Zbigniew Gomuluch „Siwy”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Gomuluch Zbigniew.

  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku?

Chodziłem do szkoły podstawowej numer 133 na Kolektorską.

  • Do jakich pan klas chodził?

Do wojny, do 1939 roku, chyba pięć lat. Może piątą skończyłem, już nie pamiętam.

  • Jaki wpływ wywarła na pana wychowanie rodzina?

Siedziałem przy matce, przy ojcu cały czas, całą okupację byłem w domu, nigdzie więcej. Z mamą chodziłem na szmugiel w czasie okupacji. Chodziło się przez Rzeszę, przekraczało się granicę i wracało się z jedzeniem, jak Niemcy nie zabrali po drodze. Nie da się opowiedzieć o tym, różnie było. Przez Narew trzeba było przepływać, tam już Rzesza była. Do Chotomowa tylko się dojeżdżało pociągiem, a resztę już trzeba było pieszo iść. W 1939 roku wojna, to siedziałem na Żoliborzu. Przelatywałem, w szklanym bloku mnie trochę przysypały pociski, jak walnęły po przeciwnej stronie. Tam bardzo dużo ludzi pozabijało, bo pocisk się rozerwał wewnątrz, przysypało wejście. Jakąś dziurą, pamiętam, wyskoczyłem i uciekłem torami tramwajowymi, z powrotem na Marymont uciekałem, do domu. No i koniec. Tak się działo. W okupację się siedziało, tatuś też.

  • Czym się pan zajmował w czasach okupacji?

W czasie okupacji się niczym nie zajmowałem. Z matką chodziłem na szmugiel. Matka wywiozła mnie kiedyś na wieś, siedziałem na wsi jakiś czas, w jakimś gospodarstwie. Pamiętam – jeść dawali, żywili mnie tam trochę. Tak że w okupację nic nie działałem.

  • Czy uczestniczył pan w konspiracji w czasie okupacji?

W czasie okupacji nigdzie nie uczęszczałem. Jaka to konspiracja? Z chłopakami żeśmy poszli pod kasztany, oni pistolet zdobyli, dorabiali do niego amunicję, strzelali. Kiedyś Niemca rozbroili i zabrali mu jakoś pistolet, ale czy brała [w tym] udział jakaś organizacja? Nie. Ten, tamten, znajomy po sąsiedzku. Nie można powiedzieć, że to była organizacja. Oni do organizacji się nie nadawali, to byli trochę, jak to mówią dzisiaj, chuligani, rozrabiaki.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Miałem brata na Mokotowie, jeździłem nieczęsto, ale kiedy potrzeba było. Mama mnie wysyłała do brata (bo brat w Śródmieściu, na placu Napoleona handlował trochę walutą, trochę złotem, miał nawet swój jubilerski sklep) po zasiłek, parę złotych. Wracając od niego z Bukowińskiej, z Mokotowa, już przy Zajączka [zastała] mnie [strzelanina]… Zaczęli ludzie krzyczeć (zamieszanie było), żeby uciekać, bo Niemcy z Dworca Gdańskiego strzelają, zabijają wszystkich po kolei. Jakoś tak krzyczeli. Uciekłem w kierunku Marymontu i obijałem się przy rodzicach.
Był Zbyszek Trandziak, mój imiennik, miał chyba pseudonim „Klapa”, nie pamiętam dokładnie. W czasie okupacji mi dał „siódemkę”, wręczył mi pistolet. Jak trzeba było strzelić, to trzeba było mieć agrafkę, specjalny drucik, żeby łuskę wyrzucić. Mało tego używałem.
Była historia ciekawa. Mój szwagier, mojej siostry mąż… Teraz stulecie obchodziła, we Wrocławiu mieszka. Dwoje dzieci mieli, w 1939 roku [wsiedli] na rowery i uciekli na wschód. On był aktywnym „pepeesiakiem”. Jego syn był rok młodszy ode mnie. Jeszcze przed 1939 rokiem nas wcisnął do PPS, do czerwonych harcerzy. Ale byłem ze dwa razy może z nim na jakimś, dzisiaj można nazwać, spotkaniu. To nie było spotkanie, to była zabawa dla młodych chłopaków. Ten szwagier w czasie okupacji, jak wojna wybuchła z Niemcami, to widocznie popadł do niewoli. Dowiedziałem się, że dowódca ukraińskiej czy jakiejś armii, poddał się Niemcom i przeszli na stronę niemiecką. Ta armia to sto tysięcy ludzi podobno, nie znam dokładnie. On później uciekł z tej niewoli do niemieckiej niewoli, gdzieś się zaplątał i podobno pracował u jakiegoś chłopa koło Wilna. Stamtąd dostał się… Pamiętam, mówię: „Jakżeś ty, szwagier, przyjechał?”. On mówi, że tym szmelcem, co to mieli na pociągach, dobrnął do Warszawy. Tu on miał matkę, rodzinę na Łomiańskiej, jego brat i siostra mieszkali tam z matką, on do nich dołączył. Oczywiście brat pracował, a on – nie wiem. On prawdopodobnie, tak później się zorientowałem, włączył się w jakieś organizacje, coś organizowali. Doszło do tego, że mój szwagier zajął się wyprowadzaniem Żydów z getta. Jego kolega, przyjaciel z PPS, to był Jagodziński, był jeszcze jeden, a na Marymoncie, na mojej ulicy na rogu, mieszkał Pikulski, główny „pepeesiak” stary. Czasami mnie wysyłał, wołał mnie, dawał mnie kartkę, mówi: „Leć, powiadom tego czy tamtego, dasz mu tę kartkę”. To tak zwane grypsy. Dzisiaj to rozumiem zupełnie inaczej, że byłem przydatny do przenoszenia i łączenia, ostrzegania ich. Okazuje się, że mego szwagra (później się od Pikulskiego dowiedziałem) jakiś garbus z Powązek oskarżył o przechowanie Żydów. Faktycznie, u niego w tym domu, kiedy Niemcy przyszli zajęcie robić i aresztować go, to było podobno dwóch Żydów i Żydówka. Byli z bronią, ze wszystkim. Ten dom mieli wysadzić, ludzi wyrzucić, a ich wszystkich wysadzić w powietrze. Jakoś do tego nie doszło, wyprowadzili jego matkę i zabili pod ścianą, zastrzelili ją, a ich wyprowadzili wszystkich, w samochód, wywieźli na gestapo. W każdym bądź razie mój szwagier i brat, i siostra siedzieli w Oświęcimiu. Przeżyli podobno, nie wiem, bo tego nie mogłem ustalić dokładnie. Przeżyli Oświęcim, a na wyzwolenie objedli się za bardzo czymś i brat umarł. Nie wiem, czy ich dobili, czy oni umarli, w każdym razie nie żyją. Nie było nigdzie pochówku, nie było śladu. Moja siostra nie wróciła z Rosji, została tam, dwoje dzieci Rosjanie przesyłali gdzieś dalej od frontu i siostra za nimi pojechała. Tak że siostra była do 1947 roku w Rosji, na Syberii i na Kaukazie. W 1947 roku wróciła. Zamieszkała we Wrocławiu i we Wrocławiu siedzi po dziś dzień. Syn bardzo wcześnie umarł na atak serca, za biurkiem padł, pięćdziesiąt parę lat miał, młody chłopak jeszcze. Siostrzenica żyje. Byłem na uroczystości w maju we Wrocławiu, sto lat siostra akurat przeżyła. Były prawnuki, wnuki.

  • Wspaniały wiek.

Tak.

  • Co się stało z panem w czasie Powstania?

W czasie Powstania dali mnie na plac Lelewela. Wysłali nas dwóch, trzech: „Idźcie, popatrzcie z tamtej strony, czy Niemcy nie podchodzą. Jeszcze trzeba donieść w tamten koniec…”. Dali trochę amunicji i podrzuciło się chłopakom. Wyzwalali olejarnię, strzelanina, chłopcy podobno wypędzili Niemców. Drudzy z kolei mówili, że olej częściowo może być zatruty przez Niemców, więc nie ruszajcie, ale już nie mogłem do tego ani dojść, ani powiedzieć.
Był Antek, już dzisiaj nie pamiętam jego nazwiska, był dowódcą całego odcinka na Żoliborzu. Później Fotek przyszedł, podobno ze Starówki. Na Żoliborzu siedzieli Kliszko, inni dostojnicy. Pamiętam tylko jeszcze, śmieszne było, że psa mieli, Bernarda. Chłopaki starsze tego psa zabili, obrobili i sprzedali to za cielęcinę, zjedli to jako cielęcinę.
Jak na Wieniawskiego pocisk się rozerwał, to dostałem odłamkiem, ranny zostałem. Później przeszliśmy pomału, bo na Marymoncie zrobili „ukraińcy” straszną masakrę. Wtedy nazabijali ludzi pełno. Wiem, że jednego z dowódców Kowalszczaki, co brali udział (oni kiedyś ryby łowili na Wiśle, mieli zezwolenie), łódką przewozili na drugą stronę, na Pragę. Później, po tym, on był tutaj „chadziajem”, całym gospodarzem. Tak że w Powstaniu to może dwa razy strzelałem, nie wiem. Z daleka widziałem Niemców. Żadnych morderstw nie widziałem, widziałem zabitych, ale żeby widzieć, że mordują, to tego nie spotkałem, nie widziałem, tak że trudno mi powiedzieć coś na ten temat.
  • Był pan uzbrojony?

Miałem później automat, sten. Nie wiem, jak to nazywają. Miałem go jakiś czas. Później, jak żeśmy już uciekali wszyscy, to było zamieszanie. Nie wiadomo, czy się kryć, każdy się gdzieś chował. Po piwnicach żeśmy się chowali. Już mówili o kapitulacji, już takie pogłoski chodziły. Jeszcze chcieli akowcy (tak mówił nasz przywódca, opiekun) nam dać legitymacje akowskie, bo Niemcy wszystkich z Armii Ludowej rozstrzeliwali, zabijali. Ale tamten mówi: „Nie będziemy brać, bo już jest sprawa załatwiona, idziemy do obozu”. Zabrali nas wszystkich później z Mickiewicza do Pruszkowa, z Pruszkowa – pociągi. W Pruszkowie spotkałem swoją nauczycielkę polskiego, wychowawczynię. Dałem jej bochenek chleba, bo miałem skombinowane dwa. Ona z dwojgiem dziećmi była. Nie wiem, gdzie ją wysłali.
Pojechałem do Niemiec i w Niemczech pracowałem w cukrowni. Worek (to chyba stukilowe worki cukru) na berlinki kazali ładować. Elektryczna drabinka podstawiona, worki na drabinkę, pod drabinkę trzeba było się podstawić. Worek spadał na plecy i trzeba było zanieść. Od tego się zaczęło, że mnie podstawili pod drabinkę, jak worek spadł na mnie, to mnie przygniótł. Gdzieżbym taki worek udźwignął? Absolutnie, jeszcze słaby byłem. Dostałem chyba ze dwa kopy od Niemca, wyrzucił mnie. Niemiec zabrał mnie do magazynu. Byłem w magazynie. Stempel jak pół stołu, wielki, drewniany i worki stemplowałem. Ruskich siedziało też tam paręset, byli Francuzi, Anglicy, z Serbii, różna nacja była i nas Polaków było siedmiuset. Pamiętam, żeśmy spali w olbrzymim budynku. Po pół koca dawał. Nie dawali po całym, po pół Niemiec rozdawał nam do spania. Trudno było spać pod tym wszystkim, bo tam kiedyś pełno ruskich jeńców spało i trudno było wytrzymać, bo była taka sytuacja, że rano, jak się wstało, to było się w kropkach od pluskiew. Spadały pluskwy, jadły ludzi. Dwieście pięćdziesiąt gram chleba na dobę, zupy pochlipajki dostało się i koniec, do roboty. Każdy miał jakąś robotę, gonili. Stamtąd mnie zabrali do kamieniołomów. Wywieźli nas siedemnastu. Niemiec mówi, że jesteśmy bandyci warszawscy, do kamieniołomów nas przekazał. Tam z ruskimi żeśmy siedzieli. Ruskich było bardzo dużo, podobno około dwóch tysięcy. Wagony podstawiali o siódmej rano, musieliśmy już być przy wagonach. Łopaty, kilofy i kamienie wszystkie trzeba było ładować na wagony. Niemcy stali, jak który nie chciał robić, [dostawał lanie]… Pamiętam, że taki Stasiek (spotkałem go po wojnie, po wyzwoleniu, on w sądzie pracował, nie wiem, co tam robił) dostał baty, pałą dostał od Niemca, parę pał mu wlał.
Później stamtąd nas wywieźli kilkunastu do majątku Goeringa. W tym majątku mnie wyzwolili 1 maja ruskie. Było zamieszanie. Niemców najsampierw wpadało pełno. Przysłali dziewczynki młode, ładne, dorosłe panieneczki, ich było chyba ze trzydzieści. Nas wypędzili z baraku, od łazienki, myjni, a one do tej myjni były wpuszczone i myły się wszystkie te dziewczyny. Nad ranem chyba albo w nocy je zabrali i popędzili. Nas wartownicy jeszcze pilnowali, a jak się widno zrobiło 1 maja, to wartownicy rzucili karabiny i uciekli. Myśmy zostali.
Chłopcy mówią: „To idziem”. Tam i z Łodzi byli, i różni. Poszliśmy zaraz na stację, gdzie krowy były, mleka, śmietany żeśmy nabrali sobie, żeśmy pojedli i tak pomału jakoś… Ubrania nie miałem, rozleciało mi się wszystko. Jeden człowiek mi pomógł w cukrowni. Z tych worków (takie jak pocztowe) lnianych skroił i uszył mi ręcznie spodnie. W tych spodniach w Lamsdorfie byłem, cośmy robili na drogach, wózki na szynkach żeśmy pchali. Ładowało się ziemię, rozsypywało się i tak dalej. Tam dostawaliśmy jedzenie, nie zapomnę, z brukselki, która na okrągło była obiadem, zupa z brukselki. Zdobyłem ubranie jakieś, nie było już Niemców, pouciekało wszystko. Poszliśmy gdzieś, ruski nas zaprowadził, pamiętam, do jakiegoś budynku. Tam Niemiec (był chyba lekarzem weterynarii, bo go widziałem parę razy, w majątku się kręcił) zastrzelił dwoje dzieci i żonę, i sam się zastrzelił. Stamtąd chyba wziąłem sobie marynarkę, spodnie jakieś, przebrałem się. Wreszcie zrzuciłem te wszystkie ciuchy. Drugi chłopak przyniósł mi dwie koszule. Pomału zbieraliśmy się, jedziemy do domu. Na rowery i kawałek do szosy (bo niedaleko było od szosy głównej), pojechaliśmy. Później konia, furmankę żeśmy zdobyli, żeśmy się zapakowali, jechaliśmy. Zabrali nam tego konia, to żeśmy drugiego złapali i drugiego żeśmy wzięli. Później zabrali, to żeśmy szli część pieszo. Ruskie nas coraz sprawdzali albo po drodze, wojsko ruskie, ale nas nie zatrzymywali specjalnie nigdzie. Pozabierali nam, bo każdy coś sobie znalazł, niósł z sobą. To później ruskie: A, to nielzia. A zabrać nam to wolno. Z jedną teczką wróciłem do domu, miałem brudne koszule, chyba dwie, jedną koszulę amerykańską, wojskową, dostałem. Spodnie chyba jakieś miałem jeszcze i koniec. W Bydgoszczy ostatnią walizkę mi ruski zabrał spod głowy, powiedział: Czemadan nie twój. Koniec. Znałem ruski język wtedy już trochę i niemiecki.
Wróciłem 25 maja. Odnalazłem rodziców. Pracowałem, najsampierw kościół Świętej Anny kryłem dachem, pomagałem, u blacharza pracowałem. Ale musiałem iść do szkoły, człowiek nie miał szkoły. Matka mówi: „Do szkoły”. A w domu spać nie było pod czym, nie było lekko. Jechało się na zachód, żeby skombinować coś na spanie.

  • Jak pan spogląda teraz, z perspektywy czasu, to jakie jest dla pana najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze wspomnienie to jest to, że ktoś próbował, nie wiem, co zrobić. Dzisiaj zupełnie inaczej to rozumiem. Wtedy nie wiedziałem o tym i nie mogłem tego zrozumieć, w ogóle nie docierała do mnie taka historia. Ale dziś, patrząc z perspektywy, to naprawdę trzeba było zrobić zastrzeżenia, że sami się wyzwolimy, że wyzwolimy Warszawę, że nie potrzebujemy pomocy ruskich. Oni stali tuż pod Wisłą, tego nie można było zrozumieć. Pamiętam, jak z armii Berlinga przysłali nam pomoc, żołnierzy. Zrobili przeprawę przez Wisłę podobno, to ich na płycie czerniakowskiej wytłukli sporo. Miałem później kolegów, nawiązałem w ZBoWiD-zie kontakty, to opowiadali, wiedzieli już, o co chodzi, na czym to polegało. Zniszczyli całe Stare Miasto, Warszawę tak zniszczyli, że coś niesamowitego. W czasie Powstania miałem jeszcze taki wypadek. Nie pamiętam, czy to Kramziak, czy Kowalszczak z tych chłopaków, co żeśmy razem latali. Były PIAT-y, może nie PIAT-y (już nie pamiętam, jak to się nazywa), jak gdyby małe czołgi. To było ładowane trotylem i za pomocą podłączonego kabla elektrycznego kierowane było na budynek. Jak dochodził do budynku, uderzał, w proch się sypał cały budynek. Pamiętam, jak szedł PIAT [właściwie „goliat”], Kowalszczak czy któryś, nie wiem, który, nie pamiętam już, przeciął kabel. Mówi: „Tnij”. Jak zaczęli strzelać, to mało go nie zabili, mało go nie trafili. A on przeciął kabel i ten PIAT stanął, koniec. Na Mickiewicza olbrzymi dom uratował. No to tyle, takie o… A tak to, cóż to.

  • Czy pomagała panom ludność cywilna?

Ile tylko można było, dawali nam coś jeść, jak ktoś mógł, dał. Niektórzy opatrunki przynosili, mieli skądś. Jakoś ludzie niektórzy wspomagali. A jedzenie – ktoś miał dojście, to złapał i zjadał, bo przecież dzielić się nie było czym. Jak dostałem swoją pajdkę, to koniec, zjadłem. Poszło się do ogórka, pomidora się złapało, jakiegoś warzywa trochę się zjadło, ogórka. Owoce, na Marymoncie było sporo tych drzew owocowych, to jeszcze można było coś pojeść.
Ojca spotkałem w Pruszkowie. Załatwione było tak, że jakoś dogadałem się z „ukraińcem” z wartowników (w Pruszkowie pilnowali), prosiłem go, żeby ojca puścił na Gubernię. Stary ojciec, strasznie źle wyglądał, strasznie był mizerny. Puścił ojca na drugą turę, bo były podzielone grupy, jednych na Gubernię wysyłali, inni w głąb Niemiec, inni znowu gdzieś na inne trasy. W każdym razie ojciec był gdzieś w Polsce u gospodarza. Tam chorował jakiś czas podobno, ale przeżył, wrócił do domu, matkę znalazł. Na Tucholskiej mieszkali ostatnio. Dom spalony, wszystko zniszczone było, nie było do czego wracać.
Po wojnie, po kościele Świętej Anny, załatwili mi pracę w Polskiej Misji Wojskowej, kiedyś to była Polska Misja Repatriacyjna. Dobra praca, byłem tam łącznikiem, do szkoły mnie wysłali. Chodziłem do szkoły, kończyłem powszechniak. Rozwiązywali tę misję, przejęli na wojskową. Szukałem innej pracy, chciałem być kierowcą. Wreszcie mówię: „Pójdę gdzieś na kierowcę”. A Konopka, pułkownik czy major, już nie pamiętam, szef mówi: „Nigdzie nie pójdziesz, skieruję cię do prac, tam będziesz się uczył i będziesz pracował”. − „Dobrze”. Dał mi skierowanie, dużą kopertę zalakowaną, moje dokumenty tam wsadził i karteczkę: „Idź”. Pojechałem, oddałem szefowi. Powiedział: „W porządku, proszę ankietę wypełnić”. Nie wiedziałem, jak ją dobrze wypełnić. Jakoś wypełniłem, pomogli mi i zatrudnili mnie. Pepeszę mi dali i na wartownika. To było bardzo krótko i wysłali mnie do szkoły do Legionowa. Z Legionowa później wysłali mnie do Szczytna. W Legionowie byłem pół roku, później byłem w Szczytnie. Byłem w milicji. W milicji w Szczytnie chyba byłem rok, nie pamiętam już dokładnie. Później pracowałem w Warszawie. Wreszcie poszedłem sam, zapisałem się, zrobiłem zaocznie, trzy języki zaliczyłem. Dostałem legitymację, uprawnienia pilotów międzynarodowych. Wycieczki prowadzałem, miałem kilka takich wycieczek, niezależnie od pracy. Tak już zostało. Pracowałem w „Polmozbycie”. Nie chciałem pracować w milicji, zwolniłem się na własną prośbę, bo to głupiego robota, z kieszonkowcami, z prostytutkami. Głupia taka robota, to nie było nic ciekawego. Nie lubiłem chodzić gdzieś, niuchać. Poszedłem do „Polmozbytu”. Kiedyś nazywał się inaczej, już nie pamiętam, w każdym razie z motoryzacją związane. Byłem na placu Teatralnym, był komis początkowo nawet i sklep z artykułami motoryzacyjnymi, błotniki, różne rzeczy. Później powstał sklep, części „Warszawy” i motoru ruskiego, „Wiatki” prowadziliśmy. W „Polmozbycie” zostałem, pracowałem tam chyba ze dwadzieścia lat. Kiedyś przesłali mnie na Stalingradzką. „Wołgami” handlowałem. Jaki to był handel? Kto miał talon, przyjeżdżał z talonem, miał pismo, trzeba było wystawiać mu samochód na myjnię, zrobili mycie chłopcy, przygotować, kluczyki wręczyć. „Dziękuje, do widzenia” i już. To był taki handel. Wróciłem później do sklepu. Prowadziłem stację obsługi „Łady”. Jak wybudowali tę stację, to do końca prowadziłem.

  • Czy w Powstaniu miał pan dostęp do prasy podziemnej, może jakieś ulotki?

Nie, nie było specjalnie. Jakieś ulotki mieli, ale to trudno mi coś powiedzieć. Nie dostałem nic, nie czytałem.

  • Chciałby pan coś jeszcze powiedzieć na temat Powstania?

Trupów było… Donosili niektórzy historie, że coś się działo na Starym Mieście czy w okolicy Starego Miasta. Różne tragedie opowiadali, że Niemcy strzelali, mordowali. Słyszałem (ale nie widziałem), jak „ukraińcy” zajęli na koniach [Wyścigach] część Służewca, to tam podobno kobiety mordowali strasznie (ale czy to prawda, to nie wiem), że wiązali kobietę za nogi: jedną do jednego konia, drugą do drugiego i rozrywali. Trudno mi powiedzieć, czy to jest prawda. Takie były plotki.
Jeszcze wrócę do tego, że w czasie okupacji pełno Żydów mieszkało wokół nas. Pamiętam, Kwaśniewski miał sklep, był Dawid od Kwaśniewskiego, później Lucek od Rosenbauma. Oni w czasie okupacji się ukrywali, zanim ich wszystkich zebrali do getta. Jak koledzy (bo to w naszym wieku mniej więcej) znaliśmy się, razem w piłkę żeśmy grali na Marymoncie. Czasami zaniosło się im jakąś pajdkę, jeden spał nad Wisłą stale, drugi też się ukrywał. Jak ktoś jedzenie wywalał, to oni zbierali to, jedli. To byli głodne ludzie, to naprawdę było nieszczęście. W Powstanie już nie spotkałem nikogo z nich. W Powstanie to tylko naszych. Mazurkiewicz był sprytny, to był operator. Był starszy ode mnie o jakieś dwa lata, rozrabiał, latał z karabinem, z pistoletem. W czasie Powstania też był taki żywy, wołał mnie: „Chodź, Zbyszek, idziemy na linię!”. − „Nie mam z czym iść, po co pójdę?”. Jeszcze dobrze nie umiałem walić, co będę… Podobno po wyzwoleniu (wracaliśmy do domu z tej części, co Anglicy zabrali pod panowanie czy Amerykanie, spotkaliśmy ludzi też drodze, opowiadali, że Mazurkiewicza spotkali) on pojechał na pierwszy transport do Francji. Tam się tworzyła armia, oni jeździli na jakąś operację wojenną. W każdym razie był tam. Podobno został we Francji, dosłużył się [stopnia] oficerskiego. Ja już dałem sobie spokój, już pragnąłem żyć spokojnie.
W Powstanie [właściwie w czasie okupacji] dostałem dobre baty od Niemców. Na szmuglu z mamą, jak mnie złapali kiedyś, to mnie tak nawalił Niemiec, że matka w ryk. Krzyczała, aż jej ząb wybił, tak ją uderzył w twarz. Matka chciała mnie uratować, on by ją zabił, kopał mnie. Okupacja to była tragedia.

  • Może pan pamięta jakieś miłe wydarzenia z Powstania?

Miłosnych spraw nie było, nie spotkałem. Nie miałem takich okoliczności, żeby widzieć takie sprawy. Każdy [zachowywał się] spokojnie, uszy stulił, chował się, aby dzień za dniem przeleciał. Czy to było słuszne? Nie wiem. Jak by poczekali, ruskie by może natarli. Jak dzisiaj to rozumiem, to podobno Stalin nie chciał, powiedział: „Chcecie się wyzwolić, to się wyzwólcie. Armia Andersa żąda, żeby Polacy zajęli to terytorium. Sami przyjdziecie, będziecie rządzić”. Ale czy tak mogło być, nie wiem. Stalin to był drugi Hitler, to był drugi łobuz. Jeździłem po wojnie do Rosji kilka razy, byłem w Tbilisi, [niezrozumiałe], w Soczi, w Jałcie dwa razy, w Smoleńsku, w Kijowie byłem ze trzy razy, w Leningradzie. W Leningradzie miałem znajomości, tak dobre kontakty nawiązane z ludźmi, że to aż nie do uwierzenia. Tam mnie zawieźli na taki cichy cmentarz, który był nieoficjalnie, żeby tradycji nie dotrzymywać. Tam leżało kilka tysięcy ruskich. Stalin kazał ich wytłuc i wszystkich tam pochowali. Z jakiej racji, po co, nie było wiadomo. Takie rzeczy słyszałem, ale mnie to nie interesowało. Pojechałem zwiedzić, handlować trochę. Zawsze się przywiozło coś, warto było. Prowadziłem ruską markę samochodów, Ładę. Z ruskimi miałem do czynienia, przychodzili do mnie, zaopatrując mnie, żeby mi zaopatrzenie dobre szło, żeby handlować. Jak w stanie wojennym u nas był tylko ocet w sklepach, to ruski mi przyniósł a to pół skrzynki jajek, a to ze trzy, cztery butelki wódki, a to papierosów ze cztery kartony. Miałem kogo obdzielić, jeszcze sam miałem co palić.
Z Powstania już wielu rzeczy nie pamiętam, tym bardziej że nie angażowałem się specjalnie. Byłem wystraszony w czasie Powstania, tym bardziej że mnie od rodziców odizolowali. Jak pojechałem do Niemiec, to nie myślałem, że w ogóle wrócę. W obozie, w kamieniołomach, to wszy mało mnie nie zjadły. Nie można było przeżyć tego wszystkiego, a jeszcze człowiek głodny. Ale byli ludzie, co jakoś jeszcze… Ale nic nie mogli zdobyć, nie mogli nic zakombinować, bo nikt nie dostał nic, prócz miski zupy czy manierki, puszki. Zależy, co kto miał, skombinował sobie.




Warszawa, 14 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek
Zbigniew Gomuluch Pseudonim: „Siwy” Stopień: szeregowy, Armia Ludowa Formacja: łącznik Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter