Zofia Gordon „Iskra”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zofia Gordon, urodzona jestem 10 stycznia 1927 roku w Warszawie przy ulicy [Marszałkowskiej] 56.

  • Pamięta pani wybuch II wojny światowej?

Tak. W 1939 roku mieszkałam z rodzicami w Alejach Ujazdowskich 28 mieszkania 6, tam rozpoczęła się wojna. Byłam przecież małą dziewczynką, jak się rozpoczęła wojna, Pamiętam taką rzecz: w przerwach wyszłam z piwnicy i stanęłam w bramie z filarami, i w tym momencie biegła pani z koszykiem na zakupy i miała chleb. Sklep był [niedaleko] w stronę Nowy Świat [róg] Książęcej. Skąd uderzył pocisk, odłamek, nie umiem powiedzieć, urwało jej głowę, ona biegła kawałek i potem upadła.

  • Cały czas pani z rodzicami była w Warszawie?

Cały czas byliśmy w Warszawie. Jestem warszawianką, jak to mówią, z dziada pradziada. Moi rodzice brali ślub w kościele Zbawiciela, dziadkowie na Starym Mieście, ochrzczeni jesteśmy w kościele Świętego Aleksandra.

  • Pamięta pani, czy wychowanie w domu, w szkole wpłynęło jakoś na pani postawę patriotyczną?

Bardzo.

  • Jak to się przejawiało?

Tatuś przestrzegał bardzo masę rzeczy, jeżeli chodzi o [patriotyzm]. Na przykład, jak było grane „Jeszcze Polska nie zginęła” (ja tego nie pamiętam, miałam trzy latka, brat był starszy, już nie żyje), trzeba było stać na baczność, mamusia mówiła: „Rączki trzeba mieć opuszczone i słuchać”. Uczyli zawsze, że Polak powinien być dumny, że jest Polakiem. Z domu właściwie wyniosłam patriotyzm.

  • A w szkole?

Do szkoły chodziłam na Hożą 13. W szkole należałam do harcerstwa, na początku byłam w zuchach. W sumie nie miałam zaprzysiężenia harcerza, ale chodziłam na wszystkie nasze spotkania – byłam druhem. Naturalnie, że w szkole uczono nas historii i tak dalej. Na przykład (nie wiem, czy to ciekawe czy nie) mieliśmy w domu gosposię, nazywała się Ola Franciszkowa, chodziłam z nią do parku i do Łazienek (ubóstwiam Piłsudskiego) i od strony Ogrodu Botanicznego jest górka, a na środku czerwony budynek, który jest do dnia dzisiejszego. [Piłsudski] szedł sobie stamtąd z jakąś córką, nie wiem, z którą, siadał na ławce, opierał się o murek czerwony i siedział. Albo wychodził (była taka furtka, obrośnięta) furtką od Belwederu, ręce miał jak zawsze z tyłu, była palmiarnia, pawie chodziły, chodził między nimi, normalnie siadał. Do dnia dzisiejszego go ubóstwiam. Jak umarł, to chociaż mieszkaliśmy w Alejach Ujazdowskich 28, cały kondukt szedł od Belwederu przez park, ojciec kazał stanąć nam przy pierwszej ulicy w czteroosobowym rzędzie do samego Belwederu, żeby oddać Piłsudskiemu cześć, i żeśmy szli w ten sposób, potem się wchodziło do środka, jak się nie mylę, to po prawej stronie była balustrada, leżał Piłsudski i się przechodziło, oddawało cześć. Tego wymagał ojciec.

  • W 1939 roku to była klęska rządów Piłsudskiego. Czy pani pamięta, czy w domu coś się mówiło na temat klęski?

Nie jakoś tego nie zapamiętałam. Wiem, że rodzice byli zwolennikami Piłsudskiego i zawsze mówili, że to jest polski dowódca, bohater, który oswobodził Polskę. Pamiętam takie rozmowy, które ojciec przekazywał najbardziej bratu, bo był starszy o cztery lata.

  • Jak wyglądało pani życie podczas okupacji?

Chodziłam do szkoły na Hożą pod 13, potem już Niemcy [szkoły] kasowali, nie chodziło się do szkoły, więc co robiłam? Na przykład z koleżankami miałyśmy w teczkach kamienie, chodziłyśmy do parku Ujazdowskiego i na małej górce, jak siedziała panna z Niemcem, tośmy siedziały w krzakach i jak ona mówiła Meine Liebe, to myśmy kamieniem waliły w głowę z krzaków.

  • Samorzutnie wpadłyście na taki pomysł?

Tak, chowałyśmy się w krzaki i nie w Niemca żeśmy waliły, tylko w nią, w tą, która mówiła Meine Liebe. Kiedyś Niemiec nas gonił przez całe krzaki aż do dużej górki, tam był płot i było połączenie ze Szpitalem Ujazdowskim, były groby zabitych w 1939 roku i całe szczęście, że była jedna deska otwarta, wpadłyśmy z koleżanką do parku Ujazdowskiego, deskę żeśmy zakryły i między grobami żeśmy się plackiem położyły i żeśmy czekały, aż będzie można wyjść stamtąd.

  • Czy zmieniły się warunki bytowe pani rodziny podczas okupacji?

Tak. Z Alej Ujazdowskich, gdzie mieszkałam z rodzicami, zrobiona została dzielnica niemiecka, [więc] dostaliśmy mieszkanie na Pańskiej 45 mieszkania 24 po otwartym getcie. [Był to] pokoik z kuchnią, z ciemną alkową. Pamiętam, że było odnowione na olejno na granatowy kolor całe to mieszkanie. Rodzice byli zamożni, to co w domu było, to wszystko Niemcy zabrali. Nasza gosposia Ola Franciszkowa wyrzucała z okna, z balkonu, który wychodził na podwórze, kołdrę, poduszkę, takie rzeczy, które mogliśmy dzięki niej mieć. Niemcy kazali się wyprowadzić w pół godziny. Potem, jak żeśmy dostali to mieszkanie – Pańska 45 mieszkania 24 – na czwartym piętrze, to ona też do nas przyszła, żeby u nas być. Mamusia powiedziała: „Pani Olu, nie mam teraz za co płacić”. I odeszła od nas, z tym że zawsze była traktowana jako członek rodziny, z całym szacunkiem, nie wolno nam było źle się wyrażać do pani Oli, więc bardzo nam pomogła.

  • To było mieszkanie po getcie, czy były jakieś ślady po mieszkańcach?

Zostawione były stoły, krzesła, szafa, jakieś garnki, to co widocznie zostawili, jak getto zostało zamknięte, był jakiś ich dobytek, który się tam został.

  • Czy coś w domu się mówiło na temat tego, że tu mieszkali ludzie, którzy zginęli?

Nie. Myśmy wiedzieli o tym, bo nawet jakoś chcieliśmy przemalować olejny granatowy kolor na biały, więc nie wiem, czym to było malowane na biało, w każdym bądź razie już nie był taki bardzo granatowy. Ślepa alkowa, w której mamusia zrobiła sypialnię, i to wszystko. Na Pańskiej 45 nie wiedziałyśmy o tym, że na pierwszym piętrze była drukarnia i przed samym Powstaniem Niemcy wpadli do drukarni, były walki, nie chcieli się poddać ci, którzy byli w drukarni. Każdy jak mógł [uciekał], my uciekliśmy na strych, ze strychu na dach, a że budynki były równe, więc po dachu na następny dom i pod kominami żeśmy leżeli i czekali na zakończenie akcji w drukarni, która była na Pańskiej 45 na pierwszym piętrze. Część było rannych, część zabitych, po stronie niemieckiej też. Później wyprowadzili dozorcę na podwórze i zastrzelili.

  • Co pani robiła podczas okupacji?

Nic nie robiłam, miałam rodziców… Kamieniami rzucałam.

  • Do szkoły pani chodziła?

Do szkoły już nie wróciłam, zresztą nie było szkół, Niemcy zamknęli, były tylko szkoły tajne, ale nie chodziłam. Później, kiedy było bardzo źle, nie było już ojca, ojciec zginął, nie wiemy gdzie…

  • W którym roku to było?

W 1942 roku. Zaczynała być bieda w domu. Pojechałam na handel z taką panią, matką brata kolegi, nawet mam blizny do dnia dzisiejszego. Jak to mówią: słonina, smalec. Cóż ja mogłam nieść?

  • Miała pani wtedy lat…

Piętnaście. Miałam mniej siły, nigdy nie byłam przyzwyczajona do pracy, pomagała mi pani Baranowska, tak się nazywała brata kolegi matka. Jechałam z nią z Sandomierza, w Skarżysku Kamiennej była przesiadka na pociąg krakowski, Niemcy zrobili łapankę, były takie dwie duże poczekalnie i jak zabierali towar, to przerzucali na drugą stronę poczekalni. Miałam wtedy chyba kilogram masła i dwa kilo mąki, właściwie to nawet było do domu i bokiem chciałam przejść, jak już Niemiec zajął się jakąś panią, która miała dużo wędliny, jak to w tej piosence, jak pociąg staje, i wtedy właśnie policjant polski (miałam warkocze) złapał mnie za warkocz, cofnął, zabrał [towar], uderzył mnie karabinem w nos, wybił mi ząb, kopnął i cała zakrwawiona poleciałam do przodu. Później przyjechała „buda”, jak przyjechał pociąg krakowski, i Niemcy wyciągali, kogo się dało, młodych i tak dalej. Wtedy pani w moim wieku, może trochę młodsza, zauważyła, że jestem zakrwawiona, założyła mi jakąś chustę i między nimi przeszłam w szereg z nimi do wagonu krakowskiego, który szedł z Krakowa do Warszawy. To było już krótko przed Powstaniem. Mamusia ze mną poszła do dentysty na Mokotowską i zęba na śrubkę dostałam, a nos mam do dnia dzisiejszego [zniekształcony] jako pamiątka.

  • Ktoś się panią zajął, to znaczy była solidarność między handlującymi?

Ktoś z ludzi, jakaś pani, której po prostu też zabrali towar. Po prostu solidarnie – ktoś zobaczył młodą [dziewczynę], byłam bardzo szczupła, ważyłam czterdzieści kilo, dostałam chustę na głowę i przeszłam w ten sposób, schyliłam się jeszcze bardziej, bo Niemcy z psami stali z jednej strony. I w ten sposób przeszłam.

  • Czy ktoś z pani rodziny był w konspiracji, zetknęła się pani z konspiracją w jakiś sposób przed Powstaniem?

Nie, nie zetknęłam się [z konspiracją], nie wiedziałam o tym. Nie było nikogo, nie wiedziałam. Jakieś zebrania były, przychodzili jacyś ludzie na górę do ojca, ale nie wiedziałam, co to jest, jak jest, nie umiem powiedzieć.

  • Jak to się stało, że pani podczas Powstania zgłosiła się do pomocy?

Przecież to normalne, zostaje jakiś instynkt, że jest walka, że jest Polska, że można śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”.

  • Czuło się przez te dni, że to jest Polska?

Tak. Dla nas zdobycie Powstania Warszawskiego było wielką dumą, byliśmy z tego dumni i tyle, że przez sześćdziesiąt trzy dni uważaliśmy, że była Polska Rzeczpospolita, że można było gdzieś zaśpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła” albo te nasze powstańcze piosenki, nieraz w zęby Niemcom, gdzie oni śpiewali Heili heilo, a my śpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła”.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?

Nie umiem odpowiedzieć. Nastąpił wybuch Powstania, przelecieli jacyś żołnierze, mieszkałam na Pańskiej 45 pod murem, bo to był drugi dzień Powstania. Od razu było wiadomo, że jest Powstanie, walka, ktoś z góry strzelał do tych, którzy przechodzili pod murem. Wtedy mówię: „Mamusiu, na Mariańskiej rannych noszą, pójdę pomóc”. Mamusia mówi: „Dobrze, idź dziecko”. I poszłam.
  • Do kogo się pani zgłosiła?

Do sanitariuszki jakiejś, po prostu ktoś kto był, poszłam, że chcę pomagać. I pomagałam, twarze obmywałam, bandaże zwijałam. Byłam przecież młoda. Nieraz płakałam, nieraz torsji dostałam, jak był jakiś ciężko ranny, nie mogłam wytrzymać.
To było tylko kilka dni, bo potem bomba uderzyła w oficynę domu Pańska 45, w klatkę schodową, tak że odcięło nasze mieszkanie na czwartym piętrze, a druga bomba upadła na jezdnię tego domu i ludzie, którzy byli tam zasypani wszyscy, łącznie z moją mamą, trzeba się było do nich dostać. Wróciłam ze szpitala z Mariańskiej i pamiętam jeszcze, że przed uderzeniem bomby wisiał mój uprany fartuch, który już potem był na parterze, zniszczony. Dostawaliśmy się do zasypanych od Pańskiej 47.

  • Jak pani doszła do zasypanego domu?

Druga bomba uderzyła w jezdnię i cały front się zawalił, w piwnicach byli zasypani ludzie, do których trzeba się było dostać. Dostawaliśmy się z Pańskiej 47 od piwnic.

  • Była pani jako mieszkaniec tego domu czy jako sanitariuszka?

Jako mieszkaniec tego domu, ale przedtem byłam kilka dni na Mariańskiej i jak się dowiedziałam, poszłam razem ze wszystkimi, żeby się dostać do zasypanych osób. Praca była bardzo trudna, bo gruz i tak dalej, trochę z brzegów [do ludzi], którzy byli bardziej przy tym przejściu Pańska 45, łatwiej się było do nich dostać i się ich wyciągało, niektórym nic nie było, niektórzy byli lekko ranni, ale czym dalej żeśmy szli, tym było więcej osób [rannych], między innymi była tam zasypana moja mama w tej piwnicy. Obok jest piwnica, już się dostajemy [do środka], kawałkiem [widzę], leży moja mama do połowy zasypana, a obok jest łóżko, na którym leży pani, która urodziła dziecko, ale dostać się do niej trudno, tak jakby chyba Bóg dał, deski były oparte na łóżko, ona nakryła to niemowlę sobą a na deskach były cegły, gruz, a na łóżku było bardzo mało gruzu, był tylko miałki [pył], ale kamieni nie było. I teraz jak ich wydostać? Mamy ruszyć zasypanej nie możemy, bo [mama] jest prawie połączona z tym łóżkiem, więc żeśmy ją zostawili. Wpierw żeśmy się dostawali do łóżka, gdzie była pani z niemowlakiem. Praca była bardzo trudna, pomaleńku trzeba było [odgruzowywać], to się zaczęło sypać, to trzeba było przestać i znowu odgruzowywać, żeby pomału się dostać. Nareszcie te cegły się wybrało i z drugiej strony, nie z tej, co leżała moja mama zasypana, wejście jak gdyby zrobiły inne osoby, co były mniej zasypane i okazało się, że pielęgniarka, ja jej nie znałam, i ona pomaleńku wpierw wyciągnęła żyjące niemowlę, a potem wyciągano matkę. Okazało się, że ten otwór jest za mały, żeby wyciągnąć matkę, więc znowu trzeba było zrobić większe wejście, żeby ją wyciągnąć. Wyciągnięta została pani z dzieckiem i została przekazana, gdzie, nie wiem. Wtedy dopiero zaczęłam dostawać się do mamusi.

  • Czy pani mieszkanie zostało zburzone?

Ono było, tylko klatki nie było. Wszystko co się zostało, te resztki to zostały na górze. Potem dostałam się do reszty zasypanych, między innymi [wydostaliśmy] mamę, do końca życia miała prawy bezwład ręki, miała chore serce i trochę pociągała nogą. Najbardziej miała zesztywniałą prawą rękę, gdyby był jakiś masaż, to może by jej przeszło, a tak, to do końca życia ręka była [bezwładna].

  • Gdzie się pani przeniosła po bombardowaniu?

Podobno w czasie gdy byłam na Mariańskiej w szpitalu, przyszedł brat przejściem w Alejach Jerozolimskich pod barykadą i z mamą się widział dosłownie na dwa dni przed bombardowaniem.

  • Brat walczył?

Tak, w „Ruczaju”. [Przyszedł] i powiedział, gdzie jest. I wtedy jak już wyciągnęliśmy wszystkich zasypanych i między innymi mamę, jeszcze trzech lekko rannych się dołączyło i przeszłam przez Marszałkowską, która była ostrzeliwana, dobrnęliśmy do Alej Jerozolimskich przy Kruczej, gdzie była barykada, i dość długo się czekało, żeby przejść na drugą stronę. Potem lekko rannych ktoś zabrał, a ja z mamą przeczołgałam się, bo to się czołgało prawie, na drugą stronę i przeszłam na Mokotowską 65. W związku z tym, że tam się urodziłam, tam się wychowałam, to Śródmieście było dla mnie tak jakby domem. [Na Mokotowskiej] były trzy kamienice w podwórkach i na trzecim podwórku na parterze zatrzymałam się z mamą.

  • U kogoś znajomego?

Nie, po prostu… Na Mokotowskiej 65 mieszkały też trzy koleżanki mojego brata w drugim podwórku, ale nie znałam tych osób, po prostu doszłam tam, przyjęli nas i tam się było. Na drugi czy na trzeci dzień zgłosiłam się na Mokotowską, zapytałam się ludzi, powiedzieli, że jest szpital polowy na Mokotowskiej u sióstr i poszłam.

  • Gdzie to było?

Mokotowska 55. Byłam tam do zakończenia Powstania.

  • Co należało do pani obowiązków?

Chodzić przy rannych, obmywać ich, podawać pić, lekko rannych zabandażować, zmienić opatrunek, takie czynności.

  • Mimo że dostawała pani torsji, to panią to nie zniechęciło?

Nie zniechęciło, trzeba było [pomagać]. Nie było mowy o tym, żeby myśleć o sobie, że się dostawało torsji, trzeba było być. Kiedy się patrzyło, jak coraz więcej jest rannych, że nie ma ich gdzie kłaść, to był taki budynek w internacie, zorganizowany [był szpital] przez siostry zgromadzenia rodzinnego na Mokotowskiej. Na początku na pierwszym piętrze była sala operacyjna, potem po bombardowaniu została przeniesiona do piwnicy, bo akurat front budynku został zburzony i rannych trzeba było przenieść od tyłu na Mokotowską do budynków łączonych. I taka rzecz, którą zapamiętałam, która mnie wzruszyła: to był chyba wrzesień (ale nie pamiętam tak naprawdę), jak był likwidowany szpital głuchoniemych i ociemniałych. Po bombardowaniu placu Trzech Krzyży, Książęcej Niemcy bombardowali od muzeum i od szpitala Łazarza na Książęcej. Było coraz większe bombardowanie, więc należało zlikwidować szpital u głuchoniemych i ociemniałych. Robili to nocą mężczyźni, sanitariusze i jeden Niemiec, który był w niewoli, pomagał. Całość akcji tej prowadził doktór Kostrzewski, po wojnie profesor PAN-u już nieżyjący. Dlaczego to tak zapamiętałam, bo lżej ranni nawet pomagali przenosić [ciężko] rannych na noszach, robili to nocą przez cztery dni pod obstrzałem, trzeba było ich gdzieś znowu umieścić, więc jeden koło drugiego się [kładło], żeby wszyscy w szpitalu na Mokotowskiej się znaleźli.

  • Bardzo duży tłok tam był?

Bardzo. Razem ze szpitalem było ambulatorium. W ambulatorium byłam i opatrywałam lekko rannych. Już nie pamiętam, kto był wtedy lekarzem, który decydował w ambulatorium, wtedy była z nami [sanitariuszka] pseudonim miała „Maria”, nazywała się po wojnie Kuncewiecz, jej nazwiska panieńskiego nie pamiętam. Już po wyzwoleniu cały czas z sobą miałyśmy kontakt. Była też Krysia Chmnielnicka… Żeśmy cały czas po wyzwoleniu też z sobą miały kontakt.

  • Czy to był dobry czas na zawieranie przyjaźni?

Tak, automatycznie ta przyjaźń [się rodziła], to łączy człowieka. Jesteśmy razem, wiemy, że możemy za chwilę nie żyć, możemy być ranne, o tym się nie myśli. Z tego jest olbrzymia przyjaźń. Do dnia dzisiejszego mam kolegę, który jest dla mnie tak olbrzymim przyjacielem, też z „Ruczaja”. Od tamtej pory się spotykamy prywatnie. On teraz ma kłopoty, bo jego żona jest chora, to jest coś niebywałego. Tak samo przedtem, zanim… Marysia Kuncewiczowa nie żyje, Krysia nie żyje, Jana nie żyje, zostałam sama. Chodziło się na Powązki wojskowe [spotykałyśmy się] przy siedemnastu naszych grobach, czyściło je się. Marysi Kuncewiczowej córka z synem, malowało się nasze napisy: „Ruczaj” IV zgrupowanie, gdzie były nazwiska, lampki się zapalało, kwiatki się kładło, to było cały czas z nami.

  • Kiedy pani wstąpiła do „Ruczaja”?

Bardzo krótko byłam na Mariańskiej.

  • Gdzie ten szpital był?

Róg Pięknej, do dnia dzisiejszego jest ten budynek, tam jest teraz przychodnia. Ranni byli i na parterze, i nie na parterze. Byłam bardzo krótko, bo zbombardowany był ten dom, więc ja gdzieś koło 10 sierpnia już byłam [na Śródmieściu].

  • Jak pani przyszła do szpitala, to jakby automatycznie pani wstąpiła do zgrupowania, czy jakoś to inaczej było?

Automatycznie [wstąpiłam] do zgrupowania. Z bratem się zaraz spotkałam i on poszedł ze mną, ale nie potrafię nic [więcej] powiedzieć…

  • Pamięta pani zaprzysiężenie?

Nie pamiętam tego.

  • Dostała pani opaskę biało-czerwoną?

Dostałam opaskę biało-czerwoną i jestem z nimi cały czas.

  • W szpitalu to była duża obsada lekarska, pielęgniarska?

Duża była obsada, dużo było lekarzy, doktór Kostrzewski był, była siostra, która opiekowała się pielęgniarkami, nazywała się „Klara”, i lekarz, który decydował też w szpitalu, nazwiska nie pamiętam, [może] Moszczański. Było dużo lekarzy, pielęgniarek. Było tyle ludzi, że żeśmy się nie znali, kto jest kto, po prostu pomagaliśmy sobie wzajemnie.

  • Co jedli ranni, jak wyglądało żywienie?

Na początku siostry miały kaszę jaglaną, a potem zdobywane było żyto i na młynku się kręciło i gotowało, to się nazywała zupa „pluj”. Potem były zrzuty.

  • Pani widziała zrzuty?

Tak, latały samoloty i były zrzuty i był taki też moment, że mieszkańcy rzucili się na taki worek, ale trochę żeśmy zdołali złapać do szpitala. [W worku] były suchary, ludzie łapali, bo byli głodni, rozerwali ten worek. Raz jeden to widziałam.

  • Gdzie to było?

Na Mokotowskiej. Potem wodę mieliśmy, bo studnie były wykopane.

  • Gdzie się chodziło po wodę?

Myśmy miały studnię zrobioną. I taki kolega, który też nie żyje, miał sto lat, jak umarł, Kazimierz Pączkiewicz, z zawodu inżynier, tę studnię budował. Potem już wody było automatycznie pod dostatkiem.

  • Gdzie pani nocowała, wracała pani tam, gdzie mama była?

Tak, biegałam do mamy, jak tylko mogłam, to było niedaleko, przebiegłam przez Wilczą, dobiegłam do mamy, [by sprawdzić,] jak się czuje.

  • Nocowała pani z mamą czy w szpitalu?

Czasami nocowałam, jeżeli miałam przepustkę, jeżeli mogłam, ale raczej nocowałam na miejscu w szpitalu.

  • Zetknęła się pani z ludźmi innej narodowości, mówiła pani o Niemcu, który pomagał ewakuować szpital, zetknęła się pani z nim?

Nie. Wiem, że on był między innymi do pomocy i tylko później rozmawiali, że mógł uciec, dlaczego nie uciekł, przecież przechodzili koło Frascati i tak dalej, Wiejską do szpitala przez plac Trzech Krzyży, podziemiem, piwnicą, że on nie uciekł. A ktoś powiedział, że widocznie się bał, bo by ktoś inny go zastrzelił. Podobno pomagał w likwidacji szpitala głuchoniemych i ociemniałych.

  • Czy podczas Powstania zetknęła się pani z wojskami niemieckimi?

Nie. Było ich widać wszędzie, ale żeby, się tak zetknęła vis-à-vis, to nie.

  • Czy w szpitalu na Mokotowskiej było niebezpiecznie?

Bardzo. Po pierwsze front [budynku] zawalił się, palił się budynek, rannych trzeba było z frontu przenieść do tyłu oficyny połączonej z Mokotowską 53/51. Były takie magazyny papierów i z tego się porobiło łóżka, przenosiło się nocą pod obstrzałem ludzi z frontu z Kruczej właśnie na Mokotowską 53/51.
  • Skąd były łóżka, pościel dla rannych?

Trzeba było przynieść to wszystko.

  • Co mówiła ludność cywilna na temat wybuchu Powstania, Powstańców?

[Mówili], że bardzo dobrze, bo jest Polska, już nie ma łapanek i rozstrzeliwań pod murem, to mówili.

  • Później na Mokotowskiej miała pani kontakt z ludnością cywilną?

Miałam. Niektórzy się bardzo bali. Byli tacy, co mówili, uciekać stąd, ja pytam się: „Dokąd?”. Właściwie to pomagali, nawet jak nie było bandaży, to cieli prześcieradła, aby tylko była możliwość opatrunków. Ludność cywilna pomagała, była razem z nami, razem z nami, jak gdyby walczyła w taki sposób.

  • Dzielili się jedzeniem, gotowali coś, przynosili do szpitala na przykład pościel?

Nie pamiętam, bo nie miałam na to czasu, bo jak była pościel, to ktoś musiał przynieść. Te pięćdziesiąt łóżek to było wyposażenie sióstr zakonnych w internacie. Potem byłam w ambulatorium, to więcej tak nie pamiętam, skąd to było, ale było. Były pozrywane, czy z prześcieradeł, czy z pościeli bandaże, dość dużo było wzięte ze szpitala głuchoniemych, on był dość dobrze zaopatrzony, ale tego w stu procentach nie mogę powiedzieć.

  • Nie pamięta pani takiego momentu, że jest ranny, a nie ma bandaża?

Nie. Raczej tylko takie momenty były, że nie wiadomo, którego najpierw operować. Na początku sala operacyjna była na pierwszym piętrze, a później była przeniesiona do piwnicy, bo było bombardowanie, obstrzał i tak dalej. To były [dylematy]: którego wpierw operować, który ważniejszy, który bardziej cierpiący i wpierw potrzebuje [pomocy], to tak.

  • Czy rannych Niemców przyjmowano do szpitala?

Nie pamiętam. Nigdy się nie spotkałam. Owszem, było czterech rannych Niemców na Mariańskiej, obecnie tam jest ubezpieczalnia. Na drugim piętrze ich trzymali i podobno strasznie przeklinali, ale to ktoś mówił. Wiedziałam, że oni tam są, ale nie miałam z nimi kontaktu.

  • Czy miała pani jakiś czas wolny?

Bardzo mało. Jak było odrobinę czasu wolnego, to z ambulatorium poszło się zobaczyć do szpitala, kto jest, kto żyje, co pomóc. Na przykład był taki ranny chyba z Monte Casino, dostał się tutaj, ukrywał się, stracił nogę i rękę i tak jak przeszłam, dalej koleżanka Marysia Kuncewiczowa poszła i mówiła, że tak lubił biegać i skakać, a jak będzie teraz bez nogi i bez ręki... Potem po dwóch dniach poszła i jakaś kobieta siedziała przy nim (to jest z relacji Marysi Kuncewicz), okazało się, że to była pani, u której on się ukrywał i on umarł, skonał przy niej.

  • Czy zdążyła się pani przywiązać do niektórych rannych?

Trudno powiedzieć, że można się przywiązać do kogoś, wszystkim trzeba dać pomoc, wszystkim, jakby można było serce rozdzielić i wodę, i bandaże, i zmywać twarze, podawać pić każdemu. Nie można było rozdzielić, czy ten lepszy czy gorszy. Każdy z nich walczył, każdy z nich był równy.

  • Uczestniczyła pani w jakichś religijnych uroczystościach podczas Powstania?

Jak msza się odbywała gdzieś na Mokotowskiej… Jak poszłam do mamy, Matka Boska była na podwórzu (taka kapliczka) i tam się panie modliły i ja tam razem z nimi i z mamą się modliłam.

  • To nie były jakieś większe uroczystości?

Nie.

  • Czy były jakieś kulturalne uroczystości, jakieś czytanie wierszy?

Nie, przy tym nie byłam.

  • Czy zetknęła się pani z gazetkami podczas Powstania?

Były gazety, które można było przeczytać, jakieś informacje. Jak był czas, to człowiek przeczytał, czy już Wola padła, że Mokotów pada, że jest zagłada Mokotowa, że Niemcy ostrzeliwują.

  • Czyli wiedziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach?

Wiedziałam, co się dzieje w innych dzielnicach.

  • Czyli jak Starówka padła, to było o tym głośno?

Bardzo głośno. Zresztą część żołnierzy ze Starówki przeszło do Śródmieścia i walczyło między innymi w zgrupowaniu „Ruczaj”.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze to było wydostanie wszystkich zasypanych osób spod gruzów, z piwnicy domu Pańska 45. Może takie jeszcze jedno, bardzo [dramatyczne]. Biegłam dzień przed zburzeniem piwnicami i w piwnicy były połączenia, wybiegła kobieta i trzymała małe dziecko, które krwawiło, i krzyczała: „Pomocy! Pomocy!”. Złapałam to dziecko i z tą panią przebiegłam w stronę Śliskiej i czekałam, na Siennej była klinika dla dzieci, od Śliskiej była furtka, stałam w bramie z drugiej strony z dzieckiem, ale nie można było przejść, bo ostrzał był straszny, nie wiem, czy „gołębiarze” czy [ktoś inny] strzelał. W pewnym momencie zauważono nas z tego szpitala na Siennej i zaczęli Powstańcy strzelać. Przeleciałam z małym dzieckiem, matka się została z drugiej strony, jak upadłam w drzwiach, złapali to dziecko, to był ranny chłopiec, [miał] ze cztery latka. Moje nogi jeszcze były na chodniku, wciągnęli mnie i to był taki wzruszający dla mnie moment.

  • Zapamiętała pani jakiś radosny moment z czasów Powstania?

Raczej nie. Zawsze miałam humor, zawsze się wygłupiałam, zostało mi to do dnia dzisiejszego. Miałam taki charakter, szłam uśmiechnięta i na tym koniec.

  • Młodzi ludzie potrzebują oddechu, oderwania się od tego, co się działo. Śmiech też był?

Było śmiechu, nieraz jakiś kawał ktoś powiedział, żeby odprężyć się. Lekarz był fantastyczny, chirurg, nie wiem, jak się nazywał, chyba ten kierownik. Nieraz przychodził: „Cześć bohaterzy, co tam u was słychać”. Śmiał się i tak dalej.

  • Nie była to atmosfera przygnębienia, smutku?

Były chwile, że były. Najbardziej [drastyczne] to były chwile, [jak nie wiedzieli,] kogo najpierw operować, który pierwszy w kolejce. To było straszne.

  • Powstanie zbliżało się ku końcowi. Czy pani wiedziała?

Tak, wiedzieliśmy, że już będzie koniec. Marysia poszła… Jana Szonert się została (nie żyje już) w szpitalu, ja wyszłam wtedy do mamy i wyszłam z cywilami do obozu do Pruszkowa.

  • Jak wyglądało to wyjście?

Szło się do Dworca Zachodniego, nie gonili pieszo, tylko [na dworcu] wsadzili nas w wagony bydlęce, takie otwarte i tak dojechałyśmy do Pruszkowa.

  • Niemcy eskortowali tę grupę ludzi do dworca?

W Pruszkowie była segregacja. Wpierw wszystkich razem. Na przykład był kawałek chleba, można było zamienić chleb na papierosy. Ja nie paliłam, więc zamieniałam swoje papierosy na chleb.

  • Skąd pani miała papierosy?

Był przydział od Niemców. Jak dostaliśmy papierosy i chleb, to ten co nie palił, to można było zamienić, a że ja nigdy nie paliłam, to mogłam zamieniać na chleb. Byłam przy mamie, starałam się, bo serce jej było chore, miała niezamykanie zastawek, bałam się bardzo i pilnowałam.

  • Była selekcja?

Potem była selekcja i mnie oddano do innego pawilonu, a mamę gdzie indziej. Wtedy moja mama miała, jak się okazało… Jak była zasypana, wtedy nie wiedziałam przedtem, miała gdzieś przy sobie resztki złota i dała jakiemuś Ślązakowi i powiedziała, że tu i tu jest moja córka, żeby mnie przeprowadził z powrotem do tego pawilonu. Rzeczywiście tak było, wszedł do tego pawilonu, gdzie byłam przesegregowana i powiedział nazwisko Śliwka i przy mnie dziesięć osób uciekło z tego pawilonu do pawilonów, które [jechały] na Polskę, na Rzeszów. Było bardzo widno, księżyc świecił, jak myśmy przebiegali z jednego pawilonu do drugiego, a Niemiec powiedział: „Jak was zobaczą, to wszystkich was zastrzelą”. Ale udało się. Nie tylko ja byłam uratowana, ale przy tym około dziesięciu młodych osób.

  • Wiedziała pani, co by się z panią stało, jakby pani została w tamtym miejscu?

Poszłabym do obozu.

  • Jak wyglądał taki pawilon, jakie były warunki?

Straszne warunki. Olbrzymie pawilony, trudno powiedzieć, czy to magazyny, czy pawilony były w Pruszkowie, to były olbrzymie hale i każdy siedział na ziemi, szukał kawałka miejsca, żeby usiąść, warunki były bardzo ciężkie, bardzo trudne.

  • Pani wyszła najpierw ze zbombardowanej Pańskiej bez niczego, potem pani wychodziła z Mokotowskiej z Warszawy…

Też bez niczego.

  • Ale się zimno zrobiło?

Nie bez niczego. Jak mamusia była zasypana, to jak ją żeśmy odgrzebali, to miała obok futro tatusia, pelisę z lisów, z małp, taką bardzo lekką i tą pelisę cały czas trzymała. Jak żeśmy nawet byli w obozie w Pruszkowie, to tą pelisę też miała, potem jak nas zawieźli do Jędrzejowa, to tą pelisą żeśmy się zakrywały.

  • Wywieźli panie do Jędrzejowa, a z bratem miała pani jakiś kontakt?

Nie miałam.
  • Co pani robiła w Jędrzejowie?

Jak nas wysadzili w Jędrzejowie, jakaś gmina Złotniki, do takiej wsi [nas pognali]. Jak [wieźli nas] wagonami bydlęcymi, naturalnie też była segregacja z tych pawilonów na Jędrzejów czy gdzieś, to też jeszcze Niemcy… Człowiek się schylał, żeby mnie jako młodą nie wyciągnęli, wszyscy starsi zakrywali [dzieci], żeby przejść. Przykre to, co powiem, ale prawdziwe, że niektórzy mieszkańcy wsi, którzy tam stali mówili: „Żeście się… dlatego was Pan Bóg skarał”.

  • Za Powstanie?

Tak.

  • Czy słyszała pani kiedyś od warszawiaków takie zdanie, że kara was spotkała?

Nie. Tylko w Jędrzejowie, chłopi stali i tak powiedzieli, to było takie przykre. Potem zabrano nas do wsi i u gospodyni [byłyśmy] i na betonie, na klepisku… Dostałyśmy kawałek słomy i na tym żeśmy spały, przykrywając się pelisą tatusia. Później poszłam do sołtysa, mama coraz bardziej źle się czuła i powiedziałam, że nawet poduszki nam nie dali, nic, tylko kawałek słomy na betonie. I on nas przeniósł do innego gospodarza i [spałyśmy] w jakimś spichlerzu (nie wiem, co to było), w pomieszczeniu, w którym były drewniane prycze – to już był luksus. [Na pryczach] był siennik i nawet poduszeczka była, to było bardzo luksusowe. Byłyśmy tam z mamą. Gospodarze dostawali jakiś przydział.

  • Jedzenie?

Tak. Ta pierwsza gospodyni była niesympatyczna, też mówiła, że nas Pan Bóg skarał, a ta druga już nie mówiła, że nas Pan Bóg skarał, była inna. Człowiek od człowieka jest różny.

  • Czy panie pomagały w gospodarstwie?

Nie. Później widzę, że już pieniędzy nie ma, życie jest bardzo słabe, mama chora, pojechałam do Krakowa i w Krakowie spotkałam naszą gosposię, panią Olę.

  • Bez umawiania?

Bez umawiania. [Szłam] po ulicy, Krakowa specjalnie nie znałam [i słyszę]: „Panienko, panienko, panienko!”. Ktoś krzyczał za mną, a to nasza Ola Franciszkowa. Wzięła mnie, tam gdzie mieszkała u jakichś ludzi, poznałam panią, która jeździła w góry do górali po tytoń i mówi: „Chodź dziecko, pojedziesz ze mną i tytoń później w Krakowie sprzedasz, będziesz miała trochę pieniędzy i zawieziesz mamusi”. I ja tak zrobiłam. Jeździłam z Krakowa do górali, brałam tytoń w płatach i przywoziłam…

  • To ciągle było nielegalne?

Nielegalne, to było zaraz po Powstaniu, jak byliśmy zakwaterowani w Jędrzejowie gmina Złotniki. Sprzedawałam tytoń i przez cztery dni jeździłam w tą i z powrotem, potem wracałam do mamy, mamusia czekała na mnie. Codziennie stała na górce i czekała na pociąg, który jechał z Krakowa, czy ja jestem.

  • Łatwo było kupić bilet, dużo ludzi było w pociągu?

W pociągu było pełno ludzi: „Słonina, schab, schab, do tego dwa balerony. Jak on się przekona, czym handluje ona, to pociąg na stacji stanie”. Ciągle było to samo. Potem mnie właśnie na jednym dworcu złapali, jak jechałam do mamy z pieniędzmi i wsadzili mnie na jakiś obóz nie obóz na Montelupich. To były baraki. Było bardzo dużo osób, trafiłam do starszych pań, które chroniły mnie przed Niemcami, jak tylko mogli. W pewnym momencie przydzielili mnie do [rozwożenia] kawy i herbaty. Był Niemiec z wózkiem, [na którym była] kawa i herbata, podjeżdżało się i podawało. Szłam z Niemcem z boku, potem pchałam i była furtka do wyjścia, i ten Niemiec kopnął mnie w pupę za tą furtkę i krzyczał: Raus! Uciekałam i w ten sposób wróciłam do mamy.

  • Czyli on panią wypchnął?

Wypchnął mnie, dostałam takiego kopniaka, że leciałam z tym kopniakiem do przodu bardzo daleko, dobrze, że nie upadłam. Później bałam się gdziekolwiek ruszyć, bo nie wiedziałam, jakie dokumenty… Myślę sobie: „Boże, czy mogę teraz do mamy jechać, czy nie mogę?”. Poleciałam do pani Oli, wszystko jej opowiedziałam, ona mówi: „Cicho dziecko, na razie nie jedź do mamy, na razie siedź tutaj”. Ze cztery dni posiedziałam jeszcze w Krakowie i mówię do pani Oli: „Trudno pani Olu, wola Pana Boga, jadę, bo moja mama na górce stoi i czeka”. W ten sposób dojechałam do mamy i żyłam w Jędrzejowie do wyzwolenia. Już później nie handlowałam, już się nie ruszałam, bo się bałam i powiedziałam, to co jest to będzie. Już trochę pieniędzy było i można było od gospodarzy innych kupić sobie dodatkowo mleko czy coś innego. I to wszystko.

  • Jak pani zapamiętała wyzwolenie, widziała pani armię radziecką?

Widziałam.

  • Jak to było?

Jak zdobyli, to przychodzili… Ludzie mówili: „Dziewczęta, chować się, chować się!”. To się chowałyśmy, ale dlaczego, to nie powiem.

  • Były jakieś walki między Niemcami a Rosjanami?

Nie było tam walk, wojsko tylko przechodziło. Już wiadomo było, że idą do przodu. Walki były w Krakowie, były robione podkopy…

  • Pani tam była?

Nie, mnie już tam nie było.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Zaraz w styczniu, na początku.

  • Zaraz po wyzwoleniu Warszawy?

Zaraz po wyzwoleniu Warszawy wróciłam z mamą.

  • Jak się pani dostała?

Pieszo. Kawałkiem, kawałkiem pieszo się szło. Jak był jakiś pociąg, to się [podjechało], aby do przodu.

  • To było bezpieczne takie chodzenie we dwie kobiety?

Rzadko były dwie kobiety, grupy ludzi wracały do Warszawy. Miałam [ze sobą] pelisę [ojca].

  • Pamięta pani pierwsze spotkanie z Warszawą, jakie było wrażenie?

Straszne. [Na samo wspomnienie] mam dreszcze. Jak człowiek stanął i zobaczył na gruzy i na to wszystko, ogarnęła człowieka po prostu rozpacz. Poszłam w Aleje Ujazdowskie do mieszkania rodziców. Front był nadpalony, zajęłyśmy miejsce od kuchni i mały pokoik. Były tam akta urzędu skarbowego, widocznie Niemcy zrobili urząd skarbowy, ludzie w piwnicach się zostali, Szymańscy, Piekarska i ich zostawili.

  • Czy po wysiedleniu przychodziła pani podczas okupacji zobaczyć swój dom?

Przychodziłam, bo wiedziałam, że tam jest urząd skarbowy. Potem przez okna wyrzucałam akta na podwórko, żeby zrobić sobie spanie. W tym momencie dwa razy nas wysiedlało wojsko. Wysiedlali nas żołnierze, bo jakiś rzekomy polski pułkownik czy generał powiedział, że charaszo mieszkanie. Wyrzucali nas na klatkę, a ja z powrotem wchodziłam do mieszkania i tak było naokoło. Na Litewskiej, gdzie jest kino „Syrena”, był jakiś kwaterunek, dowództwo i mnie wezwali i powiedzieli, żebym się uspokoiła, bo mnie wywiozą z matką. Mówię, że mieszkania nie mam… W związku z tym zaczęłam szukać pomieszczenia i znalazłam na Hożej pod 14 w oficynie, front był zburzony, mała oficyna, na drugim piętrze pokój.

  • Chodziła pani i szukała wolnego miejsca?

Szukałam, bo jak mnie powiedziano, że mogą mnie wywieźć, to szukałam i znalazłam. Słońce świeciło, była pogoda, nie wiedziałam, że nie ma dachu. Moja mama zachorowała na zapalenie stawów (zresztą rękę prawą miała w dalszym ciągu do śmierci częściowo bezwładną), zdobyłam łóżko z gruzów, meblowe, część było spalone, ale było. Potem znalazłam na gruzach biurko nadpalone, potem stół, który miał trzy nogi, czwartą [zrobiłam] z cegieł i na łóżku spała mama, na wierzchu położyłam deski, a na deskach papę, bo jak się lało, jak lekarz przychodził do mamy i ją badał, to pod parasolką trzymał. Tak to wyglądało. Dopiero później, na pierwszym piętrze mieszkał pan inżynier, powiedział, że jego to nie obchodzi, bo jemu się nie leje. Pode mną mieszkała pani Kapucińska, pamiętam jak dzisiaj, była sprzedawcą w sklepie na Złotej, jakiś dom towarowy, zrobiłam dziurę w podłodze i lałam wodę, żeby jej się lało – trudno, co mogłam zrobić? Kiedyś słońce świeciło, a jej się lało na głowę i zauważyła, wpadła na górę pani Stanisława: „Co do diabła, do cholery się dzieje?”. Dopiero jak zobaczyła mamę w takim stanie, to właśnie ona pobiegła po wszystkich lokatorach, do pana inżyniera z awanturą i ze wszystkim, lokatorzy się złożyli i zrobiony był dach i się już nie lało. Na środku była jakaś dziura po pocisku, więc papę wbiłam i pomalowałam na biało i to ładnie wyglądało, akurat było to nad stołem, wyglądało jak kwiatek. Gdzieś w gruzach znalazłam piecyk na dwóch nogach i w środku przez mieszkanie postawiłam rurę do okna, i zbierało się drewno, i w ten sposób się opalało.

  • Gruzowiska były jak jakiś magazyn rzeczy do użytku codziennego. Wszystko można było znaleźć.

Wszystko można było znaleźć. Najwięcej to było drewna. Paliło się w stojącym piecyku, gotowało się i tak dalej.

  • Czy pani żałowała, że brała pani udział w Powstaniu?

Nie żałowałam, zawsze z tego byłam dumna. Nigdy nawet nie żałowała tego moja matka.




Warszawa, 10 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Zofia Gordon Pseudonim: „Iskra” Stopień: pomoc sanitarna Formacja: Batalion „Ruczaj”, Sanitariat Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej „Bakcyl” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter