Zbigniew Kołodziejak „Kruk”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak wyglądało pana życie przed wybuchem wojny?


Dzieciństwo [moje] było bardzo [trudne], […]. Ojciec był legionistą, brał udział w [I] wojnie światowej, był dwa lata w legionach jako ochotnik. Potem pracował jakiś czas, potem stracił pracę. Mama nie miała pracy. Zatrudniała się dorywczo, miała troje dzieci […]. W okresie 1930 roku był kryzys w państwie, kryzys w moim domu. Dzieciństwo spędzałem między szkołą a łąkami wawerskimi, to znaczy [na zabawach] w Indian, w podchody i piłkę nożną. Tak wyglądało [moje] dzieciństwo do wejścia Niemców do Warszawy. [To było pod koniec września 1939 roku]. 
[…] Niemcy weszli do Warszawy [28 września 1939 roku]. Mieszkałem w Wawrze, to 27 grudnia [1939 roku] był tragicznym pierwszym zetknięciem się z Niemcami. Dwóch złodziei wawerskich miało być zatrzymanych przez dwóch Niemców i dwóch policjantów. Wybuchła strzelanina, [zginęło] dwóch Niemców. W odwecie Niemcy bez żadnych sądów skazali na śmierć ponad stu ludzi […]. To było w grudniu, tuż przed [Wigilią Bożego Narodzenia] […]. Do nas Niemcy nie weszli, nikogo z naszego domu nie zabrali. Zresztą byliśmy zbyt młodzi. [Co prawda] jednego czternastolatka zabrali i też rozstrzelali. Tak wyglądało moje dzieciństwo do 1940 roku. Można powiedzieć jeszcze gorzej, bo za kilka miesięcy, to znaczy w marcu, ojciec wrócił z wojny ranny i po kilku tygodniach zmarł. [Byłem wtedy] w domu z dwojgiem dzieci, a tu wylała Wisła. Woda przelała się aż przez Wał Miedzeszyński, zalała szosę wawerską, Trakt Lubelski i mój dom. Płynąłem balią do sąsiada po pomoc dla ojca, żeby go ratował. Sąsiad był lekarzem. Niestety pomoc okazała się zbędna, ojciec zmarł. Tak wyglądało moje dzieciństwo [przed] wejściem Niemców do Warszawy.

  • Czy ludzie ze środowiska, w jakim pan przebywał, przeczuwali, że coś wisi w powietrzu, że nadchodzi wojna? Od kiedy ludzie już zaczęli mówić o tym, że wojna jest prawdopodobna?

 

[…] Mówiło się o wojnie poważnie, ale nikt nie wierzył w tę wojnę, [a ona] wybuchła w ten sposób, że ludzie stali na [ulicy w Wawrze]. [W tym czasie] chłopi wozili transport żywności do Warszawy wozami. W tym dniu – tuż przed wybuchem wojny – na dwa dni, może trzy, zatrzymali się w Wawrze, bo nie mogli dojechać do Warszawy ze względu na [strach], że już wybucha wojna. W pewnym momencie pojawiły się na niebie samoloty, zaczęły krążyć nad Wawrem i zrzucać bomby. Każdy mówił: „O, to pewnie ćwiczenia”, [bo] bomby trafiły w łąki wawerskie, nikomu się nic nie stało. Ale na drugi dzień, jak trafiły w budynek i zabiły kobietę, to dopiero powiedzieli: „O, chyba to prawdziwa wojna”. Tak wyglądał Wawer i moje okolice w 1939 roku we wrześniu.

  • Gdzie pan przebywał pierwszego dnia wojny?


W domu, w Wawrze, mieszkaliśmy przy ulicy Edisona.

 

  • Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z konspiracją?

 

Z konspiracją zetknąłem się już w szkole w Wawrze. Całe moje życie młodzieńcze zaczęło się od zuchów, gdzie byłem [między innymi] członkiem organizacji zuchowskiej, byłem członkiem organizacji harcerskiej. Potem krótko w sekcji bokserskiej „Orląt”. Tu się zaczęła konspiracja, szczególnie w harcerstwie. Nasza grupa harcerska była związana z Warszawą. Jeździliśmy na wykłady do Warszawy. [Później, kiedy] już zacząłem pracować w Pionierze, [w Warszawie], to nawiązałem kontakt z inną grupą, z Armią Krajową i tam konspirowałem. W 1942 roku w Pionierze, jak pracowałem jako uczeń ślusarski, przyszedł pewnego dnia do mnie mój majster i mówi: „Czy chcesz należeć do Wojska Polskiego?”. – „Oczywiście, że chcę”. Zataiłem przed nim, że już jestem w harcerstwie, dopiero później ujawniłem się i złożyłem u niego w kantorku przysięgę na Matkę Boską i od tego momentu stałem się żołnierzem Armii Krajowej (właściwie nie Armii Krajowej, bo to wtedy jeszcze było ZWZ, Armia Krajowa dopiero powstała po 1942 roku). Miałem ciągle kontakt z harcerzami i bawiliśmy się w podchody w lasach świderskich [w 1940 roku].
W konspiracji, [w Pionierze nauczyłem się, jak posługiwać się bronią]. [W pracy kolega] przynosił karabin czy pistolet i pokazywał nam, jak to działa, jak się z tym obchodzić. [To były moje pierwsze kroki w konspiracji].

  • Jaki pan miał pseudonim?


Od początku „Kruk”, a zdrobniale wszyscy mnie nazywali i w Powstanie, i w czasie [konspiracji] „Kruczek”.

  • Czy pamięta pan swoje pierwsze zadanie?


Tutaj w Wawrze z harcerzami mieliśmy takie zadania, że pisaliśmy na murach: Hitler kaputt, rysowaliśmy kotwicę i powieszoną swastykę. Zabawa w podchody w Lasach Świderskich. W zakładzie to nawet nie znałem celu, bo dostawałem kopertę i powiadamiałem ludzi o jakichś zebraniach, o spotkaniach, jakieś informacje, które interesowały dowodzących. Tak że byłem takim sobie chłopcem na posyłki, można powiedzieć, taka konspiracja trochę harcerska.

  • Już te pierwsze zadania wiązały się z dużym niebezpieczeństwem?


Jak ma się jeszcze niecałe osiemnaście lat, to żadnego niebezpieczeństwa nie było. Później [to zrozumieliśmy], jak się okazało, że kogoś złapali i rozstrzelali. Potem [była informacja i ogłoszenie], wywieszka, że zabili człowieka. Potem, podczas okupacji niemieckiej za zabicie Niemca na drugi czy trzeci dzień wisiała lista: „Dziś rozstrzelaliśmy stu albo pięćdziesięciu bandytów z AK za to, że zabili dwóch Niemców”. Takich obwieszczeń było [dużo], co parę dni. I głośniki nagłaśniały, że [rozstrzelano] – tyle i tyle za dwóch czy trzech zabitych Niemców.
Wracając do Wawra. Ci, co zabili tych dwóch Niemców, nie byli żadnymi bandytami tylko pospolitymi złodziejami warszawskimi. Jak ich chcieli zatrzymać, [a oni] mieli broń [i] bronili się. Niemcy weszli pierwsi do środka i [ci] ich zabili, […]. Odbył się sąd i w ciągu godziny skazano ponad stu ludzi na śmierć i rozstrzelano na wawerskich polach. Tak wyglądał [fragment] okupacji i działalność niemieckiej armii.

  • Czy był pan świadkiem jakiejś łapanki w Warszawie?


[Tak, ale] udało mi się uciekać. Parę razy uciekałem. Jak była łapanka, to się wyczuwało, […]. Jeździłem z Wawra do Warszawy na Krochmalną do pracy. Łapanki ciągle były.

Opowiem taką śmieszną historyjkę. Przechodząc przez Dworzec Centralny, przechodziło się w szpalerze Niemców cywilnych i wojskowych, którzy odbierali ludziom ich dobytek. Na przykład kobiety handlowały pieczywem. Woziły pieczywo z getta falenickiego (w Falenicy było getto), tam Żydzi w pierwszym okresie robili pieczywo. Kobiety kupowały to pieczywo i sprzedawały w Warszawie, ale trzeba było przejść przez szpaler Niemców, którzy to odbierali. Znajoma pani poprosiła mnie, że jak wyjeżdżam codziennie do Warszawy, to żebym jej przenosił dwa pojemniki z pieczywem i ona [przeniesie] dwa, to jest mniejsza szansa, że nas zatrzymają. W pewnym momencie mnie zatrzymali. Broniłem się, bo nie wiedziałem, o co chodzi, [bo] walnął mnie [Niemiec] w mordę – jak to się mówi – odebrał pieczywo i kopniakiem wrócił mnie z powrotem. Miałem więc taki przedsmak łapanki już na żywo.
Opowiadam o łapankach. Słynna była ulica Skaryszewska (do dzisiaj jest na Grochowie), gdzie setki ludzi się zbierało, żegnając swoje rodziny, bo zostali zatrzymani przez Niemców i w szkole na Skaryszewskiej przetrzymywani do transportu. Pociąg podjeżdżał i Niemcy ładowali ich w transport i non stop wywozili do Niemiec. Codziennie tłumy ludzi żegnały tych złapanych w łapankach. Tak wyglądała Warszawa [w okresie okupacji].
Miałem [też] taką zabawną historię, [jeździłem] z Warszawy do Wawra […]. Jechałem, rozciągając sobie drzwi w pociągu elektrycznego […]. Nie zauważyłem, że obok jest niemiecki wagon. W pewnym momencie wyszedł szwab, młody szczeniak, starszy ode mnie, dziachnął mnie w mordę, raz kopniaka dał, drugi raz, na tym się skończyło. Wysiadłem w Wawrze [obolały] i tak sobie idę peronem, pociąg rusza, a mój „przyjaciel” (nazwijmy go tak w cudzysłowie) stoi w drzwiach tak jak ja stałem i się śmieje. Udałem, że nie widzę. Podjechał [bliżej], jak [go] trzasnąłem w pysk! Drzwi się zamknęły, a ja uciekłem. Oczywiście pociąg jechał dalej. Przez dwa tygodnie nie jeździłem pociągiem, tylko chodziłem z Wawra na Gocławek do tramwaju. Tramwajem jeździłem, żebyśmy czasem się nie spotkali. Taka zabawna historyjka [okupacyjna].

 

  • Czy ktoś jeszcze z pańskiej rodziny uczestniczył w konspiracji?


Raczej chyba nie, bo ojciec [już] nie żył. Jego bracia (miał pięciu braci) mieszkali poza Warszawą. Jeden w międzyczasie zginął. Nic sobie raczej nie przypominam, oprócz tego, że ojciec, tak jak mówiłem na początku, był legionistą, dwa lata walczył u Piłsudskiego. Ale potem żadnych splendorów, żadnych nagród nie [otrzymał]. Napisał do prezydenta o pracę, to mu odpisali (do dzisiaj mam ten list), żeby sobie szukał pracy w prywatnych przedsiębiorstwach, bo państwo nie ma możliwości zatrudnienia ojca, [a] był z zawodu cieślą. Pracę miał tylko w lecie. […] Raczej nie przypominam sobie, że ktoś [jeszcze z naszej rodziny był w konspiracji]. Koledzy tak, koledzy ze szkoły czy koledzy z pracy, [tak].

  • Kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o tym, że w Warszawie może wybuchnąć Powstanie?


W latach 1943–1944 [czuć] było takie napięcie. W ogóle dwa, trzy lata przed Powstaniem to żyło się w [strachu] złapania, wywiezienia, rozstrzelania, zabrania gdzieś. Już w naszej [komórce] konspiracji mówiło się o tym, że trzeba coś zrobić, że chyba coś wybuchnie. Sama informacja o wybuchu dotarła do mnie, kiedy byłem jeszcze w Wawrze. Na dwa tygodnie przed wybuchem Powstania mieliśmy przerwę w pracy i powiedziane było: „Kto mieszka blisko naszego punktu zbornego (to znaczy Krochmalna 71, Pionier), to niech zostanie w domu, a kto mieszka dalej (to znaczy gdzieś na peryferiach), to niech nocuje”. W pewnym momencie zwolnili nas na jakiś czas i powiedzieli: „Zameldujecie się za tydzień”. Właśnie w tym czasie, jak byłem w Wawrze, to zauważyłem, że jest olbrzymi ruch wojsk niemieckich, węgierskich. Węgrzy byli sojusznikami Niemiec, był taki incydent, że Węgrzy sprzedawali broń Polakom prawie za bezcen. Coś tu wisiało w powietrzu, bo był taki nietypowy ruch. Mnie ktoś dał znać, że mam się stawić czym prędzej na swoim punkcie zbiorczym. Ledwo zdążyłem, bo to był 1 sierpnia, a rano jeszcze byłem w Wawrze. Później udało mi się złapać sąsiada, który jechał bryczką na Gocławek i mnie zabrał. Tramwajem dojechałem do Krochmalnej i tam się zameldowałem. Już wiadomo było, że Powstanie na pewno wybuchnie.

  • Jakie były nastroje wśród warszawiaków?


Fajne.

  • Wszyscy się cieszyli? Nie było żadnych głosów…


Nie. […] Zawsze człowiek miał stracha, jakiś niepokój w duszy, ale sam moment wybuchu Powstania to naprawdę był radosny, naprawdę był przyjacielski. W pierwszych dniach Powstania to społeczność warszawska nam pomagała, znaczy gotowała dla nas posiłki, opiekowała się nami, dawała schronienie do spania. Dopiero później zaczęły się kłopoty, bo brakowało jednym i drugim jedzenia, picia i spokoju.
Sam moment Powstania był taki, jak mówię, jak biegłem z Krochmalnej na Kruczą (bo trzeba było piechotą przejść), to [biegły] grupy chłopaków, mówię: „Co się dzieje?”. Grupy chłopców w furażerkach, mundurkach biegały Nowym Światem. Niemiecki samochód jedzie. Karabin maszynowy jest nastawiony, ale nie strzelają, tylko od czasu do czasu pykną w powietrze, mówię: „To Powstanie takie ma być?”. I tak to wyglądał ten pierwszy moment.

  • Pierwsze dni walki w Warszawie?

 

Pierwsze dni, jak ja to odczuwałem? Nasz punkt centralny w pierwsze dni był na Kruczej 7. Trzy podwórka i na jednym z tych podwórek mieliśmy komendę. Dostaliśmy jako uzbrojenie opaski na rękę, dwa granaty zaczepne, […] i dwie butelki z benzyną, które musieliśmy sobie sami zrobić. Butelki z benzyną wyglądały tak, że benzyna w butelce była owinięta gazetą czy jakimś papierem i pod papierem mieścił się samozapalający proszek. Jak butelka się rozbiła, to wybuchał pożar. Taka była to broń.

 

Był [czas], kiedy budowaliśmy barykady. Mój pierwszy bohaterski czyn – bo myślałem, że będę bohaterem – to było, że grupa (nas chyba pięciu czy sześciu, już nie pamiętam) pod dowództwem mojego kolegi z pracy, Stefana Bieńkowskiego „Gałązki”, miała za zadanie zniszczyć dwa czołgi, które stały na Piusa róg Marszałkowskiej. Bojowo piwnicami, dachami doszliśmy do miejsca. Jak to wyglądało? Między piwnicami domów były dziury porobione i można było przejść, chodzić z budynku do budynku, jak był blisko. Jak był daleko, to [wchodziliśmy] na dach i z dachu [przechodziliśmy] znowu na następny budynek. Tak wyszliśmy na miejsce, gdzie stały czołgi. Oczywiście w międzyczasie jeden z tych czołgów odjechał. My tu w strachu, bo mamy podwórko, które jest otwarte, a za podwórkiem zaraz stoją Niemcy. Więc taka walka [z samym sobą], że jak zdążysz, to się uratujesz; nie zdążysz, to się nie uratujesz. Wbiegliśmy na któreś piętro, drugie chyba, to było jak najbliżej czołgu i tak na urra rzuciliśmy butelki. Granatów nie zdążyliśmy rzucić, bo się baliśmy, że jak nie będziemy się mieli czym bronić, to jak nas zaskoczą gdzieś w innym miejscu, jak będziemy uciekali. Butelki zapaliły się na tym czołgu, ale już nie patrzyliśmy, czy on się spalił, czy nie. Uciekliśmy z tego miejsca, to znaczy wróciliśmy na miejsce, skąd nas oddelegowano. Okazało się, że czołg się nie spalił, bo go ugasili. Bohaterami nie zostaliśmy, bo zadania nie wykonaliśmy. Tak to było. Taki był ten mój pierwszy udział w rzeczywistej walce.


A tak to służba. Służba, dyżury przy barykadach i właściwie strzelanie. Karabinu nie miałem, to z czego miałem strzelać. O karabinie to powiem później, jak go zdobyłem. Tak wyglądały [moje] pierwsze dni [walki powstańczej].
W Śródmieściu byliśmy kilka dni. […] Pewnego razu przyprowadzono kilkunastu Niemców, więc część, która miała dostęp bliżej dowództwa, dostała karabinki, a ja nie dostałem. Miałem aż dwa granaty, bo później musiałem uzupełnić, i tylko butelki. Też się nosiło granaty przy sobie, butelki to nie, bo po co. W momencie kiedy trzeba było, to się je zabierało.

  • Kiedy zmieniły się nastroje? Kiedy już ludzie wiedzieli, że są ponoszone klęski? Kiedy zniknął entuzjazm?

 

Nie wiem, bo chłopcu osiemnastoletniemu to się wydaje, że wszystko jest ładne, piękne. Strach zawsze siedział na kołnierzu. Taki sam strach siedział u cywili jak i u mnie. Ale osobiście nie zauważyłem niechęci do nas, żołnierzy. Strach, tak – że idę, przechodzę przez budynek z bronią, bo bądź co bądź granaty to broń i żołnierz, a oni siedzą w piwnicach pokuleni, czekają na Godota, jak to się mówi, Niemcy wpaść, mnie zabiorą i ich rozstrzelają, [i ich też]. Nie spotkałem się [z niechęcią] podczas prawie dwóch miesięcy Powstania, bo cały sierpień do 11 września byłem na chodzie, byłem czynny. Pierwsze było Śródmieście, potem cały czas Czerniaków; Czerniaków na początku przy ZUS-ie, a potem Port Czerniakowski. Nigdzie nie spotkałem się z niechęcią, z jakimś niezadowoleniem społeczeństwa. Pewnie, każdy biedował, każdy musiał przeżyć to, co było. Tak że naprawdę nie spotkałem nikogo, kto by mi powiedział, że jestem bandziorem, że przeze mnie umierają, że przeze mnie musi cierpieć.

 

  • Pan wtedy jako młody chłopak spotkał się z grozą walki, walczył i codziennie patrzył na to, jak umierają ludzie, jak walą się budynki. Mówi pan, że cały czas siedział w panu strach, ale czy nigdy nie miał pan takiej myśli, że szkoda, że jutro może już mnie nie być, że coś się stanie, szkoda by było to wszystko stracić?


Nie, nie odczuwałem tego. Nie wiem, do dzisiejszego dnia nie pamiętam momentu, żebym mógł powiedzieć sobie: „Cholera, po co nam to było?”. Teraz się dziwię, jak mówią: „Po co Powstanie było? Dwieście tysięcy ludzi poległo”. Mówię: „A po co druga wojna światowa była? Mogliśmy z Hitlerem podpisać kontrakt i byśmy uratowali Polskę, Warszawę. Nie tylko Warszawę, Polskę. Po co nam było Monte Cassino, kiedy [je] Francuzi zdobyli bez [walki]. Po co nam były inne walki, po co nam były trzy powstania śląskie, po co nam było powstanie styczniowe, listopadowe?”. Wszystko po co? Teraz tak się mówi, że po co to wszystko było […]. Czy pod Grunwaldem to bili się Polacy z Polakami? […] Tak to wygląda.

  • Jak długo Warszawa wierzyła w to, że nadejdzie pomoc, że ktoś Warszawie pomoże?


Liczyliśmy na pomoc. Powiem, kiedy ta pomoc się zaczęła… Chyba w połowie Powstania już mówiło się, że zrzucą nam broń. Pewnego [dnia] zaświtała iskierka. Na niebie ukazały się samoloty. Wprawdzie nie [w] mojej dzielnicy, ale gdzieś rzuciły broń, nie widziałem jej. Inni podobno widzieli, że to amerykańska. Nawet spadł na park grochowski strącony przez Niemców samolot amerykański z polską załogą. […] Liczyło się, że już powinni nam pomóc, ale jak można pomóc, kiedy tu jest Niemiec, a tu Polak. Nawet jak coś zrzucić, to [nie wiadomo] gdzie poleci. Taka realistyczna [pomoc] była widoczna 11 września w momencie, kiedy zostałem ranny. Kiedy sobie już leżałem w szpitaliku, zaniesiony przez kolegów i koleżanki na Zagórną (okupacja niemiecka już była), Niemcy weszli na nasz teren, kogo dobili, to dobili, kto był w mundurze, to go dobili. Zwłaszcza niektórzy Niemcy, bo Niemcy też byli i dobrzy, i źli.
Pamiętam taki moment, […] że leżę na łóżku i chce mi się wody, pić się chce, bo nogi mam porozwalane w drobiazgi. Podchodzi Niemiec i daje mi tej wody, mówi: „Ja to jestem Polak”. – „Jaki Polak?” – „Bo ja poznaniak jestem. Ja bym na kuli do domu chciał polecieć”. Ale byli i tacy „ukraińcy” w mundurach niemieckich, którzy bez pardonu, jak mu się nie podobało, strzelał do człowieka i zabijał go.
Teraz wracam do tej pomocy. Był dzień chyba 11 września. Zostałem ranny – to chyba jednak 12, 13 września – a miano nas ewakuować gdzieś do szpitala. Gdzie, to nie wiadomo. Wyniesiono nas na podwórko, leżałem na jakimś kocu czy materacu. Obok stał niemiecki karabin maszynowy. Nagle patrzę, Niemcy zwijają karabin, uciekają wszyscy gdzieś do schronów, bo na niebie ukazały się samoloty sowieckie – kukuruźniki. Cisza. W pewnym momencie widzę, lecą ludzie, spadochroniarze. Po paru sekundach, minutach – trudno określić – Niemcy się zorientowali, zaczęli do tych ludzi strzelać. Później spotkałem jednego i okazało się, że to był desant żołnierzy [polskich], część wylądowała, część dostała się na Czerniaków i obsadziła budynki, w których bronili się przed Niemcami. Własne działa kierowali na siebie, bo taka była sytuacja, [na dole był] Polak z rosyjskiego wojska, a obok budynku był Niemiec, więc strzelali. Jak pocisk szedł, to zabijał jednego i drugiego, jak trafił.
Później słyszałem, że rzucali między innymi różnego rodzaju żywność bez spadochronów, bez niczego. To się rozbijało. Jak puszka poleciała, to się rozbiła o gruzy i z tej żywności niewiele ktoś skorzystał. Ale była taka radocha, że już może nie być wojny. Dla mnie, leżącego, wydawało się, że już pomoc przychodzi. Tak wyglądało odczucie pomocy ze Wschodu.

  • Jak w powstańczej Warszawie wyglądało życie? Czy cały czas rozwijała się namiastka życia kulturalnego? Czy ludzie zawiązywali związki małżeńskie podczas Powstania? Czy pamięta pan bardzo pozytywne momenty?

 

Nie byłem na takim ślubie, ale z literatury, z opowiadań kolegów obok słyszałem, że zawierali związki, rodziły się miłości, rodziły się sympatie. Też miałem fajną sympatię, zginęła w Powstaniu. Życie kulturalne polegało na spotykaniu się na koncertach, wspólnym śpiewaniu, zbieraniu się na nabożeństwach. Na przykład w ZUS-ie była kaplica (w ZUS-ie to [jest tam, gdzie teraz] szpital na Czerniakowskiej) i w kaplicy [odbywały się] nabożeństwa. Były sale, gdzie spotykaliśmy się i śpiewaliśmy pieśni, koledzy i koleżanki recytowali wiersze. Tak wyglądało mniej więcej życie społeczne i kulturalne. Coś musieliśmy robić, czymś się zajmować. Taka była rozrywka, bo służba na barykadzie polegała na tym, że się siedziało na barykadzie i czekało, czy Niemiec zaatakuje, czy nie. Wypady były tak z jednej, jak i z drugiej strony sporadyczne. Znaczy, sporadyczne – raz większe, raz mniejsze. Albo się uciekało gdzieś skrycie, żeby nie dostać w łeb, albo się atakowało, też żeby nie dostać w łeb. Tak to wyglądało mniej więcej cały czas.

 

  • Czy odbywały się spektakle teatrzyku powstańczego?


Nie pamiętam, żebym był na takim. Wiem, że byłem na koncertach, ale w teatrzyku nie byłem, może akurat nie byłem w tym miejscu. Byłem kilka dni w Śródmieściu, a potem resztę życia spędziłem w rejonie szpitala – ZUS, Czerniakowska róg Książęcej. Potem księgarnia Arcta w podwórku. Tam pełniłem swoje [obowiązki żołnierskie].
Mogę opowiedzieć taki śmieszny [mój], bohaterski [czyn]. Przychodzę na służbę, już tam byłem dwa dni wcześniej i wtedy dostałem nawet wypożyczany karabin. Facet mieszkający tam mówi: „Panie, nie wiesz pan, kto służbę pełnił dwa dni temu?”. – „Wiem”. – „Powiedz mu pan, że zastrzelił [mojego] królika”. – „Jak to królika?” – „No tak. Rozleciały się mi się w nocy króliki i on myślał, że to Niemcy idą i strzelił, i zabił królika”. A to ja byłem. Nie przyznałem się nawet, bo trochę głupio, bo zdawało mi się, że idą Niemcy. Był szelest, a w nocy wszystko się wydaje podwójnie głośniejsze, [myślałem], że to Niemcy idą po bruku, a to króliki buszowały po rozbitym szkle […].

  • Jak wyglądała komunikacja między ludźmi, jakaś poczta? Miejsce pobytu ludzi podczas Powstania cały czas się zmieniało? Jak ludzie odnajdywali rodzinę, bliskich?


Nie mogę mówić o znajdywaniu rodziny, bliskich, bo moja rodzina była poza Wisłą, to komunikacja była żadna. Nie miałem żadnej komunikacji. Komunikację miałem dużo później, ale już po Powstaniu. Tak to normalnie chłopcy przychodzili [i] przynosili. [Były to] dzieci właściwie, bo [ja] miałem osiemnaście, a oni po dwanaście lat, piętnaście. Listy nosili z jednej dzielnicy na drugą. Przedzierali się i przynosili chłopakom wiadomości, że matka jest tu albo ojciec tu. Tak to mniej więcej [wyglądało]. Ale ja nie odczuwałem tego typu [pomocy] […]. Nie miałem z kim korespondować, bo po prostu z tymi, co byłem najbliżej, to byłem, to znaczy z tymi pracownikami, z którymi pracowałem w Pionierze […]. Większość była ze mną w konspiracji, w moim oddziale. Stasio, Romcio, Józio wszyscy byli ze mną, to była moja rodzina. Nie potrzebowałem nawet pisać, bo nie było sensu pisać, bo wiadomo, że nie dotrze. Komunikacja była, tak jak mówię, listy przynosili do kolegów, którzy mieszkali w Warszawie. Nie mieszkałem w Warszawie, bo Wawer to nie była Warszawa, to były peryferia Warszawy. Dzisiaj jest Warszawą. […]

  • Czy przechodził pan kanałami?


Nie. Nie miałem okazji.

  • Czy pamięta pan swoje najtrudniejsze przejście między jakimiś punktami w mieście?

 

[…] Budowałem barykadę, przejście między Czerniakowską a Książęcą (tam stoi do dzisiaj budynek ZUS-u) i trzeba było wykopać pod ziemią podkop. Byłem uczestnikiem wykonywania tej czynności, to znaczy kopałem tak samo jak inni ludzie […]. Ostrzał był z Frascati (to taki wzgórek w Warszawie) i mieli ostrzał na cały Czerniaków. Szczególnie róg Książęcej i Czerniakowskiej był pod obstrzałem. Kto próbował przebiec w dzień czy w nocy, ten mógł zostać zastrzelony. Zaistniała konieczność zbudowania podziemnego przejścia i to przejście zbudowaliśmy. Wprawdzie ono się później zawaliło, bo za płytko było zrobione, ale gruzy były wysoko ułożone i takie przejście było budowane. Tak wyglądał [mój] kanał.

 

  • Czy pamięta pan, jakie było pana najtrudniejsze przemieszczenie się z konkretnych punktów podczas Powstania? Czy to było trudne?


Niełatwe. Pamiętam, jak przenosiliśmy się ze Śródmieścia na Czerniaków, to trzeba było zbiec ulicą na dół (Książęca, odchodząca od placu Trzech Krzyży), a była obsadzona Niemcami. Trzeba było w nocy przerzucić cały oddział. Oddział liczył kilkaset ludzi, trudności były olbrzymie – ilu padło, to nie pamiętam. Udało się przejść mojej drużynie w całości, część została na Książęcej. Ja przeszedłem i najbliżsi z mojej grupy przeszli. Mój pluton miał swoją siedzibę na Czerniakowskiej w księgarni Arcta, tam było długie podwórko i tam byliśmy. Tak wyglądało przebicie się. Nie mówię już o historiach późniejszych.

  • Pan powiedział, że od 11 września już nie uczestniczył w Powstaniu? Jak potoczyły się później pana losy? Jak pamięta pan samo zakończenie Powstania?

 

Może wrócę do 11 września. Port Czerniakowski był obsadzony przez Niemców i tam atakowała grupa chłopców ze Starego Miasta, którzy byli już u nas na Czerniakowie. Po paru szturmach nie udało im się zdobyć tego portu, wysłano nas. To była moja pierwsza i ostania bohaterska walka […]. Obrzuciliśmy budynki butelkami z benzyną i na urra po bolszewicku poszliśmy na budynek. Poddało nam się gdzieś koło dwunastu Niemców. To był mój pierwszy bohaterski wyczyn, nawet zdobyłem dwa karabiny i dużo amunicji […]. a że trzymałem bagnet w ręku, to Niemiec mnie zapinał, żebym mógł mieć dużo naboi do strzelania. Inna grupa odstawiła Niemców do tyłu, do dowództwa, a my obsadziliśmy niemieckie rowy obronne i zaczęliśmy pykać do Niemców. W pewnym momencie, coś uderzyło o ziemię, wpadło do rowu. Intuicyjnie się schyliłem, żeby odrzucić, to był granat. Nie zdążyłem i wybuchł mi pod nogami. Świat się skończył, ktoś mnie za kołnierz ciągnie i mówi: „»Kruczek«, podnieś się! Jesteś ranny, wyciągniemy ciebie stąd”. Patrzę, a ja nie mam prawie nóg. Spodnie i buty, to buty na wierzchu były, spodów nie było, a spodnie były poszarpane w strzępy, jakby ktoś specjalnie nożem pociął. Za moment czuję, że dwie koleżanki mnie pod pachę wzięły, ciągnęły po tym rowie. Wyciągnęły na wierzch, na nosze położyły, a ja umieram, koniec. Świat się skończył, skończyła się moja walka, moje wszystko. Stamtąd mnie zaniesiono [do szpitala] po wertepach, gruzach, [niosły mnie] koleżanki pod dowództwem kolegi. Nawet pamiętam jego pseudonim: „Gałązka”, czyli Stefan Bieńkowski, dzisiaj już nie żyje.


[Zanieśli mnie] do szpitala na Zagórną. Zagórna to była szkoła. Tak mi się skończyło Powstanie, skończyła się moja walka. Stamtąd po dwóch, trzech dniach zostaliśmy ewakuowani przez Niemców, jak już wspominałem (fragment z tym dobrym Niemcem). Przeniesiono nas na drugą stronę ulicy, do tak zwanej blaszanki. Część dostała się do budynku pod wiatę, a część […] leżała na podwórku, między innymi ja.

[Bohaterem naszym był] człowiek, który nie miał nóg. Znalazł się w Powstaniu przypadkowo. Miał na imię Józio. On był dla mnie największym bohaterem, bo deszcz, zimno, jedzenia nie ma, a Józio złapał jakąś dziewczynę (kuchnia była wewnątrz), upitrasili jakąś polewkę. Józio na tułowiu i w zębach trzymał wiaderko, chochlę i donosił każdemu na miseczkę czy co kto miał przy sobie, na przykład jakiś kubeczek. Nalewał, jeśli ktoś nie mógł, to go karmił. To był jeden z takich głównych moich bohaterów Powstania Warszawskiego. On nas przez dwa dni karmił.
Po dwóch dniach zabrano nas, pod ekipą oczywiście Niemców, do szpitala Dzieciątka Jezus na Oczki. Leżałem [tam] kilka dni. Był moment, kiedy już też się zdawało, że skończy się moje życie, bo serce zamierało. Grożono mi, że amputują mi nogi, bo był kłopot z leczeniem, nie było czym leczyć. Łatwiej było uciąć nogi, i wtedy szybciej by się wygoiło. Groziła mi amputacja. Uratowała mnie w tej sytuacji moja koleżanka, która była na chodzie – Bronka. Nie pozwoliła amputować nóg. To mnie uratowało. […] 2 października [nastąpiła] ewakuacja do Krakowa.

 

Jeszcze opowiem taki śmieszny epizod [ze szpitala]. […] Siostry obsługiwały między innymi chorych. Ktoś dostarczył skądś, nie wiem, jakieś ciastka, słodycze i nakarmił nas tymi słodyczami. Dano po kieliszku wódki. Na drugi dzień słyszymy przed śniadaniem, głos: „Siostro, siostro”. – „Co chcesz, Józik?” – „Proszę kieliszeczek i trochę ciasteczek”. Jeden z chłopaków, który miał postrzelone obydwie ręce, tak sobie zażyczył.


Kilka dni po tym śmiesznym epizodzie nastąpiła ewakuacja. Jak wyglądała ewakuacja? [Przyjechały] samochody ciężarowe. Władowano nas do tych samochodów jak śledzie. Na Dworcu Zachodnim stały wagony, oczywiście świńskie z piętrowymi pryczami, trzy piętra chyba. Położono nas na to. Trzeba przyznać, że organizacja niemiecka była świetna, bo nas władowano wieczorem do tych wagonów. Każdy wagon miał swojego anioła stróża, to znaczy był jakiś stary Niemiec […]. [Rano] wylądowałem w Krakowie.
W Krakowie rzeczywiście organizacja była doskonała, bo chyba o piątej przyjechaliśmy, a o ósmej już leżałem w wannie. Tyle było chorych, że winda była zablokowana, to pielęgniarka na ręce mnie wzięła i na piętro zaniosła, wykąpała. Później przyszedł lekarz, zrobił opatrunek, znaczy załadował obydwie nogi w gips, dziury porobił i raj na ziemi się stał. […] Bo już jestem w czystym [pokoju] i pod opieką, jestem pośród swoich, bo też koledzy, koleżanki leżały. I tak wyglądało moje zakończenie [Powstania].

  • Jak pan pamięta samo zakończenie wojny? Jak potoczyły się pana losy, kiedy pan wydobrzał?


Zakończenie wojny to właśnie w Krakowie. Znaczy wejście Sowietów a ucieczka Niemców. 17 stycznia, wtedy co Warszawa, napięcie było w przeddzień okropne. Nawet już o kulach chodziłem. Poszedłem na miasto, bo już w szpitalu personel niemiecki uciekł, a został polski. Zaczęły się kłopoty żywnościowe. Wybrałem się na miasto o kulach. W mieście ogólny rozgardiasz, szaber wszystkich sklepów. Szukam jakiegoś żywnościowego, nie znalazłem. Znalazłem jakiś fajans, jakieś talerze, talerze zostały potłuczone, te przydadzą się w szpitalu. Sanki gdzieś też dostałem od kogoś, bo to zima. Przywiązałem sanki z tyłu do paska i tak ciągnę. Patrzę, ktoś królika niesie, mówię: „Pani kochana, niech pani da tego królika”. – „Do jedzenia”. – „Daj pani, to chłopakom – w szpitalu mamy chłopaków chorych, to przyda się, dam pani talerze”. Taka zamiana była, dałem talerze, a dostałem królika, żywego jeszcze oczywiście. W klatce był czy worku. Po drodze gdzieś chleb zdobyłem, coś jeszcze i tak przyciągnąłem do szpitala. Ktoś tego królika oprawił. Mieliśmy przynajmniej na naszej sali jedzenie, obiad dobry, treściwy, bo z tłuszczem.
Moment wejścia Sowietów do Krakowa wyglądał w ten sposób, że naprzeciw naszego szpitala na Oczki był obóz niemiecki. Nie wiem, kogo tam przetrzymywali. W każdym bądź razie zaczęła się olbrzymia strzelanina i my wszyscy wtedy, kto mógł, doczołgał się do okna. Patrzymy, a tu już Sowieci. Pierwsze zetknięcie z Sowietami to: Daj pokuszać – daj jeść. Dostali coś od nas. Nie mieliśmy wiele, ale mieliśmy coś do jedzenia, a oni podobno jeszcze mniej. Dostali jeść i dopiero potem było słowo: A germańcy kuda są? – „No, nie ma tutaj u nas”. – „Aha, to dobrze”. Pojechali dalej. Tak wyglądało wyzwolenie Krakowa w moich oczach […].
Zakończę krakowski epizod, 17 stycznia, a chyba w lutym już mogłem dobrze chodzić o kulach. Trzeba było zdobyć przepustkę w Arbeitsamcie, czyli w urzędzie miasta, żeby wyjechać z Krakowa. Kolejka olbrzymia, ale od czego są myślące chłopaki [z Warszawy]? Nasi chłopcy z Powstania przystawią drabinę gdzieś na trzecie podwórko, z trzeciego na drugie, z drugiego na pierwsze i po tych drabinach część konspiratorów dostała się od środka i przepustki zdobyliśmy migiem. To znaczy po godzinie już byliśmy z przepustkami. Mieliśmy przepustki, to kołderkę w plecak, kawałek chleba i do pociągu. Znowu pulmanem przyjechaliśmy do Warszawy.

Warszawa – gruzy, jak opuszczaliśmy były gruzy, [jak przyjechaliśmy] są jeszcze gorsze. Opuszczaliśmy, to prawie była cała, ale jak wracaliśmy, to już była zrujnowana okropnie. Tak dobrnąłem o kulach do Wisły. […] Przez Wisłę szedłem po lodzie. Zamarznięta była i sznurkiem jeden za drugim w miejscu takim najtrwalszym przeszliśmy na stronę praską. Miałem parę centów, furmanka mnie zawiozła [do domu]. W międzyczasie do Krakowa dotarł do mnie list, że matka z dziećmi żyje, że tylko z dwojga dzieci to brat zginął na minie na Pradze, a siostra i matka żyje i mieszkają [na Pradze]. [Pojechałem] pod [znany] adres. Mama mieszkała w Wawrze, ale tuż przed wejściem Sowietów do Warszawy przeniosła się do ciotki na Grochów, pod „Cetkę”, niedaleko. Tutaj dotarłem tą furmaneczką. Tak wylądowałem w wyzwolonym państwie, które nazywać się miało Polska, a nie było Polską.

 

  • Czy później, po wojnie, odnalazł pan wszystkich swoich bliskich, przyjaciół, kolegów? Czy wiedział pan, jak potoczyły się losy tego słynnego Józia, o którym pan nam opowiedział?


Tak. Jak już mogłem trochę lepiej chodzić, nawiązałem kontakt ze swoją dawną firmą. Oczywiście ona była w gruzach. Obok stał cały budynek i tam się zawiązała firma pod nazwą „Społem” – Stołeczne Przedsiębiorstwo Budowlane. Odgruzowaliśmy miejsca, w których były nasze maszyny. Maszyny doprowadzaliśmy do porządku i zaczęliśmy produkować na razie narzędzia proste, tak jak łopaty, jakieś inne przedmioty użyteczne. W tej firmie pracowałem kilka tygodni, nawet nie pamiętam ile. Większość tych ludzi, która przeżyła Powstanie, wróciła do [tej firmy]. Tam pracowałem, nie pamiętam ile, może rok. […] W każdym razie jakiś czas pracowałem, później tą firmę rozwiązali. Kumpel napisał list do mnie, też z Powstania, Edek Gwiazda, że mieszka w Bielawie, żebym przyjechał do niego. Dowiedziałem się, że któryś z tych kumpli zadekował się w straży portowej w Gdańsku, Staszek Jaskółowski: „Jak chcesz, to przyjedź do mnie”. Jak firma tu się rozwiązuje, to ja w pociąg, a jeszcze kłopoty były, bo mówili: „A, cholera zamkną was jeszcze, zapuszkują”. Na razie taki spokój był, jeszcze się nas nie czepiali.
Wsiadłem w pociąg – już był wtedy normalny, osobowy – i wylądowałem w Gdańsku. W Gdańsku zaciągnąłem się do straży portowej, pełniłem służbę w portach. Miałem też obok siebie kolegów z Powstania. Ile tam byłem? Kilka miesięcy. Po Gdańsku wylądowałem… Kolega napisał znowu list, że jest w Bielawie na ziemiach odzyskanych. To wyjechałem z Gdańska, w Bielawie kolega miał mieszkanie. Zamieszkałem najpierw u niego, potem już Niemcy zostali wysiedleni z Bielawy, więc miałem swoje mieszkanie i pracowałem jako ślusarz remontowych maszyn włókienniczych. Do szkoły poszedłem później. Po roku dostałem się do szkoły zawodowej w Bystrzycy Kłodzkiej […]. W Bystrzycy chyba rok czasu uczyłem się w szkole zawodowej.
W 1948 roku wróciłem do Warszawy. Zatrudniłem się jako ślusarz w dawnych zakładach „Szpotański”, później przemianował się na Dimitrowa […]. Tu przepracowałem do 1982 roku. Miałem zawód ślusarz, potem sekretarz rady zakładowej, potem inspektora wynalazczości. Na tym stanowisku skończyłem [pracę u Dimitrowa i przeszedłem na emeryturę].

  • Jak pan był traktowany przez ówczesne władze jako były powstaniec, członek Armii Krajowej?


Nie narzekam. Byłbym nie fair, gdybym powiedział, że źle. Owszem byłem chyba z pięć razy na przepytkach, to znaczy na dywaniku UB na Pradze (zapomniałem, jak się nazywała ta ulica), potem w Warszawie, gdzie było centralne UB. To było przepytywanie na okoliczność… Najpierw to nachodzili mnie na Grochowie, dlaczego zwiałem z Warszawy na Zachód, […] dopytywali się. Bałem się, że może mnie zamkną, i zwiałem. Potem przychodzili do matki i pytali się: „Gdzie on jest?”. Matka mówi: „Mieszka na Śląsku, pracuje”. Dali adres i się odczepili. Może śledzili mnie, ale w każdym razie tu byłem dwa czy trzy razy, może więcej, już nie pamiętam, przepytywany na okoliczność różnych kolegów, trudno powiedzieć kolegów, bo ich znałem tyle, że leżeli w szpitalu. Był taki przypadek, że wezwali mnie na UB i zadają różne pytania: „Jak to Powstanie było, gdzie, co”. Powiedziałem, bo nie miałem nic do ukrycia. „A czy znam?” Wymienili jakieś nazwisko: „Nie znam”. Były następne: „Nie znam”. – „A tego?” Wymienili nazwisko znane mi. Mówię: „Znam”. – „A skąd go znasz?” – „Ze szpitala w Krakowie”. – „Jak to w Krakowie?” – „No tak”. – „A był w Powstaniu?” – „Nie wiem. Mówił, że był, ale nie wiem, czy był”. – „A co robił?” – „Nie wiem. Kolegował się ze mną w ten sposób, że mieszkał w Łodzi po wojnie i dwa czy trzy razy zanocował u mnie w Warszawie, bo do Warszawy przyjechał. Mówił, że się ożenił i mieszka w Łodzi. Nazywa się Staszek Granicki”. Do dzisiaj pamiętam to nazwisko.
Myślę, że nie byłem represjonowany specjalnie, dlatego że po pierwsze moje korzenie to [robotnik], […] firmy Pionier, potem w SPB. W międzyczasie, tak jak przed wojną byłem w harcerstwie – w zuchach, w harcerzach i w „Orlętach” – tak po wojnie działałem we wszystkich organizacjach, w których się dało. Trudno powiedzieć działałem, byłem czynnym członkiem, byłem organizatorem ZBoWiD-u w zakładzie, byłem organizatorem KTR-u (Klubu Techniki i Racjonalizacji) i byłem jego przewodniczącym. Byłem w [LPŻ] co polegało na tym, że najpierw mieliśmy kajaki [związkowe], a potem kupione swoje, robiliśmy rajdy kajakowe po Wiśle, a potem po Mazurach. Wszędzie, gdzie była jakaś organizacja, to byłem jej członkiem. Właściwie nie mieli się do czego przyczepić, bo zawsze miałem kłopoty ze swoim gadaniem, do dyrektora na przepytki chodziłem, ale ostrzegał mnie raczej niż kablował. Później zacząłem działać w ogródkach działkowych, byłem [ich] organizatorem. Do dzisiaj jestem [tam] członkiem – teraz już nie zarządu, [ale] byłem przewodniczącym zarządu. Mam swoją działeczkę i jeżdżę tam. Wszędzie coś robiłem społecznie. Odbudowywałem Warszawę, jeździłem na odgruzowanie jej, jeździłem na różne wiece […]. Była [inicjatywa] łączności miasta ze wsią, to jeździło się na wieś, chłopu się reperowało garnki, a potem jeden z towarzyszy, nazwijmy to tak, miał referat dla tych chłopów. Nie mógł ich zebrać do kupy, a pod pretekstem, że garnki zreperują czy jakiś kibel, zebrał w kupę paru chłopów i mógł im dać patriotyczny odczyt, tak to nazwijmy. Tak że Polska Ludowa nie specjalnie mnie tłamsiła. Owszem, odczuwałem to wewnętrznie, ale co było robić, nie takie rzeczy się przeżyło. [Medale, odznaczenia jakie dostałem za PRL, załączam ich listę].

Warszawa, 11 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Konopka

Zbigniew Kołodziejak Pseudonim: „Kruk” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Śródmieście Południowe, Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter