Zbigniew Jan Łukowiecki „Dirk”

Archiwum Historii Mówionej

  • Czy był pan uzbrojony w czasie Powstania?

Nie dotarłem, żeby otrzymać broń. Dostałem dopiero przy ulicy Żelaznej, kiedy jeden z członków drużyny Zdunina opuścił niechcący stena na ziemię. Porucznik się wtedy rozgniewał, bo padło kilka strzałów i kazał mi oddać pistolet. To była moja pierwsza broń.

  • Pamięta pan, kiedy to było?

To było pierwszego sierpnia, czyli na początku. Zajęliśmy budynek na rogu Żelaznej, potem pocztę i tam już mieliśmy broń, ale nie swoją. Przy poczcie czuwało się na trzy zmiany ośmiogodzinne. Ci, którzy byli w pierwszej linii mieli broń, a ci w tyle nie mieli. Potem następowała zamiana. Nie było jej przecież wystarczająco dużo. Jedyną broń dostaliśmy, kiedy w pobliżu Poczty był desant i polskie samoloty pod koniec Powstania zrzucały broń ze spadochronami. Tam były steny. Naszą słabością był właśnie broni. Była jedna na trzy osoby i ten, który spał to nie miał, bo oddawał temu, który był na czujce.

  • Jak wyglądał pana mundur? Jak pan był ubrany?

Mundur stanowiła tylko opaska biało-czerwona. Byłem w cywilnym ubraniu, miałem jeszcze czapkę, którą znaleźli mi cywile i wojskowego orła białego na czapce. Dali mi też płaszcz Policji Polskiej.

  • Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania?

Podczas Powstania w nocy czuwaliśmy, a dzień cały spędzaliśmy pod oknami. Przed oknami poczty na przykład byliśmy zaatakowani przez Ukraińców. Musieliśmy się bronić. Ci, którzy mieli broń - strzelali, drudzy rzucali granaty. Czasem czuwanie było bardzo nieprzyjemne. Raz jeden byłem na posterunku przy Alejach Jerozolimskich na parterze i niestety przed oknami, które były otwarte i zasłonięte workami z piaskiem, leżał zastrzelony Powstaniec. To trwało trzy dni, zapach był do zniesienia. Przez okno wyrzucaliśmy piasek, żeby go zasypać. Zrobiłem natarcie do Domu Towarowego, który był naprzeciwko poczty. Zawiesiliśmy tam sztandar Polski. Raz byliśmy zaatakowani przez pociąg niemiecki, który jechał pod mostem w kierunku Dworca Zachodniego. Z niego strzelali do nas. Jak już przejechali, to na szczęście miałem pociski piata. Piat to była broń, którą się strzelało w kierunku czołgów, tylko nie umieliśmy tego używać. Przyłączyłem granat do pocisku piata, zrzuciłem przez okno na pociąg i dwa wagony wykoleiły się dwieście metrów dalej, mniej więcej naprzeciwko Domu Turystycznego.

  • Jak było z żywnością?

Z żywnością było trudno. Z początku, jak byłem dowódcą drużyny, zrobiliśmy wypad do browaru Haberbuscha i tam znaleźliśmy worki z jęczmieniem. Przynieśliśmy je na do nas, na Pocztę. W pobliżu był piekarz, który zrobił nam mąkę. Raz nawet zjedliśmy młodego źrebaka, którego trzymaliśmy za ołtarzem, w kaplicy urządzonej w podziemiu poczty.Po Powstaniu, podczas gdy byłem już w niemieckim obozie jenieckim, w Lamsdorfie, mój ojciec, który był w Krakowie i pracował w Radzie Głównej Opiekuńczej wyjechał jako zastępca reprezentanta Rządu Polskiego. Wyjechał na Wschód, w kierunku Przemyśla, żeby zorganizować siły na przebicie Rosjan, którzy nacierali. Tam został niestety zastrzelony i jego współpracownicy zostawili go na plebani we wsi Cichej. Od tego czasu nie znaleźliśmy śladu.

  • Jak pan się o tym dowiedział?

Dowiedziałem się o tym jak byłem w Belgii rok później.Wcześniej matka podpisywała swoje listy „Rodzice”, żebym nie wiedział, że straciłem ojca. Podczas okupacji niemieckiej ten, kto był starostą na Śląsku był zaraz wywieziony do obozu i nie wolno było o tym mówić. Wydawało mi się, że dlatego matka tak pisze, bo ojciec jest ciągle w podziemiu. W końcu napisała, że niestety już nie żyje od 13 grudnia 1944 roku.

  • Jak było z higieną w czasie Powstania?

Na Dworcu Pocztowym byliśmy uprzywilejowani. W pewnym okresie Niemcy wyłączyli jednak wodę. U nas na szczęście były pełne piwnice wody i tam ją braliśmy, od czasu do czasu się myliśmy. W tym okresie ani nie myślałem, co jadłem, ani czy się myję, byliśmy zajęci ciągle walką lub czuwaniem nad naszym posterunkiem.

  • Czy był czas wolny?

Raz tylko w ciągu całego Powstania wyjechałem, żeby zobaczyć znajomych, których miałem w pobliżu. To było tylko raz, a tak to nie było czasu wolnego. Naturalnie odpoczywało się. Co osiem godzin się zmieniało wartę. Jeżeli nie byliśmy na posterunku, to żyliśmy w piwnicy. Dzięki temu też ocalelismy przed atakiem sztukasów, bo w pewnym momencie był na pocztę atak. Bomby spadły na szczęście z drugiej strony Alej do Niemców.
Miałem pseudonim „Dirk”, dlatego że jak byłem studentem w Warszawie, to czytałem książkę, której bohaterem był Dirk Tavelink – oficer holenderski w wojnach przeciwko Napoleonowi. Podobał mi się, bo był wielkim bohaterem. Dlatego przyjąłem taki pseudonim.

  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?

Przed wrześniem 1939 roku mieszkałem w Rybniku na Śląsku, gdzie ojciec był starostą. Później mianowano go do Frysztatu na Zaolziu, dokąd dołączyliśmy do niego tuż przed wojną.

  • Miał pan rodzeństwo?

Nie, jestem jedynakiem.

  • Jaka atmosfera panowała w pana domu?

Atmosfera była bardzo pozytywna i patriotyczna. Ojciec był wielkim patriotą, państwowym urzędnikiem. Od dziecka mieszkałem w Krakowie, Grybowie, Żywcu, Katowicach, Lublińcu i w Rybniku, gdzie skończyłem gimnazjum.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Ojciec już był wtedy we Frysztacie, a nas wysłał do Krakowa, żebyśmy nie byli w szoku na początku wojny. Potem ojciec prowadził tabor starostwa i w drodze przez Kraków wziął nas ze sobą. Dotarliśmy razem do Lwowa. Niestety, jak Niemcy otoczyli Lwów, wszedłem już w wojenne wydarzenia, bo wyładowywałem broń, która miała bronić miasto. Niestety Niemcy się wycofali i przyszli Rosjanie. Ojciec pojechał do granicy rumuńskiej, gdzie opuścił tabor i wrócił, żeby nas zabrać. Niestety już się nie dało, dlatego że Rosjanie złamali lód na Dniestrze. Zdecydowaliśmy się wrócić do Krakowa.

  • Pan z mamą?

Nie, razem z ojcem. Wróciliśmy mniej więcej w czerwcu. W Krakowie w 1940 roku zacząłem studia licealne techniczne, które skończyłem w 1942 roku. Wtedy zdecydowałem się pojechać do Warszawy, żeby zacząć kolejne studia. Mój kolega przedwojenny powiedział, że zaczynają się tajne studia na Politechnice Warszawskiej, a właściwie w Wyższej Szkole Technicznej. Tak naprawdę i tak się uczyło na Politechnice. W ten sposób zacząłem w Warszawie podziemne działanie w konspiracji.

  • Miał pan jakąś rodzinę w Warszawie?

Nie miałem rodziny.

  • Z czego się pan utrzymywał po przyjeździe do Warszawy?

W czasie ewakuacji w 1939 roku ocalały nam tylko dywany i fortepian. Ojciec sprzedał później te rzeczy, żeby mi zapłacić za przejazd do Warszawy. W stolicy umieścili mnie w bursie na Chmielnej, należącej do RGO, dzięki temu, że ojciec jako dawny funkcjonariusz państwa, tajnie naturalnie, pracował właśnie w Radzie Głównej Opiekuńczej w Krakowie. To była organizacja socjalna, którą podczas wojny Niemcy tolerowali.

  • W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją?

W bursie. Każdy dzień kończył się wieczornym śpiewaniem „Boże coś Polskę...”. Mój kolega Kożechwa, trochę starszy, już pracował dawniej w konspiracji i nas wprowadził do Armii Krajowej.

  • Na czym polegała pana praca w AK, w konspiracji?

Nasza praca polegała zwłaszcza na ćwiczeniu się i na rozpoznawaniu obiektów. Wysłano mnie raz do Pruszkowa, żeby zbadać dla Anglii sytuację obozu niemieckiego, który miał być zbombardowany. Potem, podczas walk, w konspiracji nie uczestniczyliśmy. Mieliśmy ćwiczenia i do tego się ograniczało przez dwa lata. Pierwsze walki zaczęły się w Powstaniu.

  • Jak wyglądały te ćwiczenia, gdzie się odbywały?

Odbywały się na przykład w lasach pod Warszawą. Będąc studentem, mianowano mnie na podchorążego. Raz miałem ćwiczyć drużynę młodych Polaków, w parku przy Odyńca. W pewnym momencie zobaczyliśmy patrol niemiecki. Powiedzieli: „Spokój, spokój, musicie się rozproszyć”. Młodzi zamiast się rozproszyć uciekli i Niemcy zaczęli strzelać. Przeskoczyliśmy przez płot i uniknęliśmy aresztowania. Robiło się również ćwiczenia z bronią, ale zupełnie symulowane, albo rozmontowywaliśmy karabiny maszynowe.

  • Na czym polegało rozpoznanie terenu obozu Niemieckiego jak pan pojechał?

Krokami mierzyliśmy wymiary od pewnej ulicy i odstępy między bramami. Rysowaliśmy mury obozu na planie miasta, żeby określić, gdzie się znajduje. Było niebezpiecznie, bo wszędzie dookoła nas były patrole niemieckie.

  • To się odbywało za dnia?

Tak. W tym okresie nie zdawaliśmy sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Właściwe walki zaczęły się pierwszego dnia Powstania.

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania?

Mieszkałem już na ulicy Odyńca i zgromadziliśmy się w bursie na Chmielnej. Stąd o godzinie piątej mieliśmy pójść do naszych oddziałów. Nie znałem dobrze miasta, bo byłem Warszawiakiem nowej daty. Powinniśmy byli pójść do Komendy Policji Polskiej, która miała nam dać broń. Nawet tam nie dotarliśmy. Po pierwszym pochodzie na ulicy niemieckie szturmówki na samochodach zaczęły do nas strzelać. Rozstałem się wtedy z moim kolegą, z którym byłem w podziemiu i przyłączyłem się do porucznika Zdunina, którego celem było zajęcie Filtrów w Warszawie. W stosunku do nas były po drugiej strony Alej Jerozolimskich. Jak walka już się zaczęła przy Chmielnej, pierwszy dzień spędziliśmy na rogu tuż za Dworcem Pocztowym. Byliśmy atakowani przez tygrysy niemieckie, które do nas strzelały. Jak lufa armaty w naszą stronę się skierowała, to wycofaliśmy się do klatki schodowej. Na szczęście strzelili piętro wyżej. Potem wracaliśmy i jak tygrys się zbliżał, to rzucaliśmy w niego butelkami z benzyną. Drugiego czy trzeciego dnia zaatakowaliśmy i zajęliśmy Dworzec Pocztowy. Zdunin nazywał [go] po wojnie „Żelazna Reduta” dlatego, że utrzymaliśmy się przez całe dni Powstania na Dworcu Pocztowym. Robiliśmy tylko wypady wzdłuż Alej, wzdłuż ulicy Starynkiewicza w kierunku Filtrów i zawsze wycofywaliśmy się do Dworca Pocztowego. W pierwszych dniach zostaliśmy zaatakowani przez Dywizję Pancerną „Hermann Göring”, która jechała przez Aleje. Oni uciekali z drugiej strony Wisły i musieli przejść przez Warszawę. Naturalnie, jak zwykle rzucaliśmy butelkami, mieliśmy również miotacze ognia. Jeden z moich kolegów spłonął zupełnie. Miał zaciągnięte działko z powietrzem skompresowanym, którym się benzynę rzucało w kierunku czołgu, a żeby się benzyna paliła, to lufa była otoczona siatką. W ostatniej chwili się zapalało siatkę i jak benzyna przez to przelatywała na czołg, to ten się palił. Niestety benzyna wylała się na tego strzelca i on spłonął.
Robiliśmy również wypady w kierunku Dworca Zachodniego. Były dnie, kiedy Rosjanie wysyłali małe samoloty dwupłatowe i zrzucali niby broń, a to były tylko kule do rosyjskich karabinów. Nie było żadnego pożytku z tego. W tym okresie byłem dowódcą drużyny i wypadłem z chłopakami w kierunku Dworca Zachodniego. Akurat spadł samolot, więc chcieliśmy oswobodzić ludzi. Nie dotarliśmy do Dworca, a lotnicy Rosyjscy uciekli i wpadli w ręce Niemców. Wtedy poparzyłem sobie twarz pokrzywami, bo między Dworcem Zachodnim, a Pocztowym był wąwóz zarośnięty pokrzywami i trawą.

  • Czy był pan uzbrojony w czasie Powstania?

Nie dotarłem, żeby otrzymać broń. Dostałem dopiero przy ulicy Żelaznej, kiedy jeden z członków drużyny Zdunina opuścił niechcący Stena na ziemię. Porucznik się wtedy rozgniewał, bo padło kilka strzałów i kazał mi oddać pistolet. To była moja pierwsza broń.

  • Pamięta pan, kiedy to było?

To było 1 sierpnia, czyli na początku. Zajęliśmy budynek na rogu Żelaznej, potem pocztę i tam już mieliśmy broń, ale nie swoją. Przy poczcie czuwało się na trzy zmiany ośmiogodzinne. Ci, którzy byli w pierwszej linii mieli broń, a ci w tyle nie mieli. Potem następowała zamiana. Nie było jej przecież wystarczająco dużo. Jedyną broń dostaliśmy, kiedy w pobliżu poczty był desant i polskie samoloty pod koniec Powstania zrzucały broń ze spadochronami. Tam były Steny. Naszą słabością był właśnie broni. Była jedna na trzy osoby i ten, który spał to nie miał, bo oddawał temu, który był na czujce.

  • Jak wyglądał pana mundur? Jak pan był ubrany?

Mundur stanowiła tylko opaska biało-czerwona. Byłem w cywilnym ubraniu, miałem jeszcze czapkę, którą znaleźli mi cywile i wojskowego orła białego na czapce. Dali mi też płaszcz policji polskiej.

  • Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania?

Podczas Powstania w nocy czuwaliśmy, a dzień cały spędzaliśmy pod oknami. Przed oknami poczty na przykład byliśmy zaatakowani przez „ukraińców”. Musieliśmy się bronić. Ci, którzy mieli broń – strzelali, drudzy rzucali granaty. Czasem czuwanie było bardzo nieprzyjemne. Raz jeden byłem na posterunku przy Alejach Jerozolimskich na parterze i niestety przed oknami, które były otwarte i zasłonięte workami z piaskiem, leżał zastrzelony powstaniec. To trwało trzy dni, zapach był nie do zniesienia. Przez okno wyrzucaliśmy piasek, żeby go zasypać. Zrobiłem natarcie do domu towarowego, który był naprzeciwko poczty. Zawiesiliśmy tam sztandar Polski. Raz byliśmy zaatakowani przez pociąg niemiecki, który jechał pod mostem w kierunku Dworca Zachodniego. Z niego strzelali do nas. Jak już przejechali, to na szczęście miałem pociski PIAT-a. PIAT to była broń, którą się strzelało w kierunku czołgów, tylko nie umieliśmy tego używać. Przyłączyłem granat do pocisku PIAT-a, zrzuciłem przez okno na pociąg i dwa wagony wykoleiły się dwieście metrów dalej, mniej więcej naprzeciwko Domu Turystycznego.

  • Jak było z żywnością?

Z żywnością było trudno. Z początku, jak byłem dowódcą drużyny, zrobiliśmy wypad do browaru Haberbuscha i tam znaleźliśmy worki z jęczmieniem. Przynieśliśmy je do nas, na pocztę. W pobliżu był piekarz, który zrobił nam mąkę. Raz nawet zjedliśmy źrebaka, którego trzymaliśmy za ołtarzem, w kaplicy urządzonej w podziemiu poczty. Po Powstaniu, podczas gdy byłem już w niemieckim obozie jenieckim, w Lamsdorfie, mój ojciec, który był w Krakowie i pracował w Radzie Głównej Opiekuńczej wyjechał jako zastępca reprezentanta Rządu Polskiego. Wyjechał na Wschód, w kierunku Przemyśla, żeby zorganizować siły na przebicie Rosjan, którzy nacierali. Tam został niestety zastrzelony i jego współpracownicy zostawili go na plebani we wsi Cichej. Od tego czasu nie znaleźliśmy śladu.

  • Jak pan się o tym dowiedział?

Dowiedziałem się o tym jak byłem w Belgii rok później. Wcześniej matka podpisywała swoje listy „Rodzice”, żebym nie wiedział, że straciłem ojca. Podczas okupacji niemieckiej ten, kto był starostą na Śląsku był zaraz wywieziony do obozu i nie wolno było o tym mówić. Wydawało mi się, że dlatego matka tak pisze, bo ojciec jest ciągle w podziemiu. W końcu napisała, że niestety już nie żyje od 13 grudnia 1944 roku.

  • Jak było z higieną w czasie Powstania?

Na Dworcu Pocztowym byliśmy uprzywilejowani. W pewnym okresie Niemcy wyłączyli jednak wodę. U nas na szczęście były pełne piwnice wody i tam ją braliśmy, od czasu do czasu się myliśmy. W tym okresie ani nie myślałem, co jadłem, ani czy się myję, byliśmy zajęci ciągle walką lub czuwaniem nad naszym posterunkiem.

  • Czy był czas wolny?

Raz tylko w ciągu całego Powstania wyjechałem, żeby zobaczyć znajomych, których miałem w pobliżu. To było tylko raz, a tak nie było czasu wolnego. Naturalnie odpoczywało się. Co osiem godzin się zmieniało wartę. Jeżeli nie byliśmy na posterunku, to żyliśmy w piwnicy. Dzięki temu też ocaleliśmy przed atakiem sztukasów, bo w pewnym momencie był na pocztę atak. Bomby spadły na szczęście z drugiej strony Alej do Niemców.

  • Jak wyglądał ten odpoczynek?

Spało się. Myśmy się przyzwyczaili do niebezpieczeństwa od 1939 roku. Niewielka była różnica w 1944 roku. W Warszawie przed Powstaniem często ryzykowaliśmy życiem i często byliśmy światkami okropnych rzeczy. Raz wracałem z Politechniki na Odyńca na Mokotowie, gdzie mieszkałem. W pewnym momencie zatrzymali tramwaje, a jak puścili je znów, to zobaczyliśmy, że w drodze na Mokotów rozstrzelano dwieście osób. Jeszcze mózg był na ścianach widoczny. To było normalne podczas wojny w Warszawie.

  • Czy w czasie Powstania był pan świadkiem zbrodni wojennych popełnionych przez Niemców albo przez formacje wschodnie?

Zabijali. Naturalnie. Ale zbrodni nie widziałem. Z początku, co drugi przeżył, byli też ranni. Raz jeden z kolegów został postrzelony. Myślałem, że napił się wódki, a on dostał kulę w głowę i rozum trochę mu się pomieszał. To były zupełnie niesamowite rzeczy. To nie było normalne życie.

  • Jak zapamiętał pan Niemców? Spotkał pan ich osobiście?

Schodziłem z posterunku na Dworcu Pocztowym z moją drużyną, której byłem dowódcą, a inni maltretowali jakiegoś Niemca. Powiedziałem tylko, żeby uważali i nie trzeba go tak bić. Puścili go i uciekł. Zastrzelili go, jak przekraczał Aleje. Niemcy byli już z drugiej strony Alej. Nie wiem, czy to byli Niemcy, czy „ukraińcy”.

  • Spotkał pan w Powstaniu przedstawicieli innych narodowości?

Wśród nas nie, ale dywizja „ukraińska” była z drugiej strony Alei Jerozolimskich i czasem z nimi walczyliśmy, strzelaliśmy do nich. Raz widziałem „ukraińca” którego nie miałem szczęścia ustrzelić, bo uciekł. Wiedzieliśmy wtedy, że to są „ukraińcy”. Było sześćdziesiąt dwa dni Powstania, a my nie wiedzieliśmy, kiedy był dzień, a kiedy wieczór. Czasem wysłali nas na bojówkę w obronie Woli, bo w pewnym okresie Niemcy atakowali tam. Spędziliśmy cały dzień w palącym się domu, żeby Niemców zatrzymać. Jak poszliśmy do Haberbuscha po mąkę, to w ciągu tej operacji zastrzelono jednego z donosicieli. Byli Żydzi. Przyłączyli ich do nas, żeby pomagali w noszeniu mąki z Haberbuscha na Pocztę.

  • Jak pan zapamiętał Żydów, którzy pomagali?

Ja ich nie znałem. To było przejściowe. Zaraz uciekli po tej służbie, zniknęli i nie wiedzieliśmy gdzie są.
  • Bali się Polaków?

Oni się wszystkich bali. Nie mieli zaufania.

  • Czy uczestniczył pan w czasie Powstania w życiu religijnym?

Być może były ze dwie msze. Podziemie było obszerne, zrobiliśmy więc tam kaplicę i w niej był ołtarz.

  • Jak wyglądała ta kaplica?

To była sala z ołtarzem. Przedtem to był jakiś magazyn.

  • Pamięta pan jak był zrobiony ten ołtarz?

Nie przypominam sobie.

  • Z kim się pan przyjaźnił podczas Powstania?

Podczas Powstania miałem kolegę Zbigniewa Wojciechowskiego, pseudonim „Krzysztof”. Był przede mną dowódcą drużyny, którą po nim odziedziczyłem. On był ranny podczas Powstania. Przyjaźniliśmy się także z innymi powstańcami, którzy się do nas przyłączyli, aby być razem z kimś. Byli to dwaj bracia z matką. Razem wyjechaliśmy do Pruszkowa, skąd nas wysłali do Lamsdorfu. Od tej chwili byliśmy zawsze we czwórkę. Zbyszek Wojciechowski – „Krzysztof”, dwaj bracia Więckowscy i ja.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?

Zajmowałem raz stanowisko na rogu Żelaznej i przyszła łączniczka ze mną rozmawiać. Następnego dnia znalazłem ją zastrzeloną i spuchniętą na podwórku Poczty Dworcowej. Jej ciało już się rozkładało. Inne wspomnienie to, kiedy spalił się jak pochodnia chłopiec. Również nieprzyjemne było jak bili Niemca, o czym już opowiadałem.

  • A najlepsze wspomnienie?

Najlepsze to zupa krupnik. Nie było jednak dobrych wspomnień.

  • Jakie jeszcze chwile utkwiły panu szczególnie w pamięci z czasu Powstania?

Dużo takich było. Jak przejechał przez Aleje Jerozolimskie patrol, to przeszedłem za nimi. Byłem jako ostatni ze swoją drużyną, przekraczałem ulicę Starynkiewicza, a Niemcy strzelali. Moi koledzy, którzy już wcześniej przeszli, myśleli, że jestem ranny, bo przebiegałem w ostatniej chwili i trzymałem się za głowę. Ja po prostu trzymałem się za głowę, bo mi czapka spadła. Miałem zawsze szczęście. Codziennie były trzy czy cztery okazje, żeby stracić życie. To było życie cały czas na pierwszej linii. Wszystkie inne detale były nieważne.

  • Co działo się z panem od momentu zakończenie Powstania do maja 1945 roku?

Po zakończeniu Powstania wysłali nas do obozu Lamdsdorf na Śląsku, gdzie byliśmy jeńcami do grudnia. Potem, ponieważ Rosjanie zaczęli Niemców zastępować, ewakuowano nas na północ, a potem na zachód Niemiec do Sandbostel. To był mój drugi obóz jeniecki.

  • Jak wyglądała ta ewakuacja?

Wieczorem przesłali nas na dworzec. Całą noc czekaliśmy na lokomotywę. To działo się w grudniu, więc było zimno. Potem pojechaliśmy pociągiem towarowym na północ i koło Hamburga na zachód Niemiec do Sandbostel. Stamtąd nas ewakuowali, bo alianci szli. Do Lubeki dotarłem tydzień przed oswobodzeniem. Do Lubeki prowadzili nas piechotą z Sandbostel. Oswobodzony zostałem 2 maja tuż przed świętem narodowym. Miałem szczęście. Wojna skończyła się kilka dni później.

  • Kto pana wyswobodził?

Anglicy. W pewnym momencie słyszeliśmy armaty z dwóch stron. Z jednej Rosjanie, z drugiej alianci Anglicy strzelali. Na szczęście Anglicy przeszli pierwsi do Lubeki. W tym okresie Niemcy już byli bardzo przyjemni. Jak szliśmy piechotą z Sandbostel do Lubeki to dowódca oddziału, który nas prowadził, powiedział, że jeśli mamy papierosy, to żebyśmy je oddali żołnierzom, a oni kupią dla nas leki. Jak spaliśmy we wsi na sianie, to wysyłaliśmy żołnierzy niemieckich z papierosami, żeby nam przynieśli chleb. Jak jakiś żołnierz niemiecki szedł koło mnie podczas marszu i mówił, jakiego ma syna, to już mu nie odpowiadałem. Oni po oswobodzeniu obawiali się trochę naszej reakcji.

  • Co działo się z panem później?

Później, zaraz po tygodniu pojechałem do Meppen. Mieliśmy w Lubece wizytę oficerów polskich, którzy wizytowali stalagi i oflagi i wzięli mnie ze sobą. Dojechałem do Meppen i tam dołączyłem do dywizji Maczka. Przez około miesiąc musztrowali nas. Dostałem nowy mundur. Potem wywieźli mnie do obozu dziewcząt z Armii Krajowej w Oberlangen. Tu spotkałem polskiego oficera lotnictwa z RAF-u i poprosiłem, żeby wziął mnie ze sobą do lotnictwa w Londynie. Powiedział, że chyba zwariowałem, bo przecież wojna już jest skończona. Odpowiedziałem, że jeszcze trwa w Japonii. Poradził mi, żebym poszedł do oficera dywizji, który zajmował się sprawami prywatnymi jeńców i dawał przepustki. Dostałem przepustkę do Brukseli. Szofer I Dywizji powiedział, że ma dziewczynę w Bredzie. Pojechałem z nim. Przywiózł mnie i zatrzymał pociąg towarowy, który jechał do Antwerpii w Belgii. Wsiadłem do niego i byłem już w Belgii. Następnego dnia byłem w Konsulacie Polskim w Brukseli, gdzie zaraz zorganizowane były studia dla takich jak ja. W sierpniu już byłem w Liege na Uniwersytecie. Tu skończyłem studia inżynierskie.

  • Dlaczego postanowił pan nie wracać do Polski?

Dlatego, że matka mi napisała, że ojciec zginął i prosiła, a nawet błagała żebym nie wracał. Pisała, że niektórzy powstańcy, którzy wrócili, to byli wysyłani na Sybir. Powstańcy źle byli przyjmowani.

  • Kiedy pierwszy raz po wojnie był pan w Polsce?

Jeszcze za czasów komunizmu.

  • Chce pan na zakończenie dodać coś na temat Powstania?

Jak się ma dwadzieścia lat, to takie wypadki, mimo wszystko, się znosi łatwo. Miałem zawsze szczęście – wyjechałem w 1940 roku do Warszawy, po wakacjach w 1944 roku brałem udział w Powstaniu, a jak Rosjanie następowali, to ja chciałem je zacząć. Miałem szczęście, że nie zostałem zabity, a prawie co drugi był. Ostatni raz w Polsce byłem na pięćdziesięciolecie Powstania.

  • Czy żałuje pan czegoś?

Nie. Miałem szczęście niesamowite. Miałem szczęście, że nie zostałem u Rosjan, a wróciłem do Krakowa w 1940 roku. Szczęściem było, że pojechałem do Warszawy i tu brałem udział w Powstaniu, że nie byłem zabity, że wywieźli mnie do obozu. Pierwszy raz jak przyjechaliśmy do Lamsdorfu i pod prysznice nas wprowadzili, to się pytałem, czy to nie jest gaz, bo już słyszeliśmy takie historie. Niemcy dotrzymali słowa i uważali nas za jeńców wojennych. To też było szczęście. Miałem również szczęście, że spotkałem oficera RAF-u, który mi poradził pojechać do Brukseli i robić tam studia. Całe życie miałem szczęście.




Bruksela, 8 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Zbigniew Jan Łukowiecki Pseudonim: „Dirk” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter