Zbigniew Woynowski

Archiwum Historii Mówionej



  • Państwo na pewno spodziewaliście się wybuchu wojny. Czy rodziny przygotowywały się do wojny, robiły zapasy?

Tak, pamiętam. Mam straszą o piętnaście lat od siebie siostrę, była już mężatką, robiła zapasy w swoim mieszkaniu, masło topiła, słoninkę kroiła i rozpuszczała, słoiki chowała. Mama też to samo, w sklepach już sam... Już było trudno kupić, jak wojna wybuchła.

  • Jak wyglądało oblężenie Warszawy w 1939 roku?

Oblężenie Warszawy... Trudno mi powiedzieć, że to było oblężenie. Dużo było wojska. Z Kampinosu przychodziło wojsko, z różnych rejonów Polski wojsko się przedzierało do Warszawy. Bardzo patriotyczni byli. Jak ogłoszono, że Warszawa się poddaje, to niektórzy żołnierze, z którymi rozmawiałem, płakali, że się poddają. Nawet był moment, że mało nie rozstrzelali oficera, który przyniósł tę wiadomość. Nie wiem, skąd wiadomość przyniósł, ale [to był] rozkaz z jednostki wojskowej, która była w parku na Żoliborzu. Nie chcieli wierzyć, że trzeba się poddać. Myśleli, że to szpieg, że to jest dywersja, ale do [rozstrzelania] nie doszło. W każdym razie to był smutny koniec.

  • Czy pamięta pan wkroczenie Niemów do Warszawy?

Pamiętam wkroczenie Niemców do Warszawy. Stałem na chodniku, na placu Wilsona. Wojsko wchodziło do Warszawy od strony Bielan. Marsz, buty podkute [stukali o] jezdnię. Straszne to było wrażenie: „Łup! Łup! Łup!”. I chrzęst gąsienic, czołgów, też przerażający. Smutno mi się [zrobiło]... Łzy w oczach miałem, jak na to patrzałem, na tych butnych, wypasionych Niemców, którzy wchodzili, a nasi żołnierze przymierali już głodem, bo już nie było co jeść pod koniec, dlatego poddali Warszawę, bo już nie było wyżywienia. Tak się zaczęło.

  • Jak wyglądała okupacja niemiecka w Warszawie? Co pan robił? Z czego pan żył?

Z początku byłem z rodzicami, bo się uczyłem. Uczyłem się w liceum geodezyjnym przed wojną, cały rok skończyłem. W październiku, jak już Niemcy weszli, po pewnym czasie otworzyli szkoły techniczne i zapisałem się od razu na kontynuowanie studiów. Zacząłem studiować i byłem uczniem. W 1942 roku zdałem maturę. Skończyłem liceum (bo to było trzyletnie) i zaraz poszedłem do Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej, która mieściła się w Politechnice Warszawskiej. Wykładowcami byli profesorowie sprzed wojny. Zapisałem się na wydział geodezji jako student. Zacząłem studiować na politechnice w 1942 roku. Dwa lata studiów skończyłem, potem [wybuchło] Powstanie.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne w Warszawie w czasie okupacji? Jak wyglądała ulica?

Nie wiem, nie zwracałem specjalnie [uwagi], były zniszczenia po wojnie, po bombardowaniach.

  • Czy dużo Niemców widywało się na ulicach Warszawy?

Nie, niedużo. Chodziły patrole, pięciu, sześciu żołnierzy patrolami chodzili i zatrzymywali, legitymowali.

  • Czy był pan świadkiem łapanek?

Tak, nawet robiłem zdjęcia.

  • Czy może pan opowiedzieć, jak to wyglądało?

Jechałem z narzeczoną (potem moją żoną) tramwajem z Żoliborza do miasta. Na Krakowskim Przedmieściu koło hotelu „Bristol”, siedzieliśmy przy oknach, ludzie pokazywali nam, żeby uciekać z tramwaju, że łapanka. Wyskoczyliśmy z żoną do wyjścia, ale dwie panie nam zatarasowały [drogę] i nie mogliśmy wysiąść z tramwaju. Wróciliśmy i usiedliśmy. Okna w tramwajach były zaciemnione do pół wysokości – zamalowane niebieską farbą. Myśmy usiedli tak, że nasze twarze [były niewidoczne]. Narzeczona z jednej strony, ja z drugiej strony i [schylone] głowy. Tramwaj się zatrzymał, tam gdzie jest „dom bez kantów”, i już nie było [nikogo], tylko myśmy we dwójkę zostali. Niemcy do środka tramwaju nie weszli. Starsze panie wyszły, to je puścili, a do środka nie zajrzeli. Potem była nerwowa chwila, jak tramwaj pomalutku zaczął, ruszać ulicą Królewską, w stronę [ulicy] Marszałkowskiej. Myśmy przetrwali przez sam środek łapanki. To było pierwsze denerwujące spotkanie [z Niemcami]. Drugi raz to już w 1942 czy 1943 roku, już nie pamiętam dokładnie. Wracałem z kolegą – Zanecznik (architekt znany zresztą, już nie żyje) z wykładów z politechniki. Nazywałem [uczelnię] politechniką, chociaż oficjalnie tak się nie nazywała. Na placu Bankowym też wpadliśmy w łapankę. Spędzili nas na dziedziniec pałacu Zamoyskich, na rogu Senatorskiej i Marszałkowskiej. Było bardzo dużo ludzi. Jestem wysokim człowiekiem, kolega był jeszcze wyższy ode mnie o głowę, miał przeszło dwa metry. Oficer gestapo zobaczył nas ze środka i kiwnął palcem, żebyśmy do niego podeszli. Myśmy przez tłum ludzi przeszli do niego. Zapytał nas, gdzie idziemy, co mamy w teczkach. Mówimy, że: „Jesteśmy studentami, wracamy z wykładów”. Mówię: „Jedziemy do domu”. Mieszkaliśmy na Żoliborzu. Kazał pokazać, co mamy w teczkach. Zobaczył, że notatki, zajrzał w książki i powiedział: Raus nach Haus „Do domu”. Puścił nas, a samochody stały i ludzi pakowali. Do studentów widać na całym świecie była estyma. Zwolnili nas. Zatrzymał nas też patrol na ulicy. Szedłem ulicą Mickiewicza i zatrzymał nas patrol niemiecki, z sześciu Niemców: Ausweis! Pokazałem legitymację studencką, była czerwona. A… Student. Mówię: Ja, Student. Pyta, czy nie mam broni przy sobie. Mówię: „Nie mam”. Mówi: „A w domu masz?”. – „W domu też nie mam”. No to nach Haus i też puścił. Nie zatrzymali. Takie były zdarzenia, takie zdarzenia się zdarzały.

  • Proszę powiedzieć, z czego studenci się utrzymywali?

Studenci… Specjalnych stypendiów nie było, tylko rodzice. Miałem ojca pracującego, siostrę pracującą, była dużo starsza ode mnie. Miałem szczęście, że mogłem być na garnuszku rodziców.

  • Czy na uczelni, na politechnice w czasach okupacji działały tajne organizacje?

Stamtąd, z uczelni wyszedł zamach na Kutscherę.

  • Czy może pan opowiedzieć wszystko, co pan wie na ten temat?

Dokładnie nie pamiętam, bo nie byłem obecny. Nie brałem udziału w konspiracji, to od razu mówię. Wiem tylko tyle, że koledzy brali udział. To był gmach, kreślarnia tak zwana, na politechnice, stamtąd wyszli koledzy, kolega serdeczny Jeremi Pietrasiewicz, znany (ma teraz tablicę na ulicy Słowackiego), to mój serdeczny kolega z gimnazjum sprzed wojny i potem ze studiów.

  • Rok 1944, odwrót Niemców. Czy pamięta pan, jak to wyglądało w Warszawie?

Nie wiem, bo siedziałem w podziemiach.

  • Czy pamięta pan może lipiec 1944 roku, jeszcze przed wybuchem Powstania?

Przed wybuchem Powstania atmosfera była napięta, szczekaczki – głośniki, wewnętrzne radio warszawskie, nadawali muzykę i komunikaty. Kazali się zbierać. „Trzeba przyjść na spotkanie!”. – „Polacy, tego dnia będziecie do okopów potrzebni”. Nikt nie przychodził, nie przychodziliśmy na spotkania. Nerwowo było już pod koniec.

  • Czy czuło się w mieście nerwową atmosferę?

Czuło się, bo już było słychać z daleka kanonadę zbliżającego się frontu.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pana zastało Powstanie.

Powstanie mnie zastało na ulicy Śmiałej. Jeszcze wrócę [do tego], że zmieniłem swój stan [cywilny], ożeniłem się. 10 czerwca w 1944 roku pobraliśmy się z moją narzeczoną Zofią Bagińską i zamieszkaliśmy na Bielanach, na alei Zjednoczenia, gdzie do dzisiaj mieszkam, zresztą w tym samym pokoju, w tym samym mieszkaniu. Powstanie. 10 czerwca, jak powiedziałem, był ślub i już mieszkałem z dala od rodziców na Żoliborzu, rodzice na placu Wilsona w I kolonii WSM-u. 1 sierpnia powiedziałem żonie: „Słuchaj, odwiedzę rodziców”. Co pewien czas odwiedzałem rodziców. Raniutko 1 sierpnia pojechałem odwiedzić rodziców. Rozmowa i nagle koło południa, druga godzina, wcześniej Powstanie, już strzelanina się zaczęła na placu Wilsona, bo patrol zaczepili, za wcześnie […] Odcięty już byłem od Bielan. Nie mogłem wrócić. Powstanie zacząłem oddzielnie od żony. Żona została na Bielanach, a ja zostałem [na Żoliborzu]. Żona była w AK sanitariuszką. Potem dowiedziałem się, poszła do Powstania, przeżyła. Potem ją Niemcy wieźli na roboty po Powstaniu. […]

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądało Powstanie.

Miałem hobby – fotografia. Miałem własną ciemnię w czasie okupacji, robiliśmy zdjęcia. Życie towarzyskie kwitło, koledzy, koleżanki, młodzi ludzie, osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Miałem dobry aparat. W czasie Powstania zrobiłem bardzo dużo zdjęć i ocalały, do dzisiaj je mam. Widziałem wydrukowane wydania moich zdjęć.

  • Co pan fotografował?

Fotografowałem poburzone domy, życie, kuchenki w parku Żeromskiego, ludzi gotujących. Życie – jak to wyglądało. Powstańców fotografowałem. Pamiętam rozbiórkę [mięsa], bo pocisk zabił konia i [ludzie] ćwiartowali go na jedzenie dla powstańców. Był wśród powstańców, nie wiem, skąd przyszedł, Rosjanin, Rusek, Wania go nazywali, był rzeźnikiem, dla Powstańców pracował, razem z nimi. Za dwa dni Rosjanin zginął. Dostał wielkim odłamkiem w piersi, zginął... Jeszcze pamiętam, jak myśmy nazywali pociski „krowami”. Leciały z działa kolejowego. Strzelali wielkimi pociskami, nakręcane tak jak by były „szafami”, albo „krowy”. Głos wydawało, człowiek wiedział, że za chwilę będzie wybuch, bo to było widać, jak leci duży „cielak”. Byłem na podwórku na ulicy Krasińskiego, gdzie mieszkali rodzice i słyszę, że już nakręcają wystrzał i za chwilę wpadnie. Wskoczyłem w piaskownicę, ona jest niżej gruntu, zakryłem [rękoma] głowę i na piachu się położyłem. Padło na nasze podwórko, dom był pośrodku, [pocisk] wyrżnął, huk niesamowity! Miałem głowę [zakrytą rękoma] i tylko w palcu znalazłem szkło, do dzisiaj mam ślad. To była jedyna rana moja w czasie Powstania. I robiłem zdjęcia [na podwórku]. Zaczęli tak bombardować, bo się dowiedzieli, że szpital powstańczy był u nas w domu.

  • U państwa w domu był szpital?

Dom – to duża kamienica, to nie jest willa. Na rogu Krasińskiego, plac Wilsona, Mickiewicza, jest dom, to była I Kolonia WSM-u, w środku było duże podwórko i dwa luźniejsze domy postawione. W jednym z [nich], były cztery mieszkania jednopiętrowe, był szpital. Chirurgiem był mój kolega Andrzej Rokita, studiował, medycynę. […] Dwa lata był po medycynie, operacje już robił. [W szpitalach] było kiepsko. Pamiętam, nogę trzymałem, on piłował.

  • Pomagał pan w operacjach?

Tak, bo niektóre pielęgniarki, które uczyły się w czasie [konspiracji] nerwowo nie wytrzymywały.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądała operacja w ciężkich warunkach w czasie Powstania?

Człowiek był nieprzytomny! Nie było środków znieczulających przecież. Przywieźli… On był podporucznikiem kolega – „Tunert”, miał brata, bardzo okaleczonego: ręka, noga. Nogę odejmowali w kolanie. Jak to wyglądało, wziąłem nogę, do [specjalnego] kosza wsadziłem, ale za parę godzin, dzięki Bogu umarł, bo i bez ręki i bez nogi. Poharatany był bardzo.

  • Czy zabieg był przeprowadzany ze znieczuleniem?

Nie, nie było znieczuleń! Wtedy nie było znieczuleń! Porucznik był w ogóle nieprzytomny. Potem chowaliśmy go na placu Tucholskim, był cmentarz, takie pole było, przestrzeń, poległych chowali na tym miejscu. Potem ekshumowali ludzi stamtąd. To były smutne sprawy.

  • Mówił pan, że szpital był ostrzeliwany przez Niemców specjalnie?

Zniszczyli cały dom, musieliśmy... Szczęśliwie rodzice i ja wyszliśmy z bombardowania, ale zniszczyli dom. Rozwalone było w ogóle wszystko. Rodzice przenieśli się do lochu. Na początku lochu ludzie mieli łóżka, to jest ze trzy metry pod ziemią.

  • Czy pamięta pan, kiedy to było?

To było pięć dni przed kapitulacją Powstania. Wzięli się za Żoliborz w ostatnich dniach i rodzice byli w [lochu], a ja poszedłem do teściowej. Miała willę na ulicy Śmiałej i [byłem] u niej z siostrzeńcem, który miał wtedy... dziewięć lat. Razem u teściowej mieszkaliśmy.

  • Skąd pomysł rodziców, żeby pan zamieszkał na placu Wilsona?

Już nie pamiętam, jak to się stało, że dostali się do lochu. Nie wiem już.

  • Czy dużo ludzi się zgromadziło w lochu?

Sporo, łóżka stały, karbidówki ludzie mieli, naftowe lampki i siedzieli, przeważnie kobiety i starsi ludzie. Po paru dniach, trzech, czterech – tu już były ostatnie dni Powstania, wrzesień, październik – Niemcy zrobili atak na Żoliborz. Historię, którą [opowiem], uważam za cudowną, że przeżyłem. Słyszę strzały, bo od wejścia do lochu była willa, z sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów oddalona i były jeszcze dwie posesje, jedna willa, druga, trzecia i w trzeciej było wejście do lochu. Strzelanina była, jestem u teściowej. Była już godzina jedenasta, uciszyło się. Mówię: „Skoczę, zobaczę, co u rodziców słychać”. Biegnę podwórkami, bo ogrodzenia były zerwane, tak że można było biec ogródkami z jednej posesji na drugą posesję, żeby ulicą nie biec. Biegnę ogrodami, wpadam, jest wejście, jak kiosk okrągły, tylko mały, wieżyczka, drzwiczki i były schody kręcone do lochu. Wchodzę: „Gdzie?!”. Tylko panie są. Mówią: „Co pan tu robi? Tutaj dwie godziny temu wszystkich mężczyzn zabrali, niech pan ucieka stąd!”. Chcę wychodzić. Wychodzę, drzwi otwarte ([wejście] szło w górę) i widzę przed drzwiami nogi niemieckiego żołnierza, który stoi. To było dwie minuty, jak wszedłem. Gdzie był, czy gdzieś poszedł, czy jak, nie wiem. Biegłem przez zajęte już tereny przez Niemców. Uważam, że cud, że mnie nie strzelili w łeb, jak biegłem. Trząchnąłem się. Jak się trząchnąłem, co robić? „To niech pan idzie...”. Jedna dziewczyna, w moim wieku była, Iza Baluchówna się nazywała, dałem jej zapałki. Mówi: „Idź tam, do końca lochu i siedź tam, może przetrwasz”. Wziąłem zapałki i idę. Ciemność idealna – to jest trzy metry albo więcej pod ziemią, bardzo głęboko. Zapalam co [jakiś] czas zapałeczkę i widzę krata, otwarte drzwi. Wchodzę przez drzwi, idę dalej. Jeszcze był jeden murek, stał w poprzek, i jak miejsce na drzwi, ale nie było drzwi ani ramy, tylko dziura była w murku w poprzek lochu. Idę dalej i zaczyna się teren podnosić do góry. Loch był bardzo wysoki, jak stałem w normalnym miejscu do sklepienia, (półokrągłe sklepienie było), ręką nie dostałem do sufitu, daleko jeszcze było, żeby dostać. Teren zaczął się ponosić. W końcu musiałem się zgiąć, żeby iść po nasypie, bo [loch] się zasypał. Usiadłem i siedzę, a co mam zrobić? Nie wiem, siedzę. Za godzinę słyszę jakieś stąpanie, bo ciemność idealna. Jak już przyszedł bliżej, zapalił zapałkę, okazało się… Wpierw myślałem, że to kobita, bo kołnierz z lisa, chustka na głowę, ale nieogolony był. Jedna żona, która była, swego męża przebrała za babę, wsadzała [go], że Niemcy go zostawili, myśleli, że to kobita, ciemno było i został tam. Jak podszedłem, to mówi, [że] żona powiedziała, że: „Idź do końca, tam jest już jeden gość”. I on przyszedł. I dzięki niemu przeżyłem, bo w torbie miał cukier w puszce i kaszę kukurydzianą, mamałygę tak zwaną, w puszkach. Taka puszka, może wchodziło tam pół kilo, może więcej, kilo by nie weszło cukru i kaszy. Mówi: „Trzeba coś zrobić, żeby się schować gdzieś”. Tunel, [jak się jedzie] tunelem warszawskim pod ziemią na Pragę, jak idzie pod ziemią tunel kolejowy, światełka migają, jak człowiek jedzie, bo światełka są we wnękach w murze. Wnęki, jak był loch przysypany na pewnej długości, prawie pod sufit, to myśmy wygrzebali z wnęki ziemię i zrobiliśmy siedzenie. […] We wnęce jak wywaliliśmy na górę różne gruzy, zostawiliśmy dziurkę, że można się było tyłem wsunąć. Zrobiliśmy sobie z piachu dwa krzesełka, ale tak, że jak siedziałem, to już musiał mieć nogi między moimi nogami i głowy prawie się stykały. Tak siedzieliśmy.

  • W lochu byliście tylko we dwóch?

Tak. Dzięki temu drugiemu przeżyłem, bo miał świeczkę, zapalił, żeby nam było widno, żeby zobaczyć, gdzie to jest. Wykopaliśmy i znaleźliśmy kawał dykty. Leżała stara dykta, tak że jak weszliśmy, to dziurę zasłoniliśmy dyktą. Uratowała nam życie dziurka.

  • Jak długo siedzieliście w lochu?

Siedzieliśmy ze trzy tygodnie. Aha, bo jeszcze przez loch płynie woda, ale skanalizowana. W pewnym miejscu jest studzienka, cembrowina jak od studni betonowej, tylko mniejszej średnicy niż do studzien jest robiona, tak że jak się położyło na brzuchu, to manierką można było nabrać wody. Jak powietrze wychodziło to: gul, gul, gul... – zdawało mi się, że hałas był jak nie wiem co. Woda też nas uratowała, bo mogliśmy pić, a jedzenie nasze to było trzy szczypty cukru. Trzy razy sobie wzięliśmy cukru i trzy szczypty kaszy gryźliśmy.

  • Czy przez trzy tygodnie zupełnie stamtąd nie wychodziliście?

Nie. Siedzieliśmy, spędzaliśmy dzień, a na noc wychodziliśmy i kładliśmy się obok. Jeden na warcie stał, a drugi spał, zmienialiśmy się. Potem na odwrót: pilnował na wierzchu, nie w tej dziurce, a na dzień właziliśmy do dziurki. Któregoś dnia siedzimy w dziurce, hałas na początku lochu, niemiecki szwargot i idą, idą Niemcy. Doszli do samego końca, obok nas przechodzili, oddychałem w ten sposób: [zakrywałem twarz rękoma] łokieć trzymałem [wyżej] i oddychałem, bo tylko dykta nas dzieliła. Dwóch Niemców usiadło obok dykty, a jakaś trójka, nie wiem, ilu ich było poszli jeszcze ze trzydzieści metrów do końca. Usiedli, już nie chcieli iść, bo bardzo zgięci byli, więc tamci tylko poszli sprawdzić, mieli rozkaz, żeby zobaczyć, [czy] nikt nie został. Siedzą. Znałem niemiecki, bo się uczyłem, cukier w kostkach gryźli. Jeden drugiemu opowiadał, jak likwidowali ludzi w parku Żeromskiego, w rotundzie (tam też siedzieli ludzie schowani). Rotunda jest w parku, pozostałości po cytadeli, forciki, do dzisiaj jest. Dużo ludzi mieszkało. Opowiadał, że ludzie zawszeni byli, że strasznie wyglądali, a my siedzimy i tylko żeby nie kichnąć. Tamci Niemcy, co poszli, wrócili, ci już wstali i odeszli. [Zapisałem w pamiętniku]: „Nasza norka ratuje nam życie”.

  • Jak rozróżnialiście, czy jest dzień, czy noc?

Nie wiem, zegarki mieliśmy, ale to prawie... W każdym razie po trzech tygodniach, może wcześniej, zaczęliśmy wycieczki robić. Znaczy wyszliśmy, po lochu, cicho, nikogo nie ma. Zobaczymy, co jest. Jest cisza. Nie ma [nikogo], łóżka stoją dalej po ludziach, ale nikogo nie ma.

  • Nie korzystaliście z łóżek?

Z łóżek nie, bo od razu było wejście, jakby weszli, to by złapali nas od razu. Myśmy dalej byli, żeby był czas się schować.Poszliśmy dalej, wyszliśmy. Z lochu było wejście prosto do willi. Dwa wejścia były: jedno było, okrągłe jak słup do ogłoszeń, tylko mniejszej średnicy, z drugiej strony w jednym miejscu było wejście z piwnicy willi, bliżej placu. […] Myśmy weszli drabiną, schody prawie pionowe, do piwnicy domu. Już wtedy wiedzieliśmy, że była noc. Z piwnicy weszliśmy do mieszkania, dalej była kuchnia, zaciemniona. Była kotara i ciemno było w kuchni, że można było światło palić. Na zewnątrz światło nie wychodziło. Po dwóch dniach wywiadu mówimy: „Idziemy na górę”. Po trzech tygodniach pierwszy raz zapaliliśmy pod kuchnią. Mieliśmy zapałki, on miał i ja parę, na wagę złota, ale potem się znajdowało w mieszkaniach zapałki i lampy. Znaleźliśmy lampę, jak furmani mają, przeciwwietrzna, można dmuchać, a nie gaśnie, trzeba podnieść szkiełko wichajsterkiem i dmuchnąć, to wtedy zgasła, a tak – nie. Nafta była w mieszkaniu i tą lampką zrobiliśmy sobie oświetlenie. Węgiel był w piwnicy… W piwnicy było jedzenie, w butelkach pomidory, ludzie zapasy mieli i zostało. Ugotowaliśmy sobie, pierwsze jedzenie – kawę zbożową ciepłą. Och! Jaki to był wspaniały napój! Pierwszy raz po trzech tygodniach coś ciepłego, bo wpierw tylko wodę zdobyliśmy. A potem zaczęliśmy gotować, z pomidorów, potem znaleźliśmy mąkę, zacierki się robiło i gotowało. Schodziliśmy na dzień z powrotem do lochu, po drabince. Tylko w nocy urzędowaliśmy [w domu], a na dzień schodziliśmy do lochu. Któregoś dnia, siedzimy sobie z kolegą w kuchni… Willa była zburzona, nie miała od ulicy okien, tylko od ogródka były, wywalone okna były. Siedzimy sobie przy stole, jemy zupkę pomidorową z zacierkami…

  • Wygląda na to, że jedzenie było całkiem niezłe?

Nie schudłem, bo było pełno żarcia. Niemcy nie ruszali i zostawili, zostawiali w willach.

  • Niemcy nie rabowali domów?

Rabowali, wiem, czy rabowali? Niemcy chyba nie rabowali. Słyszałem potem, nie spotkałem ich, że z Niemcami podwarszawscy cwaniacy przyjeżdżali i we dnie... Ktoś rabował, dojdę do tego. Siedzimy sobie, zupkę jemy i nagle: łup, łup. W pokoju hałas, ktoś z okna skoczył do mieszkania i idzie. Łup! No nie... myślę, Niemcy. Chcę zgasić lampę, dmucham w lampę, nie mogę.. Stanęliśmy za drzwiami, jak otworzą, to nas może zasłonią, ale jak lampę zgasiłem, to cisza się zrobiła w pokoju, jakby ktoś stanął. W końcu ktoś pyta: „Kto to? Kto tam?”. Mówię: „Polacy”. Wtedy wpada... To Henio był. Otwiera drzwi, wchodzi gość z brodą, wszyscy byli nieogoleni. Przywitanie: „Jak się macie? Co, skąd wy tu?”. – „A tu mamy [schronienie], my tam siedzimy vis-à-vis”. Jest do dzisiaj nawet tablica o nas (w miejscu willi) informująca, że się ukrywaliśmy. Nic nie jedli, też głodni, myśmy wzięli garnczek, mieliśmy zupy sporo, wleliśmy im i poszli do siebie. Zaczęliśmy już mieć kontakt w nocy, odwiedzanie. Wejście to też była gimnastyka. Jak się wchodziło do skrytki… pod schodami była w czasie okupacji rusznikarnia, broń robili, „sidolówki”, różne. Zorganizował tą rusznikarnię sierżant wojska polskiego. To była zbombardowana willa, jeden pokój względnie ocalały, była tam klapa, schodziło się na dół do piwnicy. Piwnicami szło się do schodów, które prowadziły z willi do piwnicy, tylko wejście było zasypane gruzem u góry. Nad wejściem był gruz, jak człowiek przyszedł, to miał nad głową gruz. Na rusztowaniu był zrobiony specjalnie [schowek]. Wyjmowało się jeden [stopień] ze schodów, wchodziło się pod schody i dwie deski były w ziemi przykryte gruzem i była w środku dziura, którą trzeba było wejść do specjalnie zrobionego, głębokiego pomieszczenia [znajdującego się] jeszcze pod piwnicami, były stemple specjalnie zbudowane w czasie okupacji. Tam właśnie spotkaliśmy najmłodszego kolegę z nas. Był tam podporucznik AK, był sierżant „Szef”, który był szefem rusznikarni i był kolega Żyd. Nie wiedziałem o tym, że Żyd, dopiero się później dowiedziałem, że jest Żydem, który był ukryty w jednym domu na Czarneckiego. Ukrywał się całą okupację. Do dzisiaj mamy kontakt z nim, był parę razy już w Polsce. W Palestynie mieszka, ma dzieci, ale teraz jak ostatnio dzwoniłem, to bardzo chory jest. Zaczęliśmy mieszkać. Aha, dlaczego się przenieśliśmy? Bo znowuż siedzimy... Bo tak to odwiedzaliśmy się i wracaliśmy z powrotem do naszej norki. Kiedyś siedzimy tak samo w nocy przy zupie z kolegą i słyszymy rżenie koni. Tak jakby nad uchem rżenie konia. „Co jest?”. Wychodzimy do przedpokoju, były drzwiczki na ogród i patrzymy, a tam ze trzy konie w sąsiednim ogródku i Niemcy szwargoczą coś w willi obok! Cofnęliśmy się, za chwilę oni mogą tu wejść, jak w wilii obok są, to tutaj tylko... Daliśmy nogę do nich. Potem na drugi dzień poszliśmy i nasz prowiant wzięliśmy, bo myśmy mieli prowiant, bo zbieraliśmy to, co się do jedzenia nadało, a teraz woda, pić trzeba, wodociągów nie ma, studni nie ma. Skąd wodę braliśmy? Woda z początku, dopóki mróz nie przyszedł, to mieliśmy wiaderka i do łazienki przychodziliśmy. Bojlery były, pod którymi się paliło i woda się nagrzewała w bojlerze. Robiliśmy dziurkę u góry w bojlerze, dziurkę, to wtedy jak kran odkręciliśmy, to woda leciała, bo tak nie chciała lecieć bez dziurki. I wodę do kubła znosiliśmy i zanosiliśmy do domu. Już nie pamiętam, [z kim chodziłem po wodę], bo przeważnie z Heniem chodziłem, Łuczak chodził sam. Była jeszcze córka właścicielki willi obok. Młoda [dziewczyna], miała z piętnaście–szesnaście lat, siedziała w towarzystwie w rusznikarni. Doszliśmy do nich, bo Niemcy byli [obok]. Zrobiliśmy sobie spanie na ziemi. W drugą noc zrobiliśmy wyprawę po nasze zapasy do jedzenia, poszliśmy wszyscy po cichutku, przynieśliśmy [jedzenie], a w hotelu oficerskim Niemcy stali, to jest pięćdziesiąt metrów od nas.

  • Czy duża grupa nie była większym ryzykiem dla was?

Oni w ogóle nie wychodzili wtedy, tam żyli. Pierwszy raz wyszli, co właśnie nas spotkał Henio, bardzo sympatyczny gość – wtedy nazywał się Henio Kowalczyk, a teraz Jerzy Bill się nazywa, rodem z Kotlina. Grupa głęboko pod ziemią...

  • Większa grupa była chyba trudniejsza do utrzymania?

Zaczęliśmy żyć razem, gotowałem, byłem kucharzem. Kózka była [do gotowania], do komina było dojście.

  • Dymu nie było widać?

Nie było widać. Jak myśmy chodzili nocą, to Niemców było słychać, jak szli, było ich widać na 200 metrów, potem cisza, cisza w mieście. W opuszczonym mieście to jest muzyka: wiatr, drzwi szczękają: bach, bach; okna, szyby trzaskają, dzwoneczki, karnisze z firankami dzwonią. […] Jak się szło, to wiaterek jak był, to był straszny głos pustoty mieszkań, wszystkiego.

  • Skąd decyzja, żeby zostać w Warszawie?

Nie mogłem wyjść.

  • Wiedzieliście, że Warszawa jest pusta?

Wiedzieliśmy. Myśmy w nocy wychodzili, widzieliśmy ognie. Przecież Niemcy palili Warszawę, doszczętnie ją wtedy niszczyli.

  • Nie przyszło wam do głowy, żeby spróbować opuścić Warszawę? Mieliście plany przedostania się w bezpieczniejsze miejsce?

Mieliśmy właśnie niepewność. Myśmy myśleli, że zaraz przyjdą Rosjanie, a to już dwa miesiące minęło i nic! Już dwa miesiące siedzimy w podziemiach i nic, cisza. Pyk, pyk... jakieś tam przez Wisłę, więc trzeba byłoby przejść. Całe szczęście, że nie przeszliśmy, bo by nas od razu wzięli [do obozu]. Podporucznik, który z nami siedział, był z Kobyłki pod Warszawą. Pierwszy raz jak nas oswobodzili, on pojechał do domu, to go zaraz milicja… Wiedzieli, że jest z AK, to zaraz go wywieźli w Rosję. Już nie wrócił.

  • Czy mieliście projekty, żeby się wyprawić przez Wisłę?

Tak. Poszliśmy wywiad robić w stronę Wisły. Do Krasińskiego doszliśmy nocą [ulicą] Śmiałą. Już mróz był. Chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda Wisła, żeby przejść, jak zamarznie. Schodzimy ulicą Krasińskiego w dół, Kaniowska, za Kaniowską kawałek było pole. Widzimy, chałupa zbudowana i głosy niemieckie słychać stamtąd i działko widzimy z boku, bo księżyc [świecił], zenitówka stoi, a obok... Myśmy byli rządni wiadomości. Obok była latryna dla Niemców. Dużo gazet się walało naokoło, zużytych wiadomo jak. Wzięliśmy te gazety, że może coś przeczytamy, a to było wszystko humorystyczne pisma, żadnych wiadomości nie było, nic. Nie mogliśmy się dowiedzieć, co się dzieje na świecie, nic, żadnych wiadomości.

  • Może pan powiedzieć, jak panowie sobie radziliście ze sprawami higienicznymi, siedząc w lochu?

Mycia nie było.

  • Nie myliście się zupełnie przez trzy tygodnie?

Nic, przez trzy tygodnie nie było mycia. Można żyć. Ponieważ znikąd się robaki [nie biorą], nie mieliśmy, wszy też nie było. Co do czynności fizjologicznych – piliśmy wodę, to się stawało dalej z boczku i się siusiało. Co do de grubis to było powiedzenie w czasie okupacji… Pokazy były: pokaz prania bez mydła, pokaz czegoś bez czegoś. Myśmy mówili, że jak będzie pokaz srania bez jedzenia, to dopiero pójdziemy na to. Jak jadłem trzy szczypty cukru i trzy szczypty kaszy, to nie było czym robić. Może przez dwa tygodnie, może raz wyszedłem i to wiem, że nie mogłem nic zrobić, nie było czym. Tylko piliśmy, piliśmy, piliśmy wodę. Dopiero potem się zaczęło. Przenieśliśmy się z ulicy Śmiałej, z lochu, stopniowo do domku, który miał połączenie z lochem. To było dla nas męczące, przechodzenie do lochu, wchodzenie do naszej dziurki na dzień właściwie. Kolega, z którym byłem – Wiesiek miał na imię, był z Torunia i mieszkał u swojej ciotki na ulicy Czarneckiego. Ciotka była dentystką [i była] dosyć zamożna (jak to dentyści). W czasie okupacji zrobiła skrytkę u siebie w piwnicy i chowała cenniejsze rzeczy, jakie miała. Skrytka wyglądała tak, że w ścianie, w fundamentach piwnicy, domu, była wykuta dziura, sześćdziesiąt centymetrów na sześćdziesiąt centymetrów, wpuszczona w to szafka, której tył można było odkręcić, za szafką był loszek, który aż pod ogródek wychodził, na ulicę Czarneckiego. [Wiesiek] powiedział: „Słuchaj, [u ciotki] jest skrytka, pójdziemy i będziemy sobie spali, zaciemnimy kuchnię i będziemy gotowali w kuchni”. Ciotka nazywała się Winiarska, niedawno umarła, parę lat temu. Przenieśliśmy się na Czarneckiego i urządziliśmy sobie [schowek]. To tak było, że jak puknąć było w tył szafki, to było słychać, że jest pusto. To z kolegą Wieśkiem przynieśliśmy dosyć dużą bryłę cegieł, z gruzu, że ledwo uradziliśmy we dwójkę i wsadziliśmy do środka. Jak od środka zamykaliśmy szafkę, tył szafki, to beton, cegły kładliśmy na tył szafki i nie było wtedy [słychać] echa, jakby ktoś puknął, bo stawialiśmy półki, śmiecie były na półce, położyliśmy materace z łóżek. To było tak, że mogłem się swobodnie wyciągnąć i siedzieć, nie można już było stać, tylko można było leżeć i usiąść. Na noc wychodziliśmy do kuchni i drzwiami od szafy zasłoniliśmy okna od ogródka. Kuchnia była i gotowaliśmy sobie jedzenie. Połączyłem to przedtem, że to tak wyglądało, że gotowaliśmy zupki na Śmiałej, nie, nie gotowaliśmy żadnych zupek, tylko kawę piliśmy, do tego momentu to kawa tylko była, a potem zupki, co zaczęliśmy gotować w willi na Czarneckiego. […]

  • Co się z państwem działo, jak przyszedł mróz, zaczęło się kończyć jedzenie? Przecież jedzenie, które ludzie zostawili też zaczęło się psuć, woda zaczęła zamarzać w bojlerach.

Tak, woda zamarza i [to] było najgorsze.

  • Zaczęło się robić zimno.

Nie, ciepło, bo to jest parę metrów pod ziemią, mróz nie dochodził, bo to było jeszcze piwnica pod piwnicą.

  • Na śniegu widać ślady.

Ślady, tak, ale wszystko przewidzieliśmy. Wodę zaczęliśmy rąbać z wanien, (już było gorzej). W wannach ludzie zostawili zapasy wody, że jak nie będzie wody, dzięki temu lód braliśmy i lód się rozpuszczało.

  • Z pewnością po wielu miesiącach woda w wannach była już bardzo brudna.

Brudna! Ale co zrobić? Gotowaliśmy ją i człowiek przeżył, nikt z pięciu osób nie chorował! Organizm się tak nastawił, nie chorowaliśmy, żaden. Nawet Boże Narodzenie obchodziliśmy. Ciasto piekłem na Boże Narodzenie.

  • Proszę opowiedzieć, jakie pan ciasto upiekł, z rodzynkami?

Nie, ale na drożdżach.

  • Skąd pan wziął drożdże?

Znaleźliśmy w słoiku, suszone drożdże i zrobiłem ciasto... Mąka rozrobiona... Piekliśmy na ulicy Mickiewicza w dużej kamienicy, w piwnicy była kuchnia jak suteryna. W piekarniku zapaliliśmy węgla i wznieciliśmy [ogień], zrobiliśmy sobie ciasto. Śpiewaliśmy sobie kolędy. Znaleźliśmy sardynki. To był oficerski Żoliborz. Oficerowie, którzy byli za granicą w Anglii przez Portugalię przesyłali paczki żywnościowe i Niemcy przepuszczali w czasie okupacji. Żony [oficerów] żyły z tego, bo kawę przysyłali i sardynki przeważnie, to też znaleźliśmy w domach. Śpiewaliśmy... Była gałąź choinki, symbol był, tylko chyba zgubiliśmy jeden dzień, że to nie było w tym [dniu] według nas potem, jak się włączyliśmy do normalnego życia...

  • Czy prowadziliście cały czas kalendarz?

Nie, pamiętnik pisałem, mam go do dzisiaj przy sobie. Ołówkiem w kalendarzyku, bo miałem tylko ołówek, nie miałem papieru, tylko kalendarzyk i co pewien czas notowałem sobie zdarzenia, tak że to jest bardzo cenna rzecz. Osobiste wspomnienia. 10 czerwca ślub wzięliśmy, a […] 1 sierpnia byłem sześć tygodni małżonkiem i potem na trzy lata nas rozłączyło, bo żonę wywieźli do Niemiec, a ja zostałem. Nie wiedzieliśmy nic o sobie.

  • Proszę powiedzieć, co się stało z rodziną żony?

[…] Moi rodzice dowiedzieli się od naocznego świadka, że widzieli mnie zabitego w cytadeli. Tak. W Pruszkowie w obozie, jak rodziców wzięli, to Żoliborzach mówili: „A syna to wysadzili w powietrze, syn wysoki, zginął w cytadeli”. [Rodzice] byli przekonani, że nie żyję. Rodziców wywieźli pod Łódź. W Koluszkach [rodziców] wyrzucili i na wieś, do chłopa [poszli]. Zatrzymali się do końca [wojny], tam żyli, ale sami nie wiedzieli, gdzie córki, gdzie [ja]... Ale szczęśliwie wszyscy przeżyli i córki, i ja, i siostrzeniec. Wszyscy przeżyliśmy gehennę.

  • Co się działo z rodzicami żony?

Ojciec żony był w Anglii, on był wojskowym z 1939 roku, podpułkownik. Był w wojsku i przez Węgry potem dostał się do Francji, potem z Francji do Anglii i przesyłał swojej żonie...

  • Czy ona była w lochu na początku?

Nie, nie była w lochu, moi rodzice byli. Jej dom ocalał, tylko nie było miejsc, dużo ludzi było, w przedpokoju leżałem na materacyku, bo już... Rodzice byli w lochu, lóżko mieli. Teściowa po prostu została też wywieziona na transport.

  • Dlaczego rodzice nie schowali się razem z panem w lochu?

No jakże mogli się chować? Nie pojechałem się chować do lochu, poszedłem rodziców odwiedzić…

  • Mówił pan, że w lochu pod koniec Powstania kilka osób przebywało.

W lochu dużo osób było.

  • Dlaczego nie zostali z wami? Zostaliście tam tylko we dwóch.

Bo Niemcy wywieźli wszystkich.

  • Niemcy ich z lochu wyrzucili?

Wyrzucili. Jak ja tam szedłem, to już mężczyzn nie było, ani jednego, tylko przebrany za kobietę był schowany, jeden chłop, szczupły był i został, a potem przyszedł do mnie do końca lochu.

  • Styczeń 1945 roku. Rusza front i wielkie wyzwolenie. Czy pamięta pan, jak to wyglądało?

Myśmy na drugi dzień po wyzwoleniu wyszli. 17 stycznia było wyzwolenie, a myśmy 19 stycznia wyszli. Myśmy mieli [wytyczone] drogi, po ciemku, przechodziło się przez wille, do ogródka, stamtąd ogródkami dalej, żeby nie ulicami i tak dalej... Pewnego dnia idę z Heniem i drzwi od willi są zamknięte, kartka wisi, więc myśmy wpierw dali nogę, bo to może Niemcy weszli, bo nie widać, jakieś ogłoszenie jest, zamknęli, że: [niezrozumiałe], ale wróciliśmy. Henio mówi: „Ja zerwę tę kartkę”. Podlazł, zerwał kartkę i wróciliśmy do naszej wspólnej [kryjówki] pod schodami, do dawnej rusznikarni i czytamy na kartce: „Nie szabrować, właściciel wrócił” – takie było ogłoszenie na drzwiach. Więc myślimy: „O! Kiedy oni wyszli?”. Była cisza. Nie było wiadomo, kiedy wyszli.

  • Czy było słychać, jak Rosjanie ruszyli?

Nie było! Nie było żadnego. Mało [tego], jeszcze przygodę przeżyłem. Niemcy zrobili barykadę na Czarneckiego przy placu Inwalidów. Jak szli Czarneckiego, to już przez barykadę nie mogli przechodzić, tylko do swojego hotelu od tyłu chcieli wyjść… Zostałem na górze i z podporucznikiem poszliśmy się załatwić. Myśmy mieli ubikację na gruzach, były duże drzwi oparte o jeszcze stojący mur, był dół głęboki i załatwialiśmy się w to miejsce. Poszedłem. „Czekaj, ja pójdę pierwszy”. On został. Poszedłem, spuściłem spodnie i załatwiam się. Słyszę nagle, że na naszych gruzach głosy Niemców. Niemcy, idą koło mnie, niektórzy się o drzwi opierają. Pod drzwiami siedzę, a tutaj Niemcy, idzie cała ich drużyna, piętnastu chłopa przeszła. Ci już zdenerwowani, że jak mnie złapią, to ich wsypię. Ale przeszli. Z początku nie wiem, co mam zrobić, w dół skoczyć, cholera, takie myśli przychodzą, ale przeczekałem. Anioł Stróż mnie ochronił. Wróciłem do nich, to byli ucieszeni, że wszystko się dobrze skończyło. Takie przeżycia też były już w ostatnim dniu. Potem Henio, fajny chłop był, jak przeczytał tę kartkę, wyszliśmy na dwór i zobaczyliśmy palące się ognisko w środku domu, tak zwany dom dwudziestoczterogodzinny, to jest dom na rogu placu Inwalidów i Mickiewicza. Palił się ogień. Mówi: „Pójdę zobaczyć, co tam, co słychać”. Mówię: „Idź”. Pomalutku poszedł. Usłyszał ruską mowę, był z Kobrynia, ze wschodnich stron, że trochę po rusku znał. Poszedł do nich, taki nieogolony. Przyjęli go, poczęstowali go nawet, serdecznie, tylko potem powiedzieli: „Idźcie, ogolić się i możecie wychodzić na wierzch już!”. O, to był moment. Wrócił i to już było święto. Na drugi dzień już, jak dzień nawet przyszedł, to wyszliśmy. Poszedłem do kościoła, podziękować Bozi za ocalenie.

  • Czy może pan opisać, jak wyglądał kościół?

O, pusto, pusto, pusto... Gruzy w środku, połamane krzesła, bardzo, ale nie był spalony, nie, tylko tak jak po trzech miesiącach wichury, huraganu.

  • Czy dużo ludzi było na ulicach?

Nikogo. Dopiero z jeszcze jeden dzień, to spotkaliśmy jakąś panią na Czarneckiego i ona mówi: „Broń Boże nie mówicie tylko, żeście byli w AK – i tak nie byłem, tylko tamci wszyscy byli z AK – bo was rozwalą”. Już nam ręce opadły.

  • Czy może pan opowiedzieć, jaki był stosunek wojsk radzieckich do was?

Nie spotkałem się z wrogością, bo potem jechałem z Warszawy do Krakowa transportem, polskimi kolejami, ale Rosjanie jechali, żołnierze, wojsko, dwa dni jechali aż w góry na odpoczynek.

  • Kiedy już nastąpiło wyzwolenie, tak po prostu się rozeszliście?

Tak, rozeszliśmy się. Poszedłem na Bielany, wziąłem trochę żarcia, podzieliliśmy się, Wiesio wziął też trochę żarcia. […] Poszedł z Łuczakiem. Łuczak to jest sierżant, który był szefem rusznikarni. Wisia to jest koleżanka, która z nami siedziała, wyemigrowała szybko, nie wiem jak szybko, do Szwajcarii, ale bardzo dawno, jeszcze w latach pięćdziesiątych wyjechała. Mam z nią kontakt telefoniczny, co pewien czas na imieniny, na święta dzwonię, ale chora bardzo jest, sparaliżowana. Lekarką tam była, słabo mówi, tak że nie kontaktuje [się z nami]. Mam kontakt z Heniem, Jurek się nazywa, mieszka w Palestynie.

  • Jak wyglądała Warszawa w pierwszych dniach po wkroczeniu wojsk sowieckich? Jak już zaczęliście chodzić po ulicach.

Zaraz wyszło rozporządzenie, że mężczyźni urodzeni w tym i w tym roku mają się stawić na badania. Bardzo szybko się pokazali. Ja z Bielan, a to jest na Ochocie ulica, na piechotę, żadnej komunikacji nie było, szedłem przez gruzy... Marszałkowska – tramwaje powywracane, a już nie miałem aparatu wtedy. Nie wyobrażałem sobie, że Stare Miasto tak może wyglądać, gruz, ulic nie widać, trzeba było chodzić, wspinać się trzeba było jak w Tatrach po gruzach. Tramwaje powywracane leżały, domy... Straszny widok... Trudno. Ale już niedługo parę dni w jednym tramwaju bar był. Bar ktoś zrobił, już można było dostać gorące [jedzenie], już ludzie kombinowali.

  • Jak szybko życie wróciło do miasta?

Szybko, Warszawiacy szybko zaczęli wracać do Warszawy. Jeszcze pamiętam przejście przez Wisłę na Pragę, bo jeszcze nie było sklepów, nic [nie można było] kupić. […]

  • W jaki sposób pan odnalazł rodzinę?

Dom, gdzie rodzice mieszkali, był zburzony. Była tylko cała brama i mieszkanie dozorcy z boku. Jak przyszedłem i powiedziałem dozorczyni, (ona też mieszkała): „Proszę pani, jak by ktoś się o mnie pytał, to mieszkam na alei Zjednoczenia w swoim mieszkaniu na Bielanach”. Przyszykowała swoje mieszkanie. Jeden pokój był cały... Niemcy rzucali zapalające bomby i jeden pokój… Pokój-kuchnia ocalał mi, nie spalili, a drugi, przez błony, które miałem (rzucili [pocisk] i błony się zapaliły), to mnie trzy czwarte pokoju się spaliło. Tak że i posadzka [spalona], i tynk spadł w pokoju. Porządkowałem to, gruz wyrzucałem, sienniki się napchało do spania. Była studnia, po wodę sankami się jeździło, żeby przywieźć ze studni. Któregoś dnia, to już było przedwiośnie, ktoś wali do drzwi. To ojciec. Boże! Przywitanie. Dozorczyni powiada, jak ojciec przyszedł do dozorczyni i się pyta, czy nie wie, co jest, czy nie wie gdzie grób, bo mówili, że zginąłem. Mówi: „Nie, był tutaj i powiedział, że mieszka na Bielanach u siebie w mieszkaniu”. Ojciec usiadł i przez pięć minut nie mógł się ruszyć. Ojciec z siostrą przyjechał, była starsza, już mężatką była od dawna. Przyjechali i do mnie przyszli. Mama była pod Koluszkami. Potem pojechaliśmy do mamy. Żeby znowuż mama ataku sercowego nie dostała, bo wiedziała, że nie żyję, podjechałem z nim pod dom, zostałem na zewnątrz, tylko słyszę: „Są wiadomości od Zbyszka?”. – „A są, gdzieś żyje, wiadomość przyszła, że ma przyjechać, niedługo wrócić do Warszawy, tak coś mówią”. Aż w końcu mówi: „Jest za drzwiami”. Wszedłem, matka we łzach cała mnie przywitała.

  • Proszę powiedzieć, jakie były losy pana żony.

Małżonkę Niemcy wywieźli do obozu pod Legnicę, do Alt Jauer, teraz nazywa się Stary Jawor.

  • Kiedy pan się dowiedział o jej losach?

O jej losach... O! To długi czas, już latem chyba, jak poczta zaczęła chodzić. […]Żona była w obozie, ją oswobodzili Amerykanie, bo obóz Niemcy ewakuowali. Była w obozie pracy, pracowała na cukrowni, na baraku; [szli] do pracy, a potem ich gnali aż za Lipsk. Tam ich oswobodzili Amerykanie. Żona wiedziała, że ojciec jest w Anglii i przez oficerów dowiedziała się… Prosiła, żeby do Szkocji (bo wiedziała, że w Szkocji jest [ojciec]) dali znać, że jest córka. Pojechała do Włoch, do Andersa, do Armii Polskiej. Zaraz po oswobodzeniu, jak dostała się, jej ojciec... Pojechała z innymi dziewczynami do Andersa i była w plutonie kartograficznym. Zrobili pluton kartograficzny, ale bardzo dobrze zrobili, bo kobiety młode wszystkie wziął do plutonu kartograficznego i uczyli kartografii, kreśleń, aż do momentu zlikwidowania Andersa we Włoszech i przerzucenia do Anglii. Potem przerzucili do Anglii, dopiero w 1947 roku wróciła.

  • Czy na zakończenie chciałby pan jeszcze coś dodać?

Wojennych przeżyć specjalnie nie miałem, w akcjach wojennych nie brałem udziału, tylko w czasie Powstania dużo zdjęć robiłem i to wszystko. Spotkaliśmy się [z żoną] w 1947 roku. Pojechałem po [nią] do Gdańska, bo wiedziałem, że wraca statkiem i przywitaliśmy się. Przywiozłem ją do domu. Jeszcze mieszkanie nie było odnowione i zaczęliśmy razem odnawiać. […] Ławkę szkolną wykombinowałem do siedzenia i do pisania, nic nie było i tak się kombinowało, dochodziło się. Zacząłem pracować w 1947 roku, żona też i pomalutku dochodziło się do życia. Potem dzieci przyszły. Trojkę dzieci mam, potem wnuki. Żona już nie żyje. Zostałem jeszcze z dziećmi i wnukami.

  • Dziękuję panu za rozmowę.

Mała wstawka. Kiedyś kolega przyniósł z apteki eter w butelce. Przyniósł, dlatego że powiedział nam, że na Śląsku niektórzy piją eter jako alkohol, bo jest alkoholem rzeczywiście. Piją, a myśmy chcieli sobie... Na przykład chciałem wypić kieliszeczek i mówię do pana Łuczaka, do szefa, czy to on do mnie powiedział: „Jak wypiję to i on wypije”. Czy „Jak on wypije, to i ja wypiję...”. W każdym razie myśmy tylko we dwóch szklaneczkę dobrą eteru wypili, jeden i drugi. Jak wypiłem, to mnie oczy dęba stanęły.

  • Jaki jest efekt po eterze?

Jak wypiłem… eter wrze w niskiej temperaturze, niższej od temperatury ciała. Zaczęły się straszne grypsanie, zaczął się gotować w środku i myśmy zaczęli grypsać. Oni leżą ze śmiechu a my: ryp, ryp, ryp... […] Było w głowie szum, ale to grypsanie niesamowite, już prawie cisza, już wszyscy usypiają i nagle: bro, bro, bro... I on: bro, bro... Może teraz to nieśmieszne jest, ale wtedy to było bardzo śmieszne.

  • Czy często znajdowaliście alkohol?

Nie, nieczęsto.

  • Czy sami robiliście alkohol?

Bimber? Nie, nie, nic. Jak było, to też z początku Wiesio znalazł, ale mało, mało. Nie było tak dużo.

  • Co najbardziej ekstrawaganckiego znaleźliście do jedzenia?

Sardynki... Jeszcze z początku, jak byliśmy na ulicy Śmiałej, ogrodnik był niedaleko, zaraz od Śmiałej z boku na Kaniowskiej, składzik miał i poszliśmy, znaleźliśmy kartofle, (jeszcze przed mrozami to było), jeszcze były kartofle, marchewka była, pietruszka, były jarzynki i myśmy dużo wzięli. Jak sobie gotowaliśmy, to do zupki się dodawało. W każdym bądź razie szkorbutu nikt nie dostał.

  • Zdarzyło się panom zjeść wtedy mięso?

Nie, nie, mięso to nie.

  • Konserwy, przetwory?

Nie, raz sardynki tylko, a tak mięsa nie, tylko jedliśmy suchary, chleb.

  • Chleb można było znaleźć?

Suchy, suchary.

  • Nie psuł się? Nie był spleśniały?

Nie wiem, może, był chyba, ale człowiek głodny.

  • Nie był zielony po prostu?

Nie, zielony nie, bo to by się wytarło. Nie było wyboru.

  • Czy jeszcze chciałby pan coś powiedzieć?

To była wstawka, dziękuję, przepraszam.
Warszawa, 11 września 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Zbigniew Woynowski Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter