Zbigniew Szpakowski „Janusz Byk”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zygmunt Szpakowski, urodziłem się w Warszawie 11 stycznia 1928 roku. Mój pseudonim – „Janusz Byk”.

  • W czasie Powstania Warszawskiego pana stopień wojskowy i przynależność do oddziału?

Strzelec, zgrupowanie „Krybar”, pododdział „Konrad Niewiadomski”, zgrupowanie 3.

  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?

Tak się złożyło, że moją wychowawczynią w szkole ćwiczeń przy Państwowym Pedagogium im. Stanisława Konarskiego na Krakowskim Przedmieściu była pani Janina Kaźmierczak – społecznik, oddana dzieciom i młodzieży. Ona nawiązała kontakt ze szczepem przy gimnazjum Czackiego i byliśmy pierwszą w Polsce koedukacyjną drużyną zuchową. Nasze dziewczyny również chodziły w zielonych mundurach. Cały czas byłem związany z harcerstwem.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

1 września 1939 roku wyszedłem na taras naszego domku, który mieliśmy pod Warszawą, i o mało nie zostałem ranny odłamkiem. Myślałem, że to ćwiczenia wojskowe, a to już były samoloty niemieckie, które krążyły nad Warszawą. Tak zastał mnie wybuch wojny.

  • Jaka to była miejscowość?

Zielona, w odróżnieniu od Zielonki na linii wołomińskiej, za Marysinem Wawerskim. Wróciłem z mamą – ojciec był już zmobilizowany w pierwszym pułku lotniczym – do Warszawy, żeby zabrać rzeczy i wyjechaliśmy z powrotem do Zielonej. Tak doczekaliśmy kapitulacji Warszawy, do której wróciliśmy 2 października. Nasz dom został zburzony.

  • A gdzie pan mieszkał przed wojną?

Na ulicy Topiel 5. Tego domu już w tej chwili nie ma.

  • Gdzie państwo zamieszkali, skoro dom był zburzony?

Zatrzymaliśmy się u ciotki. Ojciec wrócił ranny spod rumuńskiej granicy. Załatwiliśmy mieszkanie na ulicy Dobrej 2. Tam mieszkałem do wybuchu Powstania, razem z bratem, Jankiem Szpakowskim, który zginął 4 sierpnia na barykadzie w Alejach Jerozolimskich.

  • Czym zajmował się pan w czasie okupacji?

Byłem najpierw uczniem szkoły podstawowej, później chodziłem do prywatnego gimnazjum chemicznego, którego właścicielką była pani Szymonik.

  • Gdzie to gimnazjum się znajdowało?

Na ulicy Górskiego. Tam zetknąłem się z pierwszą konspiracją. Naszym pierwszym zadaniem w drużynie harcerskiej było robienie z probówek bombek, które zrzucaliśmy z okien pod wejście do koszar kałmuków. Były naturalnie represje, gestapo się czepiało, musieli wstawić siatki. Potem zaczęliśmy produkować gaz łzawiący w ampułkach, który można było otrzymywać z bromoksyminu, a my robiliśmy chloroaceton. Potem rzucało się go w kinie, bo było hasło: „Tylko świnie siedzą w kinie.” Tak zaczęła się moja styczność z konspiracją. Mój brat, który był na podchorążówce w Kedywie, wciągnął mnie do drużyny. To była dawna przedwojenna, 27. Warszawska Drużyna Zuchów i Harcerzy na Sewerynowie. Tam ponownie składałem przyrzeczenie harcerskie, konspiracyjne. I tak się zaczęła moja działalność harcerska, okupacyjna.

  • A czym zajmowali się w czasie okupacji pana rodzice? Z czego utrzymywała się pana rodzina?

Mama nie pracowała. Ojciec pracował w restauracji, już częściowo nierentownej – to był przedwojenny „Crystal” w Alejach Jerozolimskich, gdzie obecnie jest Orbis. Brat był w Kedywie. Kiedy w naszym mieszkaniu były zebrania i wykłady podchorążówki, stałem na czatach i pilnowałem, żeby Niemcy nie nakryli tego oddziału.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania Warszawskiego?

W domu, na ulicy Dobrej już, kiedy miałem się stawić w godzinę „W” na ulicę Wierzbową. Nie doszedłem tam, wróciłem. 2 sierpnia oddziały „Rafałków” dowodzone przez hrabiego Potulickiego wyszły ze swojej bazy, gdzie obecnie jest Związek Nauczycielstwa Polskiego. Przeszli ruinami – dom był częściowo zburzony – żeby zaatakować szpital na Solcu, na rogu Czerwonego Krzyża, który jeszcze był zajęty przez Niemców. Zaproponowali mi i przyszedłem na punkt zborny. Zostałem wcielony do tak zwanej szturmówki harcerskiej dowodzonej przez porucznika „Włodawę”, który zginął podczas Powstania na ulicy Czerwonego Krzyża, zastrzelony przez snajpera strzelającego z Teatru Ateneum.

  • Jak pana rodzice podchodzili do tego, że był pan w konspiracji i idzie pan do Powstania Warszawskiego?

Rodzice podchodzili ze spokojem, dlatego, że najpierw chronił mnie brat, twierdząc, że wystarczy, że on działa w konspiracji. Potem, kiedy ja rwałem się do działania, zaproponował, żebym wstąpił do konspiracyjnej drużyny harcerskiej, która w czasie okupacji zwała się szczepem imienia Władysława Sikorskiego i grupowała uczniów ze szkoły podstawowej z Sewerynowa i uczniów z ulicy Drewnianej. W tej chwili na ulicy Drewnianej jest gimnazjum, które nosi imię naszego oddziału – „Krybar”.

  • Jakie miał pan uzbrojenie w pierwszych dniach Powstania?

W pierwszych dniach Powstania obsługiwałem cekaem na ulicy Smolikowskiego. Potem przeszliśmy jako szturmówka saperska, zdobywaliśmy żywność z tajnych magazynów Armii Krajowej, z terenów albo niczyich, albo zajętych przez Niemców. Przenosiliśmy tą żywność – różnie – pod obstrzałem, przez ulicę Czerwonego Krzyża, obecnie Kruczkowskiego. Kilku kolegów zginęło, między innymi następca hrabiego Potulickiego, „Rafałków”, o pseudonimie „Nałęcz”.

  • Gdzie były te tajne żywnościowe magazyny AK?

Na Solcu, między Mostem Poniatowskiego a mostem kolejowej linii średnicowej. Przeskakiwaliśmy pod wiaduktem na ulicy Czerwonego Krzyża, która była ostrzeliwana z Mostu Poniatowskiego. Kolejową linią średnicową jeździł również pociąg pancerny. Pamiętam takie zdarzenie – pewien dwunastoletni chłopak, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co robi, wdrapał się na nasyp i obrzucił granatami pociąg pancerny. To był epizod, ale jakżeż utkwił w pamięci – taki dzieciak, a jednak walczył z Niemcami. Zdobywaliśmy również żywność z magazynów Meigla, to były tak zwane niemieckie delikatesy. Magazyny te mieściły się w obecnym Liceum imienia Zamojskiego. Dostawaliśmy się do nich przez ulicę Foksal. Była strzelanina – to Niemcy z Muzeum Narodowego przychodzili po żywność, to my od Foksal. Potem niepisanym, że tak powiem, rytuałem stało się, że Niemcy czkali i nie atakowali, kiedy my tam byliśmy, a jak oni brali żywność, to my nie atakowaliśmy. Jedni i drudzy byli zadowoleni, bo zdobywali dużo żywności.

  • Którędy państwo przechodzili na Smolną?

Niemcy przechodzili po prostu przez Aleje Jerozolimskie, jeszcze wtedy był ten kawałek Alei Trzeciego Maja, z muzeum Narodowego, które zajmowali. My przechodziliśmy od strony Tamki, Ordynackiej, przez Foksal – nieraz był tam obstrzał i musieliśmy się kryć, przebiegać. Magazyny miały dwa piętra podziemia, w piwnicach gimnazjum Zamojskiego, dawniej, przed wojną – Górskiego. W ten sposób dostawaliśmy się tam i wynosiliśmy tę żywność.

  • Jaka to była żywność?

Przeróżna – od najróżniejszych konserw, najróżniejszych wędlin, które nie psuły się, ponieważ, były zasuszone. Była mąka, ryż, kasze, nawet kawa, która była rarytasem, bo tylko dla Niemców. To wszystko udało nam się wynosić. Czasami załoga z Zamku pod instytutem Fryderyka Szopena, gdzie jest twierdza i gdzie były magazyny fukierowksie – pracownicy Fukiera dawali powstańcom butelki wina. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że trafiła nam się butelka wina z 1800 roku, czyli miała sto czterdzieści cztery lata. Mimo, że pochodziłem z rodziny gastronomicznej i powinienem się znać, to dziwiłem się, że dali nam taką omszoną butelkę pokrytą pajęczyną, nie mogli jej wytrzeć? A oni chcieli pokazać, jakie to wino. Spróbowałem, jak młody chłopak, piło się to jak esencjonalny kompot jabłeczny, ale niestety – miało swoją moc.

  • Czy kosztował pan z kimś jeszcze to wino?

Dostał je cały nasz oddział – był porucznik „Włodawa”, porucznik „Mewa” – który okazał się późnej esesmanem i został rozstrzelany na tyłach Pałacu Kierbedzia między Wybrzeżem Kościuszkowskim a Smolikowskiego. Było kilku kolegów: Staszek Burzyński, Ulatowski. Niektórzy już nieżyjący. Znało się pseudonimy, nazwiska przeważnie ulatywały z pamięci. Jako ciekawostkę mogę dodać, że w pierwsze dni Powstania świetnie mi się spało – w trumnie. Były jeszcze magazyny, gdzie były trumny, w tym czasie jeszcze powstańców, którzy zginęli chowało się w trumnach. Staszkowi Burzyńskiemu dałem wieko, a sam spałem w spodzie – było wygodniej.

  • Gdzie były te magazyny?

Gdzieś na Tamce, a trumny były przyniesione do siedziby Związku Nauczycielstwa Polskiego, gdzie była komenda naszego zgrupowania.

  • Opowiedział pan o poruczniku pseudonim „Mewa”...

To był przebrany esesman, za młody byłem, żebym się zorientował, skąd on i tak dalej. Ale w końcu został wykryty. Jego matka mieszkała na ulicy Smolikowskiego.

  • Czy to był Polak?

Tak, widocznie volksdeutsch albo reichsdeutch, bo okazało się, że był wcielony do SS. Potem już nie interesowałem się nim, został rozstrzelany. Tam również spotkała mnie taka historia, że pilnowałem jeńców niemieckich. Niektórzy z nich byli butni, ale przeważnie, kiedy dostali się do niewoli, to się płaszczyli. Można było powiedzieć, że oni się zeszmacili. Wiedzieli już, że przegrywają wojnę, front wschodni zbliżał się już przecież do Wisły. Pilnowanie ich było bardzo nieciekawe – to były po prostu szmaty.

  • Miał pan jakiś dyżur pilnując ich?

Tak, miałem przydzieloną służbę z naszej szturmówki.

  • Gdzie oni byli? W jakiejś piwnicy?

Tak, byli w piwnicach Związku Nauczycielstwa Polskiego. Byli dobrze karmieni z naszej kuchni.

  • Pamięta pan, ilu mniej więcej ich było?

To byli jeńcy z Elektrowni Warszawa, która została zdobyta przez inny oddział. Zostali zakwaterowani w Związku Nauczycielstwa Polskiego, było ich około czterdziestu, nie tylko z elektrowni. Pamiętam taki wypadek, że do szpitala Czerwonego Krzyża przyszło od strony Alej Jerozolimskich dwóch esesmanów i dobrowolnie poddali się do niewoli. To był dziwny przypadek, ale był.

  • Przyszli do pana zgrupowania?

Tak, przyszli do „Krybara” i poprosili, żeby ich wziąć do niewoli.

  • Nie pamięta pan, czym się kierowali?

Usłyszałem, że zeznawali, że nie wierzą już, że wojna może być wygrana. Naturalnie – płaszczyli się, mówili, że oni nigdy nikogo nie maltretowali, nie rozstrzeliwali. Wychwalali siebie, że oni – chociaż esesmani – to Polaków nie niszczyli. Co się z nimi później stało, nie wiem, bo szóstego września wycofaliśmy się.

  • Polacy przestrzegali konwencji genewskich. Ale czy podczas Powstania Warszawskiego spotkał się pan z przypadkami zbrodni wojennych ze strony niemieckiej?

Owszem, ale o tym powiem później, bo to było, kiedy dostałem się do niewoli niemieckiej.

  • A jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?

W sierpniu jeszcze nie było ataku na Śródmieście, na Powiśle, więc nawet na przepustkę wychodziłem do Śródmieścia – tam dowiedziałem się o śmierci mojego brata, który zginął w Alejach Jerozolimskich przy Kruczej. Przechodziłem piwnicami, idąc do bratowej, żeby się czegoś dowiedzieć. Byliśmy przyjmowani entuzjastycznie. Później, kiedy bronione było już tylko Śródmieście, spotykaliśmy się z różnym nastawieniem ludności – że przez wybuch Powstania, przez walki powstańcze, oni cierpią. Wtedy już było wiadomo, co Niemcy zrobili z mieszkańcami Woli, których prawie wszystkich rozstrzeliwali.

  • Czy na początku Powstania łatwo mógł pan dostać przepustkę?

Tak.

  • Jak to się odbywało?

Szedłem do dowódcy oddziału. Jako młody, niedoświadczony powstaniec, przyszedłem do niego, wszedłem do pokoju, stanąłem przed jego biurkiem, a on mówi: „Wróć trzy kroki.” No to poszedłem za próg, odliczyłem trzy kroki i znowu stanąłem przed biurkiem, a on znowu: „Wróć trzy kroki.” Dopiero potem zrozumiałem, że trzeba stanąć na trzy kroki przed oficerem. To taka ciekawostka.

  • Taka przepustka była na określoną ilość godzin?

Tak. Nawet kiedyś przekroczyłem o pół godziny czas przepustki i miałem duże tłumaczenie przed patrolem.

  • Na ile godzin była przepustka?

Różnie – dwie, nieraz cztery godziny, bo odwiedzałem rodziców na Dobrej.

  • A jak to było, kiedy pan przekroczył czas przepustki?

W patrolu byli koledzy, znali mnie dobrze, ale byli służbistami – odprowadzili mnie do dowódcy, dostałem reprymendę, że muszę pilnować godziny, że to jest jednak front, że to jest walka, że trzeba o tym wszystkim pamiętać. Już więcej mi się nie zdarzyło żebym o pół godziny przekroczył wyznaczony czas.

  • A czy na przykład miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości?

Byli Żydzi słowaccy, był jakiś Francuz. Z Żydem, który przetrwał Powstanie, spotkałem się na ulicy Nowogrodzkiej w maju 1945 roku. Udał, że nie zna polskiego, nie przyznał się, że spotkaliśmy się w czasie Powstania. Bał się.

  • Co on robił w czasie Powstania?

Był w getcie. Kiedy część Żydów została wyzwolona z getta, był w naszym zgrupowaniu i walczył w jednostce jako Powstaniec. To był Żyd słowacki, ale przypuszczam, że on był z Francji, bo kiedy spotkałem go w 1945 roku, zwrócił się do mnie płynnie po francusku udając, że nie zna polskiego.

  • Nie pamięta pan jego pseudonimu albo nazwiska?

Nie, niestety. Żałowałem, bo później próbowałem go odszukać, ale nie znałem jego nazwiska.

Mówił pan jeszcze o jakimś Francuzie. Co on tam robił?Walczył. To był Żyd francuski, który był w naszym zgrupowaniu.

  • A na przykład Rosjanie, Anglicy albo Amerykanie?

Z nimi nie miałem styczności. Natomiast spotkałem się ze zrzutami angielskimi z samolotów, które jednak przeważnie spadały na tereny zajęte przez Niemców. Do nas trafiało bardzo mało. Spotkałem się również, ale to już na Czerniakowie, ze zrzutami zza Wisły. W zrzutach angielskich były między innymi piaty. Od źle ustawionego piata w Związku Nauczycielstwa Polskiego, ostrzeliwując załogę niemiecką w dawnym ogródku jordanowskim na Wybrzeżu Kościuszkowskim, zginął hrabia Potulicki, dowódca „Rafałków”. Źle wymierzył, pocisk trafił w futrynę okna i niestety „Rafałek” zginął.

  • Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania?

Z żywnością różnie bywało – były odkrywane magazyny nie tylko Armii Krajowej, ale i niemieckie. W zasadzie to, co my donosiliśmy, wystarczało na Smolikowskiego na wyżywienie i powstańców, i jeńców w tym okresie Powstania.

  • A może zna pan jakąś historię, że gdzie indziej znaleziono jakieś magazyny z żywnością?

Tak jak mówiłem – na Solcu był tajny magazyn Armii Krajowej. Odkryliśmy magazyny Meigla. Wiem, że były jeszcze jakieś magazyny na Browarnej, ale ja stamtąd nie nosiłem żywności. Po rozdzieleniu nas do innych plutonów, kiedy zginął nasz dowódca, pełniłem normalną służbę w oddziałach na wyznaczonych placówkach.

  • Opowiadał mi pan wcześniej taką historię z pana kolegą Burzyńskim i z jajecznicą...

To był piąty albo szósty, chyba szósty września. Wycofywaliśmy się już z Powiśla przez ogrody sióstr Wincentego A’Paolo – zresztą, te ogrody są tam do dziś. Staszek dostał jajecznicę na patelni od ludności warszawskiej. Szedł z tą patelnią i łyżką i jadł, ale trzeba było zająć się już bronią i obroną, więc oddał tę prawie pełną, olbrzymią patelnię jajecznicy mieszkańcom na ulicy Solec – za to otrzymał paczkę papierosów. Ja nie paliłem w tym czasie.

  • A jak było z ubraniem? Początek Powstania, ciepło, wszyscy letnio ubrani. A później?

Później różnie bywało. Każdy dostawał swoje, potem, kiedy Powstańcy wycofali się ze Sarówki, niektórzy mieli panterki. Kiedy my przeszliśmy ze Staszkiem na Czerniaków, na ulicy Okrąg znaleźliśmy magazyny odzieżowe – wynieśliśmy stamtąd mnóstwo swetrów, koców, jesionek. Zanieśliśmy to wszystko do oddziałów. Wtedy Powstanie już powoli upadało, już padła Wola, Starówka, częściowo Mokotów, wcześniej Ochota. Przypomina mi się, że znaleźliśmy tam olbrzymie pomieszczenie z kosmetykami. Wynieśliśmy stamtąd dosłownie toboły wody kolońskiej, perfum. Zanieśliśmy to w okolice ulic Górnośląskiej i Czerniakowskiej, do powstańczego szpitala, do dezynfekcji ran, bo przecież nie było spirytusu, ani jodyny, żeby pomóc rannym. W nagrodę dostaliśmy wspaniałą kolację.

  • Co było na kolację?

Nie pamiętam dokładnie, ale – jak to Staszek powiedział – „Chodź, bo jest kawałek chabaniny.” Czyli było jakieś mięso.

  • A jak z noclegami?

Na początku Powstania nasza kwatera była w siedzibie Związku Nauczycielstwa Polskiego, gdzie – jak już mówiłem – spałem w trumnie. Potem już trumien nie było, więc spało się na biurkach, na podłodze. Kiedy przedostałem się na Czerniaków, spało się, na czym popadło, przeważnie w piwnicy. Na Czerniakowie były również oddziały „Radosława”. Przypominam sobie taki epizod, że jeden z oddziałów „Radosława” ostrzeliwał budynek po drugiej stronie Wilanowskiej, gdzie zabarykadował się niemiecki „gołębiarz” – to byli strzelcy wyborowi. Trzeba było go zniszczyć. We dwóch ze Staszkiem Burzyńskim przeskakiwaliśmy z butelkami z benzyną ulicę Wilanowską, osłaniani przez oddział, który ostrzeliwał ten budynek, a myśmy go podpalali – dwukrotnie, ale niestety jakoś ciągle gasł. No, ale strzelec w końcu się wycofał.

  • A jak było z higieną? Na początku woda była, ale później były trudności?

Tak, były trudności z wodą, ale były studnie – kręcone przez ludność, odkrywane – na niektórych terenach były studnie, bo przecież w 1939 roku też korzystano ze studni. Ciężko było z higieną i z wodą, ale w tym czasie jeszcze żadna piechota po ubraniu nie chodziła.

  • A czas wolny?

Czas wolny – Tadeusz Fijewski, Mieczysław Fogg. W suterenach Związku Nauczycielstwa Polskiego była świetlica powstańcza – to była pierwsza połowa sierpnia. Przychodzili – Fogg śpiewał swoje piosenki, Tadeusz Fijewski, którego później, wielokrotnie słuchałem, bo znałem go osobiście jako dzieciak, opowiadał ten swój słynny monolog, jak hydraulik przyszedł mu wymienić podkładkę w kranie. Ubawiliśmy się bardzo, byliśmy bardzo zadowoleni. To były takie koncerty przygotowywane ad hoc. Byliśmy również filmowani przez czołówkę powstańczą. Słuchaliśmy również rozgłośni powstańczej.

  • A pana kontakty z najbliższymi, z rodziną?

Do rodziców wpadałem często, bo ze Smolikowskiego na Dobrą trzeba było tylko przejść przez częściowo zburzony dom rodziców. Jak tylko miałem możliwość, odwiedzałem ich.

  • Na jednej z tych przepustek dowiedział się pan o śmierci brata?

Tak. Mój brat zginął 4 sierpnia w Alejach Jerozolimskich przy Kruczej broniąc barykady, którą Niemcy stale burzyli, bo przecież tamtędy jeździły czołgi – jeszcze nie był wysadzony Most Poniatowskiego. Co Niemcy zburzyli, powstańcy odbudowywali. Był tam wykopany rów, którym kiedyś idąc z dwoma kolegami na przepustkę nieśliśmy rannego na drugą stronę. Przyszedłem do brata na ulice Nowogrodzką 15 czy 17, nie pamiętam. Był pochowany tam na podwórzu.

  • Jak zareagowali pana rodzice?

Nie wierzyli. Nie chcieli wierzyć. Odkopaliśmy brata w 1945 roku i został wtedy przeniesiony na Cmentarz Powstańców na Wolę.

  • Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?

Bardzo dobra. Kiedy mieliśmy wolną chwilę, opowiadaliśmy sobie kawały. Przyszedł dowódca, a kolega, który opowiadał kawał, siedział tyłem do drzwi i nie zauważył go. Kiedy miał opowiedzieć puentę, obejrzał się, zobaczył dowódcę i zaniemówił. A puentę dopowiedział porucznik. To były takie momenty, które pozwalały jakoś odżyć, rozweselić się, zapomnieć o tym, że walczymy z Niemcami.

  • A kontakty z dziewczynami?

Kiedy dostaliśmy to wino z fukierowskich magazynów, udało mi się raz przynieść butelkę i zrobiliśmy sobie wieczorek z łączniczkami i sanitariuszkami. A resztę skonfiskowała żandarmeria u tego oficera, którego rozstrzelali. Więc nie mieliśmy z tego wiele pożytku.

  • A z kim przyjaźnił się pan podczas Powstania?

Ze Staszkiem Burzyńskim, Zygmuntem Ulatowskim, Wojtkiem Osipiakiem i jeszcze paroma kolegami, których nazwiska wyleciały z pamięci.

  • Czy wszyscy oni przeżyli Powstanie Warszawskie?

Nie. Sławek Tokarzewski zginął od tego czołgu, który Powstańcy zdobyli, a Niemcy podrzucili go z materiałem wybuchowym...

  • Na Starym Mieście?

Tak. Nasza klasa była bardzo zgrana – to wszystko zasługa naszej szkolnej wychowawczyni i naszego drużynowego zuchowego a później harcerskiego. W czasie okupacji byliśmy w jednej drużynie harcerskiej. Spotykaliśmy się bardzo często – nota bene, jeszcze parę lat temu niedobitki z naszej klasy – Marek Stankiewicz, Mietek Kluge – spotykaliśmy się raz na kwartał.

  • Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?

Jak najbardziej. Na początku Powstania na dziedzińcu między dwoma budynkami Związku Nauczycielstwa Polskiego, co niedziela była odprawiana msza święta – nawet w jakimś piśmie widziałem swoje zdjęcie z naszego oddziału. Dostaliśmy wszyscy gremialnie rozgrzeszenie i przystępowaliśmy do komunii. Na początku to było, co niedzielę. Mogę opowiedzieć taki ciekawy przypadek – kiedy szedłem ze służby poproszono mnie, żebym pomógł przenieść zabitą. Na ulicy Smolikowskiego stały dwie panie – rąbnął pocisk niemiecki i jedna zginęła na miejscu, a drugą, ranną, przenieśliśmy. Poprosiła o księdza – przyszedł, bo był w naszym oddziale ksiądz. Okazało się, że ona była wyznania ewangelickiego. To mnie zastanowiło, bo ksiądz namawiał ją, żeby ona zmieniła wyznanie – chciał ją ochrzcić i wyspowiadać. Po tym wszystkim zapytałem go: „Proszę księdza, jak można, przecież każdy był wychowany w swojej wierze.” „Tak, mój synu, ale my mamy taki obowiązek. Ja wiedziałem, że ona nie zmieni wyznania, ale musiałem jej to zaproponować po to, żeby dać jej rozgrzeszenie i komunię, bo nasza komunia jest pod jedną postacią.” Ona umarła. Natomiast po tę drugą kobietę poszliśmy wieczorem z lekarzem i kolegą. Ja wziąłem nosze z przodu, on z tyłu, lekarz wziął torebkę z dokumentami, odpiął jej zegarek, włożył do torby mówiąc: „Później podpiszecie protokół.” Idziemy, niesiemy, nagle czuję, że te nosze z tyłu są coraz niżej. Oglądam się, a kolega, który niósł te nosze, postawił je na ziemi i chodu! Lekarz za nim. Myślę – co się stało? A ona miała rękę już tylko na żyle – ta ręka jej opadła i trącała mnie po łydce. Oni się wystraszyli, że ona jeszcze żyje, albo – nie wiem – że duch po śmierci jeszcze ją ożywił. Ja też zostawiłem te nosze i za nimi, ale potem mówię: „Co żeście, zwariowali?” – i wytłumaczyłem im, co i jak. Mówią: „No masz rację.” Wróciliśmy, zanieśliśmy i pochowaliśmy ją.

  • Czy podczas Powstania czytał pan prasę podziemną, słuchał radia?

Słuchaliśmy radia, mieliśmy różną prasę. Jako młody chłopak jeszcze się nie orientowałem w polityce, zaskoczyło mnie, że w biuletynach PPS-u wszyscy piszą „towarzysze” – cóż to, jakaś komunistyczna prasa, już zza Wisły? Okazało się, że członkowie tej partii tak się do siebie zwracali, ja tego nie wiedziałem. Chłonęliśmy każdą prasę, cokolwiek, kto przyniósł, to czytaliśmy, bo chcieliśmy wiedzieć, co się dzieje w innych dzielnicach, jak to wszystko wygląda.

  • A gdzie było radio?

W naszym oddziale był odbiornik, oprócz tego brat przechował radio w czasie okupacji. Część naszego domu na Dobrej 2, obecnie Dobra 4, była zburzona. Przez zburzoną klatkę schodową nie można było się dostać do pokoju, a była tam ukryta broń, o której nawet nie wiedziałem. W czasie Powstania ją wydobyto.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze to już po Powstaniu...

  • A w czasie Powstania?

Kiedy przeszliśmy na Czerniakowską przy Górnośląskiej i zgłosiliśmy się do oddziału, zostaliśmy wyznaczeni na barykadę, ceglany mur – obecnie jest tam jakiś Wojewódzki Instytut Wychowania Fizycznego, czy coś podobnego. Tam atakował czołg. Poszliśmy z granatami i mieliśmy zadanie go zniszczyć. Było nas trzech – Staszek Burzyński, ja i trzeci kolega z innego oddziału, nazwiska nie pamiętam. Kiedy czołg się zbliżał przyszli nas wspomóc kolejni powstańcy i mówią: „Cofajcie się, bo gołębiarz strzela z Górnośląskiej.” – ledwie zdążył to powiedzieć, w tym momencie padł strzał – jak się potem zorientowaliśmy, to była kula dum dum, ścięła temu trzeciemu koledze pół czaszki i on upadł u moich nóg. Zostaliśmy ostrzelani, nie mieliśmy nawet sekundy, żeby go ściągnąć za mur. Cofnęliśmy się, mając z dwóch stron płonący budynek i żelazne drzwi – tworzyło to kształt „U”. Przychodzili kolejni powstańcy. Niemcy już wkraczali w to „U” między budynkami i zaczęli do nas strzelać. Zginęli następni powstańcy. Żelazne drzwi otworzyły się i nas trzech, którzy jeszcze zostali z tego oddziału, weszliśmy i drzwi się zatrzasnęły. Kiedy Niemcy zaczęli w nie strzelać, pociski nie mogły ich przebić, bo były takie grube. Niemcy atakowali bombardując za Wisłą żołnierzy polskich i radzieckich. Jeden z samolotów został zestrzelony, palił się, ale chciał jak najdalej przelecieć, żeby gdzieś zrzucić bomby i uratować się. Zrzucił bomby między te budynki – to były jakieś warsztaty samochodowe Steyra, czy coś podobnego. A na ulicy Czerniakowskiej jest taki drewniany, ładny kościółek – była tam w jezdni dziura i w podziemiach był szpital – ten, do którego zanieśliśmy wspominaną wodę kolońską i perfumy. Zanim opadł kurz i dym po tej bombie, my ze Staszkiem przebiegliśmy, udało nam się. Pierwszy, który biegł – zginął. Nam udało się przebiec, wyjść z tego Powstania. Potem była już Wisła, statek „Bajka”. Kiedy na Wilanowskiej Powstanie już upadało, kiedy na Ludnej oprócz Armii Krajowej walczyły oddziały generała [niezrozumiałe], nasz oddział zaczął się wycofywać przez ulicę Solec do statku „Bajka”, który był częściowo zatopiony przy brzegu Wisły.

  • Pan już wiedział, że ten statek jest zatopiony?

Ten statek był już zatopiony, ale że Wisła była płytka, on osiadł na dnie i cała balustrada i wszystko inne było nad wodą. Trzeba było albo przebiec, albo się przeczołgać, bo ze strony obecnego Związku Wioślarskiego i z drugiej strony od Czerniakowskiej i Solca był ostrzał niemiecki. My przebiegliśmy do tego statku, część zginęła i została na jezdni. Staszek Burzyński i jeszcze paru innych próbowali przepłynąć. Niektórzy przypasali się pasem do pustego kanistra – tak przepłynął Burzyński. Inny kolega, którego nazwiska nie pamiętam, przepłynął na jakichś drzwiach. Potem nastąpił straszny obstrzał, ale z Saskiej Kępy przypłynęła łódź i zabierała nas wszystkich – i żołnierzy polskich, którzy walczyli pod dowództwem generała Berlinga, i powstańców. Ja też dostałem się na tę łódź. Ale kiedy Niemcy przypuścili szturm, to inni z tego statku rzucili się na tę łódkę i zatopili ją, bo była przeciążona. Ja złapałem się balustrady statku, koledzy mnie wyciągnęli, zaczęliśmy krzyczeć: „Nicht schiessen! Nicht schiessen!” – i dostaliśmy się do niewoli. Idąc potknąłem się o leżącego Powstańca, mówię do niego: „Wstawaj, dostaliśmy się do niewoli.” – a on się nie odzywa. Pochyliłem się nad nim, a on nie miał już nawet twarzy... Tak dostałem się do niewoli.

  • A czy ma pan jakieś dobre wspomnienia z czasów Powstania?

Tak, kiedy oprócz zdobywania żywności byliśmy wyznaczani na normalne placówki i barykady. Między innymi na Wybrzeżu Kościuszkowskim, są tam wodociągi i kanalizacja, był tam budynek z tarasem. Był tam między innymi Zbigniew Ulatowski, gratulowałem mu, bo zabił pierwszego Niemca w życiu. Potem ja też strzelałem, też mi gratulowali.

  • Pamięta pan, jak pan zabił tego pierwszego Niemca?

Leżałem na balkonie. Co ciekawe, niby czuje się radość, że zabiło się wroga, ale potem przychodzą refleksje – przecież ja zabiłem człowieka, jak to może być, ja, wychowany w rodzinie wierzącej? Ale kiedy pomyślałem, jak Niemcy rozstrzeliwali mojego przyjaciela, sąsiada z Zielonej, Piotra Nowermana – na plakatach było wydrukowane było jego nazwisko. Kiedy pomyślałem, że tyle ludzi zginęło, to ta refleksja jakoś minęła. Byłem dumny, że zabiłem Niemca.

  • I koledzy gratulowali.

A ja gratulowałem innym. W różnych wypadkach braliśmy udział. Ale nie udało mi się zdobywać Uniwersytetu. To był tak samo oddział „Krybara”, ale byli tam ci, którzy walczyli na Tamce i Ordynackiej. Tam walczył wóz pancerny „Kubuś”.

  • A może pamięta pan jakieś zabawne historie z czasów Powstania?

Najzabawniejsza to historia z tym winem. Były przeróżne zabawne historie. Kiedyś szliśmy z oddziałem, patrzę, a tu mój sąsiad się kryje. Nie był w Powstaniu, ale tak panicznie się bał, że śmiejąc się z moim kolegą przeprowadzaliśmy go przez ulicę Dobrą. On nie był w stanie przejść, a myśmy się z niego śmiali. Dla nas to było zabawne.

  • Co tak najbardziej utrwaliło się panu w pamięci z okresu Powstania? Z czym panu najbardziej kojarzy się Powstanie?

Najbardziej kojarzy mi się 2 października, kiedy szliśmy Tamką na Kopernika niosąc rannego do szpitala. Warszawiacy na balkonach wywieszali biało-czerwone flagi i śpiewali polski hymn. Chcieliśmy z tymi noszami stanąć na baczność, ale sanitariuszka mówi: „Idźcie, idźcie, bo on umrze!” To było dla nas bardzo wzniosłe. Przeżyliśmy to bardzo – ten hymn na Tamce. Natomiast, kiedy stałem do rozstrzelania... To było na Woli, kiedy już dostałem się do niewoli.

  • Właśnie, bo na Wybrzeżu dostał się pan do niewoli?

Tak, ze statku „Bajka” pędzili nas Solcem, koło mojego domu, na Czerwonego Krzyża, obecnie Jaracza, Dobra 4 – stałem i widziałem, jak Niemcy miotaczami podpalają nasz dom. Kiedy wracałem już po wyzwoleniu z mamą, nie chciałem tam iść, bo wiedziałem, że dom jest spalony – ale okazało się, że spaliły się tylko partery, dom ocalał. Przeprowadzili nas Krakowskim Przedmieściem, przez całą Karową były rozciągnięte druty i pospinane na nich dywany, żeby od strony Wisły Polacy i Rosjanie nie widzieli, jaki jest ruch na Krakowskim Przedmieściu. Zaprowadzono nas do kościoła na Woli, przy Bema. Następnego dnia doszli żołnierze polscy, którzy przypłynęli zza Wisły – pamiętam jednego z nich, cały płaszcz miał pokrwawiony. Torturowali jego i mojego kolegę, który ostrzeliwał na Wilanowskiej tego „gołębiarza”, kiedy my ze Staszkiem mieliśmy podpalać ten budynek. Wzięli go na przesłuchanie, bo miał oficerskie buty i bryczesy wojskowe. Zabrali go, strasznie zmasakrowanego, zawinęli w koc i on szedł i mówił: „Tego widziałem z karabinem, tego z opaską.” Naturalnie Niemcy, esesmani, od razu brali ich na tyły kościoła i strzelali w tył głowy. W tym momencie on podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy. I tak jak bity pies, którego właściciel, pijak, maltretuje, bije i kopie, a on mu wiernie patrzy w oczy, tak ja patrzyłem w oczy jemu. Nie spuściłem z niego wzroku. Nie wierzę, jeśli ktoś mówi, że się nie boi, że nie odczuwa strachu. Nieprawda, każdy się boi, tylko jeden opanuje ten strach, a inny wpadnie w histerię. I ja, gdy mu tak wiernie patrzyłem w oczy, paznokciami przebiłem sobie skórę. Mówią – czapka ze strachu staje na głowie; tak, włosy stanęły mi dęba. I on wskazał następnego, bo nie wytrzymał mojego spojrzenia. Czy tamtego rozstrzelali, nie pamiętam, bo w tym czasie wjechał motocykl i przyjechało dwóch esesmanów. Podali oficerowi gestapo szarą kopertę – pamiętam to dokładnie – on rozerwał tę kopertę, przeczytał, zaczęli nas bić i wpędzili w podziemia kościoła. To był 27 września. Zostaliśmy uznani jako jeńcy wojenni, kombatanci. Następnego dnia przyszedł już Wehrmacht, objęli nad nami komendę i poprowadzili nas na Błonie. Naturalnie zapanowała inna atmosfera, już zaczęła się na nowo konspiracja – kto kiedy ucieka. Niektórzy nie wytrzymali i hurmem rzucili się do ucieczki. Jeden z Niemców mówił po polsku: „Uprzedzaliśmy was, żebyście uciekali pojedynczo” – zaczęli strzelać i kilku zabili. Zaprowadzili nas do Błonia, przetasowali w cegielni. Rano dostałem się do szpitala, do obozu jenieckiego w Szymanowie. Tam zakonnicy przynosili nam jedzenie.

  • Był pan ranny czy chory?

Byłem ranny, przysypany gruzami na Czerniakowie. Dlatego w Szymanowie byłem jakiś czas w szpitalu, tam rany się pogoiły. Choć później mi się otworzyły.

  • Był pan ranny jeszcze w czasie trwania Powstania?

Tak. Na Czerniakowskiej przy Okrąg.

  • Miał pan tam służbę? Jak pan został przysypany?

Wycofaliśmy się właśnie z Powiśla i przechodząc znaleźliśmy te magazyny z odzieżą. Było nas kilku z oddziału. Kiedy stamtąd wszystko wynosiliśmy, przysypało nas na Czerniakowskiej.

  • Ktoś pana odkopał, pomógł?

Tak, momentalnie Staszek Burzyński i ten drugi kolega.

  • Czy ktoś zginął, został zasypany tymi gruzami?

Cywile. Bo nas było tylko trzech z oddziału.

  • Najbardziej zawsze bano się przysypania, bo to taka najgorsza śmierć, prawda?

Tak.

  • I znalazł się pan w szpitalu w Szymanowie.

Założyli mi prowizoryczny opatrunek.

  • I jest pan już tam jako jeniec?

Tak. Byłem jeszcze w szpitalu jenieckim w Skierniewicach, stamtąd zostałem wywieziony do Chynowa koło Warki, gdzie Niemcy budowali linię kolejową Warszawa – Radom z pominięciem Warki, bo tam już był przyczółek. Tam zostaliśmy ostrzelani przez katiusze. Zostałem stamtąd zwolniony, wylądowałem w szpitalu w Piotrkowie, skąd rodzina mnie wyciągnęła.

  • Kiedy dowiedział się pan o upadku Powstania Warszawskiego?

W Skierniewicach, w obozie jenieckim, kiedy przyszły oddziały z Mokotowa. Umieszczono ich w oddzielnej części obozu poza szpitalem i stamtąd gdzieś wywieziono.

  • Jakie były warunki w obozie w Skierniewicach?

Rano dostawaliśmy dwadzieścia deko chleba, dwa deko marmolady, dwa deko margaryny i czarną kawę z palonej brukwi słodzoną wysłodkami buraczanymi. To był przydział chleba na cały dzień. Na obiad dostawaliśmy zupę z suszonego bobu i z suszonych kartofli. Czasami udawało się skombinować trochę kartofli, więc ze trzy kamienie podpalało się pod hełmem, z którego wydarliśmy skórę – bo nasz oddział wyjątkowo miał polskie hełmy z 1939 roku. Rodzina naszego dowódcy, porucznika, przechowała te hełmy i dała je dla naszego oddziału. I tak gotowaliśmy sobie kartofle. Czekając, kiedy się ugotują te trzy, cztery kartofle, zdejmowaliśmy swetry, te, które mieliśmy z Okrąg, w których w każdym oczku było po dziesięć sztuk piechoty. Najpierw liczyliśmy je na sztuki, potem na kwadraty – dziesięć wszy na dziesięć wszy, setkami – kto wygrał, miał prawo do kartofla, którego gotowaliśmy. Na kolację dostawaliśmy tak zwaną zupę trzy – kapuśniak po ukraińsku, czy po rusku – bo kuchnię obsługiwali kałmucy. Była to rozgotowana na wpół zgniła kapusta i suszone kartofle. Najgorsze było to, że brali nas do odwszawienia – trzeba było rozebrać się na śniegu, spiąć wszystko pasem i powiesić na haku na ramieniu wyciągniętym z kotła. Oni wyparzali to wszystko w kotle i wyrzucali na śnieg – gorące, parzyło. A nas brali do łaźni – trzeba było wymazać się wszędzie szarą maścią, na minutę puszczali zimną wodę, na minutę ukrop, potem znowu minuta zimnej wody i to była cała kąpiel. Człowiek nie zdążył nawet zmyć tej szarej maści. Wychodziło się na mróz i śnieg, otrząsało ubranie, żeby je ostudzić, ubierało się i z powrotem do baraku. Kiedy przenieśli mnie razem z innymi ozdrowieńcami ze szpitala do baraków, mieliśmy na dwóch po jednym papierowym sienniku – na komendę przewracaliśmy się na lewy, albo na prawy bok; naturalnie, bez żadnej poduszki, bez niczego. Spaliśmy na gołych deskach w ziemiance.

  • Opowiadał mi pan wcześniej takie przejście, kiedy był mróz, minus piętnaście stopni.

Kiedy rodzina wyciągnęła mnie ze szpitala w Piotrkowie, zostałem w grudniu 1944 roku aresztowany na nowo. Przez selekcję w Krakowie zostałem wywieziony do obozu pracy – niektórzy to nazywali komenderówką Wiśnicza, Oświęcimia. Budowaliśmy linię obronną „Wenus” i „Merkury”. Chodziliśmy do pracy, Niemcy nas pilnowali. W styczniu pilnowała nas niemiecka straż graniczna, która była między Polską a Niemcami w 1939 roku, a później była wcielona do SS. Zwieźli w tym czasie dużo górali. Najgorsze przeżycie było, kiedy w czasie Wigilii ci górale rzucili koce na druty z prądem, przebiegali po dachu latryny – była na czterdzieści osób – i przeskakiwali; nawet jak upadli na druty, to były tam koce, więc ich nie poraziło. My ich ubezpieczaliśmy, bo nie znaliśmy zupełnie terenu. Poszło nas trzech kolegów. Jeden grał na organkach niemiecką kolędę – to była dokładnie Wigilia 1944 roku. Ja, który nie umiem śpiewać, fałszuję, jak nie wiem, z drugim kolegą śpiewaliśmy „Stille Nacht, heilige Nacht.” Górali uciekło czterdziestu. To była jedyna i ostatnia ucieczka więźniów. Zabili jednego. Do naszej ewakuacji musieliśmy przechodzić przez barak, gdzie leżał ten trup, żebyśmy pamiętali, co nas czeka. Przyszło potem SS-Galizien, Ukraińcy. Oni nas ewakuowali, przepędzili nas brodem przez rzekę 15 stycznia, przy piętnastostopniowym mrozie. Zamarzłem, już nie miałem siły iść. Nie wiem, może wśród tych Niemców, Ukraińców, byli i porządni ludzie – w każdym razie ktoś zgarnął nas pięciu, posadził na wozie i jechaliśmy. Złamał się dyszel, więc on zabrał plecak, karabin, poszedł i powiedział: „Poczekajcie tutaj, nie ruszajcie się, znajdę jakiś drut.” Nagle jak spod ziemi znaleźli się powstańcy, związali dyszel sznurkiem. Trzech kolegów od razu uciekło. Drugi kolega mówi: „Ty nie uciekasz i ja nie uciekam.” Ci partyzanci odgarnęli obozowe toboły, położyli nas na dno, przykryli nas tymi tobołami i pojechali. Słyszałem, jak zatrzymała ich żandarmeria, a oni powiedzieli, że gonią ten obóz, który niedawno był ewakuowany. Naturalnie ci partyzanci nas odratowali – rozebrali nas do naga, natarli, napoili bimbrem – pierwszy raz w życiu piłem wódkę. Zasnąłem, wstałem na drugi dzień rano – nie miałem nawet kataru. Poszliśmy, załatwiliśmy wykupienie dokumentów. Wróciliśmy do Myślenic, bo koledzy z tego obozu tam się zatrzymali. Wszyscy pobrali dokumenty, wróciliśmy i tutaj zdarzyło się coś, co zostaje na całe życie. Przyszedłem do gospodarzy i stał tam niemiecki oficer, taki typowy, pruski arystokrata, w binoklach, z twarzą przeciętą szablą czy czymś – widać, że się pojedynkował. Oparł nogę na taborecie, wyjął fotografię – spojrzałem mu przez ramię – a tam jego dzieci, podobne do niego, i żona. W tym czasie był już ostrzał rosyjskiego lotnictwa i artylerii – gdzieś w pobliżu wybuchł pocisk i zapłakało dziecko jednej z tych góralek. Ten oficer odwrócił się, zaparzył się na to dziecko i chciał je pogłaskać po głowie. A dzieciak się żachnął – bał się Niemca. I on się rozpłakał – oficer niemiecki. Zasłonił ręką twarz, wybiegł na dwór i w tym czasie padł strzał. Wybiegliśmy za nim – a on się zastrzelił. Więc my wszyscy od razu – uciekamy, bo przecież będą represje. Ukrywałem się w górach do wyzwolenia. Potem, na wysokości drogi na Myślenice i Lanckoronę, próbowałem się czegoś dowiedzieć w gospodarstwie, zupełnie spalonym. Dowiedziałem się tylko, że buldożery wyorały olbrzymie doły, zwozili Niemców, których dopadli, kiedy gonili ich spod Tarnowa – przed Myślenicami było masę trupów niemieckich żołnierzy. I tam w tym dole ich pochowali. Byłem tam parę lat temu, patrzyłem – zboże rośnie. Nikt nic nie wiedział, starych mieszkańców nie było. To było straszne.

  • W jakim mniej więcej było okresie pana wyzwolenie?

To było 16 stycznia.

  • Jak pan wrócił do Warszawy?

Wróciłem wysiadając w Radomsku, bo z listu od mamy, który dostałem w obozie, wiedziałem, że mama jest w Radomsku – pomógł jej wujek – nota bene, dowódca Armii Krajowej na okręg Radomsko. Był wywieziony na Sybir, wrócił po trzech latach.

  • Imię i nazwisko?

Bolesław Morawski. Już nie żyje. Wysiadłem w Radomsku, poszedłem do ciotki – mamy nie ma. Poszedłem do moich znajomych, którzy mieszkali w suterenie. Miałem taki sygnał – kiedy wracałem do domu, to kląskałem. Kląskam, patrzę – mama. Usłyszała, klęka i modli się, dziękując, że ja żyję. Ja mówię: „Mama, jeszcze zdąży się mamusia pomodlić. Jeść!” – bo z głodu prawie mdlałem. Tam zostałem nakarmiony. Przyjechaliśmy z mamą 18 lutego do Warszawy. Nie chciałem iść do naszego domu, bo widziałem, ze go podpalali. Ale mama się uparła, przychodzimy do domu – partery wypalone, ale góra jest czynna. Poszliśmy na górę, drzwi wywalone, pies zabity. Ojciec został wywieziony do Dachau, Buchenwald, przeszedł gehennę. No i zaczęła się powojenna odbudowa.

  • Wtedy jak wrócił pan do Warszawy wiedział pan, co się dzieje z ojcem?

Nie wiedziałem, gdzie ojciec jest. W czerwcu 1945 roku pojechałem do Zielonej do naszego domku z drużyną harcerską na biwak. Dają mi znać, żebym przyszedł, bo byłem w terenie. Przychodzę – ojciec wrócił. Naturalnie rozpłakał się, jak mnie zobaczył. Już wiedzieli, że brat nie żyje, ale jeszcze nie wierzyli, dopóki go nie odkopałem w 1945 roku. I tak się zaczęło nasze życie powojenne, naturalnie związane z harcerstwem.

  • A czy był pan represjonowany?

Nie, nie byłem. Dlaczego? We wszystkich ankietach, kiedy zacząłem pracować zawodowo, wypełniając rubrykę „Przynależność partyjno-społeczna do jakich organizacji/partii przed 1939 rokiem?” – wpisywałem „ZHP”. „W czasie okupacji?” – „ZHP” „Po wyzwoleniu?” – „ZHP”. A że Związek Harcerstwa Polskiego i jego drużyny należały do AK, to już nie moja wina. Kiedyś zapytał mnie sekretarz partii: „Dlaczego tyś nie podawał, że byłeś w Armii Krajowej?” „Ja byłem w ZHP, a że ZHP należało do Armii Krajowej to już nie moja wina.”

  • A czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego do tej pory nikt inny nie powiedział? Czy jest coś takiego?

Zawsze oburzam się, jeśli ktoś twierdzi, że Powstanie było niepotrzebne. Powstanie musiało wybuchnąć. Ta nienawiść do Niemców narastała. Najmłodsi wiedzieli, że trzeba walczyć z Niemcami. To przecież były różne działania – zapisywaliśmy przejeżdżające czołgi, armaty, przekazywaliśmy łącznikowi. Nie mówiąc o kinach. Ale to wszystko narastało, my to widzieliśmy. A kiedy Powstanie wybuchło, to było tak spontaniczne – to była wyzwolona nienawiść do okupanta – ja się nie zgodzę, choć było w prasie, i w „Gazecie Wyborczej” – jeden z redaktorów, który w tej chwili choruje i nie działa – pisał, że AK było niepotrzebne. Tak samo mogliśmy powiedzieć o wszystkich innych oddziałach. Były różne oddziały – NSZ-u, którzy podczas Powstania stali z bronią u nogi. Była Armia Ludowa, część ich zginęło generał [niezrozumiałe] był na Ludnej i walczył jeszcze we wrześniu. Bo wszyscy ci stawiali sobie za najważniejszy punkt honoru walkę o przyszłą Polskę – a jaka ta Polska będzie, to mamy najlepszy dowód – był PRL, i mamy Polskę obecnie.

  • A czy w czasie Powstania miał pan kontakt z jakimiś żołnierzami z NSZ-u albo z Armii Ludowej?

Z NSZ-u miałem, nie będę wymieniał nazwisk. Stacjonowali w skrzydle Związku Nauczycielstwa Polskiego. Cały czas siedzieli, ale nie byli na żadnej barykadzie. To nam się nie podobało. Z żołnierzami Polskiej Armii Ludowej spotkałem się na Hożej, na Czerniakowskiej, w tak zwanej „blaszance”, która była na Czerniakowie. Ale nas nie interesowało, czy wy jesteście czerwoni, czy biali czy jacy, ale czy walczycie z okupantem.

  • Ale ż tymi żołnierzami Armii Ludowej były dobre kontakty?

Dobre. Może na innych terenach, czy na Starym Mieście – czytałem na ten temat. Ale Armia Ludowa podporządkowała się dowództwu Powstania Warszawskiego. Były też bardzo dobre kontakty, kiedy polscy żołnierze przeprawili się zza Wisły na Wilanowską, na Czerniakowską – razem dostaliśmy się do niewoli. Przywieźli broń, walczyliśmy ich bronią, bo kiedy oni ginęli, broń i amunicja przechodziły na rzecz Powstańców. Na Wilanowskiej walczyliśmy razem, na Solcu.

  • Bardzo wielu z nich zginęło, bo nie byli wyćwiczeni do walki w mieście?

Oni nie byli przygotowani, nienauczeni, żeby walczyć w mieście. Nie umieli walczyć w gruzach, w budynkach, bo oni walczyli na innym rodzaju frontu. Uczyli się od nas, ale bardzo chętnie.

  • Opowiadał pan też historię o pana teściowej...

Moja teściowa mieszkała w czasie okupacji na ulicy Czerwonego Krzyża. Poznałem ją wtedy, kiedy przenosiliśmy z Solca pod wiaduktem Mostu Średnicowego na teren szpitala Czerwonego Krzyża i dalej później przez Solec żywność do naszego zgrupowania. Tam właśnie poznałem teściową. Kiedy wycofaliśmy się z Powiśla, teściowa i jeszcze chyba około czterdziestu mieszkańców, schowali się w piwnicach, nie wycofali się. Ponieważ te piwnice miały kręte korytarze, Niemcy słyszeli rozmowy, widzieli ślady błota, jak deszcz padał – wiedzieli, że tam są jacyś cywile, czy oddziały powstańcze. Rzucali granaty, ale nic im nie zrobili, bo przez te zakamarki nawet podmuch granatu nie docierał. Kiedyś ktoś z nich wyszedł, Niemcy się zaczaili, złapali go. Oni w nocy wykradali żywność z opuszczonego magazynu – był tam i spirytus. Niemcy o tym nie wiedzieli. Kiedy Niemcy ich złapali, to oni podali, gdzie jest ten magazyn – i za ten spirytus Niemcy puścili ich wolno, bo to był już 25 czy 26 października. Przeszli do obecnego liceum budowlanego, róg Górnośląskiej i Rozbrat, stamtąd do Muzeum Narodowego i potem do Pruszkowa. W ten sposób moja teściowa się uratowała.

  • Jak nazywa się teściowa?

Helena Szcześniewska, w tej chwili ma dziewięćdziesiąt trzy lata.

  • Ale jako teściową poznał ją pan później?

Jako teściową poznałem ją po wyzwoleniu, kiedy pobraliśmy się z jej córką. Ale jako mieszkankę Powiśla poznałem teściową właśnie w czasie Powstania.

  • Chciałam panu bardzo podziękować za ten wywiad. Było mi miło pana poznać.

Ja również dziękuję, że mogłem się podzielić refleksją, wrażeniami. Oby wszyscy Powstańcy, którzy walczyli i którzy będą udzielać wywiadu, mogli wspomnieć zarówno okrucieństwo, ale i jakiś humor powstańczy. Aby mogli opowiedzieć to, co ich radowało i to, co ich smuciło.
Warszawa, 9 lutego 2005 roku
Wywiad prowadziła Małgorzata Brama
Zbigniew Szpakowski Pseudonim: „Janusz Byk” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Krybar” Dzielnica: Powiśle, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter