Zofia Szczepańska „Zosia”

Archiwum Historii Mówionej

Zofia Szczepańska, urodzona 5 września 1925 roku, Babica, powiat Rzeszów, pseudonim „Zosia”, sanitariuszka w Zgrupowaniu „Granat 5”, Mokotów.

  • Proszę powiedzieć o swoich latach przedwojennych. Pani urodziła się z daleka od Warszawy?

Z daleka. Chodziłam do szkoły.

  • To była wioska?

Wioska zabita deskami.

  • Miała pani rodzeństwo? Czym zajmowali się pani rodzice?

Rodzice byli rolnikami. Miałam dwóch braci.

  • Starszych czy młodszych?

Młodszych, byłam najstarsza.

  • Jak wyglądało życie na takiej wiosce? Było bardzo trudne?

Raczej nie było takie trudne, bo ojciec pracował na kolei, to zawsze było lżej. Trójka dzieci, to nie było tak dużo jak na wieś. Dosyć dobrze się żyło.

  • Długo tam pani mieszkała?

Mieszkałam, aż wyjechałam do Warszawy.

  • Kiedy pani wyjechała do Warszawy?

Do Warszawy wyjechałam, [jak mój] przyszły mąż musiał uciekać, bo on tam był.

  • To znaczy, że już zaczęła się wojna?

Po wojnie już.

  • Jak długo pani przed wojną mieszkała na wsi?

Przed wojną, to ile miałam? [Urodziłam się] w 1925, a to było w 1939.

  • Jak wybuchła wojna?

Jak wybuchła wojna.

  • Dlaczego pani zdecydowała się jechać do Warszawy, jak wybuchła wojna?

To nie było wtedy. Jak pojechałam, to byli Niemcy i już zaczął się front na wschodzie, a mąż uciekł do Warszawy z Babicy, bo w konspiracji był. Był z kolegą, kolega został aresztowany, zginął nie wiadomo gdzie, co i jak. W każdym bądź razie jeszcze przysłał szyfrem przez kogoś, żeby mąż uciekał. Może zdradził albo coś, nie wiem, jak to wyglądało. W każdym bądź razie mąż…

  • To wtedy był pani narzeczony?

Już prawie narzeczony.

  • Jak doszło do tego, że pani poznała swojego przyszłego męża?

Jak to na wsi. Były różne pikniki, żeśmy się poznali na pikniku. Potem mu trochę pomagałam, ale on się nie zdradzał, że należy do konspiracji. Byłam szczupluteńka, maluteńka, on się po prostu bał, żebym się nie wypaplała gdzieś. Raz wyczułam, że ma pistolet przy sobie. Wtedy trochę już wyczuwałam. Jak myśmy się już poznali, to miał rzeczy trochę u mnie. To była duża wieś, a ja mieszkałam w górach, w lesie, było tylko trzynaście domów. Wieś była duża, tylko myśmy w takim… To się nazywało pierwszy dział i drugi dział, dwa działy były w górach. On często przychodził, bo we wsi było raczej więcej Niemców, stale przejeżdżali. Później, jak już uciekł do Warszawy, to mówię – nie będę trzymać jego rzeczy, żeby sobie nie myślał, że chcę spowodować, żeby wrócił. Ale ciężka przeprawa była z rodzicami, bo przecież miałam osiemnaście lat. W końcu ubłagałam, że pojechałam. Ale słyszałam już, jak szedł front rosyjski. Mówię – Boże, żeby tylko wyjechać z tego Rzeszowa! Pojechałam, bo mąż przysłał mi list, gdzie go mam szukać, podał mi adresy. Pod jeden adres poszłam, pod drugi, nie było, bo na pewno też musieli się zwijać, ale w końcu dotarłam. Jak dotarłam do nich, to on był u swego porucznika, jeszcze z wojska. Mieszkał na Konduktorskiej. To na dole, z Puławskiej tylko się zeszło, była Konduktorska. Tam żeśmy się zatrzymali. Stamtąd wychodziliśmy na pierwszą wyprawę o godzinie „W.”

  • Wtedy pani zaczęła działać w konspiracji?

Tylko byłam w Warszawie i tyle, co pomagałam mężowi, ale nigdzie mnie nie wciągnął jako narzeczonej. [Wtedy] jeszcze to był chłopak. Mam tylko Powstanie Warszawskie z nim.

  • Na Powstanie panią zabrał?

Zabrał… Sama pojechałam z ciuchami.

  • Na Powstanie, w godzinę „W”, 1 sierpnia?

Pojechałam kilka dni wcześniej. Jeszcze nie wiedzieli o Powstaniu. Ja tym bardziej – na Rzeszowszczyźnie. Tak się złożyło wszystko. Jak wróciłam po Powstaniu, ojciec taką brodę miał! Jedynaczkę mieli, dwóch synów, poszła w świat. Wiedzieli, co tam za ogień był.

  • Wyszła pani na godzinę „W”. Jak pani pamięta Powstanie w Warszawie?

Nie zdawałam sobie sprawy z tego. Byłam na wsi wychowana, ale nic mnie to nie raziło. Od razu porucznik „Arnold”, ledwo wyszliśmy, został ranny w rękę, ale na tym się skończyło. Potem jeszcze wróciłam na Konduktorską. Mąż potem to już dzień w dzień na wypadach był, walczył ofiarnie. Chciałby być przy przyszłej żonie, to jeszcze nie była żona, ale taki odważny był.

  • Pani była sanitariuszką?

Sanitariuszką. Potem na Puławskiej najczęściej chodziłam po wodę, bo kto poszedł, to albo był ranny, albo był zabity. A mnie się tak udawało, że wody stale mogłam nosić, byłam pod obstrzałem, ale jakoś szczęśliwie się udawało.

  • Jak doszło do ślubu? To pani chciała ślubu?

Raczej ja go prosiłam, czy możemy wziąć ślub, bo jak będę żyła, to nie mam po co wracać do domu. Nie wiem, czy ktoś wie, jak na wsi były dzieci chowane pod kloszem, tylko do babci wolno mi było iść, a tak to ciężko było wyprosić mamę, żeby gdzieś iść. Koleżanek też nie było, tak się żyło. Jeszcze nie wiedziałam, czy czasami… Jak to na wiosce: tyle lat starszy, to żonaty, pewno dzieci ma. Do mamy pogłoski dochodziły, jak poszła do kościoła, to przyszła z taką głową! Mąż od razu się zgodził, załatwił w kościele. Przeważnie na Puławskiej się najwięcej urzędowało. Pamiętam: 20 sierpnia przepiękna pogoda była, ani jednej chmurki. Z Konduktorskiej załatwiły mi białą sukienkę lnianą. Pięknie było, całe życie później takie było słoneczne! Mąż był w opasce, ja nie miałam opaski, byłam w białej sukience. Na wypad go wtedy zostawili, na noc poślubną. Już nie miał wypadu, tylkośmy zostali.

  • Pani się bała, że on zginie w czasie Powstania, że pani zostanie sama?

Naturalnie. To, co się działo przecież… Nie wiem, jak myśmy wyszli obydwoje. Ale do kościoła tośmy szli jedno przy drugim, jak nas trafi pod barykadami, żeby razem. Wszędzie razem. Udało się. Po Powstaniu już, jak się kończyło, to nas rozłączyli: kobiety osobno, mężczyźni osobno. Mąż jeszcze chciał kanałami przejść do Śródmieścia, ale już się nie udało.

  • Czy jak szła pani do ślubu, miała pani jakiś kwiatek, wiązankę ślubną?

Coś mi zrobiły kobiety.

  • Było jakieś przyjęcie?

Nie. Poczęstunek był, kanapeczki.

  • Jakiś alkohol?

Chyba nie było nawet alkoholu, bo w każdej chwili trzeba było [móc] wyjść.

  • Dużo przyszło kolegów?

Byli, bo przecież świadkami też byli koledzy.

  • Jaki stopień wojskowy miał mąż w czasie Powstania?

Był plutonowym, później dostał porucznika chyba. Ale był ofiarny, mój Boże, jak on walczył! Była wojna, to był na wojnie. Już nie wiem, jak ich pozabierali do obozu, do Pruszkowa. Jechałam wozem konnym (pani z dzieckiem i ja tylko na tym wozie, i Niemiec) do Pruszkowa. Potem gdzie się przystanęło, czy napić się, to chciało się troszeczkę posłuchać, co, jak, żeby jak tylko można będzie, uciekać, bo nic nie wiadomo – strzelają, wywożą. Mówię – przecież muszę uciec, nie dam się zabrać, jak wyszłam z Warszawy cało. W Pruszkowie mieliśmy jeszcze się napić czy sobie coś kupić. Weszliśmy do małego sklepiku, pełno Niemców było, do pani sprzedawczyni mrugam, czy nie można gdzieś bocznymi drzwiami, bo przecież pełno Niemców jest, ten z obozu też jest, który jechał z nami. Mrugnęła mi okiem, że tak, to weszłam, nie wiem jak. Tak jakbym miała skrzydła, tak biegłam na podwórku do jakiejś ubikacji. Tam siedziałam. Ruch słyszę, strzelanina, już zobaczyli, że mnie nie ma. Siedziałam, siedziałam. Jeszcze parę ciuchów przywiozłam, a potem wszystko stracił mąż, ale trochę ciuchów jeszcze ze sobą miałam, to dałam temu komuś, co radził, jak zrobić. Oni mi powiedzieli numer, że jeżeli mi się uda, żebym przyszła pod wskazany numer. Tak też było. Siedziałam w ubikacji, potem usłyszałam, że już uspokoiło się trochę, wyszłam, ale już nie wracałam przez sklep. Pytałam o tą ulicę, doszłam, zatrzymałam się. Pieniędzy trochę miałam, bo mąż już przeczuwał, ale nic mi nie mówił, żebym się nie denerwowała. Adres do matki mi dał, do Bydgoszczy. U tych państwa zatrzymałam się, codziennie rano chodziłam do kościoła, potem szłam pod obóz w Pruszkowie, że może będą wywozić i zobaczę męża. Ale nic takiego nie było. W kościele też przychodzili Niemcy, złapali mnie tam, wtedy się trzeba było tłumaczyć. Trochę się chłodno robiło, ubrałam spodnie. Przedtem nie były takie modne spodnie, a wtedy ubrałam męża spodnie, bo mąż nie był dużego wzrostu. Niemiec kazał się zgłosić, [zresztą] nie tylko mnie, bo wszystkim warszawiakom, jak złapali, kazali się zgłosić i tłumaczyć się. Mówiłam, że przypadkowo tylko tu byłam, nie brałam udziału, w domu zostawiłam rodziców, małe dziecko. Co mogłam, to kłamałam, żeby mi dali przepustkę, żebym mogła stąd dojechać do Krakowa, bo z Rzeszowa to już – taka byłam głupiutka, że mówiłam – przez front przejdę, przecież tyle przeszłam, nic mi nie było, to i tam przejdę. Dostałam przepustkę. Jak żeśmy stali w kolejce, warszawiaków pełno, ja taka młoda, kobiety mówią: „Niech sobie pani wypcha brzuch albo coś, przecież panią wezmą”. – „Nic nie będę robić, co Bozia da, to będzie”. Miałam troszkę pieniążków przy sobie, a wiem, że Niemcy nie bardzo byli łakomi na pieniądze, ale mówię – spróbuję. Wziął pieniądze, dał mi przepustkę, mogłam do Krakowa pojechać.
Już się cieszyłam, bo mówię – przecież jestem już blisko. Ale tam już rosyjski front stał. W Krakowie poszukiwałam męża, bo czułam, że on sobie myśli, że ja taka gąska ze wsi, to sobie nie poradzę. Tylko, [że mąż] pojechał. On by uciekł, znał te tereny, przejeżdżali przecież, ale myślał, że mnie wywiozą na pewno do Niemiec, to on mnie tam szybciej poszuka. A ja szukałam jego w Krakowie. RGO się nazywało – poszukiwanie rodzin. Jestem, patrzę, oczom nie wierzę: w RGO jest córka naszego dworzanina. Dwór mieli, to była figura na wsi. Podeszłam, przedstawiłam się. Ona była taka więcej „czerwona”, jak to się mówiło. Jej siostra była z kolegami, mężem, jeszcze inni koledzy, trzymała z nimi. Ta siostra… Była gazeta „Przekrój”, ona w „Przekroju” pisała. Mówię jej, jak jest. Tą siostrę bardzo dobrze znałam, bo ta siostra nawet była u mnie w domu, bo w górach, w lesie sobie mogli pogadać, byli daleko od Niemców. [Ona] mówi: „To wszystko teraz już wiem, nikogo takiego nie ma pod tym nazwiskiem, dobrze się składa, bo moja siostra już wyjechała z dworu”. Tam już front szedł rosyjski, oni wiedzieli, co będą z takimi [jak oni] robić. Wyjechali do Mszany Dolnej, pozabierali, co mogli: konie, wozy, co mieli, wywieźli. Tam się osadowili. Jak się osadowili, ta siostra – Kika – przyjechała do Krakowa, zabrała mnie do Mszany. Kilka dni byłam w Krakowie. Jeszcze się z nią nie spotkałam, byłam na dworcu kolejowym. Wszyscy warszawiaków chcieli ugościć. Do mnie też podchodzi mężczyzna, też prosi, że przecież tak nie będę siedzieć na tym dworcu, żona przygotuje spanie, kolację. „Przecież pani nie będzie tak siedzieć”. Poszłam głupiutka, on był sam w mieszkaniu. Co przeżyłam! Ale wszystko szło gładko. Przecież mógł mnie zgwałcić, wszystko. Ale poszedł do prac. Mówię: „Może zostanę, bo nie mam jak się dostać do domu”. Uwierzył, że zostanę, poszedł do pracy, a ja uciekłam. Jak sobie wspominam teraz, to serce wali. Co to człowiek przeszedł!
W Mszanie byłam, trochę pomagałam w kuchni i żyłam. Utyłam, okres zgubiłam, nie wiem, z czego wszystkiego to powstało. Napisałam do teściowej, nie wierzyła, że się syn ożenił. Podała mi adres, że on jest w Niemczech, koło Hanoweru. Napisałam do Niemiec. Mąż na gwiazdkę już był w Mszanie Dolnej, uciekł. Pracował w Niemczech na kolei. Jak go zobaczyłam: no Niemiec! Przyjechał jako Niemiec, z latarką, z tym wszystkim. To była odwaga. Ale ile on naopowiadał! Przyjeżdża do Mszany, nikogo nie zna, gdzie się udać, jak rozmawiać, w niemieckim [ubraniu] jest, po polsku mówi. Mówi tak: „Podchodzę do jednej pani, pytam się, że tu Jarochowscy przyjechali, bo uciekają ze Wschodu”. – „Nikogo takiego nie znam”. Ale widzi, że zmartwiony, podeszła do niego: „Wie pan, wiem, gdzie to jest – gdzie to światełko się świeci. Ale niech pan teraz jeszcze nie idzie”. Tak dotarł. Na święta Bożego Narodzenia miałam Wacia w domu. U tych państwa jak byłam, to co wieczór albo AK, albo AL przyszli i brali, co było.
  • Mąż przyszedł z niewoli do pani, bo dostał wiadomość, że pani jest w Mszanie?

Tak. Już wiedział, do kogo jedzie, znał Kikę, z którą razem pracowali konspiracyjnie. Była willa, miałam pokoik. Co wieczór przychodzili nie akowcy, tylko AL-owcy, ubrania, wszystko [zabierali]. Starszy pan, ojciec miał u mnie w pokoju ubranie, przybiegł, mówi: „Muszę ostatnie ubranie wziąć na siebie, bo nie będę miał co założyć”. Tak było co wieczór. Pełne worki cukru mieli, wszystkiego. Przyjechali wozem z końmi, wszystko zabierali. Tak w skrócie wszystko powiedziałam.

  • Byliście tam państwo aż do wejścia Rosjan?

Do wyzwolenia żeśmy mieszkali. Potem od pani Kiki… Wtedy było jeszcze większe towarzystwo, ze Szczutka był też kolega, który był kupcem, handlował. Dużo rzeczy przewiózł stamtąd. Nie wiem, tak dobrze chyba nie myślałam, ale jak tu takie coś trwa, to mówię: „Po co ty przyjechałeś z tych Niemiec? Mogłeś mnie tam ściągnąć”. – „Coś ty, to ja walczyłem tyle lat z nimi, teraz miałem ciebie ściągnąć, tam mamy zostać?”. Wtedy poszliśmy mieszkać do tego kolegi ze Szczutka, co był handlowcem. On był z bratem, mieszkał w drugiej willi. Do pani Kiki przychodzili, w karty trochę wieczorem grali. Jak do pani Kiki przyszli, on miał sygnet złoty, mówi: „Zosiu, schowaj mi”. – „Gdzie mam ci schować, przecież też nie wiem gdzie co”. Ale była kuchnia – nie było przecież gazu – pobiegłam, mówię: „Wsadzę do popiołu. Albo się uda, albo się nie uda”. Udało się. Był wdzięczny, że mu to uratowałam, mówi: „Od Kiki przyjdźcie tu, to Zosia nam cośkolwiek zgotuje, bo my nie gotujemy, tylko stołujemy się po gospodarzach”. Nic nie umiałam gotować. „To my jej pomożemy”. Tam żeśmy mieszkali.
Przyszła Armia Czerwona, to pójdziemy zobaczyć, bo mówią, że w łapciach, z kozami, że wszystkim. Pójdziemy zobaczyć. Jak żeśmy poszli, to odmroziłam twarz. Jeszcze tego było mi . Planowali, że będziemy powoli się przesuwać na Wschód. Wieczorami jeszcze Niemcy uciekali przez las, bo myśmy też w lesie mieszkali w tej willi. Potem miałam twarz zawiniętą, mąż się postarał o jakieś maści. Niemcy już odeszli, teraz ci przyszli. Do każdej willi przychodzili, co było: sztućce, wszystko brali. Myśmy mieli pokoik u tego kolegi. Już nawet gospodyni z dołu kaczkę nam zrobiła, że jak pojedziemy, żebyśmy mieli co jeść przez drogę. To wszystko było w spiżarce, myśmy zaraz mieli koło spiżarki pokój. Ci przyszli, strzelają w mieszkaniu, doczki chcą od gospodyni. Jak to mąż usłyszał, pozawijał mnie ręcznikami i pod łóżko mnie schował. Mnie się chciało śmiać, mąż mnie nie mógł uspokoić, histeryczne to było. Otwiera troszkę drzwi, żebyśmy mogli jeszcze uciec stamtąd. Już obok w pokoju są, słyszymy, że wszystko, co mogą, to kradną. Wydostaliśmy się, ale mąż był zdenerwowany. Nie wiem, czy w kalesonach, czy w piżamie był, ze świeczką w ręce, a korytarz wydawał się duży, śnieg był, chyba na bosaka żeśmy uciekali troszeczkę dalej, do domku skromniejszego, bo taka willa, to oni wiedzieli, że coś zdobędą. Tak się śmiałam, myślałam, że mąż mi rękę wyrwie, żebym tylko głosu nie oddała. Udało się. Podleczyłam twarz, kolega już wcześniej z bratem wyjechał, a myśmy potem z mężem wyjechali do mojego domu. Bałam się iść, ale mąż mnie nie da bić, nie będą rodzice krzyczeć: „Coś ty zrobiła?!”. Tak się to skończyło. Potem żeśmy przyjechali do Bydgoszczy.

  • Teściowa uwierzyła, że syn się ożenił?

Kolega z bratem, którzy uciekli, powiadomili moją mamę, że żyję, żeby się przygotowała. Takie nosy znowu mieli, bo wesela nie zrobili córce! Żeśmy przyjechali do Bydgoszczy, żeśmy zamieszkali u siostry męża, bo miała domek. Potem teściowa miała pokój z kuchnią, postanowiliśmy, że zamieszkamy w tym pokoju z kuchnią, a teściowa była trochę u nas, a trochę była u córki. Zaczęliśmy pracować. Wszystko nie szło tak gładko, przecież za mężem chodzili, trzeba się było troszeczkę liczyć. Mąż zaczął pracować na kolei, bo mówił zawsze, że to jest państwowa praca. Później zwolnił się z kolei, w PSS (Państwowej Spółdzielni Spożywców) zaczął pracować. Tam żeśmy pracowali.

  • Ile lat razem państwo przeżyli?

Sześćdziesiąt dwa lata. Nikt nie chce wierzyć. Żeby wyjść z Powstania i się borykać, mąż jeszcze z Niemiec musiał uciekać! Sześćdziesiąt dwa lata, teraz by było sześćdziesiąt trzy, nie doczekał mąż. Jak już mąż coraz gorzej się czuł, to postanowiłam… Od razu nie postanowiłam, tylko lekarz, który przychodził z hospicjum, mówi: „Wydaje mi się, że pani nie da rady w domu”. Mąż miał raka prostaty, leczył się w wojskowym szpitalu. To wszystko nic nie było.

  • Wracając jeszcze do Powstania, do ślubu: mieli państwo obrączki?

Mąż kupił jakieś, był brąz, ale były. Od razu żeśmy nie mieli wypisu ze ślubu, w 1945 dopiero mąż pojechał do Warszawy, przywiózł z kościoła. A jak żeśmy tam czasami byli na jakimś zebraniu, tośmy wstąpili do tego kościoła. Ksiądz też się dziwił, że jesteśmy cali.

  • Ksiądz, który wam udzielał ślubu?

Chyba nawet nie. Potem, w 1945 roku się urodziła córka, już miałam ręce związane. Jeżeli coś załatwiać, to już mąż załatwiał. Własnej rodziny nie miałam, [byłam] z teściową, teściowa była w starszym wieku.

  • Kościół bardzo się zmienił od czasu pani ślubu?

On też był ładny, ale teraz [wygląda] tak, jak był. Jak jeździliśmy do Warszawy, mąż ma tam rodzinę, siostrzenicę, miała męża pułkownika, on zawsze miał samochód, był o wiele młodszy, to nas wszędzie obwiózł. Było wspaniale. On pierwszy zmarł, jak mój mąż. Tak samo prezes Abramek. Żaliłam się, że mąż taki chory, już nie może na zebrania, już nie miał ochoty.

  • Nie chciała pani poczekać, aż się wojna skończy, mieć prawdziwy ślub, wesele?

Nie, nie chciałam. Chciałam tylko męża mieć, bo wiedziałam, co to za człowiek.

  • Jaki to był człowiek?

Wspaniały, wesoły, pogodny, dobry, uczciwy, wszystkie zalety miał. Takich nie było na wiosce, chociaż też byli.

  • Nie żałuje pani, że nie miała pani pięknej sukni?

Ani zdjęcia, nic nie mam ze ślubu. Cała połamana jestem, ostatnie złamania ze cztery, ramiona obydwa mam złamane. Mam osteoporozę. Jak pracowaliśmy w handlu, jakieś zawroty głowy jeszcze miałam – co szłam, to upadłam. Jak upadłam, to już złamanie było.

  • Jak by pani znowu miała przeżyć życie drugi raz, też by pani pojechała za mężem do Warszawy?

Tak.

  • Też by pani poszła do Powstania Warszawskiego?

Też. Chyba sobie nie zdawałam sprawy. Tylko że byłam blisko niego, to już było wszystko dla mnie. To była miłość.




Bydgoszcz, 12 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Zofia Szczepańska Pseudonim: „Zosia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Grupa Artyleryjska „Granat”, Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter