Jadwiga Wolff „Jagoda”

Archiwum Historii Mówionej
  • Kto panią wciągnął do konspiracji? Najpierw musieli panią czegoś nauczyć, dopiero potem zobowiązać do działania, prawda?

Brat mój, [Witold Lisowski – kapral podchorąży „Zarewicz”, 9 kompania dywersji Bojowej „Żniwiarz”, dowódca 229. plutonu, odznaczony krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari], który przeszedł straszne rzeczy i był w więzieniu na Montelupich.

  • W Krakowie?

W więzieniu Montelupich w Berlinie.

  • To w Moabicie.

Moabit.

  • On wciągnął panią do konspiracji?

Tak, to mój brat.

  • Kiedy? Czy to było na długo przed Powstaniem?

Bardzo krótko.

  • Wciągnął i została pani zaprzysiężona?

Tak.

  • Jak to wyglądało? Była pani tylko jedna czy kilka osób?

Nie pamiętam.

  • To od razu była „Baszta”?

Tak.

  • Powiedzieli, że jakie zadania pani przydzielą?

[Takie], jakie mam przygotowanie. Przygotowanie w harcerstwie, pierwsza pomoc i rozmaite zabiegi medyczne, ale takie króciutkie. Zgłosiłam się od razu do szpitala elżbietanek. Tak nikt mnie z „Baszty” nie przyjął, tylko z kierownictwa szpitala.

  • Już trwało Powstanie?

Już trwało, tak. Zgłosiłam się, powiedziałam co umiem, czego nie umiem. Przyjęto mnie. Dodałam, że mam zerową grupę krwi, cenną. Wtedy bardzo chętnie zaczęto ze mną rozmawiać.

  • Mieli możliwości, żeby robić transfuzje?

W szpitalu tak, to był świetnie zaopatrzony szpital i mnóstwo tam było lekarzy, tak że pracował na pełnych obrotach. Przydzielono mnie do pokoiku, gdzie było trzech rannych. Nie można było wtedy mówić „chorych”, to była obraza ciężka. „Jestem ranny, nie chory!” – padało sprostowanie. Dostałam się do tego pokoiku, tam główną rolę odgrywała Niemka, elżbietanka, która mi na dzień dobry powiedziała: „Jeść pani tu nie będzie”.

  • Dlaczego? Przecież była pani personelem.

Tak stwierdziła i przychodziła potem sprawdzić, czy jem, czy nie jem. Zmora. Mimo że oddawałam bardzo często krew.

  • Czy ona była pielęgniarką?

Chyba tak, z urzędu szpitalnego niemieckiego. Ona się opiekowała bardzo ładnie rannymi, bardzo przyzwoicie, sumiennie, ale mnie traktowała per noga. […] Ale chyba byłam bardzo przydatna jednak, bo byłam wtedy, kiedy jej nie było, a ponieważ miałam przeszkolenie harcerskie i bardzo troskliwą matkę [Janina z Sieleckich Lisowska], i brata wspaniałego, wobec tego wiele rzeczy umiałam. Do tego stopnia, że jeden z chorych powiedział mi: „Siostro, ja nie widziałem jeszcze takiej dziewczyny jak pani, o takim dobrym sercu”. A to nie było dobre serce, tylko serdeczność i przyzwoitość w stosunku do człowieka w wielkiej potrzebie, ogromnej potrzebie.

  • Jakie zadania pani powierzono? To nie mogły być zasadnicze zadania, bo nie miała pani takich możliwości.

Opiekować się.

  • Czy umiała pani zmieniać opatrunki?

Nie, nie musiałam. Były od tego już polskie pielęgniarki z „Baszty”, ale nie ja. Ja byłam bardzo pomocniczą służbą: żeby zmienić pościel, żeby poprawić coś w ubraniu, w pościeli, nakarmić, podać wodę. I wtedy, kiedy były straszne bombardowania i wszystko drżało, żebym mogła usiąść koło nich, siedzieć koło rannych.

  • Dodawać otuchy?

Tak, trzymać za rękę, co było bardzo ważną rzeczą. Trzymać za rękę, oddawać swoje ciepło i spokojną rękę do dyspozycji rannego. [Mam] odznakę, pochodzi od ciężko rannego [ o pseudonimie „Jur”], który leżał z gangreną. Noga w strasznym stanie, to była ogromna, sina kłoda. Trzeba było tę nogę troszeczkę trzymać, troszeczkę zmieniać jej miejsce, ale tak o milimetr, pół, ćwierć milimetra, a przede wszystkim trzymać moją rękę. Żeby czuł obok siebie ciepłą, spokojną, serdeczną rękę.

  • Można go było uratować?

Nie, zginął.

  • Amputacja by nic nie dała?

Nie można było robić chyba amputacji i zginął.

  • Czyli towarzyszyła pani też w tej ostatniej drodze, umierali?

Oj tak, to było straszne. To umieranie było dla młodziutkiej dziewczyny straszne.

  • Kto się zajmował chowaniem rannych? Była jakaś służba od tego? Przychodził ksiądz?

[Przychodził ksiądz Jan Zieja]. Do Elżbietanek [na ulicę Malczewskiego] nie przychodził, natomiast jak zostałyśmy przeniesione do innego [klasztoru, Sióstr Franciszkanek przy ulicy Misyjnej], które nie chciały najpierw [nas] wpuścić. Potem koledzy powiedzieli: „Jeżeli nie wpuścicie, to będziemy strzelać. Mamy tu rannych i muszą mieć dach nad głową”.

  • Na jakiej to było ulicy?

Nie pamiętam, jak się nazywały te zakonnice i nawet nie powiedziałabym, gdybym wiedziała, bo potem były bardzo fair. Bardzo były w porządku, ale najpierw nie chciały nas wpuścić, a ich dom stał, w pełni wyposażony, bo tam było jakieś przedszkole.

  • Nie u Wizytek?

Może Wizytki. Nie, nie mówmy. Były bardzo w porządku, bardzo dbały o czystość, ja nie sprzątałam. Gotowały, podawały posiłki, wszystko było w porządku. Nie chcę powiedzieć, jak się nazywały.

  • Jak długo tam byliście?

Tak mi przykro, ale potem miałam utratę pamięci, po tych wszystkich przeżyciach. [Jest] taki wierszyk, „Elegia o chłopcu polskim” Kamila Baczyńskiego. Napisał, że poznawaliśmy swoją Polskę, poznawaliśmy po ścieżkach strasznych, pełnych łez. Potem karmili nas bochnami chleba pełnego lęku i przerażenia, a potem chłopak padł i nie wiadomo, czy to była kula, czy serce pękło. To mogło być jedno albo drugie, bo świstały koło nas tak, że ha! A serce też mogło z rozpaczy i z przerażenia pęknąć.

  • Czy w czasie tych sześćdziesięciu trzech dni była jakaś sytuacja zagrażająca pani życiu?

Na każdym kroku. Strzały, był silny ostrzał. Szpital elżbietanek został chyba nawet naruszony, tak że stamtąd nas musieli przetransportować do prowizorycznego szpitala w zakonie iks. Tak że tam było bardzo groźnie. Odłamki świstały koło nas.

  • Nigdy tam nie weszli Niemcy?

Weszli do nas, do tego małego szpitala. Tam weszli i stamtąd nas wygarnęli na jakieś małe autobusiki, wywieźli do Pruszkowa.

  • To już po zakończeniu Powstania?

Tak, tam nas wywieźli i w drodze umierali ci najgorzej [ranni].

  • Jechaliście razem z rannymi, z ludźmi ze szpitala?

Tak. I umierali ci najciężej ranni, Straszne to było, niewyobrażalne.

  • W drodze z Pruszkowa gdzieś dalej?

Nie, pod Pruszkowem nas osadzili, Dulag 121 to się, zdaje się, nazywało. Tam nas osadzili. Tam nie gwałcono nas, byłam z tego powodu przeszczęśliwa, bo się tego okropnie bałam, okropnie. Nie bałam się kul [tak] jak właśnie tych faktów. Ale bito mnie. Podobało się. Dziewczynka młodziusieńka, rumiana, warkoczyki. Nic, tylko walić, prawda? Tak mnie walono, że po powrocie do kraju musiałam być operowana, musiano mi usunąć kawał płuca. Zranione było, poszarpane.

  • Gdzie to miało miejsce? Już w obozie, czy jeszcze wcześniej?

Bicie? W obozie. Przychodził roześmiany od ucha do ucha i rąbał we mnie jak w worek.

  • Wszystkie kobiety tak traktował?

Nie wiem, mnie na pewno. Ale tam kobiet, sanitariuszek było stosunkowo mało, byli chłopcy. Osłaniali mnie przed nim, dawali znać: „Uważaj, idzie”. Ale gdzie i co?

  • Chować się trzeba było gdzieś.

Ale gdzie? Znalazł.

  • Jak długo to trwało? W tym obozie była pani już do wyzwolenia?

Tak.

  • Kto wyzwalał? Amerykanie, czy Rosjanie?

Rosjanie.

  • Jak wyglądało to tak zwane oswobodzenie?

Powiedzieli: „Ty pojedziesz na wywózkę do Niemiec, a ty do Polski”. Byłam ranna, na szczęście mnie skierowali do Polski. Wyjechałam do Polski, do pociągów nas wsadzili i jechaliśmy do Polski. Konduktor w pociągu powiedział: „Słuchajcie, będzie zaraz zakręt i pociąg zwolni. Otworzę wam drzwi i kto może, niech ucieka”. Uciekłam stamtąd. Dostaliśmy się chyba do Krakowa. Z Pruszkowa gdzieś na Kraków nas podwieźli. Ale co tam robić? Rodzina nie żyje, wszyscy zostali zabici, dom mój nie istnieje, nie przetrwał. Co mam robić w tym Krakowie?
  • W Krakowie chyba działało RGO?

RGO, bardzo piękna instytucja. Tam głównie pracowały harcerki – bardzo bym chciała o nich powiedzieć kilka słów – starsze kręgi harcerskie. Bardzo pięknie, bardzo serdecznie, troskliwie działały. Opiekowali się nami, od razu nam dali gorący posiłek, od razu powiedzieli, gdzie możemy pójść odpocząć i od razu mnie zaangażowali do swojej pracy harcerskiej.

  • Czyli miała pani punkt oparcia?

Ogromny. Nie było żadnego innego oparcia, tylko ten. Tam działała pani Józefa Łapińska, cudowny człowiek, pełen troski, życzliwości i przedsiębiorczości. Ta kobieta postarała się o domy w Krakowie, które zarezerwowała dla młodzieży bezdomnej, bez opieki, która wracała z obozów z Niemiec i z innych mniej serdecznych obozów, czyli z Pruszkowa na przykład. Co tam się działo jeszcze? Pani Łapińska chyba była doktorem psychologii czy socjologii, harcerką i razem ze swoją przyjaciółką, panią Ewą Rodecką prowadziły dom, w którym mnie umieściły. To był internat dla dziewcząt, tam było kilkadziesiąt dziewcząt jakoś uchwyconych z transportów. Mieszkałyśmy, mogłyśmy się uczyć, wszystkie mogłyśmy chodzić do szkoły, to załatwiły. Część troszeczkę starszych – one miały po piętnaście lat, a myśmy miały po piętnaście i pół czy coś w tym rodzaju – dostałyśmy pracę wychowawczyń i sanitariuszek. Byłyśmy nakarmione, miałyśmy dach, spokój, nikt nas nie gwałcił, nie zabierał nie wiadomo gdzie. Tam przecież jeszcze Rosjanie buszowali i strasznie gwałcili kobiety, tam w nocy nie można było wyjść na ulicę. Jeżeli ktoś nie miał potrzeby, to nie wychodził, a jeżeli wychodził, to straszne rzeczy się działy.

  • Jak długo pani przebywała w Krakowie i w RGO?

Potem miałam utratę pamięci i nie pamiętam całego szeregu faktów z tamtego okresu. […] U mnie serce jakoś wytrwało, ale pamięć uciekła.

  • Co spowodowało, że znalazła się pani zupełnie gdzie indziej? Nie wróciła pani do Warszawy?

Nie.

  • Wie pani, dlaczego? Czy przemyśliwała pani nad tym?

Chyba nie można było nam akowcom dostawać się do Warszawy, bo tam już na nas bardzo czekali. Nie wiem, czy to był Gierek, czy Gomułka wtedy piastował… Nie pomagał, żeby akowcom nie utrudnić. Trzeba było to bandziorstwo…

  • Względy bezpieczeństwa zaważyły?

Tak.

  • Kiedy postanowiła się pani przenieść do Wrocławia?

Roku nie powiem, ale było tak, jak to w młodości. Ciężko ranny chłopak u Elżbietanek, bardzo miły, szukał mnie przez cały rok. Rok mnie szukał po całej Polsce, gdzie jestem. Nie podawaliśmy sobie adresów, no bo jakie? Z jednym bardzo miłym chłopcem umawiałam się pod bramą w Łazienkach, pod głównym wejściem do Łazienek, w piątki o piątej albo w czwartki o czwartej. Bo jak się inaczej umawiać? Tak się umawialiśmy i ten chłopak zginął. Bardzo miły chłopak z B-3. A ten chłopiec, który mnie szukał, oświadczył mi się.

  • To już zupełnie inny chłopiec?

To zupełnie inny, nie ten, [z którym umawiałam się w Łazienkach].

  • Znalazł panią w końcu?

Tak, znalazł mnie i ożenił się ze mną. A ja nie miałam nikogusieńko na świecie, nikogo. Ani babci, ani wujka, ani cioci, rodziny najbliższej. I wyszłam za mąż.

  • Nie spotkały pani żadne represje za przynależność do Armii Krajowej?

Pytano mnie, na przykład jak już zdawałam na studia, czy byłam. Miałam nawet wpisać w ankiecie, czy byłam. Oczywiście nie wpisywałam, bo po co? Bez tego domyślili się, że coś jest nie tak i powiedzieli, że na medycynę, na którą zdałam, nie dostanę się, bo tam potrzebni są ludzie o niesłychanie wysokim poziomie moralnym. „Może się pani dostać na jakiś wydział humanistyczny, jeżeli już tak pani bardzo chce”. Więc się dostałam na historię sztuki, zamiast na ukochaną medycynę. W ten sposób się dostałam do Wrocławia z mężem, który już tu był jakoś urządzony i w tych tematach zorientowany.

  • Gdzie kończyła pani studia?

Niestety nie skończyłam. To nie był koniec moich przygód życiowych, bo mąż mój zginął w katastrofie samochodowej. Byłam z maleńkim dzieckiem i zginął w katastrofie samochodowej. No i jak tu nie stracić pamięci? Tak że dostałam się tu i we Wrocławiu zaczęłam pracować.

  • W jakim charakterze zaczęła pani pracować?

Ponieważ po maturze matka ubłagała mnie, żebym nie szła jeszcze na studia, tylko zrobiła jeszcze dwa lata liceum handlowego, zrobiłam i dzięki temu dostałam się do banku i pracowałam w banku.

  • Czyli nie ukochana medycyna, nie historia sztuki.

Nie, tylko bank.


Wrocław, 25 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jadwiga Wolff Pseudonim: „Jagoda” Stopień: sanitariuszka Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter