówią, że chcą pić. Wychowawczynie znały niemiecki, rozmawiają z nimi, zaprosiły żołnierzy do izby, naszej stołówki. Wszyscy tam dookoła siedzą, dzieciaki patrzą, na Niemców. A my we trzech żeśmy wyszli ze stołówki do samochodu. Za karabiny, amunicję żeśmy wyrepetowali, do lufy piasku nasypali, jeszcze otrzepało się, odmuchało i chustką omiotło, żeby nie było widać piasku. Wstawiliśmy z powrotem te karabiny na miejsce. Amunicję wyrzuciliśmy do fosy zamkowej i wróciliśmy sobie spokojnie. Niemcy napili się, pogadali i pojechali dalej. Wyobrażam sobie ich miny. Czy się domyślili, kto im to zrobił? To jest dla mnie przykład patriotyzmu, nastawienia całego społeczeństwa do obrony, do walki. Przecież to byli chłopcy, miałem wtedy jedenaście i pół roku, najstarszy z nas trzech mógł mieć trzynaście, czternaście. Między innymi był Wojtek Mikołajczyk w tej naszej trójce sabotażystów. Wojtek Mikołajczyk jest bratankiem premiera Mikołajczyka, żyje do dzisiaj, mieszka w Łodzi. Kontaktujemy się, dzwonimy, jak jestem w Łodzi, to z nim rozmawiam. On to mówi, że to straszny idiotyzm, mówi: „Po co było takie głupoty robić?”. Ja mówię: „Wojtek, to jest dowód, jakie było społeczeństwo, jakie było nastawienie do obrony, do walki, patriotyzm”. Oczywiście, że jak byśmy byli dorośli, to byśmy tego nie robili, bo to było straszne ryzyko. Jako mali chłopcy żeśmy tego nie brali pod uwagę.
Po jakimś czasie, jak już kampania wrześniowa się skończyła, Niemcy połączyli się z bolszewikami i odstępowali na linię Curzona, tak jak w pakcie Ribbentrop-Mołotow było ustalone, na Sanie była granica. Niemcy w czasie kampanii wrześniowej poszli dalej i potem cofali się za San, oddając to ruskim. Jeden lekarz niemiecki (w zamku stacjonowali Niemcy) mówi do naszej wychowawczyni, czy ona chce, żebyśmy zostali tutaj pod ruskimi, czy też chce wrócić do Rabki z nami? Ona rozważyła, że większość jest dzieci z zachodniej części. Mówi, że o Niemcach to już widzą, że nie strzelają do nas, a z bolszewikami nie wiadomo, co będzie, więc chcemy wrócić. Ten Niemiec, lekarz, dał dwie sanitarki. Do tych dwóch sanitarek załadowano wszystkie dzieciaki i te panie, worki z mąką, kaszą, jeszcze różna żywność, jaka była i do Rabki żeśmy z Krasiczyna wrócili. W drodze ciągnęło się nogę i pytało się: „Czyja to noga, moja czy twoja?”. Takie było wszystko podrętwiałe, że nie było wiadomo. Mówię, że mnie Niemcy uratowali przed Sybirem, bo jakby nas ruscy dostali w swoje łapy, no to Sybir był murowany albo jakiś dom pioniera, coś takiego. To dzieci wojskowych przecież, wiadomo było, już by nas traktowali odpowiednio, po swojemu.
W Rabce byłem do wiosny, do Wielkanocy 1941 roku. Nauki było niewiele, głównie narty, wycieczki, jakieś wypady, kąpiele w Rabie, po drodze odwiedzanie grobu lotnika, który został zestrzelony, polskiego pilota. W dole, nad Rabą, samolot rozbity, z którego ten pilot wyskoczył czy wypadł, nie wiem. On się zabił, na ścieżce był grób. I jeszcze taka historia, że to był jakby sierociniec wojenny, nie dla sierot faktycznych, tylko sierot wojennych, których rodzice zaginęli, zawieruszyli się w czasie wojny. Kontaktu żeśmy nie mieli z rodzicami i dlatego żeśmy tam byli. To ze środków społecznych, RGO pomagało, Rada Główna Opiekuńcza. Te panie tak sprytnie zrobiły, że z byłego sanatorium zabrały koce, żarówki, bieliznę, pościel. Tam gdzieśmy mieszkali, na górze Bani (willa „Stasin” się nazywała) był trójkątny schowek pod schodami. Wejście było tylko od piwnicy, przez małe, trójkątne okienko, tak że mały dzieciak mógł tam wejść, dorosły by nie wlazł przez to. To było wszystko tam upchane i co raz wydobywało się [coś] z tego, wyjmowały i sprzedawały, wymieniały na żywność. Skąd ja to wiem? Bo jednego razu tam wchodziłem i wyciągałem te rzeczy. Kogoś innego nie było, mnie akurat poprosiły, żebym tam wszedł. Zmieściłem się i te rzeczy podawałem.
Teraz taka historia jest, że na wiosnę 1940 roku idę z dwoma czy trzema kolegami do miasta, bo jest Zdrój i miasto. Kościół jest w Zdroju jeden, w mieście jest drugi. W stronę tego kościoła w mieście idziemy, przez tory kolejowe akurat szosa przechodzi. Patrzę: na tych torach mój brat Tosiek z kolegą. Tamten w saperkach, wojskowych butach (po cywilnemu obaj), a brat w pantofelkach, lakierkach. Spotykamy się na przejeździe kolejowym. Co się okazuje? On z Poznania chce na zachód się dostać przez Węgry, Słowację. Wiedząc, że jestem w Rabce, chciał mnie odnaleźć w tej Rabce i tu żeśmy się akurat spotkali. Byli u nas jakiś dzień czy dwa. Panie ich wykąpały, wyprały i zaopatrzyły na drogę. Wskazówki jeszcze. Mieli przez Duklę iść, ale Dukla była obstawiona przez Niemców, Przełęcz Dukielska. Poszli jakąś inną drogą. To był marzec chyba, w każdym razie jeszcze były śniegi. Jak po czterdziestu pięciu latach go spotkałem następnym razem w Londynie, to opowiadał, że po kolana w śniegu szli. Cała historia, piechotą doszli aż do Budapesztu. Potem on był w armii Andersa, w Palestynie, do końca wojny był, potem w Anglii. W 1995 roku dopiero do Polski wrócili, a myśmy go odnaleźli po wojnie dopiero w latach sześćdziesiątych, odezwał się, pierwszy raz po wojnie nas odnalazł. Żeśmy nie wiedzieli, gdzie on się podziewa. Ostatni raz go widziałem, jak wyszedł z Rabki.
Dom „Stasin” w Rabce, w którym żeśmy mieszkali… Okazało się, że właściciele są folksdojczami. Był Tadek, ich syn, z osiemnaście lat chłopak, nawet mam go gdzieś na zdjęciu. Wyrzucili nas, przenieśliśmy się do willi „Wilnianka” troszkę wyżej na Bani, dwie wille. Tam byłem do Wielkanocy. Wojtek Mikołajczyk pojechał ze Stefanem Chrzanowskim do Warszawy wcześniej, gdzieś w końcu 1940 roku, a ja na Wielkanoc. Po mnie na Wielkanoc przyjechał ojciec Wojtka Mikołajczyka. On był sierżantem w Wojsku Polskim w Poznaniu, ale uciekli do Warszawy. Do niewoli nie poszedł, jakoś się ukrywał. On po mnie przyjechał, zabrał mnie. Mama się z Mikołajczykami kontaktowała w Warszawie. Przyjechałem do Warszawy i pierwsze wrażenie: pamiętam wielkanocne śniadanie, baleron. Do dzisiaj pamiętam smak tego baleronu. W Rabce nie byliśmy głodni, ale było proste jedzenie. Jak jadło się kanapki, to na wyścigi kromki chleba, kto zje więcej, piętnaście czy dwadzieścia, jak to chłopcy. Ale było proste jedzenie. Tutaj pierwszy raz, powoli jadłem baleron. Do dzisiaj pamiętam. Mama mnie dopiero wtedy mogła wziąć do Warszawy. Już wcześniej nawiązała kontakt ze mną w Rabce. Dostała koncesję monopolową i już miała pieniądze. Przedtem po prostu chodziła, myła okna po szklarzach. Jak szklili nowe okna zakładane, szyby, to myła, tym się zajmowała. Mieszkać nie miała gdzie, bo u cioci na Nowym Świecie 19 dach przeciekał, pod parasolami i z miednicami na łóżku spali, żeby nie moknąć. Wuj Janek Raczyński był fotografem, miał dokumentację Zamku Królewskiego, fotografie wnętrz, ale to było na kliszach i wszystko zamokło, rozpłynęło się tam na Nowym Świecie. Jak mama już dostała koncesję, to było zawsze ładne parę złotych. To na dwie osoby była koncesja. Rada Główna Opiekuńcza dysponowała oficjalnym przydziałem alkoholu (przydzielanym przez władze niemieckie) i te koncesje dawała rodzinom, żonom oficerów, żeby mogły z czegoś żyć. Na dwie miały jedną koncesję, to wstawiały tę koncesję do jakiegoś lokalu, on mógł za to dostawać co miesiąc przydział wódki na sprzedaż, na wyszynk w lokalu, w restauracji i za to płacił tym paniom. Tak że to była pomoc dla rodzin inteligencji, rodzin poszkodowanych, w trudnych warunkach w czasie okupacji.

  • Czy pan się zainteresował konspiracją za czasów okupacji?

Najpierw chodziłem do szkoły do sióstr zmartwychwstanek, to była piąta klasa (powtarzałem piątą klasę), szósta. Siódmą klasę nam zrobili z programem pierwszej gimnazjalnej, żeby nas nie puszczać, bo nie było przecież żadnych gimnazjów. Liczono, że wojna się skończy, to żeby jeszcze chłopaki przesiedziały w siódmej klasie, bo tak, to nie wiadomo, co robić. Do pracy trzeba gdzieś zaraz iść, nakaz pracy, Niemcy brali do pracy, więc jeszcze siódmą robiłem u zmartwychwstanek. Ale wojna się nie kończyła, 1943 rok, więc poszedłem do marianów na Bielany, do szkoły drogowej. Tam było, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, technikum budowy dróg i mostów. To Niemcy pozwolili księżom prowadzić, bo potrzebowali przecież komunikacji, budowy dróg, więc na poziomie technika budowy dróg i mostów pozwalali im prowadzić szkołę. Myśmy mieli zawodowe przedmioty, oprócz tego historię, geografię, program gimnazjalny.
Tam wstąpiłem do organizacji „Orlęta”. To jest tak, jak harcerstwo. Jak się niedawno dowiedziałem, ze dwa lata temu, w Warszawie było pięciuset członków tej organizacji, młodzieży. To było przy „Strzelcu Polskim”, a należało do AK, ale jako młodzież „Strzelca Polskiego”.
Jeszcze taka historyjka, że chodziłem do jednej klasy z Andrzejem Reykowskim. On jest teraz profesor psychologii, niestety zeszmacił się w Komitecie Centralnym na starość, w ostatnich dniach się zapisał do partii i był w Komitecie Centralnym. Ale z nim taka historia, że wracamy ze szkoły (przyjaźniłem się z nim) i on mówi: „Wiesz Wojtek, mam do ciebie sprawę. Naradzałem się z największym moim przyjacielem…”. – „To ja nie jestem twoim przyjacielem?” – „Mam jeszcze jednego, większego. [Naradzałem się], czy ci mogę to powiedzieć. Zdecydowaliśmy, że mogę”. – „O co chodzi?” – „Czy chcesz wstąpić do harcerstwa?” Powiedziałem: „Nie, mnie to nie interesuje” – bo już byłem w „Orlętach”, ale nie mogłem mu powiedzieć. On się naradzał z największym przyjacielem, pytam się go: „Z kim żeś się naradzał?”. On mówi: „Z Panem Bogiem”. Tego pokroju chłopak był i potem był w Komitecie Centralnym, po kilkudziesięciu latach.
  • Jakie były pana zadania?

Było ćwiczenie musztry z laską, barwy narodowe, konstytucja. Zbiórki w mieszkaniach u kolegów. Jeden z kolegów z klasy tam był, Bogdan Stępień. On był naszym zastępowym, było nas siedmiu czy pięciu w zastępie. Potem był (w 1944 roku, w lipcu) obóz. Był jako kolonie RGO w Julinku pod Warszawą, koło Błonia. Starsi chłopcy byli w konspiracji i właśnie w „Orlętach”, młodsi nie. Tam żeśmy składali przysięgę w lesie, w nocy. Na parę dni przed Powstaniem piechotą do Warszawy żeśmy wrócili. Furą, wozem jechały rzeczy, plecaki, nasz dobytek wakacyjny, a myśmy piechotą przyszli do Warszawy i tu czekaliśmy na rozkazy. Mieliśmy mieć zgrupowanie na Starym Mieście, ale łączność nie dopisała, nawaliła, nie dostałem zawiadomienia i zostałem na Żoliborzu, jak Powstanie wybuchło, i się przyłączyłem.
W zeszłym roku kupiłem książkę o „Orlętach” i dowiedziałem się, że to zgrupowanie było na Starym Mieście. Tam ze stu pięćdziesięciu chłopców przeżyło tylko pięćdziesięciu. Jedna trzecia tylko przeżyła Powstanie. Oni byli na Starym Mieście, potem w Śródmieściu, jeszcze gdzieś na Mokotowie. Tak że małe szanse przeżycia miałbym na Starówce. A na Żoliborzu udało się. Jakoś Powstania nie wspominam jako jakiś uraz. Niektórzy, dorośli, musieli bardzo ciężko to przeżywać, ale my… Jak żeśmy z jednym z kolegów z klasy się spotkali niedawno, on mówi: „Słuchaj, przecież to była najlepsza zabawa w Indian”. W tym wieku tak żeśmy to odbierali, nie było strachu, nie było lęku, obawy. Zacząłem się bać dopiero, jak zobaczyłem swoją krew, jak byłem ranny. Ale to ostatniego dnia Powstania dopiero, a tak, to nie pamiętam, żebym miał jakiś uraz, bał się.

  • Był pan uzbrojony?

Tak. Jak Powstanie wybuchło, byłem na Czarnieckiego, w domu. Na Czarnieckiego 52 żeśmy mieszkali u pani majorowej Heniszowej. Jej mąż zginął w Katyniu, może w Miednoje, w każdym razie w mordach katyńskich zginął. Na parterze mieszkała ona z synem i pieska mieli, ratlerka, a na górze wynajmowała dwa pokoje. W jednym mieszkaliśmy ja z mamą i siostra mamy, moja ciotka ze swoim synem, o dziesięć lat ode mnie starszym, dorosłym Zygmuntem Raczyńskim. On pracował u Fukiera, w fabryce cukierków. W drugim pokoju – dwie starsze ciocie, jakieś dalsze kuzynki, Terakowskie się nazywały. Jak Powstanie wybuchło, to byłem na Czarnieckiego. Mama prowadziła sklep na Felińskiego, niedaleko kościoła Stanisława Kostki. Tam mamę zastało Powstanie. Sklep był na parterze, a w piwnicy mieszkała właścicielka, bo to na spółkę z właścicielką prowadziły ten sklep. W tej piwnicy zostały na całe Powstanie. Pierwszego czy drugiego dnia, jakoś tak na samym początku, poszedłem do mamy na Felińskiego. Idę Czarnieckiego przez Mierosławskiego. Na Mierosławskiego przy Felińskiego budowano barykadę prowizoryczną. Dalej widzę Powstańca z obandażowaną głową i z karabinem maszynowym ręcznym. Strzela w stronę budynków szkoły Poniatowskiego. To był szewc, Majda się nazywał, który z synem mieszkał na Mierosławskiego 15 w suterynie. On od 1939 roku przechował karabin maszynowy. Jedni mówią, że na strychu, drudzy, że w ogrodzie zakopany, ale chyba w ogrodzie był zakopany, bo był mało sprawny i mu się zacinał. On z synem wystąpił do Powstania, z tym karabinem maszynowym. Widziałem go w akcji, jak strzelał tego pierwszego dnia. To popołudniowe godziny, pod wieczór było. Na rogu Mierosławskiego i Felińskiego była wtedy (i po wojnie długi czas) w willi centrala telefoniczna obsadzona przez Niemców. Tam Niemcy patrol trzymali, pilnowali tych telefonów. Po drugiej stronie ulicy był słup ogłoszeniowy, wielka beczka, były takie blaszane beczki, miały drzwiczki nawet te przedwojenne słupy ogłoszeniowe. Zza tej beczki Powstańcy rzucali granaty w stronę telefonów. Był taki, „Murzynek Bambo” żeśmy go nazywali, miał afrykańską urodę. Pamiętam go, jak rzucał granatem w stronę telefonów. Poszedłem dalej, do mamy do sklepu. Wtedy jeszcze ulicą szedłem, potem się ogrodami chodziło. Zostałem u mamy parę dni.
Powstanie się załamało, potem znowu się zorganizowało. Jak już się ugruntowało Powstanie na Żoliborzu po kilku dniach, zgłosiłem się do żandarmerii. Szukałem, gdzie przyjmują, gdzie potrzebują ochotników. [Trafiłem] do żandarmerii i tam byłem jako goniec. To było na ulicy Suzina 3, są trzy półokrągłe budynki, długie, spółdzielcze. W jednym z nich (środkowym) była żandarmeria. Tam takie incydenty pamiętam, że… W żandarmerii był starszy wiekiem sierżant, szczupły, z wąsikiem, żołnierz przedwojenny. Nosił za pasem granat, tak zwaną filipinkę. To był granat łyżkowy, łyżkę zaczepiało się za pasek i wisiał sobie za pasem. Nie trzymało się go w kieszeni, nie trzeba było trzymać w ręku, był za pasem umocowany. Ale „filipinki” miały słabą zawleczkę i odrywało się to czasami. Tak mu się stało, że zawleczka puściła, granat mu odpadł. Odbezpieczony, za trzy sekundy wybuchnie. Złapał granat i rzucił na środek podwórka. Krzyczał: „Padnij!”. Wszyscy, kto tam był, padli, granat eksplodował. Ale dowództwo: „Co się tutaj dzieje? Nie umiesz się posługiwać bronią? Trzy dni paki!”. Miał żal, że postąpił prawidłowo, a jemu pakę dali. Druga historyjka. Posłano mnie, żebym z Dolnego Żoliborza przyprowadził jakąś panią kapitanową jako świadka w sprawie dziewczyny, która była oskarżona o to, że chodziła z Niemcami w czasie okupacji, a za to groziło panience ostrzyżenie do skóry. Poszedłem po tę panią, przyprowadziłem ją. Co się okazało? Ona, jako żona oficera, miała autorytet, to było coś, to nie był byle kto. Powiedziała, że ją chłopak, sympatia, któremu ona dała kosza, nie chciała z nim chodzić, oskarżył ze złości. Sprawa się wyjaśniła. Tam, jak to na żandarmerii, były przesłuchania różnych agentów, nie agentów, którzy jakieś przestępstwa mieli na sumieniu, byli zatrzymani. Były wycia, krzyki, wrzaski, bicie porządne. Potem, jak wyroki dostawali, to było dwóch takich Powstańców (w ciemnej ulicy bym się bał ich spotkać), jeden miał karabin, drugi pistolet i wyprowadzali skazanych na działki za obręb Żoliborza, za ulicę Stołeczną dawniej, teraz Popiełuszki. Tam już nie było zabudowań i tam wykonywali egzekucje.
Stamtąd nas przenieśli służbowo do Wojskowej Służby Ochrony Powstania. To było niedaleko kościoła Stanisława Kostki. Tam pełniliśmy warty przed wejściem do jednej z willi, gdzie się mieściła ta służba, z pistoletem „siódemką”, FN-ką, pamiętam. Jeden pistolet był. Jak się zmieniała warta, to się oddawało koledze ten pistolet. Incydent pamiętam, że poznałem aresztowanego w piwnicy, Żyda, którego znałem ze sklepu mojej mamy. On przychodził, to starszy pan (dla mnie był starszy, mógł mieć z pięćdziesiąt lat), łysawy, dobrze wyglądający. Przychodził sobie do sklepu coś kupić, wypić, bo pod ladą był u mamy mały wyszynk, i rozmawiał. Myśmy wiedzieli że on jest Żydem, ale się ukrywał, ale chodził po Żoliborzu normalnie. Usłyszałem potem, że jego oskarżali o to, że współpracował z Niemcami, wyszukiwał Żydów ukrywających się na Żoliborzu. Dlatego go aresztowali i miał sprawę. Któregoś dnia wyrwał się i uciekał, i zastrzelili go w czasie tej ucieczki. Mnie akurat przy tym nie było, potem się dowiedziałem. Pochowali go przy płocie, przy kościele, pięćdziesiąt metrów od budynku, w którym była nasza służba. Jeszcze jedno pamiętam. W willi naprzeciwko, na pierwszym piętrze, na tej samej ulicy, było mieszkanie po folksdojczu. Jego nie było, ale były różne dokumenty niemieckie, maska przeciwgazowa była (Polacy nie mieli masek przeciwgazowych), nowa, niemiecka maska przeciwgazowa była. Żeśmy raz mieli takie zadanie, że po olej w nocy do olejarni na Marymoncie żeśmy szli. Szło z pięćdziesięciu może chłopaków, każdy po dwa kanistry, wiaderka. Olejarnia była na terenie niczyim. Niemców tam nie było, nasi też nie obstawiali olejarni. Do olejarni tylko się weszło, olej ponalewano i żeśmy przynieśli. Jeszcze pamiętam, miałem służbę, wartę w piekarni, to było gorąco, ciepło.
Jak 20 i 22 sierpnia były szturmy na Dworzec Gdański, żeby dać pomoc Staremu Miastu, duże straty w ludziach te oddziały miały. To były oddziały, które częściowo przyszły z Kampinosu, wileńskie oddziały porucznika „Doliny”, który z Wilna przeprowadził partyzantów przez Kampinos do Warszawy. We trzech żeśmy się zgłosili do plutonu 207. To już była pierwsza linia, dostaliśmy karabiny. To było po tych szturmach, więc gdzieś pod koniec sierpnia, w każdym razie po 22 sierpnia, po ich stratach. Tam już byliśmy żołnierzami. Dostałem mauzera, długi karabin piechoty, prawie że wyższy ode mnie. Miał charakterystyczne drzewce pod lufą, podkład miał wyszczerbiony, wyłamany, była przerwa w tym podkładzie, w drzewcu karabinu. I anegdota, bo po latach spotykam kolegę z Powstania, Radka Dębskiego (potem architekta, kolega był z Bielan, od marianów). Mówię: „Radek, czy myśmy się w czasie Powstania spotkali kiedyś?”. A on mówi: „No jak to? Na placu Wilsona. Miałeś przecież karabin przez myszy wyjedzony”. Tam dowódcą był porucznik „Jaskólski”, a zastępcą „Lott”. Czy na odwrót, tego nie pamiętam. W każdym razie „Lott” i „Jaskólski” byli dowódcami. To byli chłopcy z partyzantki wileńskiej. Myśmy dostali kwaterę w piwnicy, przez małe okienko piwniczne dosłownie się wchodziło. Tam jakieś posłania mieliśmy i przez to okienko żeśmy wychodzili. Stanowisko mieliśmy między dużym blokiem narożnym Mickiewicza a Zajączka. Ceglany dom był, wtedy częściowo zburzony, górne piętra były zburzone. Na drugim piętrze (jeszcze można było wchodzić po schodach na drugie piętro) było stanowisko strzeleckie, z którego żeśmy do Niemców strzelali. Oni byli po drugiej stronie Zajączka i przy Dworcu Gdańskim. Myśmy widzieli, jak oni chodzili, i widzieliśmy ich twarze, nieraz głowy w okienkach piwnicznych domu naprzeciwko. Jak któryś przybliżył się, to było widać, że są w tych okienkach. Mieliśmy stanowisko z cegieł, barykadkę małą na drugim piętrze. Jak przyszedłem, to koledzy mówili: „Jak chcesz sobie postrzelać do Niemców, to pamiętaj: tylko jeden strzał i chowaj się, bo zaraz będą do nas walili”. Przymierzyłem się do tego okienka i strzeliłem, i zaraz się schowałem. Od razu poszła seria z karabinu maszynowego w nasze stanowisko. Myśmy wiedzieli, gdzie oni są, oni – gdzie my, kto pierwszy strzelił. Z tego stanowiska było widać zaplecze domów. Baraki były i tam się kręcili w białych kitlach, w białych czapkach. To byli kucharze niemieccy, mieli tam kuchnię Niemcy. Miałem problem: czy do kucharzy strzelać, czy nie strzelać, czy to jest moralne, czy niemoralne? Ale rozstrzygnąłem, że oni są u nas, nie my u nich, oni przyszli. Gotują dla wojska, też są żołnierzami, mogę strzelać do nich. No i jak tam się pokazał któryś, a akurat byliśmy w tym miejscu, to żeśmy strzelali do nich. Tam żeśmy poszli we trzech: ja, Leszek Milk (jego pseudonimu nie pamiętam, potem był profesorem chemii w gimnazjum Poniatowskiego, skończył chemię po wojnie) i kolega z „Orląt”, który miał pseudonim „Sulimczyk” [Jerzy Beyda], jego nazwiska w tej chwili nie pamiętam, w „Orlętach” jest opisany. We trzech żeśmy tam byli i mieliśmy to jedno stanowisko, na zmianę żeśmy pilnowali. Był okop, przekop, rów między dużym blokiem narożnym a pierwszą willą na Zajączka. W nocy (było jakby okienko, nasyp) patrzyło się i tak: jakieś drzewo, księżyc. Czy grubieje to drzewo? Raz cienkie… Czy to Niemiec jest pod drzewem, czy nie? Strzelać, nie strzelać? Robić alarm? Takie byłe wrażenia.
Któregoś dnia stoję na tym stanowisku i przychodzi kapral czy plutonowy (z tych starych żołnierzy wileńskich) sprawdzać posterunki. On miał rosyjski karabin. Te rosyjskie karabiny miały taką małą wadę, że miały słabe zabezpieczenie. Niemiecki mauzer miał takie, że nie odbezpieczał się. Jak się przesunęło bezpiecznika, to sam się nie odbezpieczył, a ruski miał poślizgowe zabezpieczenie, trzeba było odciągnąć, przekręcić i puścić. One po tym ześlizgu jakoś się potrafiły same odbezpieczyć. On podchodzi do mnie w tym okopie: „No co tam, jak tutaj jest u ciebie?”. Miał przez plecy karabin, przez ramię, z tyłu. Miał głupi zwyczaj bawienia się zamkiem, bawienia się cynglem, spustem karabinu. Jak był zabezpieczony, to on mógł sobie go pociągać i on nie wypalił. Akurat mu się odbezpieczył samoczynnie ten karabin i wypalił. Huk! Myśmy obaj usiedli w tym okopie, bo wystrzał nad uszami dosłownie. On się zerwał pierwszy, mówi: „O, kurka! Co? Żeś się wystraszył?”. Tak jakby on nie siedział na czworakach przed chwilą.
Stamtąd jeszcze taki incydent. Do mamy na przepustki chodziłem, od czasu do czasu mogłem pójść, coś zjeść czy przeprać, czy umyć się. Co prawda z wodą wszędzie było słabo. Jestem na ulicy Pogonowskiego, tam gdzie był sztab „Żaglowca” (tam jest teraz tablica upamiętniająca), mniej więcej w tej okolicy i jest nalot sztukasów na szpital i dużą kuchnię polową mieszczącą się w budynku na placu Wilsona, tam gdzie teraz jest kino „Wisła”. Ten budynek został zupełnie zburzony. To było gdzieś koło południa. Jestem od tego najmniej trzysta metrów i czuję, jak ziemia się huśta, ja jak na huśtawce: góra, dół, góra, dół. Byłem zasłonięty blokami, widziałem tylko nurkujące samoloty, bomby lecące, a potem tę huśtawkę ziemi. Takie było wrażenie na trzystu metrach od wybuchu bomb. Tam zginęło dwóch naszych kolegów, którzy poszli po obiad z kotłem. Bo nie zawsze gotowali u nas, w naszym oddziale. Chodzili po zupę z jakimś dużym kotłem i tam właśnie wtedy zginęli. Ja tam chyba nie chodziłem. W każdym razie miałem szczęście, że tego dnia nie posłali mnie po zupę.

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej? Czy był pan z nimi na odległość strzału, czy spotkał pan Niemców w bliższej relacji?

W bliższej relacji to [widziałem] jeńców. Widziałem kiedyś jeńców gdzieś wewnątrz Żoliborza, nie na pierwszej linii, tylko w środku, coś robili, jakieś roboty. Chyba nawet kuchenne roboty robili czy w piekarni. Już nie pamiętam, w każdym razie widziałem tak Niemców. A tak, to tylko naprzeciwko.

  • Jak przyjmowała walkę ludność cywilna?

Ludność cywilna wspierała. Bez ludności cywilnej Powstanie by nie istniało, nie miałoby żadnych szans. Była pomoc wszechstronna.

  • Na czym ta pomoc polegała?

I żywnościowa, i moralna, i opieka, i psychiczna. Nie wyobrażam sobie bez ludności cywilnej. Wszyscy siedzieli w piwnicach wystraszeni, bo na piętrach nie było mowy. Wszyscy musieli być w piwnicach.
Jeszcze ze stanowiska na Zajączka historia. Tam w piwnicy żeśmy znaleźli stertę węgla. Żeśmy pogrzebali w tym węglu i patrzę: tam ze dwie, trzy butelki wódki, samogonu, bimbru pędzonego. Ktoś z mieszkańców tam sobie zamelinował ten bimber. Nikt nie mieszkał na pierwszej linii, wszyscy gdzieś poszli, uciekli w bok Żoliborza. Ludności nie było w tych domach. Ten bimber żeśmy wymienili. Zaniosłem do mamy, mama wymieniła jedną czy dwie butelki na mięso końskie. Mieliśmy wtedy wyżerkę, mieliśmy kotlety końskie. We trzech żeśmy sobie pojedli. A jedną czy dwie butelki wymieniłem na granaty, bo myśmy na pierwszej linii nie mieli ciężkich granatów, a wewnątrz koledzy mieli granaty i za wódkę od nich odkupiłem jeden czy dwa granaty, czy trzy, bo nas trzech było. Już nie pamiętam. W każdym razie była wymiana na mięso i na granaty. To była historia z wódką.

  • Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania? Czy był czas wolny?

Tak. Służba, co dwie godziny zmiana warty i wolne. Co dwie godziny zmiana na posterunku.

  • Skąd pan brał ubranie?

Ubranie było jedno, w jakim się przyszło. Potem dostałem od znajomego… Tam, gdzie mama miała sklep, był starszy pan, który był na Sybirze i z Sybiru przywiózł sobie waciaki. Dostałem od niego waciaki. Jak już było pod koniec zimno, to w tych waciakach chodziłem. Ale o jakiejś zmianie nie słyszałem.

  • Czy podczas Powstania uczestniczył pan w życiu religijnym?

Tak. Były msze, odprawiały się w budynku, gdzie stacjonował nasz pluton. Pamiętam, co niedziela chyba była msza. Do kościoła, jak byłem na Żoliborzu, chodziłem wcześniej, wstępowałem do Stanisława Kostki. Pamiętam, że na galerię chodziłem, tam się modliłem.

  • Czy podczas Powstania miał pan dostęp do podziemnej prasy albo do radia?

Nie, radia nie. Prasy nie pamiętam. Może coś było, ale raczej nie pamiętam.

  • Jakie jest dla pana najgorsze wspomnienie z Powstania?

Kiedy byłem ranny. Wtedy się przestraszyłem. Bo tak, to były rzeczy straszne, ale nie odczuwałem tego strasznie.

  • Kiedy pan został ranny i w jaki sposób?

Ostatniego dnia.
  • W jaki sposób?

Jakoś 25 września zaziębiłem się i dostałem przepustkę do domu na wykurowanie się. Zostawiłem karabin w oddziale i poszedłem do mamy do sklepu, do piwnicy. Tam mama mnie kurowała. Dwudziestego dziewiąty września zaczyna się kanonada, strzelanina. Już jestem wyleczony, to się zrywam rano i mówię: „Idę do oddziału, bo już zaczyna się akcja, jak widać, są jakieś działania. Niemcy się do nas dobrali. Skończyli ze Starym Miastem, to do nas się dobierają teraz”. Spotkałem mój pluton już nie na dawnych stanowiskach przy Zajączka, tylko róg alei Wojska Polskiego i Mickiewicza. Cofnęli się już o jeden kwartał i ich zastaję na rogu, w tym budynku. Ale jestem bez karabinu. Od kogoś dostałem karabin, już nie taki długi, wygodniejszy, mniejszy. Zaczynam coś działać. Tam są takie incydenty. Pamiętam, wchodzimy na piętro, pierwsze czy drugie, i patrzymy na aleję Wojska Polskiego, na drugą stronę. Tam, widać, w oknie ktoś stoi i przez lornetkę obserwuje naszą stronę. To Niemiec, żołnierz, to nie Polak, bo Polacy nie mieli lornetek. Ale żeśmy nie strzelali do niego, żeśmy się schowali. W drugą stronę żeśmy wyjrzeli, na plac Inwalidów, od tej półokrągłego, części budynku Mickiewicza 25, bo on tak: Mickiewicza, plac Inwalidów, aleja Wojska Polskiego. Ten długi budynek tak idzie. Stoi czołg, może jakieś sto metrów przed budynkiem, na środku placu, może nie całkiem na środku. Jesteśmy tam we trzech chyba. Jeden z żołnierzy ma rusznicę przeciwpancerną. Ale czołg stoi przodem, rusznica nie przebije go z przodu. Rusznica jest dobra z boku, w czułe miejsce trzeba trafić, bo grubego pancerza nie przebije. One jeszcze miały taką wadę, że trudno łuskę się… Raz się strzeliło, a potem było bardzo trudno zarepetować go, łuski się zacinały, w każdym razie taką miały opinię. Jednym strzałem nie unieszkodliwimy go, a drugi, to on zaraz nam przyłoży z grubej rury. Jak się okazało potem ze zdjęcia niemieckiego (rok temu czy dwa lata temu), to nie był czołg, tylko to było działo samobieżne. To działo mam na fotografii po tym domem. Podstawili potem „goliata” pod ten dom i Niemcy zrobili sobie zdjęcie z tym działem i z wyrwą po „goliacie”. A myślałem zawsze, że to był czołg.
Następny incydent z tego miejsca. W tym budynku na parterze, od strony alei Wojska Polskiego jest mieszkanie narożne. Tam dowódca kazał obsadzić przez Powstańców. Miało tam być naszych dwóch (jak nazywałem) wilniaków, ale nie wiem: oni się tam nie dostali, nie weszli. W każdym razie zaglądam przez okno od strony podwórka, gdzie okno jest nisko. Od frontu jest wyżej, powiedzmy: ze dwa metry, nie można zajrzeć. Zaglądam tam i widzę w przeszklonym okienku między kuchnią a pokojami głowę w hełmie (nasi też nosili hełmy) i wołam: „Wilniak, to ty?”. A tam gwizdnął tylko, wybił szybę i granat rzucił. Granat wyleciał przez okno, widzę, jak on się toczy. To było „jajko” niemieckie, nie na trzonku, tylko mały, jajowaty granat. Jeszcze sznurek jest z gałką. Skoczyłem za załamek muru koło drzwi, schowałem się, granat eksplodował. Wtedy ja do piwnicy, do dowódcy, mówię: „Tu są Niemcy. Dawajcie granaty, bo w pokoju na parterze są Niemcy”. Weszli rowem łącznikowym przez aleję Wojska Polskiego, bo aleja była pod obstrzałem z Instytutu Chemicznego. Drzewa były małe wtedy jeszcze, pusto było, tak że Niemcy mieli dobry wgląd. Był przekop z nasypem. Niemcy wykorzystali ten powstańczy przekop, rów łącznikowy, i tym rowem łącznikowym przeszli do rogu budynku [numer] 25. Przy tym oknie parterowym była kratka z dużych, mocnych prętów, osłona dla winorośli. Dzikie wino rosło na budynkach. Oni jak po drabince sobie wskoczyli, dwóch Niemców, do mieszkania, gdzie nasi powinni być, a nie było ich. Dlatego ich pomyliłem, myślałem że to nasi są w tym budynku. Wziąłem od kogoś granat, podbiegłem i wrzuciłem do tego pokoju. Jeden za mną podbiegł i rzucił drugi granat. Za nami wybiega plutonowy „Janeczek”, to był stary wileński powstaniec, partyzant. W wojskowym, zielonym mundurze, w rogatywce chodził, miał pistolet maszynowy. Mówi: „Gdzie? Gdzie Niemcy?” – i po oknach, po drugim, trzecim piętrze zaczyna strzelać. Był pijany. Mówię: „Panie plutonowy, tutaj, na parterze”. – „A, tutaj, dobrze”. Dopiero zaczął strzelać w okno na parterze. Jak opowiadałem wnuczce, że pijany był: „Co? To Powstańcy pili?”. Mówię: „Ho, jak tylko było co”. Nie dziwię się dorosłym, że oni pili. My młodzi, to mnie wódka nie była potrzebna, ja się nie bałem. Ale oni przeżywali naprawdę. To było straszne, co musieli przeżywać. Co dalej z tymi Niemcami, już nie wiem.
Dostałem rozkaz od dowódcy: przejść piwnicami bloku 25, sprawdzić, czy można się wycofywać piwnicami. Górą nie bardzo, bo tu już Niemcy mogą ostrzeliwać. Kazał mi to sprawdzić. Tymi piwnicami idę, przepycham się między cywilami, bo cała ludność siedziała w piwnicach. Już jestem blisko przejścia, schodów. Jest eksplozja. Huk, smród, duszno, żre piekący pył. Okazało się (potem się zorientowałem), że to był „goliat”. Posadzili Niemcy „goliata” w tym miejscu, gdzie teraz jest PKO. Ta wyrwa była długie lata. Potem dopiero to na niemieckich zdjęciach znalazłem, bo szukałem potem tej wyrwy, jak to było, jak to wyglądało po „goliacie”. Niemcy to utrwalili razem z działem pancernym i dwoma Niemcami. Zrobili sobie fotografię przy tym. Oni dokumentowali jak reporterzy wojenni. Potem to w Internecie któryś z kolegów znalazł. Wtedy ludzie uciekali z tej piwnicy. Tłum, gniotą, czuję, że mnie zgniotą, zadepczą, karabin mi wyrwą, więc szarpnąłem się ostatkiem sił do narożnika, winkiel był w tej piwnicy przy tych schodach. Przeczekałem w tym narożniku. Ludzie przelecieli i sobie spokojnie wyszedłem. Ale nie widzę, mówić nie mogę, nos zapchany, to wszystko żre. To jest straszny, żrący pył. Otwieram drzwiczki, stróżówka była, maleńki pokoik. Patrzę: miska i wiadro wody. Koniec Powstania, a wiadro pełne wody i miska. To cud, żeby o tej porze, w tym czasie jeszcze gdzieś woda była. I to w takim miejscu! Obmyłem się, wypłukałem gardło, nos przemyłem. już byłem sprawny. Patrzę, co się dzieje. Jest klatka schodowa i z niej widać przesmyk między tym budynkiem a willami, taki pięć, dziesięć metrów. Tam jeszcze garaż był. Widzę, że Niemcy przeskakują – jeden, drugi. Wyciągnąłem szafkę nocną z tej stróżówki, poduszkę jeszcze położyłem na to, karabin i czekam na tych Niemców, jak przebiegają. Który przebiega, to strzelam: jeden, drugi, trzeci. To była odległość może osiemdziesiąt metrów. Chyba nie trafiłem żadnego, bo w biegu nie jest tak prosto trafić. Kilku ich przebiegło, kilka razy strzeliłem. Na to przybiega plutonowy „Śniedź”. On był w kwatermistrzostwie, miał berettę, włoski pistolet maszynowy. Mówi: „Co ty tu?”. – „Niemcy, panie plutonowy, tutaj biegają”. – „Dobra, to biegnij do dowódcy, zamelduj, co jest, że trzeba się wycofywać, a ja będę cię osłaniał”. On dawał serie z tego automatu, a ja pobiegłem, dowódcy zameldowałem, jaka jest sytuacja. On jeszcze mówi: „Po Powstaniu do KW cię podam”. To nie był komitet wykonawczy, tylko Krzyż Walecznych. Oddział się zaczął wycofywać, ja wróciłem do niego. Żeśmy uważali na Niemców tam przeskakujących i oddział wycofał się górą. Bo co się okazało? Tam, gdzie wyszedłem na stróżówkę, to był koniec piwnicy. Była brama wjazdowa na podwórko i pod bramą nie było piwnicy. Piwnica była wzdłuż całego bloku, przerwana pod bramą. Były schody na górę, nie było przejścia. Tak że nie można się było wycofywać piwnicą cały czas, tylko do bramy i potem już górą. Cały oddział się wycofał na ulicę, do następnego bloku, Mickiewicza 27. Po drodze przechodzi się przez ulicę Mierosławskiego, między tymi dwoma blokami jest ulica Mierosławskiego i są małe drzwi, wejście do piwnicy [numeru] 27. Tam widziałem Powstańca, cały brzuch, wnętrzności na wierzchu, zakrwawiony i sanitariuszki go opatrywały. Myśmy poszli dalej.
Stanowiska nam wyznaczono w bloku bliżej placu Wilsona, od strony podwórka i ogrodów. Mnie postawili w jednym pokoju na parterze z jednym ze starych wilniaków, nie z kolegami, którzy byli z Warszawy, tylko z partyzantem z Wilna. Zaczyna zmierzchać. Cały czas nic nie jemy od rana. Normalna rzecz: potrzeby fizjologiczne. Z posterunku zejść nie można, więc co tu robić? Komuś w mieszkaniu? Nie, nieładnie. Znalazłem szklany słój. Zrobiłem sobie z tego ubikację, nakryłem to jakąś książką czy gazetą, było w porządku. Dalej obserwujemy podwórko. Patrzymy: biegnie jeden Niemiec. Przebiegł od strony Mierosławskiego w stronę placu Wilsona podwórkami, ogrodami. Tam było wąskie podwórko, płot z siatki, ogrody od następnych willi. Przebiegł. Widzimy, że drugi wbiega na ogród. Mówię do kolegi: „Słuchaj, ja strzelam, ty poprawiasz. Żebyśmy sobie nie przeszkadzali”. Strzeliłem do tego Niemca (jakieś dwadzieścia pięć metrów był ode mnie), ale nie wiem, co się z nim stało. Niemiec ucieka. Pytam się: „Co było?”. On mówi: „Chyba w łapę dostał, bo rzucił karabin”. Ten Niemiec, co pierwszy przebiegł, też ucieka. Obaj uciekają. Naprzeciw willi były schodki, wejście do ogrodu z parteru, ale te schodki na lewo i na prawo schodziły. Nie było barierki, tylko murek, tak że jakby ktoś tam kucnął, to go nie widać. Ten drugi Niemiec, spryciarz, wbiega na te schodki, za ten murek się schować. Nie biegnie już przez ogród, tyko kawałek, na te schodki, za ten murek. Widzę tylko na płaskiej części schodków jego grzbiet. Strzeliłem, ale miałem akurat pocisk świetlny, tak że widziałem, że przeszedł nad nim i rozświetliło się w pokoju. Bo jak pocisk uderza w ścianę, to snop iskier jest, wtedy widać, gdzie się strzeliło. Tak że ten drugi nam uciekł przez te schodki.
Przychodzi rozkaz, że się wycofujemy przez małe wyjście, wąskie drzwi z narożnej klatki schodowej na placu Wilsona (tam są jedyne drzwi boczne), po jakichś deskach, bo piwnice były tam zawalone. Wychodzimy na plac Wilsona i na ulicę Krasińskiego 8, między Dziennikarską a Karpińskiego. Tam obejmujemy stanowisko. Naprzeciw mamy, przez ulicę Krasińskiego (dość szeroka ulica, dwujezdniowa była) park żoliborski. W nocy żeśmy się wycofywali. Rano się rozglądam, co i jak. Jest brama boczna. Ten blok jest w kształcie litery C. Od ulicy Krasińskiego jest najdłuższy, i są dwa skrzydła, dwie boczne ulice. W jednej bocznej (od Dziennikarskiej) jest żelazna brama. Ta brama była otwarta. Mówię: „Trzeba to zaminować jakoś”. Wziąłem dwa granaty, przywiązałem sznurki do zawleczek, drugi koniec sznurka do bramy. Mówię: „Jak Niemiec będzie chciał otworzyć tę bramę, to odbezpieczy granaty i to eksploduje”. W tym budynku jesteśmy rano i w pewnym momencie taka historia. Ostrzał jest (chyba z czołgu) i pocisk rani ciężko chorążego, który był w tych pomieszczeniach, a odłamek albo jakiś kawał cegły rani mnie. Ten sam wybuch. On dostaje w głowę w budynku, a ja stałem na środku podwórka i dostałem przez beret w czubek głowy. Ranne godziny ostatniego dnia. Dopiero jak się pomacałem, zobaczyłem krew, to mnie strach ogarnął, zacząłem się bać. Jak sanitariuszek nie było widać, tak od razu się znalazły.

  • Został pan szybko przetransportowany do szpitala?

Nie, to nie było groźne, to była tylko skóra rozcięta. Opatrzyły mnie, założyłem beret na to i dalej walczyłem. A tego chorążego potem koledzy wynosili na noszach, chyba miał mózg na wierzchu. Jeszcze żył. On miał hełm, nosił go długi czas. Potem znudziło mu się to i oddał mnie ten hełm na Zajączka. Ja mały chłopak, hełm ciężki, ponosiłem go tego dnia, było mi ciężko, oddałem trzeciemu. I obaj byliśmy od jednego pocisku ranni, on ciężko, ja lekko. Jak on by miał hełm, nic by mu nie było, w każdym razie nie tak ciężko. Jakbym ja miał hełm, też by mi nic nie było. Tak że historia jednego hełmu. Oddał mnie, ja oddałem trzeciemu. Obaj byliśmy potem ranni, jednej chwili, na tym podwórku.

  • Jakie jest dla pana najmilsze wspomnienie z Powstania?

Nie zastanawiałem się. Chyba jak spotykałem sympatię, która mi się podobała. Nie znałem tej dziewczyny, ale mi się podobała. Była sanitariuszką od nas w Powstaniu.

  • Chciałby pan coś więcej na ten temat powiedzieć?

Nie, tego incydentu nie. Ona potem medycynę skończyła, ale nic dalej nie było. W pewnym momencie hasło: „Goliat”. To znaczy Niemcy od strony parku, przez ulicę Krasińskiego puścili „goliata”. Wtedy wszyscy muszą uciekać. Myśmy nie wiedzieli, że tylko pierwsze ściany, pierwsze pokoje „goliat” niszczy, że od podwórka już nic nie grozi. Wszyscy więc uciekają. Niemcy potem atakują w tym miejscu, bo wiedzą, że tam nikogo już nie ma. Schowaliśmy się w piwnicy w bocznym skrzydle. Było nas trzech: ja z karabinem i drugi z karabinem, trzeci z pistoletem maszynowym. Patrzymy na podwórko. Dym od „goliata” po eksplozji opada i ktoś wbiega na podwórko. Podwórko było zamknięte z czwartej strony murowanym płotem, wysokim na ponad dwa metry. Podbiega, mówimy: „To Niemiec! Strzelaj!”. – „Nie! To nasz!” – „Niemiec!” – „Nasz!” – „Strzelaj!” – „Nie strzelaj!” Nie wiadomo, co jest. On jest piętnaście metrów od nas, ale jeszcze wszystko jest zamglone po kurzu. Nie wiemy. On coś zostawił i ucieka. Mówię: „Ty, to Niemiec!”. W tym momencie mina (on podłożył minę pod płot) eksploduje, kurz zakrywa. Tak że ten Niemiec, przez to, żeśmy go nie rozpoznali, uszedł z życiem. Dwa karabiny i pistolet maszynowy na dwadzieścia metrów, to nie było mowy, żeby on uciekł.
Po tym wybuchu, jak widzimy, że już Niemcy są w naszym budynku, wycofujemy się w stronę placu Wilsona. Ale tam domy zburzone, powiedzmy na wysokości pierwszego piętra, idziemy po gruzach. Z drugiej strony, od placu Wilsona idą Powstańcy. Mówią: „Tam Niemcy od placu Wilsona. Nie macie co iść w tamtą stronę”, więc wróciliśmy. Za tym murem, który ten Niemiec wysadzał, jest ulica Tucholska. Pod ten mur na ulicy Tucholskiej żeśmy się zaczaili, żeby przeskoczyć gdzieś dalej. Wtedy Niemcy zaczęli strzelać z okien budynku, który żeśmy przed chwilą opuścili po wybuchu „goliata”. Na Tucholskiej w willach widać, jak pociski charakterystycznie uderzają w tynk, w mur, fontanny na pół metra przynajmniej, fontanna kurzu, tynku. Tak jak w wodę kropla pada, to woda do góry fontannę daje, tak ten tynk wyskakiwał fontanną. Widać było, gdzie uderzył pocisk, jak z karabinu maszynowego strzelał. Ale my byliśmy schowani za murkiem. Stamtąd żeśmy przebiegli na ulicę Dziennikarską. Chcemy wejść do domu. Tam są szeregowe, długie domy, tak że trzeba gdzieś przejść, nie można między domami, tylko trzeba przejść przez mieszkania. Ale zamknięte. Repetuję więc karabin i strzelam w zamek. Raz, drugi, zamek nie puszcza, a tam się odzywa głos: „Panowie, panowie, ja zaraz otworzę. Ten zamek zawsze tak się psuje, on się ciężko otwiera”. Tłumaczy się ten starowina, a myśmy przestrzelili zamek. Otworzył ten przestrzelony zamek, udało mu się i żeśmy przez podwórka, przez ogrody przeszli do willi narożnej. Ale jak pod drzwiami żeśmy stali, to Niemcy nas mieli na oku, bo z wysokiego bloku patrzyli – byliśmy jak na patelni widziani z góry przez Niemców. Potem się okazało (za parę godzin, wieczorem), że tak było. I do willi dentystki, pani Gregerowej, na ulicy Dziennikarskiej.
Tam w piwnicy byli nasi dowódcy i wszyscy się tam zgromadzili. W pewnym momencie taka historia, że był szturm na wał wiślany w celu przebicia się przez Wisłę, ewakuacji do ruskich, ucieczki. Ale to się nie udało i Powstańcy wrócili. Jeden z nich, z którym potem w niewoli byłem, kolega Bogdan Turos, przybiegł z granatem (niemiecki granat trzonkowy) bez nakrętki. Ten granat miał w ten sposób, że był trzonek drewniany, rączka, był sznurek i kapsel, za który się pociągało, uruchamiało się granat. Była spłonka, taka jak palec, lśniąca, aluminiowa. Na to był czerep z materiałem wybuchowym nakręcany. On tylko z trzonkiem i spłonką. Mówił, że chyba pocisk strzelił w czasie akcji, uderzył i mu to zerwało. Gdyby w spłonkę pocisk trafił, to by eksplodował granat, a sam materiał wybuchowy pod wpływem strzału z pocisku nie eksploduje. Tak że w ten sposób Bogdan przybiegł z tym granatem zerwanym, pamiętam.
Potem druga historia, też w tym budynku. Żeśmy poszli na parter i coś do jedzenia szukamy. Znaleźliśmy woreczek cukru, taki jak pięść, zawiązany, biały. Stoimy we trzech w pokoju na parterze. Jeden rozwiązuje ten woreczek. Szyba leci i pocisk przelatuje między palcami koledze, który trzymał ten woreczek. Tylko drasnął jedną, drugą rękę. Nie urwał mu palców, tylko między palcami, podrapał palce. Niemiec z budynku, o którym mówiłem, że żeśmy go opuścili dopiero co, niedawno, strzelił do nas. Musiał być snajper i celował w woreczek. Nie chciał nas zabić, chciał dla żartu w ten woreczek trafić. Tak że na wojnie są i takie zabawy. Bo nie ma mowy, jakby chciał strzelić, to każdemu w głowę by trafił, jak nic. On nas wypatrzył przez okno i w ten woreczek strzelił. Widział, co się tam dzieje.
W tym domu przychodzi rozkaz, że kapitulujemy. Wyjąłem iglicę z zamka karabinu, żeby nie oddać sprawnego (tak na ogół wszyscy robili), co mogło się może i źle skończyć, jakby Niemcy sprawdzali, ale nie mieli czasu. Myśmy nie wiedzieli o tym, a oni nie mieli czasu na sprawdzanie, czy dajemy sprawną, czy niesprawną broń. Broń powinno się oddać chyba sprawną w takiej sytuacji. Wychodzimy przez blok między ulicą Mickiewicza a Słowackiego, a placem Wilsona, przez podwórko, łukiem, jedna brama, druga brama. Na tyłach kościoła Stanisława Kostki teraz jest szkoła i targ, a był pusty plac. Myśmy na tym placu zdawali broń. Niemcy stali, mieli wielkie kosze od bielizny, mniejsze kosze wiklinowe. Do mniejszych pistolety, do dużych karabiny, żeśmy tam oddawali broń. Stamtąd w kolumnach marszem na Bielany, w stronę AWF-u. Pod AWF-em postój, noc. Były gałęzie odstrzelone, konary na bruku. Wszyscy się kładli, ja się położyłem, konar pod głowę i zasnąłem. Jak nas obudzili, to nas stamtąd już do AWF-u nie prowadzili, tylko na Powązki gdzieś nas zaprowadzili i tam w jakiejś dużej hali nas umieścili. Tam do rana myśmy byli, nocowali. Rano przyjechały samochody i samochodami do Pruszkowa nas odwieźli. Wychodząc z domu pani Gregerowej, znalazłem piętkę chleba, wielkości dłoni to było, kromka chleba. Całą noc ją pojadałem, pół zjadłem, a pół sobie zostawiłem na rano. Jak rano zabierałem się do śniadania, to patrzę, że ten chleb cały chodzi, pełno robaków, więc już to wyrzuciłem, ale kolację miałem z chleba z mięsem. W Pruszkowie osadzili nas w wielkiej hali fabrycznej. Nie wiem, czy do spania było coś, jakieś sienniki, czy na podłodze. Już nie pamiętam. W dzień żeśmy wyglądali, kto tam przechodził, bo cywile szli też, przechodzili obok nas do innych baraków, do innych hal. Tam zobaczyłem, że idzie mama, ciotka, siostra cioteczna z dzieckiem małym, paroletnim na ręku i szwagier. Tak że oni widzieli mnie obandażowanego. Potem powiedzieli, że na pewno mnie widzieli z obandażowaną głową. I ja ich widziałem, że przechodzili, że żyją, że przeżyli Powstanie.

Historia taka, że przywożą zupę następnego dnia, coś do jedzenia. Ale trzeba mieć miskę i łyżkę, a my ani miski, ani łyżki. Kto myślał o misce, o łyżce wtedy? Byliśmy za młodymi żołnierzami, żeby wiedzieć, że dla żołnierza micha i łycha to jest podstawowa broń, bez tego się wojny nie przeżyje. Poszukaliśmy i znalazłem reflektor od lampy, latarni, ale wielki, pół metra średnicy albo więcej. Miał dziurę na żarówkę od spodu. No to co? Szmatą żeśmy zapchali tę dziurę i mieliśmy miskę. Naleli nam pół reflektora zupy, ale łyżek nie mamy. Ale jak mamy zupę, to już jest pół biedy. Poczekaliśmy jak ci, którzy mieli łyżkę, zjedli. Następna kolej była, tura, łyżki wędrowały, pożyczało się. Pożyczyliśmy łyżkę i we trzech żeśmy mogli się posilić, zjedliśmy pierwszą zupę.
Stamtąd transport pociągiem towarowym do Niemiec. Pociąg wlókł się, długo jechał. Jak była przerwa higieniczna, to Niemcy stawali sto metrów od pociągu, obstawiali. Towarzystwo wybiegało na pole, wystawiało ciało gołe za stodołę, jak się mówi, i wracało do wagonu. Czy tam mieliśmy coś do jedzenia, tego nie pamiętam. W każdym razie dojechaliśmy i osadzono nas w obozie, stalagu XI A Altengrabow w Niemczech. Były namioty, jakaś słoma do spania, pogoda marna, już zimno było, deszczowo. Po jakimś czasie zaczynają przychodzić… Myśmy ich nazywali: kupcy. Brali do roboty. Według konwencji genewskiej oficer nie musi pracować, nie można zmuszać oficera w niewoli do pracy. Natomiast żołnierzy można zatrudniać do pracy. Myśmy woleli iść do pracy niż siedzieć w tych warunkach. Zobaczymy, może być coś lepszego. Tutaj jest makabrycznie. No i: do kamieniołomów, do bauera do pracy rolnej, do fabryki. My się nie pchamy. Do cukrowni żeśmy się zgłosili. Zgłosiłem się, tamci dwaj koledzy się nie zgłosili (ci, z którymi byłem, trójka z „Orląt”). Inni się pozgłaszali, ja właściwie sam, jeszcze dwóch znajomych z Żoliborza, kolegów też tam było. Stu dwudziestu nas wzięto do cukrowni. W Altengrabow był obóz, a w Wegeleben cukrownia. W tej cukrowni pracowaliśmy prawie do wyzwolenia. Tam były takie historie, że pierwszy okres mieszkaliśmy w murowanym budynku, łóżka były chyba piętrowe albo nawet trzypiętrowe. Wszy były, robactwo, głodno było i brudno. Tam dostałem róży na lewej nodze. Przy pracach w cukrowni uderzyła mnie jakaś rura, element żelazny, z tyłu, w łydkę lewą i przygniotła piszczelą do jakiegoś żelaza. Zrobiła się rana na piszczeli lewej, z przodu. W to się dała róża, zakażenie przyranne. To groziło właściwie śmiercią w tamtych warunkach. Łydka była gruba jak udo, wszystko spuchnięte, czerwone. Ale Niemcy w tym czasie akurat wynaleźli (w każdym razie mieli) antyseptyk, prontosil rubrum to się nazywało. Zawieźli mnie wózkiem drabiniastym, jak to gospodynie mają, na targ, większy wózek drabiniasty (bo chodzić już nie mogłem wtedy) do miasteczka, do lekarza. On ten prontosil rubrum zapisał i dał Dolmetscherowi, tłumaczowi naszemu. On miał mnie pilnować, dawał mi co ileś godzin po dwie tabletki i mi to wykurowali. W tym obozie było nas stu dwudziestu. Niemcy wybrali tłumacza: „Kto zna niemiecki?”. Nikt się nie zgłasza. „Kto zna niemiecki?” Chłopaki szturchają: „Ty, niech ktoś się zgłosi. Ty znasz niemiecki?”. Jeden się zgłosił. No to Dolmetscher będzie (po niemiecku: tłumacz). On był naszym prawdziwym dowódcą. Przekazywał rozkazy niemieckie, ale i kierował. Bardzo mądry i fajny chłopak. Okazało się potem, że Żyd z pochodzenia. Przez to zginął potem.

  • Jak odbywało się wyzwolenie obozu?

W cukrowni, przydzielono mnie do pracy w magazynie cukru, Zucker Lager. Ale to były worki pięćdziesięciokilowe, ja nie byłem jakiś Herkules, żeby to nosić, to był bardzo duży wysiłek, było ciężko. We dwóch musieliśmy, koledzy mi pomagali. Ale było to, że był cukier, bo dziurę się zrobiło w worku palcem i można było najeść się cukru, nie było się głodnym. Jak cukru się wzięło na kwaterę, to potem chleba kromka cieniutka, na to dwa razy tyle cukru. To był cukier nierafinowany, brązowy, lepki. Z niego można było tak, jak babki z piasku dzieci lepią, też babki lepić. Myśmy na chleb grubo tego cukru wbijali i tak jedli. Chleba było mało, a cukru było pod dostatkiem. Ale z tego Zucker Lager mnie wykopsał, że tak powiem, jeden z Powstańców. Okazało się, że był szpiclem niemieckim u nas, współpracował z Niemcami. Ale wtedy nie wiedziałem. On mnie wykopał, bo chciał przy cukrze pracować. Dali mnie do Schlammbahn, kolejka szlamowa wywożąca szlam po czyszczeniu cukru. Tam było o tyle dobrze, że było ciepło, ale była ciężka robota, bo trzeba było wózki z błotem podestylacyjnym oczyszczać, pchać to. Ale w przerwach można było w cieple pospać, to nie było tak źle. Stamtąd się chodziło, bo wiedzieliśmy, gdzie cukier jest. Też można było cukru… Wirówki były, jak się dolało więcej wody do wirówki, to był biały cukier. Można było samemu sobie zrobić, jak się chciało mieć biały, a nie ten brązowy.
Z tego budynku murowanego o złych warunkach, jak się skończyła kampania cukrowa, produkcja cukru (gdzieś styczeń, może luty, na przełomie), połowę z nas wywieźli. Nie wiem, jaka była selekcja, w każdym razie zostałem. Z tych stu dwudziestu zostało na miejscu w cukrowni sześćdziesięciu do czyszczenia maszyn, remontu po kampanii, a połowa wyjechała gdzieś. Okazało się, że do kamieniołomów chłopaki trafili, bardzo marnie. Ja zostałem w cukrowni.
Okazało się, że chłopak, który mnie wyślizgał z magazynu cukrowego, potem z wachmanami, z Niemcami chodził, prowadził ich w nocy i worki z cukrem kradli z tego magazynu, i sprzedawali na mieście. Tak że Niemcy spółkę mieli z nim i jemu zależało na tym, żeby w tym magazynie pracować. Zostawiał sobie drzwi otwarte od środka.
Wyżywienie było marne. Mówię, że mieliśmy cudowną zupę, bo jak się dostało miskę zupy… Po kampanii cukrowej rozdzielono i przeniesiono nas do baraków, gdzie było i cieplej, i luźniej, i higiena była lepsza. Była dobra łaźnia, już tam wszy nikt nie miał. Już w drugim baraku, jak ktoś miał wszy, to był despekt. „To ty masz jeszcze wszy?” Już wszyscy byli czyści, była łaźnia, można było się kąpać, były dużo lepsze warunki. Dwie sale, po trzydziestu ludzi spało na sali. Na środku piec na drzewo czy na węgiel, na którym można było sobie coś ugotować w jakiejś misce. Jak się ziemniaki zdobyło czy coś, jakąś zupę można było zrobić. Z żywności była zupa. Nazywam, że cudowna zupa, bo jak się zjadło na obiad połowę miski, to na kolację była znowu pełna miska. Jak się zjadło na kolację z tej miski znowu połowę, na śniadanie znowu była pełna miska. Fermentowało to wszystko, puchło, rosło jak na drożdżach. Z brukwi czy coś była zupa fermentująca. Śmiałem się, że cudowna zupa, rozmnażająca się. W oddziale, w którym byłem, było tak zwane komando robocze. W cukrowni byli Powstańcy z Żoliborza i z Mokotowa, i z Powiśla. Z Powiśla byli żołnierze z 1 Armii Wojska Polskiego, od Berlinga. Wszystko głównie pochodzenia rolniczego, rzemieślniczego. Bo tu była inteligencja przeważnie. Myśmy się przyjaźnili, zupełnie nie było różnic między nami.

  • Jak odbyło się wyzwolenie?

Jeszcze taka rzecz, że był krawiec i był szewc od Berlinga. Krawiec pracował u krawca w miasteczku, szewc pracował u szewca w miasteczku. W cieple, nie w cukrowni, nie w złych warunkach. Zawsze majstrowa coś mu dała jeść, głodny nie chodził, bo o czeladnika przymusowego Niemcy dbali. Miał dużo lepsze warunki pracy i bytowe lepsze. Z tego wysnułem wniosek, że trzeba mieć oprócz inteligenckiego zawodu jakiś zawód prosty, nawet rzemieślniczy, bo w każdych warunkach, nawet w niewoli, okazuje się, że rzemieślnik może mieć wygodniejsze życie, lepiej przeżyć trudne warunki. Po wojnie chciałem się u szewca uczyć. Bez powodzenia, bo mnie nie chciał przyjąć. Za inteligentny.
Z Mokotowa było dwóch Zbyszków, przyjaciół Dolmetschera. Dolmetscher miał pseudonim „Szczeniak”. Zbyszek blondyn – „Biały” i Zbyszek „Czarny”, bo był brunet. Oni się we trzech przyjaźnili, ja z nimi też się trochę przyjaźniłem. Byłem młodszy od nich. Oni byli z Mokotowa, ja z Żoliborza, oni byli starsi, już po maturze, a ja byłem jeszcze przed maturą, po pierwszej gimnazjalnej dopiero. Potem było dużo lepiej, jak dostaliśmy paczki z Czerwonego Krzyża. To była żywność, konserwy, margaryna, niebo w porównaniu do niemieckiej, paskudnej jak świeca. Margaryna niemiecka – jakby świecę jadł, a amerykańska to było masło, przepyszna margaryna. Mieliśmy kawę, czekoladę, papierosy. Nawet za kawę z paczek Czerwonego Krzyża zrobiłem sobie koronkę na ząb w miasteczku. Bolał mnie ząb. Do miasteczka (pod eskortą oczywiście) chodziliśmy do lekarza, do dentysty. On mi leczył ząb i powiedział, że koronkę trzeba. Ja mu mówię, że mam kawę, a Niemcy byli strasznie łasi na kawę. Nie mieli kawy, a lubili, więc za ileś puszek tej kawy zrobił mi koronkę metalową, nierdzewną. Nie ze złota, tylko z metalu, stalową koronkę, którą nosiłem przez wiele, wiele lat. Dopiero jak skończyłem studia, stomatologię, ta koronka była zdjęta. Tak że można było nawet taką rzecz, nie tylko leczenie, ale i zęby leczyć też u lekarza.
Jak się już zbliżał koniec wojny, zbliżały się wojska alianckie, Niemcy nas postanowili ewakuować. Wymarsz piechotą. Dolmetscher z dwoma Zbyszkami i z tym szpiclem (o którym nie wiadomo było, że był szpiclem) zrobili konspirację, że jak będą nas prowadzili, to napadną na wachmanów, obezwładnią ich i uciekniemy, całe komando się rozproszy. Przy marszu chyba ten szpicel dał cynk Niemcom. Niemcy się trzymali z daleka, nie szli przy konwoju, nie szli blisko Zbyszków i Dolmetschera i to się nie powiodło, nie dało rady. Zostawili nas w dole, w jakiejś cukrowni. Myśmy przeszli ileś kilometrów, może z dziesięć, piętnaście kilometrów piechotą ta kolumna przeszła i w innej cukrowni były pojemniki, doły betonowe z pochyłym wyjściem. Ściany pionowe, jedno wyjście było, jedna ściana pochyła, po której można było tam wjechać samochodem, wyładować. W takim dole nas zostawili, bo wtedy wystarczy jeden, dwóch wachmanów i nie wyjdziesz. Wieczorem tego dnia przychodzą i zabierają Dolmetschera. On mówi do Zbyszków: „Chłopaki, to już mój koniec”. Odszedł z Niemcami, wachmani go zabrali. Sytuacja była taka, że on był Żydem. Kąpał się zawsze sam, osobno w łaźni. Było w porządku, ale tam był taki Daleman, chodził w czarnym mundurze, w żółtej koszuli, z SA był chyba, z opaską ze swastyką. On kiedyś wszedł do tej łaźni, jak ten się kąpał i go zdemaskował, że jest Żydem. Ale nic nie powiedział. Cisza i spokój. Dopiero ostatniego dnia go wzięli. Okazało się, że go zaraz rozstrzelali. Potem, po wyzwoleniu żeśmy się dowiedzieli, że go rozstrzelali. On wiedział, że to już koniec będzie z nim.
Rano zabrali nas na jakieś samochody i gdzieś wiozą. Zbyszek „Czarny” i „Biały” mówią: „Słuchaj, jest ugadane z wachmanami przez tamtego – który miał dobre kontakty, ale myśmy nie wiedzieli, że to jest szpicel – że zwolni samochód i wyskakujemy”. Zajmujemy miejsce w samochodzie na końcu, nie na środku. Samochód rzeczywiście zwalnia, Zbyszek „Czarny” ze szpiclem wyskakują, potem my chcemy wyskoczyć, samochód przyspiesza. Myśmy już nie wyskoczyli, było za szybko i myśmy pojechali. Tamci dwaj, Zbyszek „Czarny” i szpicel wyskoczyli. Po nich ślad zaginął, już żeśmy więcej ich nie wiedzieli. Po wojnie „Czarny” Zbyszek się nie odnalazł w Warszawie, jak wszyscy się odnajdywali. Szpicel musiał go chyba załatwić, żeby nie mieć świadka, a ucieczkę tak zaplanował, że samochód tylko ich się pozbył, żeby nas nie było za dużo. Byłoby trzech na jednego, a tak on był sam na sam z tamtym Zbyszkiem.
Zawieźli nas do miejscowości Stassfurt, zostawili w dużej, sportowej hali, boisko siatkówki, coś takiego. Tam żeśmy spali. Rano budzimy się. Co jest? Nie ma wachmanów. Słychać, czołgi jadą. Wybiegamy – Amerykanie. Pierwszego żołnierza w górę, w dół. Oglądamy, jaki karabin ma. Pierwszą noc po wyzwoleniu w miasteczku już byliśmy, ale w oborze, z krowami. Było ciepło wtedy. To był 12 maja, oswobodzenie. Dosłownie na słomie w oborze, ale było mleko. Umiałem doić krowy, to żeśmy trochę doili. Niewiele, one były po wieczornym dojeniu. Ale do tego cukru, co żeśmy mieli jeszcze z cukrowni – można było cukier na gęsto rozrobić z resztkami mleka. Na drugi dzień już byliśmy w hotelu. Hotelik miejski zajęto i tam osadzono Powstańców. Już tam było zgrupowanie z innych cukrowni, większa grupa była. Nas było sześćdziesięciu, co zostało, a tam było dwustu, trzystu Powstańców. Tam była fabryka samolotów. Wszystko zostawione, narzędzia Niemcy zostawili, rowerów tylko nie było. Rowery wszystkie pozabierali. Samoloty tak jak były w produkcji, tak były, wszystko otwarte. Było kąpielisko miejskie, solankowe, w dawnej jakiejś kopalni soli. Bardzo słona woda była, tam żeśmy chodzili sobie na kąpiele. Mało żeśmy się raz nie utopili, bo to miało dobre sto metrów średnicy, kwadrat był sto na sto, a my byliśmy jeszcze dość wycieńczeni po niewoli, treningu pływackiego żeśmy nie mieli i ledwie żeśmy z tej wody wyszli na drugi brzeg. Potem żeśmy już pływali z zabezpieczeniem. Były jakieś czarne, lekkie płyty, jak teraz styropian i żeśmy to brali, to pływało jako zabezpieczenie.
Stamtąd chcieliśmy jechać do Francji, do Paryża rowerami. Żeśmy od Niemców chcieli rowery zabrać. Ale w domach nie było rowerów, wyganiali nas Niemcy, nie chcieli oddać. Były scysje z Niemcami, my byliśmy bez broni, nie było szans na zdobycie roweru. Koledzy gdzieś zdobyli motorowerek. On im się zepsuł, to go zostawili. Wziąłem go i naprawiłem, i można było jeździć. Nie było problemu z benzyną. Jeździliśmy sobie z „Białym” Zbyszkiem za miasto. Czereśnie akurat dojrzewały i na drzewo właziliśmy, czereśnie żeśmy jedli, motorek był pod drzewem. Siedzimy któregoś dnia na drzewie i jedzie kobieta na rowerze, i rozmawia. Mówimy: „Co ona? Nienormalna? Jedzie na rowerze i gada?”. Podjeżdża pod drzewo, patrzymy: ona ma w plecaku dziecko. Z tym dzieckiem sobie rozmawiała. Pojechała dalej. Był taki incydent z gadającą Niemką na rowerze.

  • Czy myślał pan o powrocie do kraju?

Jeszcze o tym nie było mowy, jeszcze wojna się nie skończyła, to był 12 kwietnia. Potem do kapitulacji, do 9 maja byliśmy w Stassfurcie. Stamtąd nas przenieśli, było zgrupowanie Powstańców w Braunschweigu, Brunszwik, w koszarach pancernej dywizji Hermann Göringa, Hermann Göring Kaserne. Zgrupowali Powstańców z różnych okolic, z tych cukrowni, z różnych obozów. Tam był duży obóz. Tam żeśmy byli, ale to już po kapitulacji. Stamtąd chodzili chłopcy jakichś dawnych kopalni, w których były magazyny umundurowania wojsk z afrykańskiego korpusu marszałka Rommla, więc lekkie materiały, mundury, buty, spodenki krótkie. Przynosili to. Chodzili po drabinach, wynosili to i potem był przydział, każdy dostawał. Miałem jakieś spodnie, kurtkę, wyglądało zupełnie jak cywilne, bo to bez dystynkcji było, żółto-beżowe. I materiał był, trzy metry materiału, sukna zielonkawego. To na dwóch dostaliśmy i buty jakieś. Mówię: „Wiesz, po połowie to nic”. Bo to trzy metry, to był kupon na garnitur. Żeśmy umówili się tak, że on wziął buty, a ja wziąłem cały kupon, z którego po wojnie uszyłem sobie ubranie. Do Braunschweigu przyjechał ojciec Bogdana Turosa, kolegi z Powstania, co miał historię z granatem. Okazało się, że przyjechał z Murnau, gdzie był od 1939 roku, jak mój ojciec, w oflagu VII A Murnau. Okazuje się, że on zna mojego ojca. Mówi: „Znam tatę, mieszka parę pokoi dalej”. Mówię: „To ja się z wami zabiorę”. Zabraliśmy się na autostop ciężarówką, dostaliśmy przepustkę, zwolnienie z obozu w Braunschweigu, pismo, że jedziemy legalnie do Murnau. Mam do dzisiaj to pismo. Ciężarówką (wiozła jakieś kartony, pudełeczka złożone w karton) żeśmy jechali. Gdzieś przed Monachium nas zatrzymują Amerykanie, sprawdzają co, jak. Po kontroli chcą opieczętować, że możemy jechać dalej. Na nadgarstku chcą postawić pieczątkę (dla nich to normalna rzecz w polowych warunkach, nie do podrobienia, nie do oddania nikomu), że jesteśmy w porządku, że możemy jechać dalej po kontroli. Niemcy gdzieś zabili jakiegoś Amerykanina i robili kontrole wszystkich w okolicy. A my mówimy: „Nie. Co? Jak świnie będziemy numerowani? Jeszcze kolczyki nam do uszu dacie?”. Ze dwie godziny awantura była, myśmy się nie dawali ostemplować. Nie mogli zrozumieć tego, nie rozumieli naszego podejścia, naszych przeżyć z okupacji ze stemplowaniem wieprzowiny. Ale w końcu przekonali nas i daliśmy się ostemplować, i pojechaliśmy dalej do obozu.
W obozie spotkałem ojca. Byłem tam gdzieś do września. Jakoś w czerwcu tam przyjechałem i gdzieś do września. W każdym razie już rok szkolny się zaczął, zacząłem chodzić do miejscowej szkółki obozowej, ale to mi się nie podobało, to żadna nauka była. Stamtąd już nie było naborów do armii Andersa, do 2 Korpusu nie było naborów. Ojciec nie chciał iść do 2 Korpusu, chciał wracać do kraju. To nie było tam zbyt popularne, ale większość oficerów chciała wrócić.
Pierwszym transportem, jaki był zorganizowany z Murnau, wyjechaliśmy do Polski. Przez Czechosłowację się jechało z trudnościami, gdzieś nas trzymali, nie chcieli puścić transportu, ale w każdym razie dotarliśmy do Dziedzic. W Dziedzicach rozlokowano transport u rodzin, mieszkańców Dziedzic. Trafiliśmy do rodziny kolejarskiej, miłych ludzi. Był tata, ja i wujek (który był powołany z rezerwy, był wykładowcą angielskiego, zresztą w obozie uczył więźniów angielskiego, kursy prowadził), we trzech w tej rodzinie. Oni zostali tam w Dziedzicach, a ja pojechałem szukać mamy, bo mieliśmy wiadomość, że mama jest w Imbramowicach pod Krakowem. Imbramowice to klasztor, gdzie kuzyn, wujek Józio Jagodziński, był kapelanem. Po Powstaniu mama, ciocia i kuzynki się tam dostały. Myśmy korespondowali z niewoli, ja z ojcem korespondowałem, a ojciec korespondował z mamą po Powstaniu, tak że wiedział, gdzie oni są. Poczta Niemców działała do ostatniej chwili. Ale tych Imbramowic nie znalazłem, nie wiedzieli, gdzie. Wróciłem do Dziedzic i wróciliśmy do Warszawy. Okazało się, że mama już była w Warszawie, w mieszkaniu na Czarnieckiego. Szkoła się rozpoczęła, poszedłem do szkoły z miesięcznym opóźnieniem.

  • Czy miał pan problemy w związku z tym, że pan należał do Armii Krajowej?

Nie. Ja osobiście nie miałem żadnych problemów z tego powodu.






Warszawa, 23 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek
Wojciech Jursz Pseudonim: „Kurek” Stopień: strzelec, goniec, łącznik Formacja: Obwód II „Żywiciel”; Zgrupowanie „Żaglowiec”, pluton 207 Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter