Wojciech Wiesław Jezierski „Sokół”

Archiwum Historii Mówionej



  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?

Byłem uczniem gimnazjum ogólnokształcącego w Ciechanowie.

  • Miał pan rodzeństwo?

Mam dwóch braci.

  • Czym rodzice zajmowali się przed wojną?

Ojciec był właścicielem restauracji, cukierni i hotelu w Ciechanowie.

  • A mama?

Mama była w tym czasie w Kępie Polskiej u swojej siostry, która pracowała na plebanii.

  • Mama mieszkała z państwem w Ciechanowie?

Tak. Przez jakiś czas byli rozłączeni i mieszkała w Kępie Polskiej, nie w Ciechanowie.

  • Ojciec prowadził hotel i cukiernię. Czy można było z tego utrzymać całą rodzinę?

Tak, oczywiście, mógł się utrzymać i jeszcze zaoszczędzić i spłacać raty za dzierżawę budynku, bo to była własność żydowska. To był dwupiętrowy budynek.

  • Jak pan zapamiętał przedwojenny Ciechanów?

To było małe miasteczko. Twierdzili, że ma szesnaście tysięcy obywateli, ale podobno było znacznie mniej, poniżej dziesięciu razem z wojskiem, 11. Pułkiem Ułanów w koszarach.

  • Stacjonował w Ciechanowie?

Tak.

  • Pan, jako chłopiec, też chciał zostać ułanem?

Nie, nigdy nie myślałem o tym, żeby być w wojsku.

  • Dobrze pan wspomina swoje dzieciństwo?

Oczywiście, tak. Zawsze wracam myślą do dawnych czasów dzieciństwa, kiedy człowiek tylko uczył się i bawił.

  • W Ciechanowie chodził pan do szkoły?

Tak, do gimnazjum.

  • Miał pan szczęśliwe dzieciństwo?

Tak, oprócz tego, że nie miałem żadnych potrzeb, tylko uczyłem się, co roku na wakacje wyjeżdżałem do Kępy Polskiej pod Płockiem. Wspomnienia z lat dziecinnych są przyjemne.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny 1 września?

1 września [1939 roku] byłem jeszcze na wakacjach. Usłyszałem, że należy się wstrzymać z przyjazdem do gimnazjum, bo prawdopodobnie wybuchnie wojna. Wybuchła, a ja zostałem w Kępie Polskiej przez parę miesięcy. W październiku wróciłem do Ciechanowa. Ojciec jeszcze był.

  • Czy pamięta pan, kiedy pierwszy raz zobaczył Niemców?

Tak, miałem nawet dosyć duże przeżycie. Chyba 3 września rano wyszedłem na podwórze i następnie zszedłem niżej do rzeki, do strugi umyć się. Po umyciu ubrałem się i chciałem wrócić, a na podwórku stał Niemiec, skierował do mnie karabin i zaczął coś mówić. Nie mówił po niemiecku. Po niemiecku powiedziałem, że nie jestem żołnierzem, nie zrozumiał. Powiedziałem mu po czesku, że tu jest mój dom, też nie zrozumiał. Byłem już w strachu, że może pociągnąć cyngiel. Całe szczęście, że ciotka zobaczyła to, przyleciała do niego i zaczęła mu tłumaczyć, że tutaj mieszkam i on ten karabin odłożył. Tak że miałem pierwsze przeżycie dosyć gorące.

  • Co to był za Niemiec, że nie rozumiał po niemiecku?

Przypuszczam, że to był prawdopodobnie Słowak w mundurze niemieckim. Przecież Słowacja przystąpiła do aneksji, brali do wojska młodych Słowaków.

  • Pierwsze spotkanie skończyło się szczęśliwie dla pana.

Tak, szczęśliwie się skończyło.

  • Co się z panem działo po 1 września 1939 roku? Wrócił pan do Ciechanowa do ojca?

Wróciłem do ojca z młodszym bratem, który teraz jest w Londynie. Wróciliśmy i pomagaliśmy ojcu, bo restauracja jeszcze trochę działała, może dwa miesiące, do listopada. Głównie piwo sprzedawali. Przychodzili żołnierze i piwo pili. Potem ten budynek zajęło SD, niemieckie oddziały w żółtych koszulach. Oczywiście wyrzucili nas z mieszkania i zabrali całość majątku. Ojciec przeniósł się do Warszawy, a my pojechaliśmy do mamy do Kępy Polskiej. Potem z Kępy Polskiej przez zieloną granicę przyjechaliśmy do tak zwanej Generalnej Guberni. Przechodziłem przez granicę w okolicy Palmir, szczęśliwie mnie nie złapali, do Warszawy, gdzie zacząłem się uczyć.

  • Czy ktoś panu pomagał w przechodzeniu przez zieloną granicę?

Tak, przyjechał z wakacji mój znajomy, Wojciech Nowicki. Namawiał mnie, żebym pojechał do Warszawy, że będę się uczył, że mnie weźmie do siebie. Zgodziłem się i ruszyliśmy. Przez Wisłę na drugą stronę przewiózł nas jakiś wioślarz. Stamtąd doszliśmy do Łomianek, a z Łomianek [były] wozy na Żoliborz. Z Żoliborza pojechałem do Wojtka na ulicę Konarskiego, gdzieś w okolicach Powązek. Jakiś czas u niego byłem. Przyjechałem do ojca, zatrzymał mnie. Mieszkałem na Poznańskiej 21 aż do wybuchu Powstania.

  • Ojciec utrzymywał wtedy pana i dwóch braci?

Częściowo utrzymywał, pomagał mi, ale trochę zarabiałem. Dawałem korepetycje, szyłem sienniki. Wtedy miesięcznie trzeba było zapłacić sześćdziesiąt złotych za naukę w zawodowej szkole sanitarnej.

  • To nie było chyba dużo?

Trudno powiedzieć. Mieszkanie kosztowało sto pięćdziesiąt złotych. To były trzy pokoje. Bochenek chleba, zdaje się, kosztował dwadzieścia złotych.

  • W mieszkaniu na Poznańskiej mieszkał pan, dwóch braci i tata?

Nie, tylko ja. Młodszy brat pojechał w teren pod Siedlce, gdzie pracował jako pisarz.

  • Urzędnik?

Nie, był zatrudniony jako pisarz w folwarku. Stamtąd oczywiście uciekł, bo zaczęła działać partyzantka i zaczęły się walki między partyzantami a Niemcami. Uciekł do Warszawy, wstąpił do straży pożarnej, dostał umundurowanie, mieszkał w elektrowni na Powiślu.

  • Tam dostał mieszkanie służbowe?

Tak, służbowe mieszkanie, gdzie mieszkał, stołował się, brał udział w [gaszeniu] pożarów. Oczywiście tam go zastało Powstanie Warszawskie.

  • Czym się zajmował ojciec podczas okupacji?

Był w spółce pośrednictwa mieszkaniowego na Poznańskiej 38, w której ojciec wziął udział. Było trzech właścicieli.

  • Jaki był pana pierwszy kontakt z konspiracją?

Pierwszy kontakt był na tajnych kompletach. Zastanawiające i dziwne było, że nikt nie miał pseudonimu. Przy gimnazjum Niklewskiego była zakonspirowana jednostka. To był pierwszy [mój] kontakt. Potem to już było tylko Powstanie. Kontakt się urwał z chwilą, kiedy zrobiłem maturę i rozstałem się z gimnazjum i z tą jednostką. Na tym było koniec, a potem już było Powstanie.

  • Czyli nie brał pan udziału w konspiracyjnych szkoleniach, ćwiczeniach strzeleckich?

Nie, nie brałem. Ale do mnie przychodzili. Raz przyszli z automatami, z bronią i jakiś instruktor w moim mieszkaniu uczył. Zeszło się kilkunastu konspiratorów i się uczyli. Następnie brałem udział w przywozie hełmów. Szykowało się do Powstania, więc z kilkoma kolegami pojechaliśmy do Lasek, gdzie jest cmentarz wojenny. Były groby żołnierzy polskich, na których były hełmy. Dobre hełmy, bo część była dziurawa, myśmy zabrali do worków i przywieźliśmy. Oczywiście z wielkim strachem, bo gdyby nas złapali, to już byłby koniec z nami. Ale jakoś udało nam się przewieźć. W piwnicy się je trzymało. Trzymałem w piwnicy butelki zapalające, miałem całą paczkę, przywieźli mi. Kiedyś jeden z kolegów powiedział: „Słuchaj, oczyść mieszkanie, bo jest wpadka, Niemcy mogą do ciebie przyjść.” Złapałem z piwnicy przede wszystkim te butelki w paczce zawiązane sznurkiem, wyszedłem na ulicę. Pech chciał, że jedna butelka wysunęła się i stłukła. To było zbutwiałe, bo leżało w piwnicy chyba z rok czy więcej, papier pękł i stłukło się. Czym prędzej butelkę zebrałem i patrzę, a ulicą Poznańską jedzie patrol niemiecki w moim kierunku. Czym prędzej z tymi resztkami schowałem się za bramę i drżałem, żeby nie stanęli tutaj i żeby nie zainteresowali się. Przejechali, pojechali dalej, tak że odetchnąłem. Niestety musiałem zlikwidować te butelki, bo nie nadawały się już do walki. Pod papierem miały siarkę, siarka była wilgotna, nie nadawało się to. Hełmy zaniosłem gdzieś na Lwowską, już nie pamiętam. Jakoś szczęśliwie ta wpadka nie dotknęła mnie, tak że wszystko dobrze się skończyło.

  • Czy brał pan udział w szkoleniach?

Nie, żadnych szkoleń o charakterze wojskowym nie przechodziłem. Ale przed wojną w 1939 roku miałem szkolenie w Ciechanowie, przysposobienie wojskowe PW. Nauczycielem gimnastyki był kapitan w rezerwie, który prowadził szkolenia. Było ostre strzelanie i nocne strzelanie ze ślepych naboi, tak że byłem już troszkę przećwiczony. Porucznik, który mnie zapisywał jako ochotnika do Powstania, pytał się mnie, czy umiem strzelać. Mówię: „Tak, bo mam przeszkolenie, z Maussera strzelałem.” Mausser był dziesięciostrzałowy. Tak że jako ochotnik nadawałem się.

  • Jak się pan czuł, poruszając się po okupacyjnej Warszawie?

Właściwie byłem trochę niespokojny. Dwa razy uniknąłem łapanki. Pierwszy raz jak wyszedłem z Poznańskiej w ulicę Hożą i dochodziłem do Marszałkowskiej, patrzę, stoi ciężarówka, żandarmi wyłapują ludzi i wsadzają do środka. Oczywiście zawróciłem, wróciłem z powrotem na Poznańską i przeczekałem tę łapankę. Drugi raz szedłem z kolegą z ulicy Poznańskiej w Żurawią. Weszliśmy w Marszałkowską, patrzymy, łapanka. Czym prędzej zawróciliśmy. Patrzymy, Niemiec leciał w naszym kierunku. Już na nas miał widocznie chrapkę. Ale wróciliśmy spokojnie i Niemiec nas już nie gonił. Ludzi z łapanek rozstrzelali. Potem były afisze, nazwiska wymienione, kto był rozstrzelany. To był odwet za Kutscherę czy może za „Cafe Club”, gdzie nasi wrzucili granaty.

  • Czy Polacy rozmawiali na ulicach o zamachu na Kutscherę, o akcji na „Cafe Club”?

Unikało się rozmów z kimś obcym, w ogóle się nie rozmawiało o tym.

  • Czy miał pan świadomość, że zbliża się wybuch Powstania? Czy to się czuło w powietrzu?

Tak, czuło się w powietrzu. Wojska radzieckie zbliżyły się już do Warszawy 28 lipca, już było dużo rozmów, że prawdopodobnie będzie Powstanie Warszawskie. Ale nie wszyscy wierzyli. Mój ojciec na przykład nie wierzył. Został w Warszawie i zginął nie wiadomo w jaki sposób. Nie mógł już w czasie Powstania wytrzymać i wyszedł z białą płachtą, żeby wyjść poza Warszawę. Nie wiadomo, co się stało, czy go przejęli Ukraińcy czy Niemcy, czy go zastrzelili, nic nie wiadomo. W każdym razie zginął w czasie Powstania.

  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?

Pamiętam, że to było 1 czy 2 sierpnia. Czołgi wjechały w ulicę Poznańską. Był straszny obstrzał wszystkich budynków. Przejeżdżający żołnierze strzelali w okna, tak że nie można było wychylić się, tylko słyszeliśmy strzały. To był pierwszy kontakt z tym, co się działo w czasie Powstania.

  • Pan od razu wiedział, że się zgłosi do Powstania?

Od razu nie, bo nie było jeszcze zorganizowane, nie było żadnej jednostki. Po kilku dniach przyszli z Okęcia, gdzie nasi mieli zająć lotnisko. Niestety, tam były za duże wojska niemieckie i nie było szans na zdobycie, więc się wycofali i przybrnęli tutaj aż na ulicę Poznańską, gdzie zaczęli się organizować, „Zaremba-Piorun”. Wtedy zastanawiałem się, co robić i po kilku dniach się zapisałem, dostałem legitymację. Miałem dyżury co dwie godziny w bunkrze, który był zbudowany z worków z piaskiem w bramie na Poznańskiej 23, obok mojego podwórka. Był otwór, w którym był karabin jednostrzałowy. Całe szczęście, że było kilkanaście granatów, bo z takiej broni jednostrzałowej niewiele można było zdziałać. To była moja pierwsza styczność z Powstaniem.

  • Pamięta pan, przed kim składał pan przysięgę?

Nie pamiętam, czy składałem przysięgę. Był porucznik „Jur” Łętowski, siedział w podwórku przy stoliku, podszedłem i powiedziałem, że chcę walczyć, żeby mnie przyjął w szeregi. On oczywiście przeprowadził ze mną wywiad, kim jestem. Uznał, że mogę być żołnierzem Powstania, dał mi legitymację, stalowy kombinezon, beret, na którym był znak lotnictwa – biało-czerwona szachownica. Dyżurowałem co dwie godziny, trzeba było siedzieć w tym bunkrze. Były oczywiście walki, bo Niemcy atakowali nas. Ale głównie ataki były na ulicy Emilii Plater, gdzie były koszary wojskowe. Tam stale były walki, a u nas były rzadziej. Niemcy zajmowali Poznańską, od ulicy Wspólnej w kierunku Alej Jerozolimskich, mieli siedzibę w Poczcie na rogu Nowogrodzkiej. Oni nas atakowali. Kiedyś puścili w naszą bramę na ulicy Wspólnej, gdzie był bunkier, mały czołg wypełniony prochem, który drogą radiową szedł w naszym kierunku. Całe szczęście, że nasi przytomnie rzucili granat w tego goliata i on zmienił kierunek. Nie wszedł w bramę, tylko uderzył w ścianę domu, wyrwał kawał ściany. Ja wtedy miałem dyżur w bunkrze na rogu Poznańskiej 23. W pewnym momencie poczułem olbrzymi huk i zrobiło się zupełnie ciemno, tak że na pół metra nie było nic widać. Człowiek był przygotowany, że może Niemcy będą atakować, ale nie atakowali, bo też nic nie widzieli. Zrobiło się zupełnie ciemno. Po jakichś kilkunastu minutach opadł proch i kurz i na tym się skończyło. Kilka nocy też atakowali nas. Pamiętam na drugim piętrze tylko granatami rzucałem, bo nie miałem innej broni.

  • Jakie to były granaty?

Filipinka, plastikowy duży granat i były takie w puszkach po jakimś środku chemicznym „Sidol”, to był jakiś preparat do czyszczenia.

  • Takie granaty to była skuteczna broń?

Tak, to była skuteczna broń. Jak rzuciłem filipinkę, to był straszny huk.

  • Czy dostał pan jakąś broń poza granatami?

Nie, poza granatami nie miałem, tylko na dyżurach karabin. Kilka razy strzeliłem, bo widziałem, że Niemcy chodzą.

  • Czy podczas rzucania granatami widział pan efekty ich działania? Czy udało się panu kogoś zabić?

Efekty były takie, że Niemcy nie wychodzili, tylko siedzieli w oknach. Nie mogli do nas dolecieć, bo za gęsty obstrzał z naszej strony był. Widocznie się bali.

  • Czy udało się panu zabić któregoś z Niemców podczas Powstania?

Tego nie wiem, chyba raczej nie.

  • Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?

Przyjemna, bo to była młodzież, młodzi chłopcy. Był chłopiec, syn profesora Politechniki, nazywał się Wolfke. Mógł mieć szesnaście, siedemnaście lat. Chłopcy specjalnie się nie przejmowali, żyli nadzieją, że jakoś się dobrze skończy.

  • Jak pan ocenia siebie jako żołnierza?

Nie miałem siebie za wojownika. Tylko czekałem jak się prędzej skończy szczęśliwie dla nas. Przeżyliśmy wszyscy z naszego plutonu.

  • Cały oddział przeżył bez strat?

Cały nasz pluton przeżył. Na początku zginął jeden, tylko nie wiem, czy to z naszego plutonu, porucznik, który wyszedł na Wspólną do bunkra, Niemcy strzelili z karabinu do niego, w szyję, zginął na miejscu. Poleciałem tam, z kolegami przetransportowaliśmy go piwnicami do szpitala na Hożej, ale już nie żył.

  • Jak ludność cywilna odbierała panów obecność?

Ludność cywilna w naszym terenie nie była nastawiona negatywnie. Przeważnie ludzie siedzieli po piwnicach, dlatego że nie tylko była walka frontowa, ale przecież z góry leciały bomby. Zrzucili kilka razy sztukasy, krążyły nad nami. Mieli widocznie jakiś donos, gdzie się mieści nasze dowództwo, bo zrzucili bomby akurat gdzieś blisko stacjonowania dowództwa. Byłem wtedy na podwórku, patrzę, a wyskakują ludzie z piwnicy, cali czarni, posmarowani przez wybuch. Bardzo baliśmy się jedynie jednej rzeczy, mianowicie granatników. Niemcy ze swoich stanowisk wystrzeliwali granaty do góry, ponad budynki, które spadały na podwórka i oczywiście ginęli cywilni ludzie. Przeżyłem taki moment. Mianowicie miałem wtedy wolne dwie godziny i siedziałem w bramie na tapczanie, jakiś mebel ktoś wyniósł. Patrzyłem jak ludzie cywilni kopią poprzez ulicę Poznańską tunel, żeby można było nim przechodzić, bo był obstrzał. W pewnym momencie właśnie taki granatnik wybuchł na podwórku i trafił kobietę w brzuch. Ona była może półtora metra ode mnie. Zginęła. Przeżyłem pewnego rodzaju szok, bo mógłbym tak samo zginąć jak ona, bo odłamki poleciały w kierunku bramy, gdzie siedziałem. Ale jakoś szczęśliwie minęło mnie to. To było drugie przeżycie, które dobrze się skończyło.

  • Pański oddział był na Poznańskiej 23 do końca Powstania?

Tak, do końca Powstania.

  • Jak było z czasem wolnym? Miał pan przepustki? Można było dokądś pójść?

Tak. Mój brat przyszedł do mnie z Powiśla. Nie wiem, jak przeszedł przez Wisłę. W każdym razie przyszedł do mnie w hełmie i w mundurze, tak że prawdopodobnie musiał mieć przepustkę.

  • Jak to przez Wisłę?

Jest żołnierzem i komendant mu kazał przejść pod taki adres.

  • Brat strażak z Powiśla?

Tak.

  • Czy przyjaźnił się pan z kimś podczas Powstania?

Tak, miałem przyjaciół.

  • Pańscy koledzy z oddziału nie byli studentami jak pan?

Nie, to byli młodzi chłopcy, jeszcze nie studenci.

  • Czy miał pan swoją stałą kwaterę?

Mogłem spać [w domu], bo mieszkałem na Poznańskiej 21 mieszkania 27.

  • Chodził pan spać do domu?

Mogłem iść tam spać, a mogłem spać też w pokoiku przy bunkrze, gdzie spali [chłopcy]. Miałem dwie możliwości.

  • Co powiedział pański ojciec na to, że pan idzie do Powstania?

Ojciec nie wiedział nic, bo Powstanie zastało go w miejscu pracy na Poznańskiej 38, prawie na przeciwko budynku poczty, skąd nie mógł wyjść.

  • Mimo że miał blisko do domu, to nie mógł się wydostać.

Jego koledzy przeżyli. Gdyby nie wyszedł z białą płachtą, to mógłby przeżyć, bo jego dwóch kolegów, właścicieli tej spółki, przeżyło Powstanie.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?

Chyba takiego wspomnienia [nie mam], specjalnie nie przypominam sobie, żeby było najgorzej. Tylko to, co zginęła ta kobieta i ja byłem obok niej, tak że uprzytomniłem sobie, że mnie też mogło to spotkać. Ale jakoś szczęśliwie odłamek mnie nie trafił.

  • Czy ma pan pozytywne, dobre wspomnienia z tamtych dni?

Nie, takich nie mam. Pozytywne wspomnienie, to tylko wiadomość, że jest kapitulacja i że przeżyliśmy Powstanie. Tylko to było.

  • Jak wyglądało wyjście do niewoli?

4 czy 5 października ustawiliśmy się w szeregi z bronią. Każdy miał broń przy sobie, granatniki, pistolety czy karabiny. Były oddziały dobrze uzbrojone, które walczyły przeciwko wojskom niemieckim, które były w koszarach na Emilii Plater.W każdym razie z bronią wyszliśmy w szeregach i połączyliśmy się z innymi oddziałami. Cały szereg grup powstańczych szedł w kierunku ulicy Lwowskiej, potem Śniadeckich. doszliśmy do Alei Niepodległości, gdzie na podwórku składaliśmy broń. Każdy położył broń. Niemcy stali, przejmowali broń. Oczywiście, że nie wszystko się oddało. Widziałem, że na podwórku Poznańskiej 21 w nocy ktoś zakopywał broń. Co się stało z tą bronią, to nawet nie wiem, już mnie to nie interesowało.

  • Może ona tam nadal jest zakopana?

Może w dalszym ciągu tam leży, nie wiadomo. W każdym, razie złożyliśmy broń i potem maszerowaliśmy pieszo w kierunku ulicy Wolskiej. Wolską szliśmy do Ożarowa, gdzie w Zakładach Kablowych przenocowaliśmy na siedząco dwie noce. Nie było łóżek czy sienników, tylko się siedziało. Po dwóch nocach Niemcy podstawili nam wagony towarowe, do których nas popędzili. Wsiedliśmy. Bardzo ciasno było w tych wagonach. Było tam kilkadziesiąt osób, tak że jak się spało, to jeden na drugim nogi trzymał, bo na leżąco nie dało się, część musiała siedzieć. Podróż do niewoli była ciężka. Zawieźli nas do Lamsdorfu.

  • Jakie warunki były w tym obozie?

W obozie były bardzo złe warunki. Spaliśmy na deskach. Były prycze drewniane. Kilka nocy przespaliśmy. Karmili nas bardzo źle, tak że byliśmy bardzo głodni. Oczywiście nas ostrzyżono, dano nam łańcuszki z numerem jeńca. Miałem 105205. […] Po kilku dniach znowu nas przetransportowali przez Pragę, Wiedeń. W nocy były straszne naloty na Wiedeń, słychać było wybuchy. W końcu nas zawieźli do Markt-Pongau. Przedtem jeszcze do jakiejś miejscowości, której nazwy dokładnie nie pamiętam, gdzieś na południu Austrii, gdzie też był obóz jeniecki. Stamtąd pojechaliśmy do Markt-Pongau. To był drugi obóz macierzysty. Lamsdorf to był główny obóz, a Markt-Pongau to był obóz przejściowy, z którego wysyłano wszystkich jeńców na Arbeitskommmando do pracy. Tam spotkałem mojego brata i kolegów, jego i moich, z Ciechanowa. Z Markt-Pongau skierowano nas do wioski Kematen w Tyrolu, która znajduje się gdzieś w połowie drogi między Markt-Pongau a Szwajcarią. Zapędzili nas do roboty najpierw przy budowie drogi. Z tej wioski droga szła w góry Tyrol. Po jakichś dwóch tygodniach zmienili moje miejsce pracy. Pracowałem w czteropiętrowym, może trzypiętrowym budynku. To były zakłady Messerschmita, gdzie robiono lotki do V2 albo do samolotów. Oczywiście trzeba było wykonywać tę pracę. Przy stanowisku pracowałem z rosyjskim maszynistą. Trzymałem elektryczny aparat, on podstawiał dwie części lotki i się nitowało. Włączało się i drrrrrrr, słychać było dźwięk i się lutowało. Nie byłem wprawny i coś spaskudziłem, to mnie o mało szef nie posądził o sabotaż. Ale jakoś szczęśliwie nie wykorzystał tego ten Austriak. Pracowaliśmy parę tygodni do marca. Słychać było straszne bombardowania Insbrucka. To było około pięćdziesięciu kilometrów do Insbrucka. Bombardowania były w nocy. Obawiali się, że alianci mogą bombardować stanowiska produkujące broń. Przedtem przez parę tygodni szykowali sztolnie w górach, korytarze, olbrzymie sale, do których były przeniesione maszyny. Ale już nie zdążyliśmy pracować w sztolniach, bo znowu nas, grupę około stu osób, przenieśli do wioski, która nazywała się Alberswende. Wioska była kilka kilometrów od Doliny Renu. Codziennie żeśmy parę kilometrów schodzili w dół i kopaliśmy szańce i wieczorem wracaliśmy z powrotem. Tak to trwało parę dni. Zbliżał się maj. W nocy 30 kwietnia ustawili naszą grupę Polaków w szeregi. Było nas chyba około stu. Zapędzili nas drogami krętymi, przez całą noc szliśmy do granicy szwajcarskiej. Doszliśmy tam nad ranem. Widzieliśmy jak krążą samoloty i bombardują wojska niemieckie, które widocznie są w pobliżu. Myśmy przeszli pojedynczo, każdy jeniec pojedynczo przechodził przez most. Przez Ren przechodziliśmy do miejscowości Saint Gallen. Przeszliśmy do Szwajcarii i odetchnęliśmy, szczęśliwi, że jesteśmy wolni i żyjemy. Szwajcarzy przyjęli nas gorącym kakao, w namiotach żeśmy sobie posiedzieli, papierosami nas poczęstowali, przyjęcie było bardzo przyjemne. Na drugi dzień przeszliśmy przez miasto umorusani, cali brudni, bo przecież w tych strojach przez parę miesięcy [chodziliśmy], człowiek się nie mył, nie czyścił. Przeszliśmy przez miasto do obozu. Przewieźli nas do obozu w Bremen, miejscowości, przez którą przepływała rzeka Aar. Kazali nam zdjąć naszą odzież powstańczą, bo była okropnie zawszona. Wszy nas żarły w tych obozach jenieckich okropnie, mimo że raz było odwszawianie, ale to nie miało znaczenia. Wtedy pokazał się proszek DDT. Oni to wzięli, posypali proszkiem. Dali nam mundury jeszcze z I wojny światowej, stare, ale i nowe angielskie, krótkie z paskiem. Wyglądaliśmy jak alianci. Przedtem oczywiście poszliśmy pod prysznic, wyszorowaliśmy się, ubraliśmy się w te mundury. Wtedy już zaczęło się inne życie, bo przynajmniej nie byliśmy głodni. Też nie było specjalnie nic do jedzenia, bo Szwajcarzy sami byli głodni, ale przynajmniej co jakiś czas było jajko, kartofle smażone na oleju i sardynki. Byliśmy w Szwajcarii od 1 maja do 16 grudnia. Oczywiście przyjeżdżali z Polski oficerowie i namawiali nas na powrót do ojczyzny, chcieli nas repatriować. Część naszych kolegów i mój brat, było ich pewnie sześciu, któregoś razu uciekli z tego obozu. Byliśmy internowani, nie mieliśmy całkowitej swobody, tylko za przepustkami musieliśmy wychodzić na miasto. Wyrwali się z tego obozu, przeszli w góry, w Alpy. Przeszli Alpy, doszli do wąskich Alp i tam zeszli do Andersa. Ja i moi koledzy, było nas czterech, [wróciliśmy do Polski]. Jednak myślę sobie – mam dwa lata studiów, to szkoda mi teraz. Zwłaszcza że rozmawiałem ze studentami Polakami, którzy się uczyli na uniwersytetach szwajcarskich. Powiedzieli, że musiałbym uczyć się od początku. Jak tak powiedzieli, to myślę sobie, że wrócę do kraju, to szybciej zrobię. Zwłaszcza, że trudności będę miał z językiem niemieckim i francuskim. Znałem go tylko teoretycznie, a uczyć się w tych językach, to przedtem trzeba dobrze nauczyć się tych języków. Przyjechał transport z Polski, wagony, załadowali nas wszystkich. Nawet wracali też żołnierze, którzy byli w armii francuskiej. Dowódcą wojsk polskich we Francji był Prugar Ketling. Dostali się do Szwajcarii, gdzie przeżyli całą wojnę, pracowali u rolników i w innych zawodach. Dużo tych żołnierzy wracało do kraju. My powstańcy też wracaliśmy. Przyjechaliśmy 17 grudnia 1945 roku. Poszedłem na uczelnię, przyjęli mnie, zaliczyli dwa lata i zacząłem się uczyć.

  • Jaka jest pana opinia na temat Powstania?

Mnie się wydaje, że za duży koszt był, za duże straty. Uważam, że lepiej byłoby, gdyby nie było Powstania. Nie potępiam Powstania, bo to był odruch patriotyczny, musiał nastąpić, bo młodzież rwała się do walki i nie było możliwości jej powstrzymać. Może byłoby nawet gorzej, gdyby nie było rozkazu Powstania, to mogłyby być partyzanckie wybuchy i może byłoby jeszcze gorzej. Właściwie trudno jest ocenić, co byłoby lepsze, czy Powstanie czy lepsza ewakuacja Warszawy z ludnością cywilną. Nie byłoby Powstania, to byśmy wyszli z ludnością cywilną z Warszawy i prawdopodobnie wcześniej zaczęliby niszczyć Warszawę niż po Powstaniu.

  • Gdyby cofnąć czas, gdyby pan mógł jeszcze raz podjąć decyzję, poszedłby pan jeszcze raz do Powstania?

Gdybym wiedział, że będzie Powstanie na pewno, to namówiłbym ojca i byśmy wyszli z Warszawy wcześniej na kilka dni gdzieś pod Warszawę. Potem tak myślałem. Przeżycie Powstania bardzo źle wpłynęło na moje zdrowie, dostałem nerwicy, lęków. Źle przebyłem Powstanie. Miałbym możność od razu się uczyć, bo na Boernerowie, na Grochowie już rozpoczęły się studia. Ci, którzy nie byli w Powstaniu od razu się uczyli i wcześniej skończyli, wcześniej dostali dyplomy. Tak że z osobistego punktu widzenia lepiej byłoby tak.
Warszawa, 22 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadził Radosław Paciorek
Wojciech Wiesław Jezierski Pseudonim: „Sokół” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter