Wojciech Tuszko „1005”

Archiwum Historii Mówionej

Wojciech Tuszko, urodzony w 1921 roku w Warszawie, mój ojciec był dyrektorem administracyjnym politechniki i mieszkałem na politechnice. Później przestał być. Do wojny dotarłem w szkole do tak zwanej małej matury. Pozwolę sobie opowiedzieć dowcip polityczno-szkolny… Przed wojną organizacją polityczną rządzącą w Polsce był Obóz Zjednoczenia Narodowego, ponadpartyjny, na którego czele stał legionista, pułkownik Koc. Mieliśmy w szkole, byłem wtedy w szkole państwowej Czackiego i mieliśmy jakieś państwowotwórcze wypracowanie. Wtedy sobie wymyśliłem śliczny państwowotwórczy slogan, który napisałem w tym wypracowaniu. Slogan: „Łączmy się pod Kocem”. Zrobił się straszliwy skandal, chcieli mnie wyrzucić natychmiast ze szkoły. Uratowała mnie interwencja pułkownika Koca, ponieważ siedziałem w jednej ławce z jego synem i przyjaźniliśmy się. Nie wyleciałem z powodu tego ze szkoły.

  • Czy pan wie, że Koc miał willę w Józefowie nad Wisłą? Ten dom jeszcze istnieje.

Nie wiedziałem.

  • Czy ten żart wynikał z prostej uczniowskiej przekory czy miał pan jakieś antysanacyjne zapatrywania polityczne?

Wprost przeciwnie. Byłem bardzo sanacyjny. Rodzina mojego ojca i ja też byliśmy piłsudczykami, natomiast rodzina matki była endecka.

  • Ciekawy mariaż.

Tak.

  • Był pan związany z jakąś organizacją studencką, młodzieżową, korporacją?

Nie. Małą maturę zrobiłem przed wojną. Liceum robiłem już w czasie okupacji na tajnych kompletach i na tajnych kompletach zacząłem politechnikę.

  • Gdzie były te tajne komplety?

To było gimnazjum „Unia”, w różnych miejscach, w różnych lokalach się odbywały lekcje, politechnika również.

  • Proszę powiedzieć, jak pan wspomina wybuch wojny?

Tragicznie.

  • Ten dzień, 1 września.

Po prostu usłyszeliśmy rano komunikat i później już były samoloty. Jedno pamiętam takie bardzo, nie miałem zielonego pojęcia o wojnie, takie bardzo sugestywne zdarzenie. Mieszkaliśmy na ulicy Walecznych, już za Saską. To był jedyny chyba dom. Tam było bardzo mało zabudowań i do Parku Paderewskiego nic nie było, był jakiś później zwany badylarz. Stałem z ojcem na balkonie, był nalot. Widzimy małe samoloty za parkiem Paderewskiego i prawdopodobnie oni zostali zaatakowani przez jakieś nasze lotnictwo myśliwskie, bo ni stąd ni zowąd za parkiem Paderewskiego wyrasta ściana ognia i dymu. Idąca z prawej strony w lewo. Oni czym prędzej wyrzucili, gdzie się da w pole bomby, żeby szybciej uciekać przed myśliwcami. Ale to zrobiło cholerne wrażenie.

  • Saska Kępa dopiero się rozbudowywała wtedy?

Tak.

  • Okupację już rozpoczął pan mieszkając na Saskiej Kępie z rodzicami, na ulicy Walecznych?

Tak. Na ulicy Walecznych. I w pierwszą wiosnę, 1940 rok, przeprowadziliśmy się do tego mieszkania.

  • Jak wspomina pan te pionierskie w końcu czasy, kiedy tutaj dopiero te pierwsze domy były budowane?

Budowały się te domy.



  • Nie było jakiegoś życia społecznego, ludzie się po prostu osiedlali?

Tak. Mało tego, szczerze mówiąc, ostatnie półtora roku przed wojną spędziłem w Skierniewicach w szkole. Tam wylądowałem. Tak mi się nie chciało uczyć w Warszawie, że przenieśli mnie rodzice do Skierniewic i tam wyrównałem i normalnie się uczyłem.

  • Jak przyszli Niemcy, to wpłynęło to jakoś na przyśpieszenie życia sąsiedzkiego, towarzyskiego między ludźmi, przecież w końcu trzeba było jakoś się dogadywać?

Na pewno.

  • Jakieś szczegóły z tego czasu pan pamięta?

Po prostu ludzie sobie pomagali.

  • Początek lat czterdziestych to pan spędził tutaj?

Tutaj, tak.

  • Czy Niemcy byli w ogóle widoczni na Saskiej Kępie?

Nie. Na Saskiej Kępie byli mało widoczni. Pierwszego Niemca, jakiego zobaczyłem, to szliśmy już po zajęciu Warszawy przez Niemców, szliśmy z ojcem Wałem Miedzeszyńskim i tam stał Niemiec, posterunek. On na nas patrzył, myśmy na niego patrzyli.

  • Czyli tutaj, myślę, jakaś atmosfera swobody panowała, tak? Nie było urzędów specjalnych, nie było wachy, posterunków policyjnych?

Nie. Nie było posterunków policyjnych.

  • Dzielnica willowa, mieszkalna, więc łatwo było o konspirację.

Łatwo było o konspirację.

  • Kiedy się pan związał z konspiracją?

Chyba w 1941 roku.

  • Nie pamięta pan dokładnie?

Tak. Nie pamiętam dokładnie, w papierach jest. Zresztą z tym jest malutka komedia. Myśmy w konspiracji, jak byłem w Narodowej Organizacji Wojskowej związanej ze Stronnictwem Narodowym, szefem całej Narodowej Organizacji Wojskowej na okręg warszawski był mój cioteczny brat, chrzestny ojciec, Tadeusz Maciński, pseudonim „Prus”. Myśmy nie mieli pseudonimów, tylko numery. Na zebraniach już kombatanckich w latach osiemdziesiątych, jak żeśmy się spotykali, poznawali, oczywiście mówiliśmy sobie wszyscy po imieniu: „A który ty miałeś numer?”. Wszyscy mieli dwa tysiące, trzy tysiące, mówię: „1005”. Wszystkim szczęka opadała. Po prostu byłem jednym z pierwszych członków jako cioteczny brat szefa organizacji i jeden z pierwszych zwerbowanych.

  • Ten numer pański można traktować jako pseudonim, tak?

Tak. Myśmy nie mieli pseudonimów, tylko [numery]. Później byłem przerzucany, różne szkolenia. Byłem w rezultacie w kompanii „Katarzyna” batalion „Karol”. W Powstaniu udziału nie brałem. Miałem lokal, zbiórkę na 1 sierpnia na Grochowie, za placem, za rondem Wiatraczna.

  • Przepraszam. Jeszcze chciałem zapytać o wcześniejszy czas. A dlaczego związał się pan akurat z Narodową Organizacją Wojskową?

Bo pierwsza się do mnie zwróciła. To była dosłownie taka rozmowa z moim bratem ciotecznym Tadeuszem

  • Nie miał pan oporów żadnych, że ojciec piłsudczyk, a tutaj.

Nie.

  • Takie rzeczy, nie było problemów w rodzinie.

„Robisz coś dla Polski?” Mówię: „Nic”. „A chcesz?” ”Oczywiście”. „Czy chcesz tutaj być?” „Oczywiście”. Nie było mowy o żadnej polityce. Była walka z okupantem.

  • Czy pamięta pan jakieś akcje konspiracyjne? Działalność konspiracyjną przed wybuchem Powstania?

Nie. Nie brałem udziału w żadnych akcjach. Tylko mieliśmy szkolenie.

  • To teraz proszę powiedzieć o tym, o czym pan zaczął mówić, to znaczy wyznaczone miejsce koncentracji, 31 lipca, jak to się wszystko rozpoczynało?

Dostałem rozkaz w ostatnich dniach lipca, że mam się zjawić na punkt zbiorczy, ulica, już nie pamiętam, równoległa do Wiatracznej. To była, o ile pamiętam, szkoła jakaś, na pewno jakieś baraki. Przychodzę, tam posterunek niemiecki, i Niemcy tam urzędują. Nie mam nic do roboty. Wróciłem do domu. I Powstanie 1 [sierpnia] wybuchło.

  • Po prostu tak już urwał się panu kontakt z siatką?

Urwał mi się kontakt.

  • Czego się pan spodziewał, że dostanie pan tam broń, że będzie pan walczył?

Czegoś takiego spodziewałem się. Też już nie pamiętam, w jaki sposób do tego doszło. Chyba przez naszą sąsiadkę. W połowie sierpnia nawiązałem kontakt z batalionem saperów „Praga” AK. Oni mieli bardzo dziwne zadanie 1 sierpnia. Baza wyjściowa: ulica Londyńska na Saskiej Kępie. Zadanie: opanowanie mostu Kierbedzia, czyli obecny Śląsko-Dąbrowski. Szczerze mówiąc: Idiotyzm z punktu widzenia taktycznego, bo musieli przejść całą Pragę, żeby zacząć akcję. Pierwsza rzecz przejść park Paderewskiego, w którym, to będzie jeszcze nawiązanie do tego później, dlatego o tym opowiadam, w którym 31 lipca rozlokował się batalion Hermann Göring Division. Batalion Saperów „Praga” to było około siedemdziesięciu ludzi, dobrze uzbrojonych, jak mi powiedzieli, bo chyba każdy miał coś strzelającego i dwa erkaemy. Ale batalion niemiecki to było dziewięciuset ludzi mniej więcej i minimum dziesięć albo więcej ciężkich karabinów maszynowych. Jak mi opowiadali koledzy, bo 1 sierpnia nie brałem w tym udziału, weszli do parku, nawiązali walkę, Niemcy położyli taki ogień, że oni leżeli na ziemi i byli przysypywani liśćmi z krzaków, z drzew. Trzeba się było wycofać. O ile pamiętam, mieli dwóch zabitych, czterech czy siedmiu rannych.

  • Nie zna pan przyczyn, dlaczego koncentracja nie odbyła się bliżej mostu Kierbedzia?

Nie wiem.

  • Na Londyńskiej?

Tak, tam mieli lokal. Nawiązałem z nimi kontakt i z batalionem saperów „Praga” ewakuowaliśmy się najpierw na Pelcowiznę, a później do Choszczówki. W Choszczówce zajęliśmy, sołtys nam przydzielił kwatery, kilka willi, morena pół kilometra od torów kolejowych licząc od Warszawy w stronę Legionowa, na lewo od torów, równoległa do torów kolejowych. Kilka willi, przedwojennych i te wille zajęliśmy, w każdej willi gdzieś po dziesięciu młodych ludzi.

  • Sołtys przydzielił kwatery, po prostu tak, jak władza z władzą.

Tak. Dla AK, po prostu. Któregoś dnia sołtys do nas przybiega: „Panowie, uciekajcie do lasu”. To już była Praga zajęta przez Rosjan, przez Armię Czerwoną. Oni od południa przeszli. „Uciekajcie do lasu, bo wasze kwatery musiałem dać SS”. My nie będziemy uciekać do lasu, jak w lesie są Niemcy. Siedzimy. Co będzie, to będzie. Myśmy w dziesięciu, mniej więcej, zajmowali pierwsze piętro willi, jeden wielki pokój, dwa mniejsze. Nastąpiła cudna symbioza. To była SS-Panzer Division Totenkopf. Podobno druga najgorsza dywizja SS po Leibstandarte Adolf Hitler. I nastąpiła symbioza. Oni nas wyrzucili z wielkiego pokoju do mniejszego, a umywalnia była wspólna.

  • Ale jak to się odbywało?

Po prostu była miednica, wodę się przynosiło i się myło.

  • Ale oni wiedzieli o tym?

Myśmy mieszkali i spali w sąsiednich pokojach.

  • To jak wyglądało to życie codzienne, proszę powiedzieć.

Normalnie, ja gotowałem

  • Pan musiał się komuś przedstawić, tak?

Tak.

  • Ktoś musiał się z kimś minąć w drodze do łazienki.

Tak. Normalnie. Oni nas mogli podstawić pod ścianą i rozstrzelać, ale woleli żebyśmy im robili prace wykopkowe, okopywanie wozów pancernych.

  • Byliście uzbrojeni?

Broń została zakopana na Pelcowiźnie.

  • To udawali, że nic nie wiedzą?

Oni udawali, że nic nie wiedzą, a myśmy udawali grzecznych cywilów. Okopywaliśmy jakiś wóz pancerny. Ciepło, bez koszul, przy wykopie stoi kociołek z czarną kawą zbożową, bochen chleba, margaryna, marmolada, butelka czy kociołek z wódką. Razem kopiemy, razem pijemy, razem jemy.

Na pewno rozmawialiście wtedy.Tak.

  • Pamięta pan tych ludzi, skąd pochodzili?

Nie. Tego nie pamiętam, ale dwie zabawne rozmowy z tymi Niemcami. Jednak któregoś dnia orientuję się, że oni są strasznie podenerwowani. Pytam pierwszego: „Co się dzieje, że wy tak”

  • Jaki to był mniej więcej czas?

To była połowa września, dogorywało Powstanie. Oni są strasznie zdenerwowani, widzę tych Niemców, palą papierosy, chodzą, rozglądają się: „Co wyście tacy nerwowi, zdenerwowani?”. „Wczoraj katiusze strzelały tam, przedwczoraj tam, to dzisiaj pewnie tu, na nas”. Mówię: „No to co?”. Powiem po niemiecku, wtedy słabo znałem niemiecki, ale tyle zrozumiałem, co on mi odpowiedział, to zapamiętałem. On mi wyjaśnił: Artillerie - das ist Scheisse. Luftwaffe - das ist Scheisse. Aber Katjuscha - das ist tausend Teufeln! Przetłumaczę: „Artyleria to jest gówno. Lotnictwo to jest gówno. Ale katiusza to jest tysiąc diabłów”. Tak się bali tej broni radzieckiej. Druga, bardzo przyjemna, rozmowa z oficerem SS. Jakoś żeśmy rozmawiali i on powiedział, że był pod Stalingradem. Wyszedł, jeszcze przed oblężeniem jego oddział został wycofany, ale walczył w Stalingradzie i jeszcze gdzieś w Związku Radzieckim jakieś walki uliczne, ale takich walk ulicznych, jak w Warszawie, to on nie widział i sobie nie wyobrażał. Zakończył: Das sind Fachleute- o powstańcach: To są fachowcy. Tylko się uśmiechnąłem, bo co miałem [zrobić]. Jacy fachowcy, osiemnasto, siedemnasto-, dwudziestoletni chłopcy, którzy pierwszy raz mieli broń w ręku i nie każdy jeszcze miał.

  • Ale to widać od środka.

Tak. Tylko zapał i poświęcenie.

Oni kwaterowali w Choszczówce, ale brali udział w walkach na lewym brzegu?Nie. Na prawym brzegu.

  • Ale na prawym brzegu nie było walk przecież.

Ale nie z Polakami, z Rosjanami.

  • Ale jeżeli ten oficer SS mówił: „Das sind Fachleute” o powstańcach, to musiał walczyć.

Gdzieś tam walczył w Powstaniu, tak, z powstańcami.

  • Co było potem, jak ta symbioza się zakończyła?

Tym, że nas wreszcie wyrzucili: „Uciekajcie stąd, bo już”. Co się okazało – gotowałem dla tej dziesiątki. Wieczorem poszedłem na pierwsze piętro. Kuchnia była nie od strony frontu. Poszedłem na górę poszukać kaszy, nie mogłem znaleźć, błysnąłem latarką, momentalnie pocisk w drzewo w parku, drugi pocisk w róg willi drugiej. Czym prędzej zgasiłem latarkę, kaszę złapałem i zrolowałem po schodach. Na szczęście Niemcy nie zauważyli, że było światło. Okazuje się, radzieckie czołgi stały o czterysta metrów. Zobaczył światło, to strzelił.

  • To gdzieś w okolicy Białołęki stały?

Nie, w Choszczówce, prawdopodobnie po drugiej stronie torów. My byliśmy z tej strony torów, oni z tamtej.

  • Wyrzucili was, co było dalej?

Jeszcze jedną rzecz ciekawą opowiem. Wielki zrzut dla Warszawy to było chyba 25 września. Nie ręczę datę. Niemcy robili ze strachu w portki, bo jak wyglądało niebo? Kupa samolotów, tam było ponad sto samolotów i niebo usłane spadochronami. Myśmy wyszli, to znaczy Niemcy i my na drogę, skrzyżowanie dróg, jedna idąca od stacji kolejowej Choszczówka i drugą idąca wzdłuż willi. Na skrzyżowaniu stoimy w grupie Niemców i oni strzelają z pistoletu, strzelali do jakiegoś spadochronu. Myśleli, że desant, bo spadochron i coś długiego wisi. To były zasobniki. Oni strzelali z pistoletów do spadochronów. Oczywiście, zupełnie bezskutecznie, bo spadochron był kilkaset metrów. Nagle kątem oka widzę, samolot, tylko z prawej strony, od strony stacji. Tylko to nie wyglądało jak samolot. To była kreska ze skrzydeł i w tej kresce cztery czerwone punkty, cztery działka, karabiny maszynowe. On nad nami przeleciał, tak że się drzewa w parku pochyliły, liberator. Nic nikomu się nie stało, nie trafił, ale na parterze naszej willi była centrala telefoniczna dywizji SS. Łączność dywizji została zerwana, bo dom był otoczony metrowej czy półmetrowej szerokości wykopem, w którym szły przewody telefoniczne i rozchodziły się do poszczególnych jednostek. Jak Niemcy zobaczyli ten samochód, czym prędzej do domu, do tego wykopu i pozrywali wszystkie przewody. Wylądowałem z drugiej strony przy wejściu do kuchni, do kuchni się nie dostałem, bo w drzwiach kuchni była kupa z pięciu, dziesięciu Niemców, bo jeden się przewrócił, a drudzy się na niego przewracali.

  • Niemcy bali się katiusz i amerykańskich samolotów?

Jak samolot leci i strzela do nas, to oczywiście, że się boimy. Później nas wyrzucili. Już jako cywil-banda żeśmy poszli, indywidualnie. Ja z kolegą, Stefanem Katarzyńskim wylądowałem u jakiegoś jego wuja, proboszcza w Legionowie i stamtąd żeśmy poszli już na lewy brzeg Wisły, też bardzo zabawnie. Dostaliśmy od żandarmerii niemieckiej przepustkę, gdzie chcecie się udać. Myśmy powiedzieli we dwóch ze Stefanem, że do Mediolanu, więc dostaliśmy przepustkę do Mediolanu, tylko przez obóz w Modlinie. To jest przykład, teraz będzie jak Niemców można było robić w konia.

  • Jak to, przychodzi cywil banda i mówi, że chce do Mediolanu?

To było ogłoszenie, że kto chce się ewakuować, to przepustki.

  • Dlaczego Mediolan akurat?

Bo nam przyszło do głowy, a dlaczego nie do Mediolanu? Po prostu. Wszystko jedno gdzie, byleby przejść Wisłę.

  • I wpisali w papiery: „nach Milan”?

Tak. Napisali: Nach Mediolan [!], aber durch Lager Modlin. Poszliśmy w kierunku Wisły. Tam Niemcy na wysokości Łomianek zbudowali most pontonowy, przez który trzeba było przejść.

  • Jeszcze zapytam, to była późna jesień. Widział pan Warszawę zniszczoną?

Nie.

  • To znaczy przez Łomianki.

Przez Łomianki. Idziemy w stronę Wisły i znów nas zatrzymują Niemcy do robót wojskowych. Jeszcze jedno, wrócę do SS-Panzer Division Totenkopf w Choszczówce. Ponieważ Rosjanie strzelali, Niemcy strzelali, więc myśmy we dwójkę czy trójkę w zagajniku zaczęli kopać sobie schron. Złapała nas żandarmeria, co my robimy, strzelają, to schron kopiemy. W SS nie było pułkowników, nie pamiętam szarż SS, do dowódcy nas zaprowadził, że oni nie byli przy robotach frontowych, tylko sobie kopali. Pułkownik wysłuchał, dlaczego, strzelają, więc kopią, „rozumiem, że musicie dbać o wasze bezpieczeństwo, ale musicie zrozumieć, że jest wojna, prace wojskowe mają pierwszeństwo”.

  • Jaki grzeczny!

Tak. „Wobec tego zarządzam: do dwunastej kopiecie dla nas, od dwunastej możecie kopać swój schron”. Podejrzewał. Oni mieli, tak już się bali, że woleli być grzeczni. Przecież oni wiedzieli, że wojna się kończy, że przegrywają. Woleli być grzeczni.

  • Zaczyna się pan już oddalać od Warszawy, to zrobię taką retrospekcję, jeżeli można, bo chciałbym jeszcze wrócić do jednego epizodu, o którym mi pan kiedyś opowiadał. Czasy konspiracyjne, opowiadał mi pan o tym, jak zakładano kontrwywiad PPR-u.

Ach tak.

  • Mógłby pan powtórzyć tą historię?

To mi opowiadał właśnie Tadeusz Maciński „Prus”, czyli dowódca Narodowej Organizacji Wojskowej. Powtarzam na jego odpowiedzialność. On był nieskończonym rolnikiem z SGGW. W 1942 czy 1943 roku opowiadał, że spotkał na Marszałkowskiej swojego kolegę z SGGW, z którym woleli by się nie spotykać, bo wiedzieli o sobie, jeden o drugim, że jeden jest komunista, a drugi, że jest endek. Ale tak na siebie weszli, że nie mogli się nie przywitać: „Cześć”. „Cześć”. „Co u ciebie?”. Ten komunista nie wytrzymał nerwowo i się zdekonspirował, że jego zrzucili ze spadochronem z Moskwy gdzieś w okolicach Warszawy z zadaniem zorganizowania siatki dla radzieckiego wywiadu. Dali mu kontakty do PPR-u, ale PPR jest tak wyobcowany ze społeczeństwa, że on nic nie może zrobić. Tadeusz powiedział: „To my ci zrobimy siatkę”. Ustalili kontakty i Stronnictwo Narodowe, Narodowa Organizacja Wojskowa zorganizowała siatkę dla radzieckiego wywiadu. Na podstawie ich danych lotnictwo radzieckie zbombardowało składy benzyny na Okęciu.

  • To był chyba ten pierwszy nalot sowiecki?

Możliwe.

  • Czy jeden z pierwszych.

Jeden z pierwszych. Lotnisko na zapleczu frontu było przez co najmniej tydzień nieczynne. To jest przyczynek do tego, o czym mówiłem, jak wstępowałem. Mówiliśmy o moim wstępowaniu. Nie było mowy o polityce. Pracujemy, walczymy o Polskę.

  • Powróćmy do pana historii.

Opowiem jeszcze jedną moją „zabawną” przygodę sprzed Powstania. 1943, 1944 rok, mniej więcej maj, miałem jakieś konspiracyjne spotkanie na Grochowie. Wysiadłem z tramwaju na rondzie Wiatraczna. Tam przystanek jest na środku ronda, a dokoła idzie jezdnia i chodniki. Wysiadłem z tramwaju, przechodzę przez Grochowską, na drugą stronę Grochowskiej i dopiero na środku jezdni zorientowałem się, że po tej stronie, gdzie idę rozrzucony patrol feldżandarmerii. Była taka żandarmeria, mieli ryngrafy na łańcuszkach jakieś. Rewidują przechodniów. Nie cofnę się ze środka jezdni, bo zobaczy, że zawróciłem, uciekam, to po prostu strzeli.

  • Coś trefnego miał pan przy sobie?

Tak. Oczywiście. Idę, każdy kogoś rewiduje, może przejdę. Niestety: Halt! Hände hoch! Ja ręce do góry, teczkę oczywiście do góry. Maca mnie, czy nie mam broni. Kennkartę dałem, obejrzał Kennkartę, dowód osobisty, mnie Ihre Tasche, teczka. To leżę. Opuszczam teczkę. Nie wiem, czy on otworzył, już nie pamiętam, czy ja otworzyłem i zbaraniałem. Jak on spojrzał w teczkę, powinien odskoczyć na dwa kroki i wziąć mnie pod schmeissera, zawołać kolegę do pomocy. A on grzebie w teczce. Grzebie w teczce, w lewo, w prawo. Jak było: Ihre Kennkarte, Ihre Tasche, to słyszę: „Tylko skręć w prawo, bo na drugim rogu cię nie puszczą“. Odepchnął mnie brutalnie teczką : Gehen sie, Leute!

  • To był pewnie jakiś Ślązak.

Pistolet leżał na wierzchu. Trafiłem na Ślązaka. Głupi ma szczęście.

  • To był pana pistolet?

Konspiracyjny. Na jakieś szkolenie niosłem. Głupi ma szczęście. Wracam teraz do wycofywania się z Choszczówki. Mniej więcej w rejonie szosy Warszawa-Modlin zatrzymują nas znowu Niemcy, do okopania Vierlinksflack, czterolufowe działko przeciwlotnicze. Oczywiście kopiemy. Patrzę, Hermann Göring Division, czyli znajomi. W przyjacielskiej rozmowie z sierżantem: „A gdzie byliście 1 sierpnia?”. Wir waren in Ostpark. W parku Wschodnim, tak Niemcy nazywali park Paderewskiego. Zabawne. Mnie tam nie było, ale też miałem tę reakcję, żeby nie poznał. W jaki sposób na odległość strzału przez celownik, ale był ten moment reakcji, żeby nie poznał. Spotkanie było owocne. Oni mieli czterdziestu paru zabitych. Co znaczy zaskoczenie.

  • To znaczy, tam w parku Paderewskiego?

Tak.

  • Bo mówił pan, że batalion saperów miał straty dwóch ludzi.

Tak, a tamci mieli czterdziestu paru. Dlaczego? Oni sobie siedzieli, bez koszuli, bez broni, opalali się, golili, pili kawę i nagle dostali ogień.

  • Czyli zostali zaatakowani.

Tak. Zostali zaatakowani. Zanim oni zerwali się, złapali broń, ustawili karabiny maszynowe, to już mieli czterdziestu paru zabitych.

  • Tego się pan dowiedział tam?

Od tego. To opowiem jeszcze jedną bardzo zabawną historyjkę.

  • Poważna akcja była.

Tak. Też bardzo zabawna historyjka językowa. Hermann Göring Division przyszła do Warszawy z Włoch, więc oni troszkę włoskiego chwycili. Po włosku przymiotnik „niemiecki” to jest tedesco. Żołnierz nas wziął do pobliskiego gospodarstwa. Na podwórzu leżały deski, żeby te deski przynieść do oszalowania okopu, co robimy. Idziemy, nikogo nie pytamy, bierzemy deski, wychodzi gospodyni z izby: „Na co wam te deski?”. Na to Niemiec z rozkosznym uśmiechem: Io, io tedesco. Qui pro quo językowe polsko-niemiecko-włoskie. Zacząłem mówić, przerwało się, jak można było robić Niemców w konia. Dowiedzieliśmy się, że po lewej stronie Wisły przy moście pontonowym stoi warta, która zatrzymuje przechodzących i jak się zbierze grupka, to on telefonuje po żołnierzy i odprowadzają do obozu w Modlinie.

  • Jeszcze raz zapytam, most pontonowy był na wysokości Łomianek?

Tak. Więc myśmy ze Stefanem, we dwójkę, poszli o wschodzie słońca, jak się tylko skończyła godzina policyjna. Wchodzimy na most, rzeczywiście po drugiej stronie pod drzewem stoi zmarznięty żołnierz. My do niego wyciągamy przepustki, że my mamy przepustki i jak my mamy iść do obozu w Modlinie. To on nam wytłumaczył, jak mamy iść do obozu w Modlinie i żeśmy sobie poszli. W najbliższej wsi spytaliśmy, jak mamy omijać Niemców. W ten sposób żeśmy wyszli z prawego brzegu Wisły, pojechaliśmy do mojej rodziny do Skierniewic, ale tam żeśmy się nie dostali, pojechaliśmy do rodziny Stefana do Starego Sącza.

  • Wspominał pan o lejtnancie Własowie, takim arystrokracie, który był komendantem wojennym Skierniewic.

Tak.

  • Może pan powtórzy tę historię.

Jak w zimę, nie pamiętam, w grudniu czy w styczniu, 1944, 1945 rok, wyjechałem ze Starego Sącza do Skierniewic do mojej rodziny. Rodzina mieszkała, pałacyk na początku Skierniewic. Już na samym przedmieściu Skierniewic, jak się jedzie od strony Warszawy, to jest pierwszy dom, pałacyk w parku, po prawej stronie torów. Tam była komendantura niemieckiego jakiegoś obozu. Prawdopodobnie z tego powodu któregoś dnia przyjechał motocykl, zatrzymał się, wysiadł oficer, wszedł do nas, przedstawił się, że jest pułkownikiem, nazywa się pułkownik Własow i jest komiendantem goroda i: „chciałem się dowiedzieć, jak się państwu tutaj żyje”. Ciotka dobrze znała rosyjski, więc płynna rozmowa po rosyjsku. Z nim widziałem się dziesięć minut. Mogę z pewnością powiedzieć, jeden z najbardziej kulturalnych ludzi, jakich spotkałem w życiu. Własow, nazwisko hrabiowskie.

  • Czyli potomek arystokracji nie dobity przez Tuchaczewskiego i Stalina?

Przez Dzierżyńskiego. Ciotka go prosi siadać. On nie czekał, aż ciotka usiądzie, ale usiadł o pół sekundy później. Płynna rozmowa o wszystkim i o niczym. Za czaj podziękował. „Dziękuję bardzo. Życzę dobrego pobytu”. Wsiewo choroszewo. Wyjechał. I było drugie jeszcze spotkanie. Już nie z hrabią. Nie wiem, jak się nazywał. Przychodził do nas z wizytą major NKWD. Nie wiem, gdzie on mieszkał, w pobliżu gdzieś miał kwaterę.

  • To też Skierniewice?

W Skierniewicach, tak. To jest adres, ulica Bielańska w Skierniewicach, ostatni dom na Bielańskiej w Skierniewicach. Ten pałacyk zamykał ulicę. Frontem do ulicy. Przychodził do nas major NKWD na czaj. Przedstawił się, że on jest majorem NKWD, żeby mu zaparzyć czaj. Przynosił czaj, myśmy mu parzyli i piliśmy czaj, herbatę. W życiu nie piłem tak pysznej herbaty. To był pył herbaciany sprasowany, piatyj sort, piąty gatunek, najgorsze, co może być. Ale to była pierwsza prawdziwa herbata po wojnie. Jak żeśmy się już z nim zaznajomili, przy którejś wizycie, to odważyliśmy się spytać, co to jest, że on ma na prawym ręku, na wierzchu, na prawej dłoni, taką jakąś grubą narośl. Z centymetr taka gula sterczy. On bez żenady wyjaśnił: „Od walenia w mordę”. Bardzo miłe. Jeszcze zanim ci dwaj goście byli, druga połowa stycznia, jak ruszyła radziecka ofensywa znad Warki i Rosjanie przeszli Wisłę. Jak powiedziałem, to był ostatni dom na przedmieściach Skierniewic, dalej już pola i lasy. Myśmy mieszkali nie w tym pałacyku, tylko w pomieszczeniu gospodarczym. Wchodzi dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Bez broni. Nie widziałem w życiu tak przerażonych ludzi, migoczących. Proszą o cywilne ubrania. Co robić? Nic nam nie zrobią, bo są bez broni, ale spojrzeliśmy na siebie z ciotką, kiwnęliśmy głowami. Ciotka do szafy. Nie żałuję, żeśmy dali cywilne ubrania, bo jeden z nich na ten widok się rozpłakał. Co może jeszcze u nas zagrało? Na bocznicy kolejowej, zaraz za płotem, koło nas, stał niemiecki pociąg sanitarny bez ogrzewania, bez żywności, a dziesięcio-, piętnastostopniowy mróz i tak dwa razy na dzień, trzy razy na dzień otwierały się drzwi i w śnieg wyrzucali trupa. Ci dwaj Niemcy, co przyszli, to już przestali być wrogowie. To był człowiek szukający pomocy, to byli ludzie szukający pomocy. Może się temu żandarmowi na rondzie Wiatraczna odwdzięczyłem dając im ubrania. Czy im pomogło? Nie wiem. Front już był o kilkanaście, jeżeli nie kilkadziesiąt kilometrów na zachód i oni musieli iść nie umiejąc słowa po polsku w cywilnych ubraniach. Wątpię, czy doszli, ale może.

  • Proszę powiedzieć, jak się panu układało życie w Polsce Ludowej?

Stosunkowo wyszedłem obronną ręką, bo mój cioteczny brat, Tadeusz Maciński, przyznaję, on konspirował po wojnie. Miał wyrok śmierci, też o ile wiem, mi opowiadał, że Bierut go ułaskawił na interwencję ludzi z radzieckiego wywiadu, ta siatka szpiegowska, o której mówiłem. Po 1956 roku wyszedł. Byłem w Łodzi, owszem, wzywali mnie, przesłuchiwali mnie, ale nie siedziałem. Możliwe jeszcze z jednego powodu, zabawnego i bardzo też charakteryzującego ten system, brutalny zbrodniczy system. W mieszkaniu, gdzie jesteśmy, w 1945 roku w tamtym pokoju mieszkała spolszczona Żydówka z burżuazji żydowskiej. O ile pamiętam, pani Czaplińska, ale nie ręczę nazwiska. Ona była krewną wybitnego przedwojennego polonisty profesora Kleinera, specjalista od romantyzmu. Ona przyjaźniła się z enkawudystą, wyższym oficerem NKWD. Jak później przeczytałem, w osiemdziesiątych latach, mam sklerozę do nazwisk, jeden z najgorszych nadzorców naszej bezpieki z NKWD. Ona się z nim przyjaźniła. Byłem wtedy w Łodzi, do tego mieszkania przyszła rewizja.

  • Ale ten naczelny nadzorca, bo to był Sierow tym głównym.

Możliwe, że on się nazywał Sierow. Chyba tak, ale nie ręczę. Albo Sierow albo któryś z jego współpracowników. Czytałem książkę kiedyś na ten temat, ale nie ręczę nazwiska. Przyszła tutaj rewizja, byłem w Łodzi, matka mi o rewizji opowiadała. Nie znaleźli skrytki w podłodze, która była w tamtym pokoju. Zresztą w skrytce już nic nie było. Matka mówi, że rewizję prowadził Rosjanin, który gdyby nie to, że miał brodę, to mogłabym przysiąc, że to jest przyjaciel naszej lokatorki. Jedyną niecenzuralną rzecz interesującą ich, jaką znaleźli, list współpracownicy Tadeusza „Prusa” do mojej matki. Ona już siedziała wtedy. Panie w ten sposób konspirują i matka ten list trzymała nie wiadomo po co, a w liście było między innymi jedno zdanie: „Pani Halino (moja matka), nie wiedziałam, że pan Wojciech (czyli ja) jest naszym człowiekiem”. To wystarczające, prawda?

  • Zdecydowanie.

Wychodzą po rewizji i ten list zostaje. Nie wzięli listu, zapomnieli. Być może, że on się mną zarządził, że mnie mają przesłuchać i dać mi spokój. Nie wiem. Wyraźnie on ten list zostawił.

  • Czytali ten list?

Tak, dali matce list do czytania: „Czy pani potwierdza, że pan Wojciech, że to?”

  • Czyli miał pan szczęście. Co było dalej?

Byłem na Politechnice Łódzkiej, skończyłem Politechnikę Łódzką, byłem asystentem w Katedrze Chemii Organicznej. Jak ojciec umarł, trzeba było ratować mieszkanie. Już się ożeniłem wtedy w Łodzi, więc czym prędzej przeniosłem się do Warszawy, żeby zaludnić to mieszkanie. Później żona się przeniosła i tutaj mieszkaliśmy. Zacząłem pracować na Uniwersytecie Warszawskim, w Katedrze Chemii Organicznej, później w Akademii Nauk, w Instytucie Chemii Organicznej. Jak zrobiłem doktorat z chemii, to skończyłem z chemią naukową, ponieważ od 1953 roku nawiązałem kontakt przez kolegę z miesięcznikiem „Fotografia”, jedynym pismem fotograficznym, jakie wychodziło w Polsce Ludowej. Zacząłem pisać dla nich artykuły o chemii fotograficznej, później coraz więcej. Wobec tego po zrobieniu doktoratu w roku bodajże 1967, skończyłem z chemią naukową i zająłem się chemią fotograficzną. Pracowałem w Warszawskich Zakładach Fotochemicznych w laboratorium badawczym. Później prowadziłem pracownię fotograficzną w Instytucie Geodezji i Kartografii i wreszcie Ośrodek Rozwoju Techniki Fotograficznej w Centralnym Związku Spółdzielczości Pracy.

  • Chciałbym pana zapytać na koniec, oglądał pan Powstanie niejako z zaplecza. Teraz jest okazja, żeby pan mógł powiedzieć coś, czego nie miał pan nigdy okazji nikomu powiedzieć, jakaś refleksja na temat Powstania. Jeżeli pan takową ma, to bym poprosił.

Przyznam się, że diabli mnie biorą, jak słyszę dyskusje naukowców-historyków i polityków i publicystów, czy Powstanie powinno wybuchnąć czy nie powinno wybuchnąć. Mówię, Powstanie nie mogło nie wybuchnąć, bo gdyby nie było rozkazu o godzinie piątej, to młodzież by nie wytrzymała. Wczujmy się w psychikę tych młodych ludzi, którzy mieli trochę broni i nagle widzą, że ci Niemcy, którzy chodzili butni, którym się ustępowało z drogi i nagle się widzi chłopską furkę i na niej pięciu Niemców, nie ogolonych, w nie zapiętych mundurach i oni jadą na zachód. To wytrzymaliby, żeby nie zaatakować Niemców?

  • Ale w takim razie Powstanie powinno było wybuchnąć 25 lipca, kiedy Niemcy naprawdę zaczęli się wycofywać...

Tak, licho wie. Przecież Związek Radziecki tak robił w konia nas i aliantów na Zachodzie. Przecież radiostacja lubelska „Pszczółka” nadawała audycje: „Ludu Warszawy chwytaj za broń!”, a później w PRL-u: „Zbrodnicze kierownictwo AK wydało rozkaz Powstania”. A oni wołali: „Ludu Warszawy chwytaj za broń!”

  • Dobrze. Już nie mam więcej pytań do pana.

Przypomniała mi się jeszcze taka historia. Najpierw wstęp topograficzny. W czasie okupacji i w pierwszych latach po wojnie Saska Kępa była prawie całkowicie nie zabudowana. Z moich okien od strony Paryskiej miałem widok do Wawra. Teraz sytuacja taka: wielki zrzut dla Warszawy, nie ten o którym mówiłem, 25 [września], który był w dzień, tylko wcześniej. Duży zrzut dla Warszawy. Oczywiście ja w oknie. Słychać samoloty, słychać artylerię przeciwlotniczą. Nad nami chmury i kłęby dymu z Warszawy, z palącej się Warszawy. Z któregoś z tamtych okien od ulicy widzę na tle chmur sylwetkę samolotu lecącego na trzysta metrów wysokości. Leci w stronę Wisły, znika mi nad dachem, więc czym prędzej na balkon, widzę go, że nad Powiślem, zrobił zwrot i zawrócił nad most. Na wieżyczkach na moście Poniatowskiego, te cztery wieżyczki, co są na przyczółkach mostowych, na każdej wieżyczce były karabiny maszynowe przeciwlotnicze, właśnieVierlinksflacki. Widzę ten samolot lecący w stronę parku Paderewskiego i w jego stronę chmara kolorowych paciorków leci i wreszcie w pewnej chwili widzę błysk pod kadłubem. Zniknął mi już za domem, znowu lecę na drugą stronę mieszkania, zanim dobiegłem, nie dobiegłem jeszcze do okna, ale widzę jakiś błysk wielki i huk. Zestrzelili go, spadł w parku Paderewskiego. Była uroczystość i jest tam tablica.
Warszawa, 28 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Borkowicz
Wojciech Tuszko Pseudonim: „1005” Formacja: baon saperów Dzielnica: Praga

Zobacz także

Nasz newsletter