Zbigniew Głębowski „Zbyszek”

Archiwum Historii Mówionej

Głębowski Zbigniew, 1930 rok, urodzony w Warszawie, ciągle mieszkający w Warszawie.

  • Pamięta pan czasy swojego dzieciństwa?

Pamiętam. Pamiętam, gdzie mieszkałem: na Leszno 81. Od 1935 roku tam mieszkaliśmy, całą okupację, do Powstania. Nasz dom był bardzo blisko getta: pierwszy od getta warszawskiego, wjazd do getta. Pamiętam doskonale, jak likwidowali getto, jak żandarmi, potem nawet i wojsko (Wehrmacht) wkroczyło, podpalali dom za do domem. Byłem świadkiem, jak Żyd skakał na Leszno 51 (vis-à-vis Sądów) z trzeciego piętra, bo podpalili dom, już nie miał ratunku. Różnie uciekali Żydzi, nawet niektórzy przeżyli. W Powstanie kilku Żydów, co pracowali w getcie w firmie „Schmidt”, produkowali dla wojska szaliki, rękawiczki, to było w dawnej szkole zawodowej Konarskiego, oni się utrzymali, ale potem już musieliśmy uciekać, bo na Woli wszystkich wykańczali. Musieliśmy uciekać, tym bardziej że ojciec miał karabin z 1939 roku, użył go i się rozniosło. Pierwszy Niemiec wyskoczył z bunkra przy getcie i szturmem chcieli nas, Leszno 81, wziąć.

  • To się działo w czasach Powstania?

Nie.

  • Który to był rok?

To był 1944, początek. U nas był pierwszy dom od getta, musiałem mieć specjalną legitymację szkolną, musiałem się nauczyć po niemiecku, gdzie mieszkam: Gerichtstrasse einundachtzig, bo nas dzieciaków zatrzymywali Niemcy. A najgorszy był Niemiec tak zwany Złoty Ząbek. Jeżeli nie zabił człowieka raz dziennie, to powiedział, że nie może zjeść obiadu. To potwierdziła kiedyś kobieta na Chłodnej. Tam był most z małego getta do dużego. Ale jego złapali Powstańcy i prawdopodobnie 4 sierpnia był sąd polowy i na Grzybowskiej, gdzie była mleczarnia, rozstrzelali go.
Wynieśliśmy się z Leszna na Ogrodową. Ojciec jeszcze poszedł, pożegnał się z nami, bo brat, Głębocki Zygmunt, został ranny w głowę, dostał w czaszkę w [Wytwórni] Papierów Wartościowych. Jest książka: „Żołnierze Starówki” i on jest opisany. Trzynastego sierpnia u Bożego Jana zmarł i został pochowany. Nie znaleźliśmy go po wojnie, bo nie było trumien, nie było nic, [był pochowany] w prześcieradle podobno (nie byłem przy tym) i w kocu. Wszystkich Powstańców ze Starówki i z Woli przenieśli tam, gdzie na Woli jest ten grób Matki Polki, olbrzymia postać, Polka ma rozerwaną klatkę piersiową. Zawsze 1 sierpnia tam jest dużo ludzi.

  • Jak się panu żyło przed Powstaniem, w czasach okupacji?

Chodziłem do szkoły, z tym że nam nie pozwolono chodzić do szkoły, [która była] blisko. Niemcy powiedzieli, że tyfus w getcie panuje. Rzeczywiście może i panował, do środka nie wchodziłem. Chodziłem aż na Młynarską, przez zajezdnię, potem jest ulica Siedmiogrodzka, dużo szkół tam jest. Tam chodziliśmy. Jak Powstanie wybuchło 1 sierpnia, to byłem wtenczas na ulicy.

  • Pamięta pan 1 sierpnia?

Pamiętam doskonale. U nas był taki błąd… Leszno 81, to było RGO, potem vis-à-vis Święta Zofia na Żelaznej i trzeci punkt – „Szmidt”. Jak nasi atakowali z Żytniej Świętą Zofię, to Niemcy uciekali do szkoły, gdzie teraz jest prezydium gminy Warszawa Wola, róg Żelaznej i Solidarności (już przeżyłem Leszno po niemiecku i Świerczewski, jeszcze najrozmaitsze nazwy). Potem stamtąd musieliśmy uciekać, bo już Niemcy byli na Lesznie przy Wroniej i nam groziło, że rozstrzelają. Rzeczywiście rozstrzelali, na Chłodnej dużo trupów leżało. Na Chłodnej róg Żelaznej była „Nordwache“, żandarmeria niemiecka i bunkier tam był w razie obrony. W Powstanie mnie i kolegę, i jeszcze trzy kobiety Niemcy podprowadzili pod karabinami pod ten bunkier. Powstańcy przestali strzelać. Myśleliśmy, że dadzą ognia, ale jak doszliśmy… Długo ten bunkier był jeszcze po wojnie, były podłużne okienka do strzału. Niemcy tylko krzyknęli: Raus! My wszyscy na Chłodną, dalej nas popędzili (już bardzo obstawiona była Wolska) do kościoła Świętego Wojciecha. Znowu im uciekłem, miałem szczęście, ale rodzina, wszyscy prawie zginęli: ojciec, brat.

  • Widział się pan z nimi w czasie Powstania?

Tak. Ojca wywieźli do Mauthausen, gdzieś mam dokumenty, poszukiwałem ojca zaraz po wojnie. Trzeciego maja bodajże Mauthausen wyzwoli Amerykanie, a ojciec zginął 19 kwietnia czy coś, z głodu. Byłem w Mauthausen z córkami zobaczyć, świeczkę zapalić. Tak że niewesoło miałem w młodości.

  • Czy w Powstaniu był pan uzbrojony?

Nie. Tylko ojciec miał swój własny karabinek, który użył w Powstaniu. Między innymi dlatego musieliśmy uciekać, bo dowódca odcinka na Chłodnej (też pamiętam, albo 20 – vis-à-vis Waliców – albo 24) przyszedł w nocy i rozkazał, żeby wyjść, bo nasi chłopcy nie są w stanie się obronić. Od Kaczej dostały się dwa czołgi do getta i u nas już był klops, już całkowicie, dlatego się wycofali na Żelazną, do Domu Kolejarza. Nie wiem, czy tam teraz jest jeszcze olbrzymi kamień. Idąc do Alej Jerozolimskich, po lewej stronie, był olbrzymi kamień, tam było wydrukowane. Oddział od nas walczył między innymi na wodociągach i na poczcie. Dawniej poczta była od Chmielnej, Żelaznej i Alej Jerozolimskich. Była wysadzona potem w powietrze przez Niemców, tam też dużo chłopaków zginęło. Taki to życiorys.

  • Jak pan zapamiętał żołnierzy strony przeciwnej, Niemców?

Jednego tylko. Na Elektoralnej był, pytamy się, czy nas rozstrzelają w końcu, a on powiedział, że on jest Ślązok i gadał po śląsku. „To co będzie z nami?”. On mówi: „Nie wiem, bo pozabijali po drodze. Nie rozmawiaj już, bo oficer idzie” – żeby przestać rozmawiać. Wyprowadzili nas przez Elektoralną, Chłodną. Była olbrzymia barykada zrobiona przez Polaków, róg Białej i Chłodnej, koło kościoła Karola Boromeusza. Widziałem taki przypadek, że młody chłopak, starszy ode mnie, miał postrzeloną brodę i krew mu… Ranny był o prostu od odłamka czy od czegoś. Nie wytrzymał nerwowo i wskoczył w płomienie. Zginął na pewno.

  • Mówił pan, że pan widział trupy na Woli. Czy widział pan, jak oni byli zabijani, rzeź Woli?

Nie. Na Woli zabijali najwięcej. Jak nas pędzili Wolską, to w domu Kamińskiego tak zwanym (vis-à-vis cerkwi, fabrykant Kamiński, co rowery produkował) stało w bramie dwóch Niemców. Potem się dowiedziałem (bo pracowałem na Gizów, to jest na Woli), że jeszcze 5 i 6 sierpnia tam zabijali. A mnie za kołnierz tylko wziął. Jest park na Woli, Elekcyjna. Jak nas pędzili, to i futra były, i walizki, każdy wyrzucał, bo wiedział, że będzie zabity. Żandarm, co stał przy kapliczce, kazał mi, żebym podniósł jakieś damskie ciuchy, a ja machnąłem ręką, że po co mnie te ciuchy. A on mnie za kołnierz i do parku. Wszystkie kobiety, które szły, to zatrzymały się. Dobrze, że jedna umiała po niemiecku. Zaczęła rozmawiać z tym Niemcem i przetłumaczyła mi, mówi: „Przeproś tego pana, ukłoń się nisko, to cię puści”. A on już wprowadził nabój do lufy. Nie zdawałem sobie sprawy, że mogę zginąć, bo tyle się napatrzyłem na to wszystko. Uciekłem. Za Włochami był cmentarz po prawej stronie, jak drogą nas pędzili do Pruszkowa, Gołąbki się miejscowość nazywała. Widzę, że dużo ludzi zaczęło uciekać na ten cmentarz, a był nieduży, specjalnie jeździłem oglądać potem ten cmentarz, to dwieście na sto dwadzieścia metrów może. Zaczęli strzelać do ludzi, a ja wykorzystałem ten moment i w lewo.

  • W drugą stronę?

W drugą stronę. Udałem się na Ursus, z Ursusa do Grójca. Do Grójca to czterdzieści kilometrów, a nocami tylko szliśmy. Spotykało się dużo ludzi, dużo ludzi uciekło. W dzień wszystkich rozstrzeliwali od razu. Są groby, nawet tam tablice są. Uciekłem w Grójeckie, tam rodzina mojej matki była. Trochę pobyłem, potem stamtąd pod Radom, jak Studzianki. Brali nas, dzieciaków takich i dziewczyny też, do kopania rowów. Z jednej strony szosy byli Niemcy, po prawej stronie, a po lewej stronie ruscy. Nie mogłeś się wychylić ani tu, ani tam. Też zginęło tam ze wsi, z tego Pągowca i Siekluk, ze trzy osoby, młode, bo przeważnie młodzież łapali.
Potem wyzwolenie, 17 stycznia bodajże. Do Warszawy przyszliśmy na piechotę osiemdziesiąt kilometrów w dwa dni. Przez Okęcie można było przejść. Ale jeszcze w akademiku na [placu] Narutowicza bronili się Niemcy i na Dworcu Zachodnim się bronili. Ale już było polskie wojsko, nieduży oddział. Koło kościoła nas od tyłu przeprowadzili i poszliśmy obejrzeć nasz dom, Leszno 81. Pamiętam, na Żelaznej kobieta była zabita, druga kobieta, młoda dziewczyna, w koszu po węglu była zasztyletowana (to się dowiedziałem później, na Chłodnej róg Żelaznej). Przyszliśmy, wszystko wypalone. Dawaj na piechotę.
Ale co na tej wsi robić? Nic nie mieliśmy ze sobą. Dobrze, że me porwane kalesony dali, swojej roboty. A buty mi zrobił kuzyn pod Radomiem, drewniaki. Jak do Warszawy szedłem, cholera, jeden mi pękł od spodu i w piętę mnie ukąsił. Ale jakoś wróciliśmy, około 15 marca 1945 roku, do Warszawy, nie do naszego domu. Już matkę znalazłem, matkę i siostrę, bo one przyszły pod Radom. Mieszkanie matka zajęła, pokoik trzy na trzy, Chmielna 126. Tam mieszkaliśmy. Łóżko miałem pod oknem, musiałem przejść pod stołem na łóżko, a siostra z matką.

  • Czy w czasie Powstania dużo miał pan takich przypadków, że chciano pana zabić?

Najgorsze było tam, gdzie nas złapali na Elektoralnej. Ojciec poszedł na Starówkę, bo ciotka… Drugiego sierpnia pierwszy Powstaniec był śmiertelnie ranny, w książce „Żołnierze Starówki” jest opisany, pseudonim miał „Żbik”, jest tablica w muzeum. No i tak to wszystko się skończyło.

  • Czy ludność cywilna pomagała w czasie Powstania?

Oczywiście, każdy. Dobrze, że mieliśmy co jeść, dlatego że w pierwszych tych dniach przede wszystkim naszabrowałem z Hali Mirowskiej tego, co było tylko dla Niemców. To pierwsza Hala Mirowska, a ta od Marchlewskiego, to nie, to była normalna hala. Ale tam, pamiętam, nawet ogórków trochę skombinowałem, a całe jedzenie to miałem chlebak cukru w kostkę, bo tam było strasznie dużo cukru i ten cukier człowieka podtrzymywał.

  • Czy to było bardzo ryzykowne?

Było ryzykowne.

  • Bał się pan w czasie Powstania?

Jak nas prowadzili, jak przechodziliśmy z Włoch, poszliśmy przez Ursus, blisko Podkowy Leśnej przechodziliśmy, Niemcy na torach EKD nas złapali, cztery czy pięć osób. Niemcy byli podzieleni, jedni chcieli nas oddać żandarmom czy esesmanom, nie wiem, a drudzy zaczęli między sobą się sprzeczać. Machnęli ręką, tylko krzyknęli: Schnell!, żeby przeskoczyć przez tory, bo na torach co trzeci słup elektryczny to był Niemiec ustawiony. Bali się partyzantki, żeby nie wysadzić torów. Dzięki Bogu się udało.

  • Mógłby pan coś powiedzieć o życiu codziennym w czasie Powstania?

Ludzie z Woli przychodzili do nas, bo cała Wola, kto się [uratował], to przyszedł na Leszno, Ogrodową, Chłodną, żeby w piwnicy spać. My też w piwnicy na Ogrodowej spaliśmy, pamiętam. To było chyba 3 sierpnia albo któregoś, Rosjanie na Pradze zaczęli ostrzał i „katiusze”… Nawet nie wiedziałem, że są „katiusze”. Każdy się cieszył, że Rosjanie przyjdą na pomoc. W nocy tak było i rano, a potem ucichło. Z nami między innymi był ksiądz, który Kopii się nazywał, bo w RGO była kaplica za okupacji. On mówi: „Niedobrze, nie doszli do porozumienia”. Ale ja żaden polityk, chłopak piętnaście, szesnaście lat. Rzeczywiście, stanęli. Towarzysz Stalin nie pozwolił uderzyć i dwieście tysięcy zginęło. Na Chłodnej przed Skierniewicką (to nieraz w telewizji pokazują, grupę kobiet z tobołkami, mężczyźni w kapeluszach) szedłem, przy mnie Niemiec robił to zdjęcie. Tylko on stał po przeciwnej stronie, twarzą do Śródmieścia, a my szliśmy do kościoła.

  • Jak wyglądało życie religijne?

U nas było religijnie, było chyba tylko dwóch czy trzech, co nie bardzo wierzyło. Ten ksiądz był ze wschodu, z Mińska białoruskiego czy coś. Musiał uciekać przed Rosjanami. Ponieważ byłem ministrantem, dbałem o to, żeby były świece, żeby było kadzidło zawsze w porządku. Przyszedł do mnie w Powstanie, mówi: „Zbyszek, przeniesiemy hostię dalej”. Byłem cwaniaczek warszawski, wszystkie dziury znałem u nas i przeprowadziłem go przez Leszno, Żelazną. Poszedł na Ogrodową, do dawniejszego domu PPS-u, Dom Ludowy. Ten budynek stoi dalej. Po wojnie szukałem go, nie znalazłem. Nie wiadomo, czy zginął. Nawet w kurii warszawskiej jednego księdza prosiłem. Nie mieli takiego Kopii, przez dwa „i” na końcu.
  • Czy miał pan dostęp do podziemnej prasy, a może do radia?

Tak, „Biuletyn” rozprowadzaliśmy, przenosiliśmy nieraz nawet w bochenku chleba. Między innymi Heniek Pirosz, on w „Szarych Szeregach” był, dwa lata starszy ode mnie był, to kroili chleb, żeby potem złożyć, a papiery były w środku, że w razie wpadki, to chleb niósł.

  • Było radio?

Radio było tylko u najstarszego brata ojca, Józka. Stryj Józek. W 1942 roku ktoś go wykapował. Mieszkał na Senatorskiej 7 albo 9. Nad wejściem stoi lew. Tam przyszli Niemcy i go wzięli na Pawiak. Za tydzień przysłali pismo i jego ubranie, podali, że zmarł na udar, a jego zlikwidowali. W ogóle moją rodzinę to… Było sześciu braci, a jedna siostra. Pierwszy, Władek, w 1914 roku zginął. Nie znałem go. Potem wujek Józek. Potem wujek Stasiek był w 1939 roku przez kacapów za Bugiem złapany. Nie wrócił, bo był świadkiem, jak w obozach Rosjanie załatwiali polskie wojsko. Bał się wrócić. Jego córka Wanda przeżyła i mówiła, że tata wraca. A on napisał tylko, że od razu nie napisze, ale w każdym liście będą jakieś słowa, że był świadkiem, że go zlikwidują, jak tylko wróci. Tak było, to jest prawdą. Potem mój ojciec. Z Powstania rozeszliśmy się 4 czy 5 października, więcej się nie widzieliśmy. Dopiero jak go poszukiwałem przez Czerwony Krzyż, bo miałem akurat chody (kierowniczką Czerwonego Krzyża była moja wychowawczyni z gimnazjum, pani profesor Grabowska) i w ciągu tygodnia z Wiednia przyszło zawiadomienie, że zmarł 13 czy 19 kwietnia. Tylko to. Następny brat ojca, wuj Antoni, przeżył i umarł śmiercią naturalną. Najmłodszy, Stefan, w Pruszkowie go widzieli, powiedział: „Tu się urywam, trudno, zabiją, to zabiją”. Nie wrócił. Na pewno został gdzieś zastrzelony, jak uciekał z Pruszkowa. W Pruszkowie osobno kobiety brali i osobno mężczyzn. Tak że rodzinie mojej nie bardzo to wszystko wyszło.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania.

Najgorsze to było to, jak nas prowadzili pod bunkier do „Nordwache” na róg Żelaznej i Chłodnej. Paliła się cała Chłodna, kobietom włosy się tliły, a ja, pamiętam, tylko chusteczkę złapałem i oczy [zasłoniłem], bo nas piekło. Przez piekło musieliśmy przelecieć (może cztery domy, pięć) między Wronią a Żelazną, bo już Niemcy całkowicie podpalali.

  • A najmilsze wspomnienie z Powstania.

Najmilsze – że będzie wolność. Już chorągwie kobiety zaczęły szyć. Nie mieli materiału, pamiętam, pani Mielczarek maszynę miała, z czerwonej powłoki uszyły.

  • Co działo się z panem po wojnie? Pan wrócił do Warszawy?

Wróciłem do Warszawy. Nie chcieli mnie przyjąć do pracy do SPB, bo za młody. SPB to było Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane, Aleje Ujazdowskie 37. Chociaż mam osiemdziesiąt dwa lata, ale wszystkie daty [pamiętam]. „Przyjdź za dzień, przyjdź…” I tak. W końcu mówię… Nie mieliśmy żadnych dochodów, matka jeszcze nie pracowała, siostra starsza też nie pracowała. Potem matka zaczęła pracować w Świętej Zofii jako sprzątaczka. To ile mogła zarobić? Siostra zaczęła kończyć szkołę, bo miała tylko handlówkę za okupacji. Ojciec nie wrócił. Matka mówi: „Dzieci, sami musicie się jakoś ratować”. Siostra została lekarzem stomatologii, a ja chodziłem najpierw do gimnazjum dla młodocianych pracujących, Hoża 88. Wyrzucali nas z gimnazjum do wieczorowego, dlatego że byli Polacy oficerowie, którzy nie umieli mówić po polsku, tylko po rusku. Oni na gwałt przychodzili się uczyć. Ale my się naśmiewaliśmy. Powstało: „Nie matura, a chęć szczera zrobi oficera”. Wyrzucali nas z tej szkoły. To do Batorego, potem gdzieś na Rakowieckiej, na Polnej, wszędzie nas wyrzucali. Aż w końcu jeden mądry dyrektor mówi: „Napiszcie podanie, żeby szkołę dla was otworzyli”. List był zaadresowany: Centralny Związek Szkół Średnich i Zawodowych, Bracka 18/20. I nam otworzyli. Skończyłem gimnazjum. Co robić? Do Wawelberga, Andrzeja Boboli 14. To była wieczorowa inżynierska szkoła, to było prywatne kiedyś, a potem upaństwowili i zrobili wieczorową szkołę inżynierską. Poniżej Wawelberga było Prywatne Liceum Mechaniczne i Elektrotechniczne Andrzeja Boboli. Wszyscy wykładowcy byli ci sami, co wykładali u Wawelberga, na SGGW, na WSH. Skończyłem, [dostałem] dyplom technika mechanika. Pracowałem w spółdzielni, mając dwadzieścia trzy lata, byłem prezesem spółdzielni, nie należąc do partii. A potem mnie zdenerwowali, bo podstawiali mi personalną Żydówkę. Podziękowałem, otworzyłem sobie warsztat i dobrze wyszedłem na tym, chociaż nazywali mnie kułak. Jeszcze najrozmaitsze rzeczy były wymyślane.

  • Czy miał pan problemy w związku z tym, że należał pan do Narodowych Sił Zbrojnych?

Miałem. Dlatego otworzyłem sobie warsztat, najpierw na Woli, na Ordona 14, potem wynajmowałem na naszej ulicy pod czwartym. Był wolny plac, parę złotych było. Najpierw pobudowałem warsztat. W Zielonce mieszkaliśmy, w takim domu, co z trzciny był zrobiony górników, pięćdziesiąty pierwszy w kraju. Ten dom kosztował 29750, cały dom. Trzy pokoje z kuchnią. Ciepły był niesamowicie. Były ramy z drzewa. W Zielonce postawiłem, na ile mnie było stać. Ożeniłem się w międzyczasie i się wybudowało. A moja bidna matka… Jak kończyłem, przywiozłem kiedyś matkę, a matka w samochodzie została i mówi: „Synu, mówisz prawdę? To wszystko twoje?”. − „Tak mamo”. Nie przepiłem, chociaż lubiłem sobie wypić.

  • Co dało panu Powstanie? Jak pan to teraz ocenia, z perspektywy czasu?

Straciłem ojca, straciłem bliskich, Zygmunta. Chłopak najgorzej się męczył, pośmiertnie dostał jakiś krzyż. Odnalazłem pielęgniarkę, która była przy jego śmierci, i ona wszystko powiedziała, jak to było. Męczył się chłopak strasznie, podobno dwa tygodnie, aż mózg zropiał i dopiero umarł, skonał.

  • Czy chciałby pan jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania?

Nie. Już zaciera się to wszystko. Co mogę powiedzieć? Podzielone są zdania, jedni mówią, że niepotrzebne, drudzy – potrzebnie. To polityka, to już nie my.



Warszawa, 14 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek
Zbigniew Głębowski Pseudonim: „Zbyszek” Stopień: strzelec, służby pomocnicze, zaopatrzenie dla oddziału Formacja: Narodowe Siły Zbrojne Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter