Zbigniew Marian Łakomski „Sulima”

Archiwum Historii Mówionej

Może zacznę od tego, że nie jestem rdzennym warszawiakiem. Urodziłem się w Częstochowie 9 września 1928 roku. Mój ojciec był urzędnikiem Banku Polskiego. Został przeniesiony do Warszawy i w wieku pięciu lat znalazłem się w Warszawie. Chodziłem początkowo do przedszkola, później do pierwszej klasy polsko-francuskiej szkoły pani Świeżyńskiej-Słojewskiej przy ulicy Marszałkowskiej. Numeru już nie pamiętam. Albo 17, albo 31. Zostałem wtedy zuchem. Z tego okresu najbardziej pamiętny dla mnie moment to był pogrzeb marszałka Piłsudskiego. Jako zuch wśród werblistów od Belwederu do placu Zbawiciela szedłem przed konduktem żałobnym marszałka i waliłem w werbel. To był moment, który mi najbardziej utkwił w pamięci.

  • Zapamiętał pan może coś jeszcze? Jak to wyglądało?

Mieszkałem wtedy w Warszawie przy ulicy Okrąg 2, Czerniakowska 200, tak że jeszcze nie blisko Belwederu, ale w każdym razie już wiedziałem, gdzie jest to miejsce. Wiem, że moim zastępowym czy drużynowym (nie wiem, jak to było w zuchach, bo już tego nie pamiętam) był kolega Janusz Wścieklica. Tak się nazywał. Właśnie on mnie wyznaczył do werblowania. Potem już pozostałem przy placu Zbawiciela. W ówczesnym Ministerstwie Spraw Wojskowych, które się ciągnęło wzdłuż ulicy Marszałkowskiej między Litewską a placem Zbawiciela pracowała moja ciotka, więc u niej w pokoju z okna dalej obserwowałem korowód pogrzebowy. To są momenty, które bardzo mi się wryły w pamięć.
W 1937 roku ojciec znów został przeniesiony, tym razem do Łodzi. W Łodzi spędziłem dwa lata. Chodziłem tam do Szkoły Zgromadzenia Kupców. Pamiętam, że skończyłem czwartą klasę szkoły powszechnej i w 1938 roku przenieśliśmy się z powrotem do Warszawy, ojciec został znowu przeniesiony. Tym razem zamieszkałem przy ulicy Flory 7. To była mała uliczka niedaleko Belwederu, placu Unii Lubelskiej. Tam mieszkałem do pierwszego roku wojny.
Pierwszy dzień wojny pamiętam bardzo dobrze. Matka wysłała mnie do sklepu na ulicę Bagatela, po ziemniaki chyba, i w momencie kiedy już wracałem, usłyszałem pierwsze syreny, pierwszy alarm. To było 1 września. Widziałem samoloty, które toczyły jakąś walkę w powietrzu. To następny moment, który utkwił mi w pamięci. Muszę przeprosić, bo będę opisywał momenty, które najbardziej wryły mi się w pamięć, nie wszystko po kolei. Może pomylę chronologię, może jakieś szczegóły. Chcę jeszcze powiedzieć, bo to jest bardzo ważna rzecz, to właściwie bardzo zaciążyło na moim dalszym życiu: mianowicie miałem ciotecznego brata mojej matki, wujka, który był oficerem Wojska Polskiego, był dowódcą kompanii w pułku w Inowrocławiu. Numeru tego pułku nie pamiętam – albo 35, albo 53, albo 25, albo 52. W każdym razie u niego spędziłem wakacje w 1938 roku, w koszarach. Dlaczego mówię, że to zaważyło na moim dalszym życiu? Już pomijam to, że miałem tam ciężkie dosyć życie, bo na kwaterze u wujka co wieczór zbierali się brydżyści czy pokerzyści (już w tej chwili nie pamiętam). Dostawałem trochę czekolady i bombę piwa, tak że do późnej nocy asystowałem przy tym wszystkim. W ciągu dnia ordynans wuja, Tomek (pamiętam jego imię) uczył mnie jeździć konno. To też miało później swoje odbicie. To był rok 1938, wtedy zostałem uczniem gimnazjum Górskiego i jeździłem, pamiętam, codziennie z Flory na ulicę Górskiego do szkoły i z powrotem.

  • Wojsko było dosyć dobrze zorientowane. Czy gdy był pan w 1938 roku w jednostce, dało się słyszeć głosy, że może być wojna?

Nie, jeszcze nie. Były tylko ćwiczenia, w których zresztą przy boku wujka w jakimś sensie brałem udział, bo obserwowałem te rzeczy. A następnie, już w 1939 roku mój wujek został ciężko ranny w bitwie nad Bzurą i znalazł się w szpitalu wojskowym w Alejach Ujazdowskich. Wiem, że tam go odwiedziłem i po jakimś czasie zaniosłem mu cywilne ubranie. On w tym ubraniu wydostał się ze szpitala i zamieszkał u nas na Flory. Powiem jeszcze, że ojca już wtedy nie było, bo w 1939 roku został ewakuowany razem z Bankiem Polskim za granicę. Znalazł się w Jugosławii, tam spędził już całą wojnę. A u nas na jakiś czas zamieszkał wujek Gienek. On właściwie wciągnął mnie do konspiracji, już jako chłopaka młodego, ponieważ dawał mi różne zlecenia. W okolicy były dwa istotne miejsca, to znaczy Belweder i na rogu Klonowej dworek, w którym mieszkała pani marszałkowa Piłsudski. Już oczywiście byli tam Niemcy, a ja miałem za zadanie robienie szkiców całej tamtej okolicy. Czyli już wtedy zostałem wciągnięty w jakiś sposób do pracy konspiracyjnej.

  • Ale jeszcze pan nie wiedział, że to jest konspiracja?

Nie. W 1939 roku miałem jedenaście lat, więc to niewiele. Dopiero w 1943 roku wujaszek wciągnął mnie do konspiracji w ten sposób, że zostałem przez niego wysłany na ulicę Bednarską do późniejszego dowódcy mojego plutonu, wachmistrza „Olimpa”, u którego złożyłem przysięgę i on mi wymyślił pseudonim „Sulima”.

  • Mówił pan, że dobrze pamięta wybuch wojny. Pamięta pan może wkroczenie Niemców?

Nie, samego momentu wkroczenia Niemców nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że jako chłopiec w Alejach Ujazdowskich obserwowałem defiladę niemieckich oddziałów, które już wkroczyły do Warszawy. O ile wiem, tę defiladę odbierał Hitler, ale ja oczywiście go nie widziałem, stałem tylko przy Bagateli, chyba na wysokości Ogrodu Botanicznego i obserwowałem. Chłopak, to nie zwracali na mnie specjalnie uwagi. Po złożeniu przysięgi zostałem żołnierzem plutonu 420 wchodzącego w skład… Tu jest pewne nieporozumienie, dlatego że w książce, Broniszewskiego pluton 420 jest umiejscowiony w III Rejonie.

  • W którym był w rzeczywistości?

Podejrzewam, że był w II, dlatego że dowódcą II Rejonu był mój wujek Eugeniusz Kosiacki. Wtedy miał pseudonim „Wiśniewski”, później…. Nie pamiętam, musiałbym zajrzeć. W każdym razie to byli chłopcy z Grochowa. Dowódca plutonu wprawdzie mieszkał na Starym Mieście, ale dowódca mojej drużyny, kapral podchorąży „Jur”, mieszkał na Grochowie i u niego przeważnie przebywaliśmy, tam były ćwiczenia, były różne pola. Natomiast ćwiczenia z bronią, służba wartownicza na przykład, odbywały się u mnie. Mieszkałem wtedy przy ulicy Noakowskiego, ponieważ Niemcy wyrzucili nas z ulicy Flory, zajęli nasze mieszkanie. Matka (w jaki sposób, nie wiem) odkupiła czy dostała mieszkanie przy ulicy Noakowskiego 8 i tam mieszkałem, spędzałem czas do wybuchu Powstania. U mnie w domu właśnie odbywały się ćwiczenia typu rozbieranie, składanie broni (to znaczy parabellum, sten) i służba wartownicza. To jest dość barwne, dlatego że służbę wartowniczą odbywaliśmy ze szczotką: „Na ramię broń!”, „Stój! Kto idzie?” – i tak dalej. Takie także były zajęcia.
Przed Powstaniem u mnie było zgrupowanie. Byłem sekcyjnym. Już dzisiaj nie pamiętam, wiem, że było u mnie w sekcji dwóch braci Kurpielów, nie pamiętam ich pseudonimów, był człowiek o pseudonimie „Sokół” i był „Leszek Biały”. To czterech ludzi, których pamiętam jako tako. Zresztą Kurpielów spotkałem później po wojnie, już w kole ZBoWiD-u na Ochocie, kiedy utworzyliśmy to środowisko, bo to wtedy było jeszcze środowisko zbowidowskie.

  • Jeżeli chodzi o Powstanie: od razu dostali państwo rozkaz na 1 sierpnia?

Nie. To było w ten sposób, że u mnie zaczęło się zgrupowanie 25 lipca. Siedem, sześć dni u mnie wszyscy chłopcy byli. Dla mnie jest to o tyle pamiętna data, że zostałem wtedy mianowany na stopień starszy od strzelca, co było wielką sprawą dla mnie.
Pierwszego sierpnia przyszła łącznika, która poleciła nam udać się na ulicę Niemcewicza 5/7. Tam mieliśmy czekać na rozkazy. Udałem się tam, przy czym miałem tam bardzo ciekawą, mrożącą krew w żyłach przygodę. W 1944 roku latem kupiłem u Niemca na Dworcu Głównym pistolet parabellum. Kiedy udałem się na ulicę Niemcewicza, byłem ubrany w gumowy płaszcz, długi z bardzo głębokimi kieszeniami. W prawej kieszeni miałem parabellum. Matka przy wyjściu dała mi wielką torbę cukru w kostkach, włożyłem to do tej samej kieszeni. Kiedy staliśmy na Niemcewicza 5/7 przed budynkiem, nadszedł patrol niemieckiej żandarmerii wojskowej. Podszedł między innymi do mnie. Wylegitymowali mnie i Niemiec sięgnął mi do dwóch kieszeni. Zupełnie zdrętwiałem, pomyślałem, że już koniec. A on natrafił na torbę z cukrem w kostkach. Wyjął tę torbę i zaczął częstować swoich kolegów, tak że już dalej łapy nie wsadził. W tą parabelkę byłem uzbrojony na Powstanie.
Na Niemcewicza, jakieś piętnaście minut przed godziną siedemnastą dostaliśmy stojące w bramie pojemniki (takie, jak kiedyś marmoladę się nosiło) z granatami i polecenie, żeby to przenieść na ulicę Uniwersytecką 4. Przechodziliśmy z tym koło domu akademickiego, gdzie, jak wiadomo, były koszary policji niemieckiej, bunkry i wartownicy, ale jakoś nas nie zatrzymali, to znaczy mnie i kolegów dwóch czy trzech idących za mną. Natomiast przy którymś usłyszeliśmy strzelaninę, już chcieli Niemcy zatrzymać kogoś. Ale myśmy wpadli, wskoczyli do domu na Uniwersyteckiej 4, w którym wiele lat po wojnie zamieszkałem zresztą. To też jest dosyć ciekawe. W każdym razie w tym momencie rozpoczęło się dla nas Powstanie. Pamiętam, że ulokowaliśmy się na pierwszym piętrze, podbiegliśmy do okna, przejeżdżał motocykl niemiecki przez ulicę Uniwersytecką. Ktoś rzucił granat, nie wiem, czy od nas, czy z bloku naprzeciwko, ale motocykl przejechał. Tam byliśmy. Z tym że zostałem sierotą, dlatego że dowódca drużyny, podchorąży „Jur” nie dotarł na punkt ani do mnie na Noakowskiego, ani później na Niemcewicza. On się później pętał w Śródmieściu, o ile wiem, ale co się z nim stało, nie wiem. W każdym razie zameldowałem się u podchorążego „Janusza” (tak mi polecono), z którym później wyszedłem z Warszawy. W ten sposób rozwiązuje się sprawa mojej przynależności organizacyjnej, dlatego że byłem w plutonie 420, ponieważ dowództwa plutonu nie było, w pierwszym dniu Powstania zameldowałem się u „Janusza”, który z kolei był z plutonu 438. To był pluton harcerski, w ostatniej chwili przed Powstaniem włączony do Batalionu „Zośka”.
W nocy dostaliśmy rozkaz wymarszu na Niemcewicza 5/7, tam stale były miejsca postoju. Stamtąd już całą kolumną ruszyliśmy ulicą, najpierw Nowogrodzką [??], później Szczęśliwicką, wzdłuż torów kolejki EKD, w stronę Pruszkowa.

  • To był rozkaz wycofania się?

Tak, rozkaz wycofania się. Pułkownik „Grzymała”, dowódca obwodu z nami się… To ogromna kolumna, nas były tam straszne ilości. Wiem, że później przyłączali się ludzie z podmiejskich, podwarszawskich miejscowości: Salomea, Opacz, tak że ta kolumna bardzo się rozrastała.

  • Ona szła niezauważenie?

Nie. Wiem, że w pewnym momencie na Szczęśliwickiej była jakaś potyczka, ja przy tym nie byłem. Na wysokości, już nie pamiętam, chyba Opaczy, zatrzymaliśmy (nie my, ta kolumna) kolejkę elektryczną EKD, która jechała w stronę Warszawy. Została zatrzymana i motorniczy przeniesiony z przodu do tyłu, tak że ruszyliśmy w kierunku Pruszkowa.
Dojechaliśmy do Pęcic. Nie wiem, czy to było złe rozpoznanie, w każdym razie w Regułach wysiedliśmy wszyscy i ruszyliśmy kolumnami w stronę Pęcic. W tym momencie rozpoczęła się walka, kanonada. Szedłem za podchorążym „Januszem”, wobec tego poszedłem prawą stroną, a cały pluton 438 poszedł lewą stroną, między innymi mój przyjaciel ze szkoły, Michał Dowbor-Muśnicki, z którym się bardzo przyjaźniłem. Mieszkał na Joteyki, bywałem u niego. To był taki pieszczoszek mamusi. Mamusia mu zawsze przy mnie kakao robiła. Był młodszy ode mnie o rok. Ojciec jego był rotmistrzem w oflagu, a on był wnukiem generała Dowbora-Muśnickiego. Widziałem, jak padał po lewej stronie. Trzeba powiedzieć, że z Reguł do Pęcic jest szeroka droga szutrowa. Po prawej stronie są pola i po lewej stronie są pola. Droga prowadzi do pałacyku w Pęcicach, które były obsadzone jakimś niemieckim oddziałem. Nie pamiętam, musiałbym zajrzeć, czy to było SS, czy to była policja. W każdym razie pod Pęcicami była potężna jatka. Pamiętam momenty, kiedy (Niemcy strzelali z granatników) na polach granaty się rozrywały. Latał samolot Storch, też nas ostrzeliwał, a myśmy się kryli w różnych zakamarkach. Przy samym pałacu w poprzek drogi szedł rów, który zresztą jest do dzisiaj. Nie wiem, czy to jest jakaś rzeczka, czy coś w tym rodzaju. W każdym razie tam zobaczyłem łączniczkę, której peleryna powiewała, więc ruszyłem w jej stronę, ale nie dotarłem do niej, ponieważ w kartoflisku spotkałem chłopaka, który miał rozerwaną rękę, bardzo krwawił. Założyłem mu opatrunek, wziąłem go pod pachy, zaprowadziłem w kierunku Ostoi, tam jest kolonia Ostoja. W Ostoi do pierwszej willi weszliśmy, tam tego chłopca opatrzyli. W pewnym momencie ktoś z mieszkańców tej willi zawołał, że Niemcy idą. Wobec tego bardzo szybko (z parabelką byłem) parabelkę schowaliśmy pod psią budę na podwórku i przez okno prysnąłem przed Niemcami.
Pętałem się, aż trafiłem (chyba to była miejscowość Malichy) do piekarni. W tej piekarni spotkałem kolegę i trzy łączniczki. Piekarz nas przechował kilka dni. Niemcy tam nie przychodzili, jakoś się nam udało, a po kilku dniach przyszedł łącznik z Zalesia, Tadek „Czarny” – Tadeusz Zieliński, który nas przeprowadził do Zalesia. Z Zalesia przeprowadzono nas do lasów chojnowskich, jakaś tam Wólka, nie pamiętam, jak się nazywa. Tam zameldowałem się u niejakiego porucznika „Zdzicha”, który był tam dowódcą jakiegoś odcinka, i już u niego zostałem. W jakimś momencie powiedziano, że organizuje się zwiad konny 1. pułku „Szwoleżerów”, więc kto umie jeździć konno, żeby się tam zgłosił. Zgłosiłem się, zresztą był to błąd. Dostałem wprawdzie konia, kasztankę, ale cały ten oddział wyruszył na południe pod Warkę. Nieszczęście polegało na tym, że zwiad konny miał takie zadanie, że zasuwał naprzód, badał okolicę i wracał, żeby zameldować, że droga jest pusta. Ogromny oddział porucznika „Stacha” posuwał się w tamtą stronę. Robiłem w siodle podwójną drogę i pod wieczór dosłownie byłem wykończony, prawie spadłem z konia, a trzeba było jeszcze konia wyczyścić, napoić, nakarmić. Powiedziałem: „Koniec ze zwiadem konnym”. W pewnym momencie przyszedł rozkaz, że ruszamy na odsiecz Warszawie.

  • Dokąd państwo doszli?

Bardzo niedaleko, dosłownie kilka kilometrów przeszliśmy. W międzyczasie odbyła się jakaś bitwa, pod samą Warszawą, gdzie zresztą dużo ludzi zginęło i nas, że tak powiem, odpuścili, to znaczy: „Rozejść się”. Nasza rola się skończyła. W ten sposób skończyłem swoją przynależność do tego oddziału.
  • Pamięta pan, gdzie ta bitwa była?

Tuż pod Wilanowem, ale myśmy byli o wiele, o wiele dalej. Doszły tylko wiadomości o tym, że tam wszystkich rozbili, poginęło mnóstwo ludzi. Zresztą chyba tam zginął pułkownik „Grzymała”, dowódca obwodu. Tak że nas rozpuścili. Pan porucznik kazał mi odwieść swoją żonę i córkę bryczką do Zalesia. Tak zrobiłem, odwiozłem je do Zalesia. Na tym się skończył mój udział w chojnowskich bitwach. Tam zresztą nie było żadnych specjalnych działań wojennych. W Zalesiu nie miałem co robić, nie miałem się gdzie udać. Udałem się do Piaseczna, bo myślałem, że może jakoś dotelepię się do Warszawy, ale mnie tam wylegitymowali Niemcy, zobaczyli, że mam warszawską kenkartę i przymknęli mnie. Przez Pruszków wysłali nas (było tam czterdziestu chyba) na Śląsk Cieszyński.

  • Z Piaseczna państwo szli czy przewieźli państwa do Pruszkowa?

Do Pruszkowa szliśmy, a później już nas przewieźli przez Skierniewice. Ten obóz pracy nazywał się Luftwaffe Baugeräte und Machinenpark Perstetz Oberschlesien. To był Pierściec niedaleko Chybia. Tam budowaliśmy rampę kolejową. W sylwestra Niemcy postanowili ewakuować się do Niemiec. Było zamieszanie i myśmy się z tego wozu urwali. Znalazłem schronienie u miejscowych Polaków, państwa Kubicjuszów, w knajpie. U nich w stodole siedziałem kilka dni. Przyszedł łącznik z oddziału porucznika „Stacha” i zabrał mnie do porucznika „Stacha”, do oddziału w miejscowości Rotropice. W tym oddziale siedziałem. Niewiele tam się działo. Raz mieliśmy jakąś taką bitwę z „ukraińcami” – „własowcami”. To polegało na tym, że leżeliśmy na wysokiej skarpie i strzelaliśmy do nich, a oni jechali ciężarówkami dołem.

  • Jak wyglądały, z punktu widzenia Polaków, stosunki polsko-ukraińskie?

To byli „własowcy”, kolumna „własowców”. Samochodami ciężarowymi ich gdzieś wieźli, nie wiem gdzie, po co i jak. Myśmy się o tym dowiedzieli. Leżeliśmy na skarpie i strzelaliśmy do jadących samochodów.

  • Poza tym, że oni byli wcieleni do armii wroga, to nie było takiego nieszczęścia, jak w Polsce, gdzie „ukraińcy” dali się we znaki?

Nie, nie dali się we znaki, bo z nimi (poza tym jednym przypadkiem) nie mieliśmy żadnej bitwy. Z „ukraińcami” się nie spotykałem w czasie Powstania, bo przecież nie było kiedy. Owszem, w czasie kiedy mieszkałem przy ulicy Noakowskiego, naprzeciwko w Politechnice koszarował jakiś oddział ukraiński. Nawet był taki przypadek, że jeden z moich sąsiadów, lokatorów, wracał po godzinie policyjnej, gdzieś się zawieruszył. Stał przy bramie, a oni wyskoczyli, złapali go, zabrali na Politechnikę i go tam okrutnie zamordowali. To pamiętam, ale to było jeszcze przed Powstaniem. Przed Powstaniem zresztą (może to jest dosyć barwny, choć okrutny obrazek) ulicą Noakowskiego bardzo często przepędzano Żydów z getta, których gdzieś na Pole Mokotowskie gnano i tam pracowali przy wykopkach. Kiedy przechodzili wzdłuż ulicy, to myśmy im zrzucali z balkonu kawałki chleba, bułek, a oni szli i śpiewali: „O mój rozmarynie rozwijaj się” po polsku. Pamiętam to, utkwiło mi.
Mówię prawdopodobnie bardzo bezładnie, ale trzeba zrozumieć, że mi utkwiły w pamięci pojedyncze rzeczy, które bardzo trudno ubrać mi w chronologię. Wiem, że mnóstwo rzeczy poopuszczałem, nie pamiętam. Pamiętam na przykład, że moja służba w plutonie 420 polegała między innymi na tym, że bardzo często nosiłem rozkazy od mojego wujka, który był dowódcą II Rejonu, do Elektrowni Warszawskiej, na dół. To jest dzisiejsza Wisłostrada, nie pamiętam, jak wtedy się nazywała ta ulica. Większość chłopców z plutonu 420 pracowała w elektrowni.

  • Do kogoś konkretnego pan chodził?

Tak, pamiętam pseudonim: „Zabawa”. Zawsze do niego nosiłem te przesyłki, rozkazy, takie rzeczy. Stanęliśmy na Rotropicach.

  • Tam byliście?

Tam w jakimś momencie (było nas czterdziestu ludzi, którzy brali udział w Powstaniu) zostaliśmy wezwani… Już nie pamiętam, jak się ta miejscowość nazywała. Tam odczytano nam rozkaz generała „Niedźwiadka” rozwiązujący Armię Krajową.

  • Kiedy to było, pamięta pan datę?

Nie. To był na pewno początek kwietnia albo marca 1945 roku. Powiedziano nam, że teraz róbcie, co chcecie. Kilku z nas udało się na stację w Chybiu i pociągami towarowymi przedostaliśmy się do Krakowa. Z Krakowa, znowu pociągami towarowymi (wiem, że na cysternie jechałem), do Warszawy. W Warszawie znalazłem się 14 kwietnia 1945 roku.

  • Czy na Śląsk Cieszyński docierały jakieś informacje o tym, co się działo w Warszawie w Powstaniu?

Nie, nie mieliśmy żadnych [informacji].

  • Czyli to była jedna wielka niewiadoma?

Jedna wielka niewiadoma. Później porucznika „Stacha” spotkałem, on był kioskarzem. Kiedyś byłem w Skoczowie i poszedłem do naszej łączniczki. Wiedziałem, gdzie mieszka. Ona mi powiedziała, że porucznik „Stach” ma kiosk. Byłem u niego, on się bardzo ucieszył, mówi: „Słuchaj, musimy się spotkać, bo piszę historię naszego oddziału”. Ja podałem mu warszawski już adres, on się nie pojawił, nie spotkaliśmy się. Wiem, że już nie żyje w tej chwili. W każdym razie jak wróciłem do Warszawy, mój dom był spalony całkowicie. Matki z bratem nie było, bo zostali wywiezieni do Niemiec, do Görlitz. Matka pracowała tam w jakiejś fabryce niemieckiej. Ponieważ dom był wypalony całkowicie, rozwalony, wobec tego przenocowałem w piwnicy, zostawiłem kartkę, że jadę do ciotki do Miedzeszyna (bo w Miedzeszynie miałem ciotkę) i do tej ciotki dobiłem. U niej się zatrzymałem. Miała piekarnię, więc woziłem do Warszawy chleb wozem. Sprzedawałem na Stalowej chleb i bułki, pamiętam. Tam mnie odnalazł ojciec.

  • Na Stalowej, na bazarze?

Na ulicy. Tam mnie odnalazł ojciec, który wrócił z Jugosławii. Już skontaktował się z matką, która była w Görlitz. Z nim razem pojechałem do Görlitz. Stamtąd ojciec został skierowany do Łodzi na stanowisko dyrektora oddziału wojewódzkiego Narodowego Banku Polskiego i przenieśliśmy się do Łodzi. W Łodzi zrobiłem maturę w II gimnazjum i liceum dla dorosłych. Nie zdałem na politechnikę na wydział włókienniczy, co było marzeniem mojego ojca. W związku z tym pojechałem do Szczecina. Tam nie było egzaminu na Akademię Handlową. Zaczepiłem się w Akademii Handlowej, był to oddział Poznańskiej Akademii Handlowej. Tam dwa lata studiowałem, ale te studia przerwałem, ponieważ zostałem dziennikarzem. Zacząłem pracować w „Kurierze Szczecińskim” i wobec tego położyłem krzyżyk na studia, które dokończyłem dopiero w latach siedemdziesiątych na Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych.

  • Ujawnił się pan, że brał udział w Powstaniu Warszawskim?

Że należałem do AK, od początku się tym nie chwaliłem. Natomiast moja dziennikarska kariera rozwijała się w ten sposób, że ze Szczecina, z „Kuriera Szczecińskiego” zostałem skierowany na roczną szkołę przy Związku Zawodowym Dziennikarzy w Warszawie. Po skończeniu tego dostałem przydział do „Głosu Olsztyńskiego”. W „Głosie Olsztyńskim” trochę posiedziałem, ale chciałem koniecznie do Warszawy się dostać i wreszcie wymówiłem tam, przeniosłem się do Warszawy. Nie mogłem znaleźć pracy. Przez jakiś czas pracowałem w API, to była Agencja Publicystyczno-Informacyjna na Brackiej. Ale miałem dwóch kolegów ze szkoły rocznej, którzy pracowali w „Trybunie Ludu”. Jak to załatwili, nie wiem. Twierdzili, że akurat „Trybuna” szukała reportażystów, zdolnych dziennikarzy i oni tak długo moje nazwisko powtarzali, że wreszcie mnie tam wezwali. Chyba 15 listopada zostałem pracownikiem „Trybuny Ludu”. Dopiero w rok później w swoim życiorysie napisałem, że byłem w harcerstwie i brałem udział w Powstaniu Warszawskim. Nie miałem z tego powodu żadnych [problemów]. W „Trybunie Ludu” przez siedemnaście lat pisałem co tydzień felieton pod tytułem „Rozmyślenia na sali sądowej”, bo się tą dziedziną zajmowałem. Później zostałem korespondentem „Trybuny” w Budapeszcie, a potem, po powrocie, znowu pracowałem w „Trybunie”. Dochrapałem się wysokiego stanowiska. Zostałem najpierw sekretarzem redakcji, później zastępcą redaktora naczelnego. W 1984 roku zostałem skierowany przez MSZ na stanowisko dyrektora Ośrodka Informacji i Kultury Polskiej w Budapeszcie, już w randze zastępcy redaktora naczelnego i w randze radcy ambasady. Tam siedziałem do 1988 roku, przeszedłem na emeryturę i koniec zabawy. Jestem od tej pory na emeryturze.




Warszawa, 2 grudnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Zbigniew Marian Łakomski Pseudonim: „Sulima” Stopień: strzelec

Zobacz także

Nasz newsletter