Zbigniew Siedlecki „Wir”

Archiwum Historii Mówionej

Zbigniew Siedlecki. Urodziłem się w Warszawie 12 grudnia 1927 roku. W czasie Powstania miałem pseudonim „Wir”. Walczyłem w północnej części Śródmieścia w plutonie łączności I Obwodu.

  • Jak pan zapamiętał okres przed wybuchem wojny oraz wrzesień 1939?

W 1939 roku ukończyłem szóstą klasę szkoły podstawowej i zdałem egzamin wstępny do Gimnazjum imienia Reytana. Wojna zastała mnie, nazwijmy to, w wakacje u rodziny ojca na wsi i cały okres wojny tam przebywałem. Wróciłem z matką do Warszawy dopiero w październiku albo w listopadzie – już dokładnie nie pamiętam.

  • Gdzie państwo mieszkaliście w Warszawie?

Mój ojciec pracował w straży więziennej więzienia na ulicy Rakowieckiej i tam był dom, w którym niektórzy pracownicy mieli mieszkania i mieszkaliśmy na Rakowieckiej. Mieszkaliśmy tam tuż po wojnie, potem, gdzieś po dwóch latach, przeprowadziliśmy się na ulicę Ogrodową.
Jeśli chodzi o okres nauki – jak otworzyli szkołę, to chodziłem do Reytana, ale Niemcy szkołę szybko zamknęli i chodziliśmy na komplety. Potem też zlikwidowano tę grupę kompletów i w rezultacie, po roku, rodzice zapisali mnie do gimnazjum na Wierzbnie (znane nazwisko, to była przed wojną szkoła prywatna). Ponieważ szkół powyżej podstawowych nie było, więc przykrywką było to, że to jest szkoła ogrodnicza. Był cały szereg przedmiotów ogólnych, a te, których Niemcy nie dopuszczali – historia, chyba łacina i jeszcze inne – już [mieliśmy] na kompletach gdzie indziej, poza szkołą. Do czasu Powstania ukończyłem cztery klasy tego gimnazjum i zdobyłem małą maturę.
W szkole jeden z kolegów – którego ojciec był oficerem wojska polskiego i w czasie wojny [kolega] miał wiadomość, że przebywa w Anglii – miał tu kontakty z wojskowymi i między innymi z wojskowymi żołnierzy Armii Krajowej. Ściągnął kilku kolegów, między innymi mnie z tej szkoły, do drużyny. W drużynie, oprócz [przeszkolenia] ogólnego, podstawowego, wojskowego, przechodziliśmy szkolenie w łączności telegraficznej i radiowej. Rozpoczęliśmy służbę w marcu 1943 roku i do czasu Powstania spotykaliśmy się co pewien czas, żeby się szkolić.

  • Gdzie się spotykaliście?

U tego kolegi w mieszkaniu. Przychodził drużynowy i nas w tym zakresie szkolił do czasu Powstania. Powtarzało się to, złożyliśmy przysięgę wojskową. W czasie okupacji [nie było] innej, szczególnej działalności, oprócz szkolenia i słuchania radia, bo dano nam między innymi radio, co było wtedy rzeczą, jak wiemy, niecodzienną, żebyśmy mogli słuchać audycji.

  • Czy członkowie pańskiej najbliższej rodziny też brali udział w działalności konspiracyjnej?

Tylko szwagier. Siostra nie, rodzice również nie brali w tym udziału, tak że tylko szwagier brał udział w działalności konspiracyjnej.

  • Jak pan zapamiętał dzień wybuchu Powstania, 1 sierpnia?

Najpierw, chyba dwa dni wcześniej, był pierwszy sygnał zbiórki, ale nie do wszystkich dotarł i między innymi do nas też nie.

  • Gdzie pański oddział miał miejsce zbiórki?

W rezultacie właściwy już potem punkt zborny na 1 sierpnia mieliśmy na placu Dąbrowskiego 2/4. To był budynek Rady Głównej Opiekuńczej. W tych pierwszych dniach, na tym terenie w ogóle było dowództwo I Obwodu. Dowódcą był generał Pfeiffer, wtedy miał chyba pseudonim „Radwan”, o ile pamiętam. Tam myśmy dotarli, z tym że ze sobą przywieźliśmy – bo dwa dni wcześniej odebraliśmy z punktu, gdzie było to składowane – sprzęt. Radio i cały sprzęt żeśmy na ten punkt zborny przywieźli. Pluton łączności przy I Obwodzie miał chyba trzy drużyny. Jedna drużyna to była drużyna, która zajmowała się łącznością telefoniczną – tam byli głównie chłopcy z Siekierek. Druga drużyna była kobieca, to były łączniczki, które przenosiły meldunki. Nasza cztero- a potem trzyosobowa grupa była szkolona do łączności telegraficznej i radiowej, ale raz, że nie było [za] bardzo sprzętu do tych celów, po drugie myśmy jeszcze może nie do końca byli odpowiednio wyszkoleni, żeby obsługiwać te urządzenia, tak że w większości byliśmy wykorzystywani do różnych celów.

  • Jakie miał pan wyznaczone obowiązki?

Najróżniejsze. Między innymi do stałych [zadań należało], że wyznaczono nam obowiązek wysłuchiwania audycji z Londynu i w tych audycjach były podawane zakodowane meldunki. Naszym zadaniem było spisanie tych meldunków i dostarczenie do dowództwa. Pewnie nie byliśmy jedynymi, którzy to robili, ale raz – żeby nas zająć, a po drugie może skonfrontować różne meldunki, które różni ludzie odbierali, po to żeby były bardziej wiarygodne. To [należało] do ciągłych obowiązków.
Drugie – przy dowództwie pełniliśmy dyżury po to, że jeśli byłoby potrzebne pilne przeniesienie jakiegoś meldunku (czy odebranie meldunków), to nas wysyłano, żeby to załatwić. Byliśmy posyłani w różne regiony. Najbliżej to było na Królewskiej, bo tam była linia przed Ogrodem Saskim, jedna linia zabudowana była, obsadzona, przez naszych żołnierzy, [którzy] z tej strony bronili dostępu. Byliśmy również wysyłani do różnych oddziałów – na Wolę, potem, w czasie kiedy była szturmowana PAST-a, to również mieliśmy kontakt z oddziałami, które PAST-ę szturmowały. Poza tym żeśmy spełniali różne inne czynności. Między innymi byliśmy na Czerniakowie, żeby przynieść stamtąd sprzęt, który tam udało się zdobyć, a który tu był potrzebny (sprzęt radiowo-telegraficzny).

  • Jaka była przeważnie metoda utrzymywania łączności pomiędzy oddziałami? Czy to były fizycznie przekazywane meldunki?

Czasami druga drużyna, która zapewniała łączność telefoniczną, to [drogą] kablową – rozciągała kable między stanowiskami a dowództwem. Początkowo dotyczyło to głównie oddziałów na Woli. Ponieważ tam dość szybko zmieniały się stanowiska, bo dość mocno tam Niemcy atakowali, to coraz bardziej skracały się odcinki, które trzeba było obsługiwać. Poza tym – meldunki pisemne, które były przekazywane przez łączników.

  • Jak wyglądało dostarczanie pisemnych rozkazów? Czy przechodziło się podziemiami, piwnicami?

Było różnie – tak, jaki był dostęp. Rzadko gdzie były miejsca, gdzie nie było żadnego obstrzału, tak że przemykało się pod ścianami budynków. Piwnicami też – tam, gdzie było bardzo niebezpiecznie i już na końcowych odcinkach przed linią, która była obsadzona bezpośrednio jako linia frontowa.

  • Jak wielu pańskich kolegów i koleżanek zginęło, dostarczając meldunki?

Nie zginęło. Jeden był tylko ranny. Śródmieście mimo wszystko było jeszcze stosunkowo spokojnym regionem. Nie było bardzo ostrych walk, oprócz pierwszych dni, kiedy były walki o Pocztę Główną, potem Arbeitsamt, dyrekcję gazowni. Później były walki o komendę policji na Krakowskim Przedmieściu. I PAST-a. Może takie najbardziej spektakularne to była PAST-a i komenda policji – najbardziej głośne i znane miejsca walk. Jeśli chodzi o Śródmieście, to oprócz pierwszych kilku dni, kiedy były walki na placu Napoleona, to potem był tutaj względny spokój, tak że można było już dość swobodnie poruszać się. Dla wielu innych żołnierzy, którzy przychodzili z innych rejonów Warszawy, wydawało się, że to jest już pełne wyzwolenie i spokój, bo naprawdę wszystko biegło własnym, spokojnym życiem.
Budynek braci Jabłkowskich na ulicy [Brackiej] (po wojnie ten budynek stał i był wykorzystywany jako dom handlowy) – chodziliśmy tam, bo (skąd wzięto [wyposażenie], to nie wiem) była tam szwalnia i kobiety szyły – nazwijmy to – mundury, to nie były mundury, ale ubrania dla żołnierzy. Myśmy odbierali i przynosili to. Pozostało mi w głowie, że tam byliśmy i widzieliśmy, jak to szyją.

  • Jak był pan ubrany? Czy był pan umundurowany?

Miałem jeszcze z domu spodnie pół-wojskowe, buty z cholewami i spodnie do butów z cholewami. [Spodnie] były nawet zielone, więc pasowały. Przyszedłem w normalnej marynarce i po jakimś czasie [w tym], co one szyły, w kurtkach, myśmy potem chodzili.

  • Czy jako łącznik był pan uzbrojony?

Nie, absolutnie nie. A skąd, żeby tam broń!

  • A jak spotkałby pan po drodze Niemca, dostarczając meldunek?

Trzeba było uciekać albo się chować. Mowy nie ma. Region, gdzie myśmy byli, na placu Dąbrowskiego 2/4 – po drugiej stronie, za bramą była bardzo duża przestrzeń, podwórzec i było przejście do budynków Mazowiecka 11, Mazowiecka 9. Na tym podwórzu był ogródek i bodajże kawiarnie, nie pamiętam [dokładnie], kawiarnia nazywała się [chyba] „U Aktorek”. W tej kawiarni był uruchomiony punkt żywnościowy i tam żeśmy spożywali [posiłki]. Budynek przy placu Dąbrowskiego 2/4 został po kilku dniach zbombardowany – nie wiem, czy Niemcy wiedzieli, czy dowiedzieli się, że tam jest dowództwo obwodu, i próbowali to miejsce zbombardować. Część budynku zburzono i nas wtedy przeniesiono – byliśmy w piwnicach na Mazowieckiej (nie pamiętam, czy 9, czy 11 – [w piwnicy] któregoś z tych budynków).

  • Czy musiał pan schodzić do kanałów?

Jak nieśliśmy [sprzęt]. Poszedł drużynowy, wziął nas dwóch do pomocy. Na ulicy Świętokrzyskiej był sklep [chyba] elektrotechniczny. Tam nas ze sobą wziął. Dali nam kable, ja bezpośrednio je odebrałem i inny sprzęt z tym związany – to musiały być miejsca, gdzie obsadzone były miejsca do wkręcania żarówek. To miał drugi kolega. Drużynowy miał narzędzia i latarkę elektryczną. Myśmy za nim weszli. Najpierw robił umocowania do kabli. Myśmy nieśli za nim sprzęt, a on go wykorzystywał i to była cała nasza praca dotycząca kanałów. To był niedługi odcinek, najwyżej kilkadziesiąt metrów.

  • Pamięta pan ludzi, którzy przeszli kanałami z innych dzielnic Warszawy do Śródmieścia?

Po jakimś czasie, [pod] koniec sierpnia powiadomiono nas, że wychodzą tym kanałem, którym myśmy wchodzili, żeby założyć oświetlenie. Poszliśmy. Było tam kilkanaście osób. Widać było – jak tylko wyszli, to większość z nich siadała na chodniku, pod ścianami i czekała, żeby wróciło im trochę więcej energii. Tych, którzy byli mocniej wycieńczeni albo ranni, to była drużyna sanitariuszy, która opiekowała się nimi. Reszta po kilkugodzinnym odpoczynku [poszła] – nawet nie wiem dokąd, bo już nam tego nie mówiono, nie informowano [nas]. Brano ich, zaopiekowano się nimi i gdzieś ich przetransportowano. To jeden kontakt, który miałem z tymi ludźmi, którzy wychodzili z kanałów.

  • Jak pan zapamiętał stosunek ludności cywilnej do powstańców, do Powstania?

W ogromnej większości był jak najbardziej pozytywny. Byli oczywiście ludzie – może głównie ci, co stracili kogoś z rodziny – którzy mówili: „Po co to wszystko?”, „Co z tego będzie?”. Ale to chyba normalna reakcja ludzi, którym przytrafiło się nieszczęście. W większości ludzie przyjmowali to – początkowo licząc, że to wszystko pozytywnie zostanie zakończone – z radością, a potem ze spokojem i stoicyzmem, że tak musiało się to skończyć.

  • Pan jako radiowiec pewnie miał dostęp do audycji, które docierały z Londynu?

Tak.

  • W momencie jak wojska sowieckie znalazły się po drugiej stronie rzeki – o czym mówiono w pańskim oddziale, jak to odbierano?

Jednak ogólnie przyjmowało się, że – nazwijmy to – wyzwolenie jest już blisko i należy tylko oczekiwać na dniach, tym bardziej że przecież słyszeliśmy, że na Czerniakowie wylądowały polskie oddziały. Liczyliśmy, że to może powtórzy się i w innych regionach i że ta pomoc będzie na tyle istotna, że da radę Niemców usunąć z Warszawy. Okazało się, że tak się nie stało.
  • Jak wyglądały trudy codziennego życia w powstańczej Warszawie? Higiena, żywność?

Mówiłem, że w kawiarni zrobili punkt żywnościowy. Najbardziej utkwiło w pamięci to, że to była kasza z sokiem albo z marmoladą. Chleb, jeśli był, to też z marmoladą. Oczywiście o żadnym mięsie i innych nabiałach nie było mowy. Przyjmowało się to jako coś normalnego, że tak ma być i już. Przecież człowiek wiedział, że znikąd nic innego nie zdobędzie, tylko to, co tu było. Nawet w tych sprawach trochę braliśmy udział. Poszliśmy chyba na Wolę, wskazano nam miejsce, gdzie były zakłady Haberbuscha i było tam zboże. Stamtąd myśmy wzięli zboże w workach i zanieśliśmy do piekarni. Mieli tam żarna, mieliliśmy zboże i w zamian za to braliśmy chleb od piekarza i przenosiliśmy. W takim zakresie mieliśmy [w tym] swój udział. [Angażowano nas] naprawdę do najróżniejszych drobnych rzeczy, dlatego że tych podstawowych, do których byliśmy szkoleni, nie mogliśmy wykonywać, bo nie było jak. Musieli nas wykorzystywać do innych rzeczy.

  • Czy w czasie Powstania miał pan kontakt ze swoimi rodzicami?

Tylko w pierwszych dniach, bo rodzice mieszkali na Ogrodowej na Woli. Po kilku dniach (może po trzech dniach) udało mi się do nich dotrzeć, ale tylko po to, żeby przywitać się i pożegnać. Chyba szczęśliwie, dlatego że miałem kuzynów, którzy mieszkali w tym rejonie – mężczyzn i chłopców w takim wieku, między innymi [kuzyna], zabijali. Tam byli [chyba] własowcy. Tych ludzi spędzali w jakieś miejsca i, nie pytając o nic, wszystkich zabijali. Dzięki temu, że byłem w oddziałach wojskowych, to tego uniknąłem. Rodzicom też udało się uniknąć śmierci. Zostali wyprowadzeni z Warszawy i wzięci do Niemiec na roboty. Ale szczęśliwie cała rodzina, oprócz szwagra, który też był akowcem, powstańcem, zginął w Powstaniu, to reszta przeżyła szczęśliwie i w Warszawie, już po wyzwoleniu, odszukaliśmy się.

  • Czy był pan ranny w czasie Powstania?

Nie.

  • Jakie jest pańskie najbardziej przykre wspomnienie z okresu Powstania Warszawskiego?

Najbardziej przykre – jak dom przy placu Dąbrowskiego został zbombardowany. Bomba dotarła aż do piwnicy, byli tam cywile i chyba kilkadziesiąt osób zginęło. Najbardziej przykre, byłem tam, było wynoszenie ciał i jak leżały potem na podwórku tego domu. Patrzenie na to, to było chyba to, co pozostało mi, jako najbardziej przykre. Tak to człowiek się bał, oczywiście, bo kilka razy było bombardowanie w budynku. W jednym to nawet w ten sposób, że byliśmy w piwnicy i w budynek, gdzie byliśmy, trafiła bomba. Przy czym akurat nie w tę część, w której byliśmy, tylko obok, ale rąbnęło dość mocno. Od miejsca, w którym [budynek] się zawalił, byliśmy najwyżej kilka metrów, w piwnicy. To był tylko strach, ale nie tak przejmujący, bo każdy się bał, była sytuacja, gdzie strach odczuwał, ale coś, co naprawdę zostaje w pamięci, to właśnie widok bezpośredniej śmierci.

  • Dla kontrastu – czy ma pan radosne wspomnienia z Powstania? Zawarte przyjaźnie?

Przyjaźnie – oprócz tych, które były wewnątrz naszego plutonu, [że] żeśmy się nawzajem kolegowali, lubili, byliśmy razem w różnych sytuacjach – to raczej nic specjalnie się nie działo.

  • Czy pamięta pan zrzuty alianckie?

Widziałem samoloty, które leciały i szykowały się do zrzutów, ale bezpośrednio dostępu do zrzutów nie miałem. Były specjalne oddziały, które do tego miały dotrzeć i odebrać. Zresztą człowiek wtedy szesnastoletni to jeszcze – wprawdzie dużo było młodych – był jednak, w jakimś sensie, dzieckiem.

  • Czy zrzuty odbierał pan z nadzieją, że pomoc będzie jeszcze większa, że może spadochroniarze polscy wylądują? Jak to było?

Nie pamiętam. Spodziewać, to może różnych rzeczy spodziewano się, ale ludzi, desantów, to raczej nie. Zrzutów oczekiwali, oczywiście, bo owało broni – głównie to. Nie wiem zresztą, czy były i ze strony amerykańskiej zrzuty żywnościowe, ale chyba nie. To byłoby bez sensu, żeby lecieli tysiące kilometrów, żeby tutaj żywność dostarczać. Najważniejsza była jednak broń i amunicja.

  • Czy pojawiały się sowieckie samoloty nad Warszawą?

Sowieckie to właśnie tak. I one między innymi broni też trochę dostarczały. Pamiętam nawet, jak na jakimś stanowisku chwalili się, że mają [broń] – nie wiem, jak się nazywała – do rozbijania bunkrów niemieckich. Nawet dobrze nie wiem, jak się nazywała ta broń. Prócz tego żywności trochę [zrzucali] – mieli blisko, to mogli obracać. Przy czym to było śmieszne, że [samoloty] nadlatywały i nagle była zupełna cisza, bo wyłączali silniki. To były kukuruźniki, były w stanie przelecieć bez silnika nawet dość długie przestrzenie. Mogły nadlatywać i przelatywać nad stanowiskami niemieckimi, nie zwracając na siebie uwagi. Dopiero potem zrzucały i wracały do siebie. Też ciekawe – widziałem kilka razy walki w powietrzu niemieckich myśliwców z sowieckimi. To człowieka też ciekawiło i podnosiło na duchu.

  • Kiedy pojawiły się sowieckie myśliwce nad Warszawą? Czy były od początku Powstania?

Nie, to już we wrześniu, w drugiej części Powstania.

  • Na sam koniec.

Tak, już blisko końca.

  • Był pan świadkiem zbrodni popełnionych przez Niemców?

W czasie Powstania – nie, nie byłem. W [moim] rejonie nie było. Na ogół to było w ten sposób, że jeśli popełniali zbrodnię, to szli potem dalej.

  • Czy miał pan kontakt z jeńcami niemieckimi?

Wzrokowy. Widziałem w kilku miejscach, jak byli wykorzystywani do jakichś prac – do odgruzowywania byli brani, do ustawiania barykad, do takich rzeczy byli wykorzystywani. Tyle że ich widziałem, pilnowała ich nasza żandarmeria, ale żadnych rozmów z nimi nie prowadziłem.

  • Końcowy okres Powstania Warszawskiego – jakie nastroje panowały w oddziale? Czy wieści o zbliżającej się kapitulacji to był bardzo przykry moment, czy raczej ulga? Jak to odbierał pan i pańscy koledzy?

Ponieważ już wtedy wiedzieliśmy, że nie ma szans na jakiekolwiek zwycięstwo, że na pomoc ze strony Rosjan też nie bardzo można liczyć, bo wiedzieliśmy, że desant na Czerniaków skończył się klęską, że nie były ponawiane żadne inne próby desantu. Wiedzieliśmy, że spodziewać się takiej pomocy nie można, więc chyba w końcu z rezygnacją wszyscy przyjęli, że takie rozwiązanie jest jedynie możliwe, żeby jednak pójść do niewoli. Początkowo była mowa i obawy, że Niemcy na początku rozstrzeliwali akowców, powstańców, których wzięli do niewoli, ale potem już wiedzieliśmy, że Armia Krajowa i oddziały powstańcze zostały uznane przez Niemców jako kombatanckie, podlegające pod konwencję genewską i wszyscy przyjęli, że jakoś to będzie.

  • Czy Śródmieście było bardzo zniszczone pod koniec Powstania?

O, tak. Tak. Ulice to były tylko kupy gruzu, co tu dużo mówić. Chodziło się, [to] albo było wypalone, albo całych budynków niewiele zostało. Głównie po piwnicach, ci, co tam przybywali, to żyli w piwnicach.

  • Pamięta pan moment wyjścia do niewoli?

Pamiętam. Powiadomiono nas, że idziemy, zbiórka – nie pamiętam dokładnie, w którym miejscu. Po połączeniu się poszczególnych grup (bo grupy łączyły się w większe oddziały) – wspólny przemarsz przez plac Narutowicza. Tam – myśmy broni nie mieli, ale ci, co mieli broń, to oddawali broń i szliśmy dalej. Byliśmy związani ze zgrupowaniem majora „Bartkiewicza”, bo na ich terenie myśmy działali. Całe zgrupowanie było skierowane do Ożarowa i dopiero z Ożarowa było wywożone pociągami do obozów jenieckich.

  • Do którego obozu pan trafił?

Całe zgrupowanie [trafiło do] Fallingbostel. To był stalag XI B. Potem VI J – Dorsten (to były nawet wpisane [w dokumencie], który pokazywałem – miejsca pobytu w niewoli). Z Dorsten przewieźli nas potem do Krefeld, już małymi grupami, nazywało się to komenderówka, miejsce, w którym byli skoszarowani jeńcy i używani byli do różnych prac w mieście – do kopania okopów, do odgruzowywania. -->

  • Jak długo był pan w obozie?

Krefeld to jest miejscowość nad Renem. Jak już następowali Amerykanie, to był chyba styczeń, to ewakuowano nas z Krefeld i szliśmy gdzieś. Dniami i nocami gdzieś się szło, szło, szło. To chyba był już luty (bo wyzwolenie było w maju albo nawet w końcu kwietnia). Może przez miesiąc nas ganiali z miejsca na miejsce, coraz dalej. W końcu w pewnym miejscu chyba sami już zrezygnowali. Zresztą ci Niemcy, co nas prowadzili, z Wehrmachtu, to były starsze osoby, też już mieli wszystkiego dosyć, tak że chyba któregoś dnia po prostu nas porzucili, zostawili i sami sobie gdzieś poszli. To był pewnie koniec, może połowa kwietnia. Najbliższa miejscowość to było Hameln. Tam nas potem skoszarowano, byli jeńcy wojenni, jak również cywile, był duży obóz polskich cywilów – nawet z dziećmi (widocznie wywozili nawet całe rodziny z dziećmi). Byliśmy tam potem jako byli jeńcy wojenni przez dłuższy nawet czas, chyba kilka miesięcy. Potem kilku kolegów, z którymi bliżej się związaliśmy – jeden z nich nas namówił: „Co tu będziemy siedzieli, wojna wprawdzie tu się skończyła, ale Amerykanie jeszcze walczą”. Między innymi chyba z Japonią jeszcze wtedy. Człowiek był w dalszym ciągu dzieciak, posłuchaliśmy i pojechaliśmy. Mówimy: „Pojedziemy, żeby nas wzięli do armii amerykańskiej”. Pojechaliśmy do Monachium i kolega, co nas namówił (znał dość dobrze angielski), poszedł do biura – nie wiem jakiego, przecież nie werbunkowe, ale do wojskowego biura. Mówi, czego chcemy. Podrapali się w głowę, czego takie dzieciaki tu chcą. Ale na terenie okupacji amerykańskiej były tak zwane oddziały wartownicze. To były polskie oddziały, które grupowały się chyba głównie z NSZ i jak następowali Rosjanie, to oni uciekali też przed Rosjanami. Niemcy ich jakoś przepuszczali. Tak się dostali i z tych oddziałów Amerykanie stworzyli tak zwane oddziały wartownicze. Skierowali nas do oddziału wartowniczego. Zadaniem oddziałów było pilnowanie magazynów. Nawet nas wykorzystywali – bo były koszary, w których byli Amerykanie – do służby wartowniczej przy wejściu do koszar.
Byliśmy tam kilka miesięcy i dowiedzieliśmy się, że są szykowane grupy do powrotu do kraju. Zdecydowaliśmy, że nie ma sensu tam siedzieć, że trzeba wracać do domu. Zgłosiliśmy się, w obozie dla cywilów było biuro – nie wiem, pewnie byli stąd jacyś ludzie. Szykowali transporty i w 1946 roku, na wiosnę, wróciliśmy do kraju.

  • Do Warszawy?

Do Warszawy.

  • Jak wyglądała Warszawa? Jak się żyło w zrujnowanej Warszawie?

Częściowo ulice już były chyba oczyszczone oprócz miejsc, gdzie mowy nie ma – całe getto i dalej, to przecież było w ogóle niedostępne, bo i spalone i zasypane gruzami.

  • Gdzie pan się zatrzymał w Warszawie po przyjeździe?

Na Ochocie mieszkała nasza rodzina. Mieli warsztat. Przy warsztacie, przy budynku był nawet dość duży ogród i w ogrodzie było pomieszczenie dla ogrodników, dla [przechowywania] narzędzi ogrodniczych. Przyjęli nas tam, uporządkowali pomieszczenia. To było w okolicy ulicy Kopińskiej. Mieszkaliśmy tam przez jakiś czas.

  • Mówi pan w liczbie mnogiej.

Matka i ojciec. Siostra jak poszła do Milanówka, to siedziała nadal w Milanówku, bo z małym dzieckiem, to nie bardzo były warunki, żeby razem się pomieścić. Potem w różnych miejscach udawało się znaleźć lokum. Częściowo potem było to przydzielone, bo w końcu jak siostra wróciła, to zaczęła pracować chyba na poczcie. Na poczcie pomagali, mieli możliwość, dali – oczywiście pojedyncze – pomieszczenia, gdzie cztery czy pięć osób musiało w jednym pomieszczeniu, razem, gnieździć się.

  • Czy kształcił się pan dalej po wojnie?

Tak. Jak wróciłem, to poszedłem znowu do Reytana. Pierwsza szkoła, [o której] mówiłem [na początku], to Giżyckiego.

  • Na Wierzbnie?

Na Wierzbnie. To była znana, prywatna szkoła Giżyckiego. Między innymi w tej szkole była część profesorów, którzy przedtem, przed wojną, uczyli w szkole Reytana. Jak wróciłem i poszedłem do Reytana, to od nich dostałem poświadczenie, że mam ukończone cztery klasy i przyjęli mnie do liceum. Ukończyłem liceum i potem studiowałem w szkole Wawelberga.

  • Czy był pan prześladowany przez władze komunistyczne?

Jakoś udało mi się, że nie. Mimo tego że nie kryłem, bo po pierwsze, po powrocie do kraju od razu na granicy trzeba było się czymś legitymować, a miałem tylko dokumenty i to zgłosiłem. I po drugie, jak wróciłem, to już działał ZBoWiD (Związek Bojowników o Wolność i Demokrację) czy inna [organizacja] i tam też się zgłosiłem i podałem swoje dane. Tak że to było dla wszystkich jawne, ale wiadomo było, że młodzi i szeregowi żołnierze nie mogli wtedy nic działać przeciw, więc nie zwracali może na to uwagi. Niektórzy może mieli problemy z dostaniem się na wyższą uczelnię, jeśli mieli jakieś zaszłości, [ale] ja bez problemów dostałem się na uczelnię.

  • Jak pan po latach ocenia Powstanie Warszawskie?

Człowiek ma zawsze mieszane uczucia, bo patrząc w tej chwili, to trudno mi zrozumieć, czego spodziewali się nasi dowódcy po tym Powstaniu. Bo – tak mi się wydaje – powinni byli wiedzieć, że Rosjanie nie pomogą, bo nie było to zupełnie w ich interesie. Jak wiemy, z oddziałami akowskimi na Wileńszczyźnie sobie poradzili, większość z nich wywieźli na Syberię czy gdzie [indziej]. Więc nie można było spodziewać się, że tutaj przyjęliby akowców z otwartymi ramionami. I w końcu trzeba powiedzieć, że [Rosjanie] wybrali dla siebie najlepszą drogę – po co mają z akowcami walczyć, niech to za nich zrobią Niemcy. A czego nasze dowództwo oczekiwało i czego się spodziewało, to trudno mi powiedzieć. Ani nie mnie oceniać tego wszystkiego. O ile ten zryw bohaterski należy uznać ze strony narodu, że to był heroizm, który należy podziwiać i pozytywnie oceniać, to jednak o ocenie działań samego dowództwa nie umiem powiedzieć, nie mam na ten temat zdania. Może rzeczywiście według nich było to najlepsze rozwiązanie, ale fakt, że kilkadziesiąt tysięcy osób zginęło przy tym i pół miasta zostało zniszczone, to na szali drugiej strony też jakoś jest i trudno przeważyć, co jest ważniejsze.




Warszawa, 08 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Zbigniew Siedlecki Pseudonim: „Wir” Stopień: starszy strzelec, łącznik Formacja: Obwód I, pluton łączności Dzielnica: Śródmieście północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter