Zbigniew Leo „Byk”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć o rodzinie, z której pan pochodzi.


Moja rodzina przed wojną... Miałem tylko brata Włodzimierza, o rok ode mnie młodszego. Ojciec był właścicielem zakładu i sklepu krawieckiego na ulicy Szpitalnej, ale zmarł bardzo wcześnie, na skautek nieszczęśliwej operacji. Wychowywała nas mama, która prowadziła cały ten zakład. Czyli taka klasa średnia, można powiedzieć.

  • Co pan robił?


Chodziłem do szkoły, do bardzo dobrej szkoły Wojciecha Górskiego, gimnazjum. Górskiego teraz się nazywa taka uliczka w bok od Szpitalnej, tam na końcu właśnie była szkoła. To była bardzo znana szkoła i dobra, i można powiedzieć, że całe moje wychowanie patriotyczne dzięki szkole miałem.

  • W jaki sposób? Szkoła prowadziła jakieś działania?


Nie. Po prostu nauczyciele, którzy tam uczyli, cała atmosfera była taka... Zresztą chyba przed wojną w dużej ilości szkół i w ogóle w kraju był taki nastrój, młodzież była wychowywana w duchu bardzo patriotycznym. To było pierwsze pokolenie, które urodziło się w wolnej Polsce, więc ci rodzice, którzy przeżywali okres rozbiorów i ci wychowawcy to doceniali, starali się w młodzieży patriotyzm zaszczepiać. Szkole bardzo dużo zawdzięczam.

  • Należał pan do harcerstwa?


Tak, oczywiście należałem do harcerstwa. Harcerstwo też nastawione było bardzo patriotycznie i bardzo dużo poświęcało się czasu na sprawy związane z patriotycznymi obchodami. Nawet szkolenia były a la wojskowe. W każdym razie było nastawione nie rozrywkowo, ale na poważnie.

  • Którą klasę pan skończył przed wybuchem wojny?


Przed wojna skończyłem pierwszą gimnazjalną. Wtedy to było tak, że kończyło się sześć klas powszechnej szkoły i po szóstej klasie można było zdawać egzamin i szło się do gimnazjum, które trwało cztery lata. Potem jeszcze po gimnazjum było liceum dwa lata. Resztę już w czasie wojny odbywałem, ale też w tej szkole, w konspiracji.

  • I jak pan pamięta wrzesień 1939? Był pan w Warszawie?


W pierwszych trzech dniach nie byłem, bo byłem pod Warszawą, pod Żyrardowem w majątku mojego kolegi. Pierwszy dzień pamiętam w ten sposób, że rano w Żyrardowie usłyszeliśmy alarm (to było kilka kilometrów od Żyrardowa), alarm lotniczy. Ale myśleliśmy, że to próbny. Chwilę potem patrzymy — lecą dwa samoloty nisko. Dzień był wtedy pochmurny. Nas w harcerstwie uczono jak typy polskich samolotów wyglądają. Patrzymy, że to niepodobne do żadnego z naszych typów. Ale poleciały. A potem za jakiś czas lecą następne, a za nimi malutki myśliwiec i strzela do nich, za ogonem tych samolotów. Myślę sobie — coś tu niedobrze, czy ćwiczenia jakieś, czy co? Bośmy nic nie wiedzieli jeszcze. W południe dopiero włączyliśmy radio (takie kryształkowe na słuchawki) i wtedy usłyszałem komunikat, odezwę prezydenta, że wybuchła wojna.

  • Czy to było zaskoczenie?


Nie, to już się ciągnęło przynajmniej od przemówienia Becka, od 13 maja. On wygłosił w sejmie to słynne przemówienie, które odrzuciło całkowicie żądania niemieckie autostrady i tak dalej. Od tamtej pory już było wiadomo, że zbliża się wojna. A całkowicie jak podpisano traktat Ribbentrop-Mołotow, już było wiadomo, że wojna jest na włosku. Na przykład zniknął srebrny bilon z obiegu, wszyscy chowali. Zaczęto robić zapasy, kupować żywność na wszelki wypadek. Ludzie wcześniej wracali z wczasów. My na przykład mieliśmy wyjechać z drużyną na obóz na Wołyń, ale wstrzymaliśmy ten wyjazd i pojechaliśmy tutaj nad Wkrę, blisko Warszawy, bo była obawa, że trudności mogą być z powrotem. Niewątpliwie nastrój był bardzo nerwowy, oczekiwania i napięcia.

  • Proszę powiedzieć kiedy pan wrócił do Warszawy?


Wróciłem trzeciego rano. To było tak. Mieszkałem tam w dworku, którego właścicielem był major czynny Wojska Polskiego, o dość dużym znaczeniu, bo pracował w przemyśle zbrojeniowym. On przyjechał w niedziele, trzeciego, do nas na wieś i powiedział: „No tak, bombardowana Warszawa! (...) Ale jeszcze możecie tu zostać, na razie po co będziecie wracać.” I pojechał. A myśmy poszli spać wieczorem. Nagle w nocy się budzę, patrzę — major stoi. „Pakujcie się. Natychmiast wyjeżdżamy do Warszawy.” Front został zerwany wtedy pod Radomskiem, między Radomskiem a Częstochową. Wtedy właśnie armia niemiecka runęła na Warszawę. Ewakuacja wszystkich biur i urzędów z Warszawy. W związku z tym przewiózł nas w nocy. Wojska polskie pamiętam — cała szosa zapchana była wojskami, które się wycofywały w kierunku Warszawy. Myśmy po poboczu jechali i dojechaliśmy do Okęcia. Widziałem tam pierwsze zburzone przez bombardowanie domy. Wróciłem, mieszkaliśmy wtedy w centrum, na Chmielnej 16, tu było jeszcze wszystko na razie w porządku. Naloty były, ale raczej na obrzeżach Warszawy. I te pierwsze dni, tak gdzieś do 16 września, to jeszcze bombardowania w Śródmieściu tak tragiczne nie były. Sporadycznie tu bomby spadały. Ale już wiadomo było, że Warszawa szesnastego została otoczona. I wtedy się zaczęło piekło. Zarówno ostrzał artyleryjski — bardzo dużo szkód zrobił ostrzał artyleryjski — i naloty. Na przykład całe nasze mieszkanie pociskami artyleryjskimi zostało zburzone z szesnastego na siedemnasty. Myśmy się przenieśli z domu, gdzie mieszkaliśmy — taki dość marny był ten budynek, zbudowany słabo — więc się przenieśliśmy do tego, gdzie nasz sklep był. Na ulicy Szpitalnej były wielkie siedmiopiętrowe, porządne budynki. Tam na dół do sklepu żeśmy się przenieśli, bo to w razie czego lepsza ochrona przed ewentualnym bombardowaniem. I z szesnastego na siedemnasty ostrzał był okropny, artyleryjski. Rano żeśmy zaszli do domu, patrzmy, a całe mieszkanie zrujnowane, bo tam się pocisk po prostu rozerwał w mieszkaniu. Wracamy – jeszcze pamiętam prąd był elektryczny — włączamy radio, a tutaj że wkroczyły wojska sowieckie. No to już, myślimy sobie, koniec. I wtedy właściwie skończyły się dostawy prądu, wody prawie nie było — dochodziła najwyżej do parteru. Zaczęła się końcowa faza oblężenia Warszawy.

  • Proszę powiedzieć co pana rodzina robiła po kapitulacji?


Po kapitulacji przede wszystkim zajęliśmy się odremontowaniem mieszkania. Duża cześć Warszawy została zniszczona w 1939 roku, ale bardzo sprawnie zaczęto to co się dało ratować. Jeszcze były materiały budowlane, nadzór niemiecki był słaby, było jeszcze masę tych wszystkich rzemieślników. Na marginesie, jak w 1943-44 roku czytywałem „Das Reich” niemiecki, bo mnie interesowało, a trochę niemiecki znałem, to właśnie Goebbels dawał za przykład Niemcom Warszawę z 1939 roku — że nie opuszczali rąk, tylko się wzięli i odbudowywali swoje zburzone domy, przeciwnie niż Niemcy, którzy czekali co powie władza. Miałem tą satysfakcję. Wracając do sprawy — odbudowywaliśmy mieszkanie. No i poszliśmy do szkoły. Niemcy wtedy jeszcze nie powiedzieli nic, że szkoła ma być nieczynna. Ale zaraz dosłownie za dwa, trzy dni wyszło zarządzenie, że tylko szkoły podstawowe będą czynne, a wszystkie szkoły wyższe niż podstawowe zostają zamknięte. Wtedy od razu zorganizowano komplety. I całą resztę szkoły, do matury, którą zdawałem dosłownie w przeddzień Powstania, we własnym mieszkaniu, to na tajnych kompletach. Dwa lata były takie, że Niemcy pozwolili na otworzenie szkół uzupełniających do szkól zawodowych wyższego stopnia. I pod płaszczykiem tych kursów — trzecią i czwartą klasę gimnazjum żeśmy robili. A liceum już całkowicie na kompletach.

  • Jak takie komplety wyglądały? Jak były zorganizowane?


To było tak zorganizowane: normalnie był zarząd szkoły — ten sam dyrektor, nauczyciele. Powybieraliśmy się sami po pięciu — siedmiu. Rozkład był zrobiony, w którym mieszkaniu (trzeba było znaleźć lokale, gdzie to będzie możliwe), którzy profesorowie będą nas uczyć. Był zrobiony dosłownie plan lekcyjny. Przychodziło się na daną godzinę do danego mieszkania. Trzeba było oczywiście się przemykać, żeby się nie rzucać w oczy zanadto współlokatorom. Dozorcy to się orientowali najczęściej. Przychodził profesor, siadaliśmy przy stole naokoło i był wykład, normalne zajęcia. Wiedziało się, że na każdych zajęciach się będzie odpowiadać i będzie się musiało wykazać wiedzą, bo po prostu było nas tylko kilku.

  • Nie było żadnych ulg.


Nie. I trzeba przyznać, że w tym komplecie, w którym myśmy byli, naprawdę wszyscy się chcieli uczyć. Umieli to docenić, że to jest szansa jakaś. W końcu jednak to była praca konspiracyjna, za to się jechało do obozu, jak złapali. Ale pamiętam że uczyliśmy się z zapałem, rywalizowaliśmy między sobą, który będzie lepszy, kto prędzej rozwiąże zadanie. Właściwie to była bardziej intensywna nauka niż w szkole.

  • A jak wyglądała pana matura?


Matura wyglądała tak: też w ramach kompletu, ta ilość osób, która była, tylko rozsadzeni byliśmy w mieszkaniu, moim zresztą, w pokojach — tak żeby nie można było sobie podpowiadać. I normalnie. Z polskiego pisało się pracę. Ja pisałem o „Nad Niemnem”. Następnego dnia była z matematyki. Zresztą... doskonałych mieliśmy nauczycieli, doskonałych. Potem po wojnie jeden, ten od matematyki, był profesorem politechniki łódzkiej, drugi, Synoradzki — od fizyki, też był wspaniały, mieliśmy wspaniałego polonistę, także Niemkę, Szmalcównę, co mnie tak nauczyła niemieckiego, że do dzisiaj z tego żyję, tłumaczenia robię z niemieckiego technicznych tekstów. Potem była ustna matura. Niczym to się nie różniło od dzisiejszej. Nawet trudniej było, bo żadnych ściąg ani podpowiadania nie mogło być.

  • Z czego się pana rodzina utrzymywała w czasie okupacji?


Myśmy się utrzymywali z tego, co zostało nam ze sklepu — materiały, które mama sprowadziła jeszcze na sezon zimowy, różne do szycia. Była pracownia, w której szyło się mundurki szkolne, to oczywiście została zlikwidowana. Sklep był w dalszym ciągu, ale co się dało lepszego, to myśmy wynieśli i schowali u siebie w domu. Natomiast reszta była zarejestrowana przez Niemców i to na kartki miało być sprzedawane. Czasami ktoś przychodził i coś kupował z tych rzeczy. A myśmy sprzedawali te materiały, które były schowane. I z tego się żyło.

  • A dokumenty jakie pan miał?


Dokumenty? Wszyscy dostali Kennkarty przecież, Niemcy wydali każdemu Kennkartę. Jak wybuchła wojna, miałem 14 lat skończone. Potem jak już skończyliśmy kursy dwuletnie, powstała sytuacja: co dalej? Właściwie takich już wywożono na roboty, do Niemiec szczególnie. Dzięki znajomościom — mój wujek miał znajomości w zakładach Philipsa (tutaj zakłady były przed wojną, Niemcy je uruchomili w czasie okupacji i jakieś elementy dla siebie produkowali) — poszedłem do pracy i lutowałem kondensatory. W ten sposób miałem legitymację tak zwanego Ruestungsbetrieb i to mnie chroniło przed wywiezieniem do Niemiec. A jednocześnie chodziłem na komplety. Do drugiej godziny pracowałem w fabryce, a potem szło się na komplety. Trzeba się było dobrze zwijać, bo godzina policyjna była najczęściej o ósmej, żeby do ósmej to wszystko załatwić, a potem lekcje jeszcze odrabiać.

  • Czy pana rodzinę lub bliskich znajomych spotkały jakieś represje niemieckie?


W czasie okupacji — nie. Natomiast w czasie Powstania mojego wujka wywieźli do obozu koncentracyjnego, z Saskiej Kępy, on tam mieszkał. Drugiego wujka też wywieźli, zginął w ogóle, bo ten wrócił, ale drugi zginął w obozie. Ale tak szczęśliwie się zdarzyło, że w najbliższej rodzinie wszyscy przeżyli.

  • A czy miał pan przed wojną jakichś kolegów, znajomych pochodzenia żydowskiego?


Nie. Bo w naszej szkole na ogół Żydów nie było.

  • A jak ludzie reagowali na to, co się działo w getcie?


W moim otoczeniu — z przerażeniem. Dlatego że wiedzieliśmy, że następni w kolejce będziemy my. Jeżeli oni potrafią coś takiego robić z ludźmi w ogóle, to wiadomo, że z Polakami będą robili to samo. Wstępnie już żeśmy widzieli, jak codziennie były egzekucje na ulicy i to co wyprawiali w ogóle z wywożeniem, z wysiedlaniem. To było wiadomo, że jesteśmy skazani w kolejce jako następni. Przy czym my żeśmy prasę podziemna dostawali, czytało się różne opracowania, artykuły. Ludzie pisali jak to wszystko wygląda i co może się jeszcze dalej zdarzyć.

  • Kiedy zetknął się pan z konspiracją?


Bardzo wcześnie. Myśmy z bratem moim młodszym, Włodzimierzem, od razu jak tylko skończyły się działania wojenne w Warszawie — zaczęła się konspiracja. Pierwsze próby jeszcze na bazie harcerstwa powstały. To były takie grupy konspiracyjne.

  • Na bazie przedwojennej drużyny?


Tak. Na przykład jak wojska niemieckie jechały na front wschodni i koncentrowały się, to przez Warszawę jechały bez przerwy kolumny niemieckich wojsk. Myśmy dostali zadanie: na rogu — dzisiaj rondo De Gaulla —staliśmy na zmianę i notowali oznaczenia tych dywizji, które się przemieszczały. Podawaliśmy, widocznie gdzieś do wywiadu, jakie to ilości wojsk i co tam się przemieszcza. Drugi taki punkt był na rogu Rakowieckiej i Puławskiej, tam były […]kaserne Mokotów, to były ogromne koszary przeciwlotniczej obrony niemieckiej. Toteż tam żeśmy mieli dyżury i patrzyliśmy, kto wyjeżdża, kiedy wyjeżdża, jakie samochody — notowało się oznaczenia. Niemcy mieli na samochodach zawsze a to chorągiewki, żółte, czerwone, a to kwadraciki — jakieś oznaczenia odziały miały. To trzeba było notować. I to był pierwszy nasz kontakt. Potem to trochę się zerwało. Gdzieś za rok, w 1942, dopiero jak oficjalnie już Armie Krajową powołano, to żeśmy wstąpili do batalionu Odwet.

  • W jaki sposób pan wstąpił, kto pana wprowadził?


Dokładnie kto tam mnie wprowadził — nie wiem. Ale to kolega koledze powiedział i po prostu żeśmy razem z bratem... To było trochę dzieło przypadku. Nikt nie mógł ogłoszeń przecież rozwieszać. Dowiedziałem się, że tworzy się taki batalion, że można wstąpić, że to Armia Krajowa. I żeśmy wstąpili. Przysięgę składaliśmy u nas w mieszkaniu. Zbiórki były przeważnie u nas, ale nie tylko. Było normalne szkolenie. Zapoznawaliśmy się z bronią, z organizacją. Raz nawet byliśmy na musztrze, na ćwiczeniach pod Warszawą, za Świdrem. W bok poszliśmy, tam nas ćwiczyli w musztrze wojskowej. Tam też była przygoda, mieliśmy stracha. Patrzymy nagle —okazało się, że samochodowe są jakieś ślady opon. Skąd? Kto mógł jechać samochodem? Niemcy tylko! Ale żeśmy zaczęli iść w kierunku stacji, a tu nagle wylania się jakiś facet zza krzaka. Rękę trzyma tak [na piersi, za pazuchą]: „A panowie dokąd?” Myślimy: no to już koniec. A to okazało się, była obstawa. Oni tam radiostację mieli, widocznie nadawali, bo tak przemieszczali się. I on po prostu: „Proszę iść w bok, tamtędy”. Żeśmy wtedy poszli do stacji w Świdrze i przyjechali do Warszawy. Ale strachu żeśmy się najedli.

  • Czy oddział uczestniczył jeszcze w jakichś działaniach prócz szkoleń?


Nie, bo myśmy nie byli żadnym bojowym oddziałem. Myśmy byli po prostu normalnym wojskowym oddziałem, który się szkolił na okres, powiedzmy, planu Burza, Powstania.

  • Czytywał pan jakieś gazety — legalne, nielegalne?


Legalne czytywało się siłą rzeczy. Informacje, które trzeba było znać, niemieckie. To był ten... „Gadzinówka” żeśmy go nazywali... Jak on się nazywał?

  • Nowy Kurier Warszawski.


O, tak! „Nowy Kurier Warszawski”. I to była właściwie jedyna gazeta oficjalna. Poza tym ja czytywałem jeszcze „Warschauer Zeitung” i „Das Reich” niemiecki, bo tam zawsze można było wyczytać więcej informacji na temat tego, co się w ogóle dzieje i co Niemcy myślą. No i prasę konspiracyjną. Przede wszystkim „Biuletyn informacyjny”. To było właściwie oficjalne pismo Armii Krajowej.

  • I regularnie je pan otrzymywał?


Prawie regularnie, tak.

  • Czy pana oddział w jakiś sposób przygotowywał się do Powstania już w połowie 1944 roku.


Na tym szczeblu, na którym myśmy byli — nie, specjalnych żadnych przygotowań nie przypominam sobie.

  • Kiedy otrzymał pan rozkaz mobilizacji?


Jakiś tydzień przed Powstaniem, mniej więcej, było pogotowie ogłoszone. Polegało na tym, że codziennie rano musieliśmy iść, bo mieliśmy już wyznaczony punkt naszej operacji, na Kolonię Staszica.

  • A gdzie to było dokładnie?


Właśnie Kolonia Staszica, ulica Prezydencka 7, taka willa. Tam mieliśmy punkt dla naszej sekcji. Myśmy byli sekcja H, było nas kilkunastu. Musieliśmy się tam codziennie rano stawić, na godzinę ósmą czy siódmą i cały dzień się siedziało, i czekało się na to co będzie dalej. Tak było kilka dni, prawie tydzień chyba, ale trzydziestego pierwszego jak żeśmy szli do domu wieczorem, przed godziną policyjną, to nam powiedzieli: „Jutro macie przynieść na trzy dni wyżywienie sobie — suche. Ubrać się polowo możliwie i już na noc do domu nie wrócicie.”

  • A gdy tak siedzieliście, to o czym rozmawialiście? Jakie były oczekiwania?


Śpiewaliśmy różne piosenki... Rozważaliśmy jakie są możliwości, bo już front było słychać. Kombinowaliśmy, że jak Rosjanie będą już blisko, na Pradze, wtedy wybuchnie Powstanie. To była jedyna możliwość powodzenia. Tuż przed wybuchem Powstania, na tydzień, dwa przed, Niemcy uciekali z frontu wschodniego i wyglądało to tragicznie, wydawało się, że armia niemiecka jest całkiem rozbita. Ale potem to przejechało i pusto się zrobiło. Niemcy wszędzie przy swoich kwaterach mieli bunkry porobione betonowe, patrole chodziły uzbrojone niemieckie. Wprawdzie oni nie zaczepiali. Wtedy jak szliśmy do Powstania, czyli pierwszego rano, Niemcy patrzyli spod oka na tych młodych, co każdy szedł, spieszył się, ubrany niecodziennie przeważnie. Ale raczej nie zaczepiali.

  • Widać było ulicach inny ruch, inną atmosferę?


Tak. Wtedy, kiedy żeśmy szli, ulice były jeszcze puste na ogół. Wiele zakładów przestało już pracować, Niemcy pouciekali z tych zakładów. W ogóle ludność niemiecka się ewakuowała z Warszawy, też było przez to bardziej pusto. Było widać, że jest jakieś napięcie. Myśmy nie mieli już możliwości obserwowania, ale z opowiadań mamy wiem, jak było w okolicy Szpitalnej. Myśmy poszli, usiedli na Prezydenckiej i byliśmy odcięci od reszty miasta. Siedzieliśmy tam i czekaliśmy na przywiezienie broni, której nie przywieziono

  • A jak pan pamięta godzinę W?


Pamiętam jak wpada nagle, o godzinie czwartej — bo myśmy mieli w pokoju, gdzieśmy siedzieli z naszą sekcją (bo jeszcze piętro niżej i na parterze siedziały dwie sekcje)...

  • Ile to było ludzi?


W każdej było kilkanaście. A w ogóle na kolonii Staszica siedział cały nasz batalion, rozmieszczony po tych willach. To było paręset osób rozmieszczonych w różnych domkach. Przy czym to było wszystko bractwo nieuzbrojone. Każdy miał swoją osobistą broń, na przykład w naszej sekcji dowódca miał pistolet osobisty. Jakieś dwie filipinki przynieśli nam, żebyśmy się zapoznali, jak się z tym obchodzić. I to było wszystko. Wpada o czwartej nagle ktoś, żebyśmy oddali te filipinki, że za chwilę będzie akcja. Rzeczywiście usłyszeliśmy zaraz wybuchy, strzelaninę. I to trwało tak z godzinę. Pamiętam, że nasz kapral, kapral Kotek się nazywał, wszedł na strych i patrzał przez okienko, na chłopaków, którzy lecieli przez Pole Mokotowskie. Mieli lecieć do Rakowieckiej i zaatakować Stauferkaserne Mokotów... Dzisiaj tam jest instytut geografii, to jest potężna budowla. Tam siedziało SS, miało parę „tygrysów”. Myśmy mieli atakować od strony Śródmieścia, a od strony Rakowieckiej z Mokotowa mieli drudzy i mieliśmy zająć to... Oczywiście to było nierealne, bo po pierwsze nie mieliśmy broni, ci co wyszli, to słyszeliśmy: Niemcy zaczęli pruć z karabinów całymi seriami, a od nas pyk! pyk! z jakiegoś pistoletu, jakiś granat. I właściwie po dwóch godzinach była cisza. Ci co wyskoczyli, to ich zlikwidowano, a reszta siedziała po willach. O godzinie siódmej Wieczorem słyszeliśmy już niemieckie głosy prawie pod domem, bo Prezydencka 7 to był trzeci dom od Wawelskiej, a po Wawelskiej jeździły niemieckie samochody pancerne. Ale Niemcy się na noc wycofali w ogóle i myśmy tak zostali na kolonii na noc i właściwie nie wiedzieliśmy co robić. Nie wiedzieliśmy, czy Powstanie wybuchło w całym mieście, czy tylko u nas i to wszystko upadło. Nic nie wiedzieliśmy.
Następnego dnia rano, o czwartej gdzieś, jak już się rozwidniało, postanowiliśmy, że musimy się rozmieścić, bo jak w takiej w takiej grupie, dom wypełniony młodymi ludźmi, Niemcy przyjdą, to wiadomo — będzie koniec. Więc po dwóch mamy wyskakiwać, starać się do mieszkań, do cywilnych ludzi [dostać], żeby się „rozparcelować”. Wyskoczyło kilka tych par, sporo, ale z kolei któryś wyskoczyli, a wzdłuż Prezydenckiej z karabinu maszynowego Niemcy popruli i ich zabili. Już wiadomo było, że nie ma co wyskakiwać, bo następnych zabiją. Co tu robić? Zostało nas tam ze dwudziestu. W związku z tym chowamy się na strych. Na drugim piętrze była klapa w suficie i tamtędy się wychodziło na strych, który był po prostu takim stryszkiem, jak to nad willami — w najwyższym miejscu można było stanąć prosto, ale tak to wszędzie tylko ścięte dachy i tylko dachówka. Czekamy, co będzie dalej. Nie wiedzieliśmy, czy Powstanie się udało. Na dole były dwie starsze panie, właścicielki domu, one też nic nie wiedziały.
Godzina druga po południu, słyszymy niemieckie głosy, drzwi skrzypnęły od furtki i wchodzą do willi. Myślę sobie: już koniec. Oni tam rozmawiają na dole, a u nas popłoch. Dwóch co miało pistolety — strzelać czy nie strzelać, jak oni będą do nas tutaj włazić. Jedni mówią strzelać, drudzy nie strzelać, ale wszystko tak półgłosem, cichutko. Po pewnej chwili słyszymy, że Niemcy wychodzą i za chwilę te panie pukają do nas, że byli tutaj Niemcy, będą stacjonować parę domów dalej. Pytali się, czy tu ktoś jest. [Powiedzieli, że] gdyby jeden strzał padł stąd, to wszyscy zostaną zlikwidowani i poszli. Myśmy na tym strychu zostali. Przesiedzieliśmy tam dziewięć dni. W międzyczasie codziennie przychodziła brygada Kamińskiego. Wpadała i rabowała sąsiadów, wszystkich mieszkańców. Myśmy mieli to szczęście, że Niemcy byli parę domów dalej i oni tych Ukraińców wypędzali, nie pozwalali im po domach buszować w pobliżu. Nawet jak ich już wypędzili, słyszałem, że jeden z Niemców mówi po niemiecku do Polaków, żeby sobie weszli do domów z powrotem. Myśmy pod tym względem mieli spokój. Natomiast z drugiego punktu widzenia mieliśmy fatalnie, bo posten który chodził i pilnował tamtego domu, pod naszym domem chodził też. Musieliśmy siedzieć na strychu jak myszy pod miotłą, bo w nocy nawet najcichszy głos słychać bardzo, bo słyszeliśmy jak on tam rozmawiał — normalnie mówił, a myśmy słyszeli każde słowo. Siedzieliśmy tam bez ruchu, leżeliśmy pokotem, nie było nawet miejsca, żeby wszyscy się porządnie położyli. Z wodą był problem. Nie było wody, a upał się zrobił, dachówki się nagrzały, byliśmy jak w piecu. To była makabra. Wieczorem, jak już się ciemno zrobiło, to pojedynczo żeśmy się spuszczali na dół, do ubikacji. Pamiętam, że próbowaliśmy z rezerwuaru — tam jeszcze trochę wody było, to żeśmy stamtąd wodę wyciągali, żeby się trochę napić. Raz w ciągu dnia te panie nam ugotowały zupy, po pół szklanki żeśmy dostali. Zjedliśmy to, co mieliśmy. Ale właściwie można powiedzieć, że jak leżeliśmy pokotem, to człowiek w ogóle nie czół głodu. Załatwialiśmy się, jak ktoś musiał, do hełmu, bo nie było innego wyjścia. Baliśmy się schodzić, żeby Niemcy nic nie zauważyli.
Pewnego dnia straszliwy wybuch słyszymy. Ci Ukraińcy codziennie tam wpadali i słyszeliśmy jak oni rozrabiają. I potem strzelanina. My z bratem kombinujemy, że tak dalej być nie może, musimy stąd wyjść, nie ma rady. Następnej nocy wychodzimy we dwóch i będziemy próbowali na własną rękę się gdzieś przedostać. Wiadomo było, że Powstanie w Śródmieściu się udało, bo widać było biało-czerwony sztandar na Prudentialu, na dzisiejszym hotelu Warszawa. Te panie też miały kontakty z kimś [i wiedziały], że Powstanie w niektórych dzielnicach Warszawy się udało i że trwają walki.
Dosłownie tego dnia, kiedy mieliśmy się sami już ewakuować, przyszedł łącznik z dzielnic zajętych przez Armie Krajową. Oni wiedzieli, że tu siedzi cały batalion odcięty. [Powiedział], że oni następnej nocy po nas przyjdą, już są przygotowane przejścia, którędy żeby ominąć niemieckie posterunki, będziemy się ewakuować do Śródmieścia. Nadzieja w nas wstąpiła! Bo właściwie byliśmy przygotowani na to, że koniec. No i następna noc przychodzi. Godzina pierwsza — nikt nie przychodzi po nas. Mówimy: trudno, wyjdziemy sami. Wiedzieliśmy, że mamy iść na Filtrową 30, że tam będzie punkt zborny. Idziemy. Patrzymy, że naprzeciwko, gdzie też siedzieli chłopaki, nie ma nikogo. Więc oni przyszli, tamtych wzięli, a o nas zapomnieli. Myśmy sami szli, gdzie się dało. Poprzecinane były w płotach dziury już, bo to była przygotowana droga ewakuacyjna, żeby ominąć — tam Niemcy stacjonowali w wielu budynkach.
Jak żeśmy w końcu dotarli, patrzymy — jakieś postacie się wynurzają. Czarne! Usmolone! A to chłopaki z naszego oddziału, tylko z innej sekcji. Oni też byli w takim domu, tylko tam w pobliżu nie było Niemców i oni sobie siedzieli normalnie. Mieli parę granatów. Ukraińcy przyszli w końcu i chcieli do tego domu wejść, wiec oni niewiele myśląc cisnęli w nich wiązkę granatów. I to był ten wybuch taki straszny. Oczywiście Ukraińcy z całej kolonii zbiegli się, otoczyli ten dom, podpalili i kto usiłował uciekać, to strzelali. Dom płonął i tych kilku chłopaków, było ich czterech, zbiegło do piwnicy i stanęło za drzwiami obitymi blachą, otwartymi. Między ścianą a drzwiami. Dom płonął, płonął, drzwi się nadpaliły z tej strony, gdzie drewno, ale blacha ich osłoniła i oni do nocy przetrwali tam, na wpół uduszeni, ale ocaleli. I też błąkali się, nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Dołączyli się do nas i razem: co robić? Iść na Filtrową 30. Szliśmy, szliśmy, ale nie mogliśmy trafić, a tu już rano się robi. Znowuż żeśmy wleźli na strych do jakiejś willi, zupełnie pustej, na Filtrowej. Tam przesiedzieliśmy jeszcze jeden dzień i wieczorem rzeczywiście przeszliśmy na Filtrową 30. To są te bloki, które stoją dziś wzdłuż alei Niepodległości, co się w nich ukrywał Szpilman. Tam jeszcze ludzie mieszkali normalnie. Myśmy przyszli na trzecie piętro do takich państwa i za chwilę patrzymy — wchodzą chłopaki w hełmach. Opaski, pistolety... „No to chodźcie!” Biegiem przez aleję Niepodległości żeśmy przeskoczyli, róg Wawelskiej i Niepodległości. Potem już pola działkowe. Przez te działki żeśmy lecieli jak na skrzydłach. Zresztą buty mieliśmy za pasem, bośmy szli w skarpetkach, żeby nie robić szumu, jak przechodziło się pod niemieckimi budynkami. Świetlne pociski leciały, rakietę co jakiś czas Niemcy wystrzeliwali, ale żeśmy dolecieli i dostaliśmy się do gmachu Architektury. I tam byli już wszyscy, którzy z kolonii Staszica się [wycofali]. My byliśmy ostatnią z grup, która się stamtąd przedostała. A dzień czy dwa później Ukraińcy przyszli, wszystkich ludzi wyrzucili i całą kolonię spalili. To był nasz pierwszy okres Powstania.

  • Wówczas już pana oddział się rozpadł?


On się nie tyle rozpadł — on nie miał broni. Siedzieliśmy tam parę dni. Zaczęli jakieś ćwiczenia, żeby zająć czymś ludzi. A potem myśmy dostali przepustkę i możliwość przejścia na drugą stronę Alej Jerozolimskich, do domu żeby się dostać, do mamy — żeby odwiedzić. Ja się rozchorowałem na zapalenie płuc. Na warcie jak stałem, zmarzłem i się rozchorowałem. Brat nie chciał zostawić mnie samego z mamą, ale spotkał kolegów, którzy byli w oddziale osłonowym wojskowych zakładów wydawniczych i mieli broni aż po zęby, aż za dużo. Wobec tego on poszedł już walczyć z tym oddziałem, dostał broń osobistą. A ja jak wyzdrowiałem, też dołączyłem. I już do końca Powstania walczyliśmy z tym oddziałem, po tej stronie Alej. Oni wymieniali się bronią. Wzdłuż Noakowskiego był front, Politechnika była ziemia niczyja i tam były posterunki. Ten co szedł na posterunek brał karabin, siadał i go pilnował. Ale bezpośrednio w akcjach dużych ten oddział nie brał udziału, jako oddział.

  • Czym się zajmował oddział w którym się pan znalazł, jakie miał zadania?


Może brat by więcej powiedział, dlatego że on w najbardziej bojowym okresie działalności tego oddziału, w czasie okupacji, miał zadanie ochrony Wojskowych Zakładów Wydawniczych. A w czasie Powstania bardzo intensywne walki toczył wzdłuż Nowego Światu, potem na Smolnej...

  • Wzdłuż Nowego Światu to znaczy konkretnie gdzie?


Tu jak Latona, Blikle dzisiejszy i ogródki za. Niemcy atakowali od strony przeciwnej Nowego Światu. Krakowskie Przedmieście, kościół Świętego Krzyża, cała ta linia, to była obrona kościoła Świętego Krzyża i na tym odcinku walczył ten oddział. Poniósł wielkie straty i wycofał się. To brat by mógł powiedzieć...

  • Ale teraz z panem rozmawiamy. Kiedy pan wyzdrowiał?


Wyzdrowiałem po trzech tygodniach dopiero i pamiętam, że jak przyszedłem do tego oddziału dostałem „błyskawicę” od razu.

  • A skąd oddział miał tyle broni?


To był oddział specjalny, który już w czasie okupacji miał specjalnie zadania. Jakie — nie wiem, bo nie byłem wtedy w tym oddziale przecież. Oni mieli dostęp do źródeł, gdzie produkowali „błyskawice”, pistolety maszynowe naszej produkcji, krajowe. Mieli dużo tego uzbrojenia. Jak zajrzałem do zbrojowni, to broni było dużo, a nie było ludzi.

  • Ile osób liczył oddział?


Na początku na pewno liczył sto kilkadziesiąt osób, ale potem została połowa najwyżej.

  • Kto był dowódcą?


Porucznik „Step” — to był jego pseudonim, a nazwisko zapomniałem. Był pan zadowolony ze swojej broni?
No tak, oczywiście! Jak ja przyszedłem do oddziału, to już było po wszystkich walkach na linii Nowego Światu. Niemcy przestali bombardować północną stronę Śródmieścia, bo bali się, że trafią we własne stanowiska. Front przebiegał dosłownie tak, że w tym domu byli Polacy, a w tym byli Niemcy. No i na barykadach jakaś służba.

  • Gdzie na barykadach?


Na przykład na rogu Marszałkowskiej i Widok. Ostatnie kwatery jakie mieliśmy to... Widok 16. Ten dom stoi. Na parterze nasza sekcja była — ja, mój brat i dwóch naszych kolegów, z naszej klasy, ze szkoły Górskiego. Tam żeśmy dotrwali do końca Powstania i z tym oddziałem żeśmy wychodzili do niewoli.

  • Czy miał pan jakiś wolny czas, czy cały czas był pan na tej barykadzie?


Nie, na barykadzie nie. Przeważnie siedziało się na kwaterze, ale miało się inne zadania. Trzeba było przecież jakoś zaopatrzyć oddział. Żywność zdobywało się głównie z Grzybowskiej, z Haberbuscha. Tam były olbrzymie sterty jęczmienia, niesamowite ilości cukru i trochę różnych innych produktów. Stamtąd głównie Śródmieście czerpało swoje zaopatrzenie. Mogę opowiedzieć całą historię, jak żeśmy któregoś razu musieli iść, żeby dostarczyć to zborze. To nie było tak, że się szło ulicami. Szło się przez domy, piwnice. Z piwnic się wychodziło, to tam gdzie był ostrzał pod ulicami były porobione tunele, przez tunele przechodziły różne rury, kable i tak dalej. Dochodziło się na Grzybowską, brało się zaopatrzenie i z powrotem trzeba było wlec to przez wszystkie dziury i różne przejścia.

  • Ile kilogramów?


Ile się udźwignęło. Kilkanaście w każdym razie. Pamiętam, że któregoś razu u tego Haberbuscha znaleźliśmy opleciony wikliną wielki gąsior z winem. „O! — mówimy — musimy dostarczyć to kolegom na kwaterę!” Wleczemy ten gąsior przez wszystkie przekopy, rury i tak dalej. Przewlekliśmy, przynosimy, stawiamy przed brama naszego domu, a tu pach! dno pękło i odpadło. I wszystko się wylało. Nie mogliśmy odżałować, żeśmy nie wypili tego wcześniej!
Mogę jeszcze opowiedzieć jedną z wypraw po zaopatrzenie oddziału historię humorystyczną. Pod koniec Powstania, w połowie września, zaczęły się już poważne problemy zaopatrzeniowe jeżeli chodzi o żywność, a mięso już w ogóle nie wchodziło w grę. Jadło się głównie kaszę polaną sokiem malinowym. A tutaj jakimś sposobem naszemu dowództwu udało się wypatrzyć, że na Grzybowskiej, tam mieli dorożkarze stajnie, przechował się w stajni koń. Całe Powstanie stał w stajni i jadł, jakoś nic się nie stało, nie zginął. Kupili tego konia i nasz pluton wydelegowano, żeby go dostarczyć do oddziału. Pod wieczór żeśmy tam poszli, na noc. Dotarliśmy tymi wszystkimi przekopami na wielkie podwórze. Nawet kawałek tego muru do dzisiaj jeszcze jest, jak się w Grzybowską wjeżdża od Jana Pawła.
To było wielkie podwórze podłużne, naokoło były jakieś szopy i w jednej stajni stał piękny, młody koń, wypasiony, bo nic dwa miesiące nie robił, tylko jadł. Skombinowaliśmy rzeźnika z prawdziwego zdarzenia. No i teraz jak tego konia zabić? Kolega wyciągnął pistolet, strzelił mu w łeb, a on stoi. Strzelił drugi raz — stoi! To taki mały pistolet był. W końcu z jakiegoś karabinu go zabili. I potem myśmy czekali na podwórku, a ten rzeźnik przygotowywał mięso. Kukuruźniki radzieckie latały, zrzucały nam broń. W tym czasie już Rosjanie nam dostarczali zrzuty, bo wiedzieli, że Powstanie i tak jest przegrane. W końcu wszystko przygotowano, pocięto na wielkie kawały, w worki z juty owinięto i każdy wziął na ramię. Ciężkie, krew przez to przemięka. Idziemy. Teraz trzeba przez wszystkie wykopy z tym się targać. A to Środek nocy był. Idziemy jakiś czas, ale w pewnym momencie: „Chłopaki! Nie damy rady, coś trzeba zrobić!” Przechodziliśmy przez piwnicę i mówimy do cywilów (bo tam wszędzie pełno siedziało ludzi): „Panowie! Kto jest na ochotnika — bo są zrzuty, trzeba przenieść do oddziału — dostanie ileś kilogramów cukru.” Cukru mieliśmy w bród, bośmy od Haberbuscha nosili. Kilku się zerwało, wzięło od nas i targają. A my żeśmy szli. W końcu jeden mówi: „Panie, co oni nam, do cholery, chabaninę rzucają?” Ja mówię: „Wie pan, przecież trzeba z czegoś żyć.” I rzeczywiście donieśli w końcu do kwatery i dostali ten cukier. W ten sposób żeśmy sobie trochę ulżyli.
Ale wracając do dalszego przebiegu wypadków — to był właściwie już koniec. Ostatnie dni. Pamiętam jeszcze przelot samolotów amerykańskich. Patrzymy — leci taka straszna armada, ale na dużej wysokości. Wyskoczyliśmy, bo myśleliśmy, że to ludzie skaczą, jak rzucili zasobniki, w pierwszym momencie. Myśleliśmy, że akcja jakaś będzie wspólna. Ale to tylko pomajtało, pomajtało, większość dostała się do Niemców. Potem już po tej stronie Alej Jerozolimskich żadnych walk nie było. To znaczy były — Niemcy ostrzeliwali nas z granatników, ale bombardowania czy moździerzy — to nie, bo Niemcy się bali, że w swoich trafią. Dosłownie na dzień przed 30 września zaczęły słuchy chodzić, że rozmowy są i że chodzi o kapitulację. Najpierw była taka wersja, że ludność cywilna wyjdzie, a Armia Krajowa się będzie bronić do końca. Potem, że nie, że idziemy do niewoli. Chyba od pierwszego zawieszenie broni ogłoszono. To był pierwszy dzień kiedy w ogóle przestano strzelać. Ludność cywilna wyszła z piwnic i zaczęto przygotowywać się do wyjścia z miasta. Wiadomo było, że ludność musi opuścić miasto, a wojsko idzie do niewoli. Ponieważ mieliśmy w pobliżu dom, poszliśmy tam i pobraliśmy swetry, jakieś ciepłe ubranie. Wiadomo było, że idzie zima.

  • Cały czas pan był w kontakcie z mamą?


Tak, bo to była Chmielna 16, a myśmy byli na Widok. Rzadko żeśmy chodzili do domu, ale od czasu do czasu żeśmy wpadali. Potem umówiliśmy się, jaki punkt kontaktowy, że mama jak wyjdzie, to ewentualnie do Częstochowy pojedzie, bo w Częstochowie mieliśmy rodzinę, a my pójdziemy do niewoli i nie wiadomo jak to będzie. Myśmy wychodzili piątego.

  • Którędy?


Złotą, jak kino Palladium, tam była barykada rozebrana, Złotą żeśmy wyszli na Marszałkowską, Marszałkowską do Alej Jerozolimskich. W Alejach Jerozolimskich już obstawa była niemiecka, po obu stronach stali Niemcy z karabinami, które mieli ze zrzutów amerykańskich. Doszliśmy do placu Narutowicza, patrzymy, a tu stoją dwa samochody, siedzi generał „Bór”, po cywilnemu był, i jeszcze kilku, „Monter” tam zdaje się był. „Bór” stanął w samochodzie, a my — bo myśmy szli w szyku wojskowym, z bronią, sporo chłopaków miało poszyte takie płaszcze z niemieckich materiałów — żeśmy takim defiladowym krokiem przeszli przed tym samochodem, przed generałem „Borem”. I do budynku dzisiejszego akademika, tego wielkiego. Tam były koszary żandarmerii. Wchodziło się bramą na podwórko, broń się rzucało na kupę i wychodziło się drugą bramą na Grójecką. Już było się jeńcem.

  • A jak zachowywali się Niemcy?


W porządku, bez żadnych problemów. My [patrzyliśmy] tylko, żeby to był Wehrmacht, a nie jakieś SS, to nas najbardziej interesowało. Ale rzeczywiście cały czas to był Wehrmacht.

  • Czy wszyscy pana koledzy tak zwartym oddziałem poszli do niewoli?


Tak. Na ogół nikt nie... może jakieś jednostki. Ale uważaliśmy, że tak będzie rozsądniej. Bo tak, to co? Byliśmy zdani na łaskę i niełaskę jako cywile. A tak mieliśmy prawa kombatanckie, bo nadano nam wtedy. Uważaliśmy, że Niemcy będą przestrzegać, ale nie byliśmy pewni do końca...

  • Proszę coś powiedzieć o swoich kolegach najbliższych z oddziału.


Fajni chłopcy byli... Taki jeden „Kukułka” — świetny był. Znam tylko z opowiadań jego, jak walczyli wzdłuż Nowego Światu i on pędził w piwnicy z pistoletem do strzału gotowym, leciał wzdłuż korytarza, a z drugiej strony leciał Niemiec. I nagle walnęli się łbami, hełmami. Jeden spojrzał na drugiego, wrzasnęli obaj ze strachu i uciekli w przeciwnych kierunkach. Było kilka dziewczyn, to były tak zwane „bomby”, one na przykład brały udział przy wysadzaniu, jak na Dzielnej ten gmach zdobywali...

  • „Pastę”?


Tak. Tam część zginęła. A tak to... Porządni byli wszystko chłopcy. Porucznik Jan, trochę starszy od nas, koło trzydziestki albo więcej nawet, poważniejszy taki, bardzo porządny. Nastrój w oddziale był bardzo dobry. Trzymaliśmy się razem, aż do dojścia do Ożarowa.

  • Wszyscy byli koło dwudziestki, tak?


Tak, przeważnie. Był tam chyba jeden taki, „Dziadek” go żeśmy nazywali, starszy człowiek, a tak to przeważnie byli młodzi wszystko ludzie, młodzież.

  • To był oddział osłonowy Montera. Czy spotkał go pan kiedyś? Miał pan okazję go widzieć?


Nie. Na pożegnanie z nami przyszedł pułkownik „Radwan”, jak żeśmy wychodzili do niewoli.

  • I co mówił?


Powiedział podniosłe przemówienie, takie jak można w takich okolicznościach powiedzieć.

  • To była uroczysta zbiórka?


Tak, na podwórku uroczysta zbiórka. [Mówił], że trudno, musimy zrezygnować na razie, ale to nie jest koniec, trzeba pamiętać o tym, wszędzie gdzie jesteśmy musimy myśleć o tym jak postępować, żeby Polskę wywalczyć. Że do niewoli idziemy, jest podpisane, że mamy być traktowani jako jeńcy. Podziękował nam za służbę i koniec.

  • A proszę powiedzieć jak pan zaobserwował stosunek ludności cywilnej do powstańców i Powstania?


Mogłem obserwować ludność cywilną jak byłem chory — byłem w domu, wśród cywilów. Oczywiście, że była rozpacz i strach. Ale żeby jakieś nieprzyjazne zachowanie w stosunku do żołnierzy, to nie. Może pod koniec Powstania... Ludzie czasem wychodzili wcześniej do niewoli, bo Niemcy ogłaszali takie przerwy. Z tego otoczenia gdzie myśmy byli to nie. Ale z niektórych dzielnic to było, słyszałem, tak właśnie, że ludzie samodzielnie szli do obozu w Pruszkowie.

  • Czy to miało jakiś negatywny odbiór?


Nie. Jak ktoś miał dosyć, nie miał co jeść... Kto siedział w swoim własnym mieszkaniu to jeszcze pół biedy. Ale jak kogoś na początku Powstania, tak jak tych z Woli, wyrzucili od razu, bo się wszystko spaliło i on się dwa miesiące tułał po piwnicach, bez żadnego zaplecza, jak nie miał jeszcze żadnej rodziny — to była sytuacja bez wyjścia. Nie można się było dziwić ludziom, że tak postępowali. Ostatnią nadzieją był atak berlingowców. Wydawało się, że może coś z tego wyjść. Ale jak to upadło, to było wiadomo, że koniec. Myśmy sobie zdawali sprawę z tego, tylko nie wiedzieliśmy jeszcze, jak to się będzie odbywało.

  • Czy pan albo ktoś w pana otoczeniu czytał jakieś gazety w czasie Powstania? Miał pan jakieś informacje, co się dzieje w innych dzielnicach?


Informacje były, w naszym oddziale drukowało się w dalszym ciągu. Była drukarnia pedałowa i drukowali jakieś pismo, już nie pamiętam jakie. Ale w ogóle to wychodziła kupa pism w czasie Powstania. Informacje były różne. Z radia nagrywali przeważnie — no bo skąd? Podnoszące na duchu trochę, czy coś. Ale to były takie różne odłamy, stronnictwa. Wydawały swoje pisemka, przeważnie jednostronicowe, dwustronicowe — gazety, gdzie były jakieś apele, komunikaty dla ludności cywilnej, jak się zachowywać. O samym przebiegu Powstania, to czy ja wiem... Owszem, jak upadł Żoliborz czy Mokotów, to informowano.

  • Czy rozmawiano na tematy polityczne? Oczekiwano pomocy Rosjan, dlaczego oni się zatrzymali?


Pamiętam ten słynny wiersz: „Czekamy na ciebie...” To właśnie z prasy pierwszy raz przeczytałem.

  • Czyli już wówczas był znany?


Tak. Stamtąd się go nauczyłem i wiedziałem, że tak właśnie jest, zdawałem sobie z tego sprawę.

  • Jak poszedł pan do niewoli, to wywieziono pana do Ożarowa?


Do Ożarowa. Z Ożarowa transportem kolejowym zawieziono nas przez Kostrzyn, gdzieśmy całą noc stali. Tam wysiedliśmy do kąpieli, odwszenia. Potem pojechaliśmy na północ do Sandbostel, to było między Hamburgiem i Bremą, tylko kilkadziesiąt kilometrów w głąb lądu, na takich torfowiskach — jak to są nadmorskie, pola olbrzymie. Tam były obozy różne. Myśmy dotarli w końcu nocą. Światła, wieżyczki, patrzymy co się dzieje, czy to nie koncentracyjny obóz. Ale tam siedzieli Polacy, jeszcze z 1939 roku, wiec od razu do nas zaczęli krzyczeć. Pod tym względem się żeśmy uspokoili, tylko że potem się zaczął głód po prostu. Dostawaliśmy ćwiartkę chleba, kawałeczek margaryny, pół litra zupy, a właściwie nie zupy tylko rozgotowanych liści kapusty i parę — pięć czy sześć — ziemniaków gotowanych takich niedużych. I to było całe wyżywienie. Po takim wyżywieniu po miesiącu jak człowiek wstawał, to się ściany trzymał, bo już nie miał siły.
Niemcy ogłosili, kto chce jechać do Karyntii, do budowy jakichś baraków. To myśmy się zgłosili. Gorzej niż tu nie będzie. A tam może przy robocie... Pojechaliśmy przez całe Niemcy. Jechaliśmy tydzień przez bombardowane Niemcy, ale dojechaliśmy — nie do Karyntii, tylko pod Salzburg, do Bischofshofen, gdzie skocznia dzisiaj jest. Tam żeśmy byli, stamtąd żeśmy pojechali w pobliskiej fabryce pracować. Pracowaliśmy miesiąc, niby jesteśmy elektrykami. Wyrzucili nas, bo myśmy przecież nie byli żadnymi elektrykami. Ale tam trochę więcej dawali jeść. Ale trzeba było dwanaście godzin pracować z kolei. Stamtąd wróciliśmy znowuż do obozu. Znowu żeśmy przesiedzieli tam jakiś czas i mieliśmy już dosyć tego, bo głód był niesamowity. Wiec jak można było jechać na roboty, tośmy się zgłosili. Zawieźli nas nad Inn, taki róg gdzie się schodzi granica Austrii dzisiejszej, Włoch i Szwajcarii. Tam, wzdłuż Inu Niemcy budowali linię kolejową. I myśmy ta linię niby budowali. Taka robota była, że jak patrzył Niemiec, to się człowiek ruszał, a jak nie patrzył — to stał. Ale dawali lepiej jeść, pół bochenka chleba, gęstą zupę, mieszkanie było w sztubach, nie na takich barakach, wiec było lżej. Łatwiej było przeżyć tam. Zaczęła się wiosna. 13 marca nas tam zawieźli. Jak słońce wyszło, to można było opalać się. Do pasa byliśmy opaleni na brązowo. I tak żeśmy przetrwali tam miesiąc do 1 maja. 1 maja Niemcy powiedzieli: „Odprowadzamy was do Szwajcarii”. Już kapitulowały wojska Niemieckie w północnych Włoszech i ci, co nas pilnowali, posteni, bali się że tu przyjedzie jakieś SS i nas porozwalają, a oni będą odpowiadać. Więc w związku z tym, że Szwajcaria otworzyła wtedy granice dla jeńców (bo tak to były zamknięte, Szwajcarzy nie wpuszczali jeńców) oni nas odprowadzili do granicy Szwajcarskiej, przekazali nas Szwajcarom. Szwajcarzy nas wzięli jako internowanych na kwarantannę. Przesiedzieliśmy na kwarantannie miesiąc, potem pojechaliśmy do Nojszapel, tam kwaterowaliśmy jako internowani. Przyjechał przedstawiciel armii polskiej przy Anglikach, żebyśmy szli do tego wojska. To myśmy: „Tak”, bo jak łapałem radio na krótkich falach, Warszawę, to słyszałem o zaplutych karłach reakcji. W związku z tym gdzie będziemy wracać? Pojechaliśmy tam. W tym czasie, jak jechaliśmy ze Szwajcarii — mieliśmy jechać do Anglii, do obozów szkoleniowych — powołano tymczasowy rząd z Mikołajczykiem. I już Anglicy zatrzymali transport, wylądowaliśmy w Lilles, w obozie uzupełniającym generała Maczka i tam żeśmy przesiedzieli rok.
Myśmy chcieli wracać do kraju, zwłaszcza ci z Armii Krajowej, młodzież taka jak my, po maturze, z wykształceniem. Jak zaczęli mówić że powstaje rząd tymczasowy, myśleliśmy: „Gorzej jak przy Niemcach nie będzie. A uczyć się prawdopodobnie będzie można.” Nie wszyscy. Dwóch kolegów na przykład zostało na Zachodzie. A my mieliśmy tu mamę samotną, więc zdecydowaliśmy się wracać. Po roku czekania, bo powiedzieliśmy, że wracamy tylko transportem wojskowym, normalnym, który Anglicy organizują. Na własną rękę jechać przez strefę okupacyjną radziecką, tośmy nie chcieli — żeby nas obrabowali. Mieliśmy już nagromadzone dobra... A wiedzieliśmy — bo potem nawiązaliśmy kontakt listowny z mamą, koło października — że mieszkanie spalone, wszystko zniszczone. Jak wychodziliśmy, mieszkanie było całe. Ale potem zostało spalone wszystko. Niemcy podopalali.
Zawieźli nas do Anglii, właściwie do Szkocji, pod Edynburg, do obozów repatriacyjnych. Tam nas umundurowali na nowo, dali cywilne ubrania też, całe wyposażenie, wsadzili na Sobieskiego — wtedy jako transportowiec służył — i przywieźli do Gdańska. Tutaj przeszliśmy krótką rozmowę z panami z UB, ale do nas specjalnie nie mieli nic, wiedzieli, że byliśmy w niewoli, więc nie mogliśmy żadnej działalności antyradzieckiej prowadzić. Dali nam karty repatriacyjne i wróciliśmy do Warszawy.

  • Czy później spotkały pana jakiekolwiek nieprzyjemności bądź represje z powodu uczestnictwa w Powstaniu i AK?


Represje to nie, to za dużo powiedziane. Ale miałem ograniczone możliwości, chociażby kariery zawodowej. Może nawet nie tyle, że z Powstania. Raczej z tego, że ja absolutnie nie chciałem wstąpić do partii PZPR. Takie były po prostu moje przekonania, a to pochodziło z tego, że byłem w Armii Krajowej. Nie o to walczyłem! Generalnie mówiąc na plus nie było, o tym się raczej nie mówiło, nie chwaliło się tym... Chociaż na ogół wszyscy wiedzieli. Nie kryłem się z tym absolutnie.

Warszawa, 23 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Zbigniew Leo Pseudonim: „Byk” Stopień: strzelec Formacja: 2 batalion szturmowy „Odwet” Dzielnica: Ochota, Śródmieście Południowe, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter