Zofia Walecka

Archiwum Historii Mówionej

Zofia [Walecka z domu] Domańska, lat dwanaście w czasie Powstania Warszawskiego.

  • Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?


Ponieważ ojciec wiedział, że będzie wojna, bo dostał też powołanie do wojska (był lekarzem, miał się zgłosić, ale później, nie od razu pierwszego dnia, jak się rozpoczęła ta wojna), to on nas wywiózł pod Wołomin, w Mironowe Górki, gdzie siostra mojej matki miała taki letniskowy dom. Oni też tam byli, znaczy dzieci siostry mojej mamy i my wszyscy byliśmy. Potem wróciliśmy pod koniec września do Warszawy.

  • Jak wyglądała wojna poza miastem, poza Warszawą? Czy tam było uczucie grozy?


Myśmy siedzieli w takim wysuszonym stawie, poprzykrywane, bośmy myślały, że będzie gorzej. Tam Niemców prawie żeśmy nie widziały. Myśmy tam były jakiś czas. No, trzeba było wyjść z tego i w końcu w tych domach zamieszkać. Raz tylko tam przejeżdżali Niemcy.

  • A jakieś bombardowania?


Nie, nie. Tam nie było nic wtedy.

  • Wojna nie była taka straszna na początku?


Tam nie była taka straszna. Dopiero jak wróciliśmy do Warszawy.

  • Ojciec zdążył do tego wojska czy nie?


Mój ojciec nie mógł się doczekać i poszedł na ochotnika wcześniej. I on poszedł chyba, nie powiem dokładnie, ale wydaję mi się, że gdzieś drugiego dnia wojny. I był na Grochowie.

  • Jako lekarz?


Jako lekarz.

  • Jak się nazywał pani ojciec?


No, Władysław Domański. On zawsze był na wszystkich wojnach na ochotnika. W 1918 i 1920 roku. I tu też nie mógł wytrzymać, aż go wezwą, tylko poszedł na ochotnika wcześniej.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?


Mniej więcej, trudno mnie powiedzieć, czy koniec września, czy początek października.

  • Ale zaraz na początku?


Tak. Jak właściwie wiadomo było, że już Warszawa była zajęta przez Niemców.

  • Gdzie pani mieszkała?


Na Woli.

  • Na jakiej ulicy?


To była Ożarowska.

  • Dom stał, nie było żadnych zniszczeń?


Nic tam się nie działo. To była Ożarowska 19. Teraz Ożarowska jest dopiero za torami, co jedzie się na Gdańsk. Bo tam z okien się widziało, to ile było, ze sto metrów do torów. To były tak zwane budy. Ojciec tam dostał etat lekarza ogólnego. To właściwie był jeden dom murowany, nowy, w zasięgu wzroku. Myśmy się tam sprowadzili dopiero w 1937 roku, a w 1938 roku urodził się mój brat. On się urodził przed samą wojną, bo w czerwcu.

  • Pani chodziła przed wojną do szkoły.


Do szkoły do pierwszej klasy. Później to tylko miałam legitymację szkoły, bo moja szkoła była na Chłodnej, z widokiem na Kercelak. Prywatna szkoła. No i nam dali po niemiecku. Mam u siebie nawet tę legitymację.

  • Szkolną?


Szkolną, że niby chodzę tam do szkoły. A byłam na kompletach. Było nas sześcioro dzieci i nauczycielka, właściwie ta wychowawczyni nasza z pierwszej klasy, prowadziła nas. Lekcje były po kolei w różnych domach, myśmy się zmieniali.

  • Ale legitymację trzeba było mieć?


Legitymację musiałam mieć fałszywą, bo nie chodziłam przecież. Po niemiecku tam było wypisane, że do szkoły chodzę.

  • Pani ojciec wrócił od razu, jak panie wróciłyście do domu?


On nas przywiózł.

  • Czyli jego wojowanie skończyło się we wrześniu 1939 roku?


Tak. No normalnie pracował, bo przecież miał pacjentów, załatwiał wszystko. Pracował w ubezpieczalni społecznej.

  • Czy status majątkowy rodziny się zmienił? Jak wyglądały warunki bytowe?


No po wojnie to było…

  • W czasie wojny.


W czasie wojny nie, jakoś sobie radzili. Był na Żytniej targ, gdzie można było praktycznie wszystko kupić. [Sprowadzali] ci, co przywozili na sobie, chowając wędliny, mięsa. Pieczywo było. Bo tak [oficjalnie to] były tylko kartki na chleb. Chociaż takie bochenki dwukilogramowe, świeże to nawet były smaczne. Jeszcze na kartki była marmolada, która nie była najlepsza.

  • Czy pani się bała? Jak pani odbierała wojnę? Czy rodzice coś mówili, jak się trzeba zachowywać?


Moja mama bardziej się bała, bo jak były strzały, znaczy w czasie wojny, i samoloty, to wszystko, to ona z bratem do piwnicy, a ja z ojcem zostawałam na pierwszym piętrze. Myśmy nie chcieli schodzić, to się mama denerwowała.

  • Czy rodzice dawali jakieś rady, jak się pani ma zachować na ulicy?


Nie nic. Jakoś z ojcem siedziałam, jak były te bombardowania.

  • Czy pani ulica to było dosyć oddalone miejsce od centrum Warszawy?


Tak. Oj, wtedy to większość to było drewnianych domów. Płocka, która idzie teraz zupełnie inaczej, była przesunięta bliżej torów w ogóle, naprzeciwko szpitala Wolskiego. Teraz to ona też jest tam, tylko idzie bardziej w prawo, a przedtem była bardziej w lewo.

  • Czy pani w takim razie tak na co dzień widywała Niemców?


No jak chodziłam do szkoły, to tak. Bo już chodziłam różnie. Na ulicę, zaraz sobie przypomnę… Jezu, no zapomniałam.

  • Była pani mała dziewczynką, to raczej nie sądzę, żeby było groźnie.


Tak, do nas chodziła też córka Strójwąsa, bo on miał sklep na Wolskiej. Więc i u nich w domu były lekcje. Potem jak zrobili getto, to kolega, Kosiński się nazywał… Jego ojciec był jakimś przedsiębiorcą. Mieli olbrzymie mieszkanie, jeszcze służbę mieli i lokaja w tamtych czasach. Nie chcieli ich wyrzucać, no bo co mieli z nimi zrobić. To było przy samym getcie. To było przedłużenie Żytniej, przed Okopową. Tam był taki bazar, gdzie można było właściwie różne rzeczy kupić.

  • Chodziła pani z mamą na ten bazar?


Mama mnie na początek odprowadzała, bo się bała.

  • A potem pani chodziła sama?


Potem to ja sama. Kawałek jechałam tramwajem, a potem na piechotę.

  • Czy pani pamięta mury getta?


Pamiętam, pamiętam, bo na Okopowej to robili. I przecież te Żydziaki przychodziły, mama ich dokarmiała, bo było niedaleko.

  • Przychodziły do państwa na Ożarowską?


Tak jest. Tam przecież był [cmentarz] żydowski przed ewangelickim, więc to było blisko. I przez ten cmentarz te dzieciaki przechodziły. Wiem, że mama im dawała. Trochę się bała, czy jakichś wszy tam nie przyniosą, więc im na schodach prawie dawała, ale jakąś gorącą zupę dostali. Coś tam zawsze im dawała, jak przyszli.

  • Czy jakoś zapisało się pani w pamięci powstanie w getcie?


To było słychać, bo getto było blisko.

  • Z biogramu pani ojca, który walczył w Powstaniu, wiem, że pani ojciec należał do konspiracji. Czy pani coś na ten temat wiedziała w czasie wojny?


Nic, nic. Ani moja mama, ani ja tym bardziej nie. Ojciec zmarł w stanie wojennym, więc moja matka też nic nie wiedziała. Dopiero mój bratanek się dowiedział, [kiedy] taką torbę sanitarną ojca, co [ojciec] miał w wojsku poprzednim, nie używał potem tej torby, to oddał do Muzeum Powstania. I opaskę.

  • Do momentu śmierci ojca pani nic nie wiedziała?


Myśmy nic nie wiedzieli, nic nie powiedziała. A brat jego, który był w Kedywie, w ogóle AK, to dopiero niedawno, jak robili porządki w piwnicy po śmierci jego żony, znaleźli dokumenty.

  • A jak się brat nazywał?


Walecki…

  • Brat ojca?


Tak, tak. Brat ojca to był Walecki.

  • Nie Domański?


Nie, nie. Mój ojciec był Domański.

  • Tak.


Ale tamten to był Walecki, bo to nie był brat ojca, [tylko] brat mojego męża.

  • Jak miał na imię?


No właśnie. Ja przypomnę sobie tak jak z tą Żytnią. Jak on miał na imię…

  • Jak pani zapamiętała te ostatnie chwile przed Powstaniem Warszawskim? Czy pani coś wiedziała, że coś się szykuje? Ojciec na pewno wiedział.


No właściwie to się czuło. Mama robiła zapasy. Topiła masło, słoninę, żeby jakieś zapasy robiła, więc wiadomo było. Mama to od razu, jak się zaczęło 5 sierpnia, to poszła z bratem do piwnicy. Ja z ojcem.

  • Jak się zaczęło 5 sierpnia?


Jak się 1 sierpnia zaczęło.

  • Tak, tak.


Mnie ojciec o godzinie pierwszej w nocy powiedział, że pójdę z nim, bo on musi iść na punkt. I poszłam na cmentarz ewangelicki. Tam był „Parasol” na cmentarzu ewangelickim. I powiedzieli, że szkoda, żeby tu doktór siedział, bo tutaj sanitariusz wystarczy. Żeby poszedł do [szpitala] Karola i Marii.

  • Pani poszła wtedy razem z ojcem w nocy.


Poszłam tam w nocy, o czym mama nie wiedziała, bo by była cała histeria, że ją zostawia i idzie do Powstania. I ja o tej pierwszej w nocy wracałam sama.

  • Z cmentarza ewangelickiego?


Z ewangelickiego do domu, na Ożarowską.

  • A ojciec poszedł.


A ojciec poszedł tam do [Szpitala] Karola i Marii. I też tam miał taką przygodę. Nie od razu, bo tam dzieci były w ogóle, ale potem to i ranni dorośli. Trzeba było, jakaś kobieta miała wypadnięcie, już nie pamiętam, nóżki czy rączki [dziecka]. Nikt nie umiał [pomóc], bo tam był szpital [takiego rodzaju, że] tam byli chirurdzy, ale nie było położnika żadnego ani ginekologa. Ponieważ ojciec znał się na tym, bo [w Szpitalu] Świętej Zofii trzy lata pracował, znaczy ucząc się, za darmo chodził tam, więc wiedział. I poszedł, bo to było po drugiej stronie, na Lesznie tam od razu.

  • Ta kobieta nie była w szpitalu?


Ona była w szpitalu, tylko była [w szpitalu] na Lesznie, jak zaczął się jej poród. Nie wiem, nóżka czy rączka, coś wypadło i oni byli bezradni. No to ojciec powiedział, że zna się trochę na położnictwie, i poszedł, załatwił wszystko. Urodziła bez problemu. I naraz potem zaczęli krzyczeć: „Niemcy wchodzą!”. A mój ojciec, ponieważ to wypadnięcie było [pilną sprawą], to w ogóle zostawił marynarkę z dokumentami [w Szpitalu] Karola i Marii. Biegiem poleciał tam, żeby mieć przed Niemcami dowody. Ich stamtąd pognali do Szpitala Wolskiego. Tą Górczewską tam gnali i jeszcze takiego grubego Niemca kazali nieść na takiej ciężkiej sofie, jak były kiedyś. Ojciec mówi, że oni w czwórkę to ledwo go donieśli do [Szpitala Wolskiego].

  • Bo on był jakiś otyły?


Jakiś taki. On był jakiś ranny, ten Niemiec, tylko taki przy masie. No i jeszcze ta… Co ja powiedziałam? Nie kozetka, tylko to z poręczą.

  • Otomana.


Taka, tak. No to mówił, że to takie ciężkie było, że myśleli, że nie doniosą. Ale jakby nie donieśli, to by ich zabili i wzięli innych.

  • Kiedy pani ojciec o tym opowiedział?


Zaraz powiem. Nas Niemcy wyrzucili z domu 8 sierpnia.

  • Jak pani to pamięta?


No właśnie byli Niemcy i byli tacy zwykli żołnierze, „kałmucy” zawsze na nich [mówiono]. To byli ci, co pouciekali z więzień, ci ruscy tacy. Oni kazali wychodzić z piwnicy. Myśmy wyszli wszyscy. [Oni] rzucili granat do naszego pokoju stołowego, który był akurat od strony podwórka.

  • Państwo mieszkaliście na parterze czy na pierwszym piętrze?


Nie. Na pierwszym piętrze, a dom był dwupiętrowy. On stoi do dzisiaj, tylko że był zrujnowany, bo w środku to wszystko porujnowali, jak wrzucili granat. I [wrzucili też] do piwnicy. Bo myśleli, że jak ktoś został, no to go zabiją. A ja miałam taką [teczkę]. Mama nam naszykowała na wszelki wypadek jedną zmianę bielizny, palto zimowe, buty zimowe. A to był upał. Ona to samo i mój brat to samo. Jeszcze temperaturę miał i trzeba go było nieść, bo przecież miał sześć lat, niecałe nawet. [„Kałmuk”] mi wyrwał tę teczkę i rzucił, no to ja poleciałam za tą teczką. To mi przyłożył tutaj kolbą – dwa zęby mi wybił na dole. Mi się trochę to paprało potem.

  • Ale teczkę pani odzyskała?


Nie. On mnie przyciągnął i zamachnął się, żeby mi jeszcze raz przyłożyć tą kolbą, ale oficer niemiecki wrzasnął na niego i zostawił mnie w spokoju. Potem z drugiej strony domu był taki placyk. Tam pognali gospodarza domu, jego żonę, córkę, dozorcę, jego syna, bo był dorosły, jego żonę, moją matkę, nas (dwoje dzieci tylko) i jednego emeryta. Taki szczupły, mały facet był. I mężczyzn oddzielili, ustawili, kazali ich zastrzelić. Jedna była komenda, wróć, druga komenda, wróć. Za trzecim razem ich rozwalili na oczach…

  • Pani to widziała?


Widziałam wszystko. Na oczach żony, matki… Przecież to było straszne. I potem jeszcze ten, który mi przyłożył, to miał nas eskortować gdzieś na Koło. W połowie drogi, mama miała obrączkę, przyszedł, żeby ją ściągnąć. Nie mógł, bo ręce miała obrzęknięte, jak to upał i ciepło, to wszystko. Jakoś nie mógł sobie poradzić. Tam ktoś przechodził, jacyś Niemcy… Bo to też ten „kałmuk” był, z tych, co przeszli na stronę niemiecką. […]

  • I ściągnął mamie tę obrączkę w końcu?


Nie, nie dał rady. Myślałam, że jej palec utnie po prostu. I powiedział nam, że mamy sobie iść dalej, gdzie chcemy. A tam była kuchnia polowa.

  • Ale niemiecka?


Niemiecka, niemiecka. Myśmy się zatrzymali, bośmy też chcieli odpocząć – przecież [było] gorąco – te palta zdjąć i tak dalej.

  • Pani to palto miała na sobie, tak?


Tak. I buty zimowe. I naraz do nas przychodzi taki starszy Niemiec, taki zwykły żołnierz z manierką i daje matce, żeby zjadła, i dla dzieci. Ja mówię: „Od szwaba nie będę jadła!”. A mama mówi: „Słuchaj, przecież on z dobrego serca nam przyniósł. Nie wypada”. No to jakoś więcej mama niż ja żeśmy to zmęczyły. Jeszcze nam drugie danie na pokrywce przyniósł. Więc tacy byli też i Niemcy, zdarzali się.

  • No tak. I nie wiadomo było, czy jeść, czy nie jeść. Pani miała dylematy.


Ja powiedziałam: „Od szwaba nie będę jadła nic”. No, mama była bardziej ugodowa. Miała chyba rację, no bo co ten człowiek [był winien]. To były czasy, gdzie brali ludzi koło sześćdziesiątki do wojska, albo młodzież, co miała piętnaście, szesnaście lat. Tak jak ten nieżyjący już Ratzinger, co był w Hitlerjugend.

  • Jaka to była grupa? To była pani mama i brat, tak?


[…] Znaczy brat był, tak, bo on miał sześć lat i chory był. I myśmy tak doszły na Górce. Teraz to tam są bloki, a przedtem to były pola i snopki już, bo to było [lato]. No i myśmy pierwszą noc pod snopkiem spędzili.

  • Ale tylko we trójkę, czy jeszcze były inne osoby?


Nie. Gdzieś one się zgubiły, nie wiem. Bo on nam przyniósł to. One gdzieś poszły. Może kogoś miały na tym Kole, nie wiem. Ja już ich więcej nie widziałam.

  • W każdym razie już jakby bez eskorty mogłyście panie iść.


Bez eskorty, możemy sobie iść, gdzie chcemy. No i dużo też było na tym polu takich warszawiaków wyrzuconych. Mama poszła do gospodyni, bo się dowiedziała, powiedziała, że ma to chore dziecko, czyli mojego brata, i ona wzięła nas do domu swojego. Tam już była jedna pani z synem dwunastoletnim (nie, dziesięć on miał). No i tam ponieważ mama jakieś pieniądze miała, no to coś tam dostawała. Bo najpierw to myśmy tam nie mieli co jeść, ale potem od tej gospodyni kupowała coś. No i później przyszli tacy, co powiedzieli […]: „A, pani doktorowo, niech pani idzie do swojego domu, jak pani coś tam potrzebuje, bo Niemców nie ma od godziny siódmej do ósmej, bo oni mają zmianę warty”. No to mama wypisała wszystkie telefony możliwe, adresy, bo przecież brata nie weźmie, bo jeszcze go nieść by trzeba było, że gdyby nie wróciły, to żeby rodzinę jakąś zawiadomić, po wojnie czy jak. [Ta pani] powiedziała, że się zajmie bratem. […] No i myśmy poszły do tego domu we dwie. A tu się naraz ojciec pokazał! On ze Szpitala Wolskiego przyszedł z sanitariuszem, z jakimś wózeczkiem, bo też nie wiedział, co się z nami dzieje, a wiedział że na Woli wszystkich zabijają.

  • No tak. A telefony nie działały, nie można było zadzwonić.


A skąd. Przecież na zewnątrz nie było żadnych telefonów. Myśmy mieli w domu telefon, ale przecież tam nikt nie dzwonił. Coś chciałam jeszcze powiedzieć…

  • To jak się panie spotkały…


Bo jeszcze przyszli ruscy i zgwałcili tę kobietę, która była w domu z synkiem dziesięcioletnim.

  • Tam na tych już po…


Tutaj mieli taki kwiat wpięty, taką różę, jeden i drugi, i po kolei zgwałcili tę matkę. Tam potem panie lewatywy, cuda robiły, żeby nic nie było. Chłopak płakał. Nie wiedział, co się dzieje (Teraz dzieci to są mądre już, to wiedzą). A potem przyszedł Niemiec z nimi następnego dnia.

  • Z tymi samymi?


Z tymi samymi. I kazał im pokazać, kogo zgwałcili. Co potem z nimi zrobił, to nie wiem. I poszedł ten oficer z nimi.

  • Panie tam wtedy też byłyście?


A myśmy były, tak.

  • Ale oni sobie wybrali tylko tę jedną kobietę?


To była taka rosła blondyna, przy kości, można powiedzieć. Ładna babka w ogóle. Tylko tego chłopaczka wyprosili, dzięki Bogu. No i potem ten Niemiec przyszedł następnego dnia: „Która to była pani?”. Coś tam mówił po niemiecku do niej, nie wiem. Mama mówiła, że chyba przepraszał za tamtych. No i to był też taki epizod. A potem ojciec powiedział: „Słuchaj, leć szybko po syna i do szpitala i tam będziemy razem”. I myśmy biegiem z matką po brata. I myśmy najpierw Zawiszą, a potem Płocką. Na Płockiej to była makabra, bo były zwłoki powstańców rozjechane przez czołgi – placek był z człowieka.

  • Pani widziała to, jak wracałyście do…


Jak żeśmy szły do szpitala do ojca. Bo ojciec został jeszcze tam przy domu, żeby czegoś wziąć do jedzenia, ale tam już było wyszabrowane wszystko. Bo jak myśmy z mamą poszły, to ani roweru naszego, ani futer matki – co lepszego, to nic nie było.

  • Czy tylko kilka dni minęło od momentu, kiedy wyszliście?


Tak jest, bo to było 15 sierpnia. 8 sierpnia nas wyrzucili, a okazuje się, że nasi Polacy chodzili wcześniej tam do tego domu. Wiedzieli, gdzie ojciec, bo był lekarzem, to go znali w ogóle, no to uważali, że tam prędzej coś znajdą. Co lepsze, to nic nie było. Wyrzucili z szafy dużo zdjęć, więc ja złapałam, tak jak lecą. I tylko mam parę z dawnych czasów, jak ja taka mała i ojciec.

  • I dostałyście się panie…


Potem byłyśmy w szpitalu.

  • Jak brat miał na imię?


Wojciech. Wojciech Barnaba, bo się w Barnabę urodził i babcia ze strony ojca chciała koniecznie, żeby był i Barnaba. No to był.

  • Jakie były warunki w tym szpitalu?


Mama była pielęgniarką, znaczy została, bo [wcześniej] nie była. Ale ona była taka, co sobie szybko radzi. Potrafili do tego szpitala przywozić jeszcze ludzi, którzy się ukrywali w grobach. Widziałam jednego z wątrobą na wierzchu. Robaki chodziły po tej wątrobie – to było coś okropnego. Operowali tego młodego faceta. [W grobach] schował się przed Niemcami.

  • To był powstaniec czy cywil?


Na cywilnego był.

  • W każdym razie Polak?


Polak, Polak, naturalnie że Polak. No przecież też tam dobrze, że taki ogródek był niewielki. Ale przecież chorzy w szpitalu umierali. Codziennie były pogrzeby. Normalnie doły kopali, w prześcieradło i do ziemi. […] Tylko mieli w butelkę dane, kto to jest.

  • Czy państwo mieszkaliście w jakimś jednym pokoju? Jak to wyglądało?


Jeszcze z jednym lekarzem. Znaczy ojciec spał z mamą na jednym łóżku, ja z bratem na drugim i ten doktor na trzecim.

  • A co pani robiła przez całe dnie?


A ja to latałam między dziećmi tych matek a matkami, bo mówiłam, czy zjadły, czy nie zjadły, co robią. Dawałam.

  • Dzieci, które chore były. A matki przychodziły pod szpital?


Matki też były chore, […] bo z Powstania były. Znaczy dzieci to były mniej chore. Znaczy niektóre to były i postrzelone, i złamania miały, ale ja dostarczałam matkom wiadomości, a poza tym chodziłam na pole naprzeciwko, co Niemcy pozwalali, i tam były i jabłka, i gruszki, orzechy, pomidory, bo niedawno blisko był Ulrychów. I tam pełno było rozmaitych takich ogrodów, że warzywa to były. Z tym że chorzy to prawie codziennie pomidorową dostawali, bo to jedno, co mogły te szarytki zrobić.

  • Bo tam były szarytki?


Tam były szarytki.

  • W tym szpitalu był też niemiecki punkt opatrunkowy. On tak jakby stwarzał taką zasłonę dla tego szpitala. Czy pani pamięta ten punkt?


Nie. Wiem tylko, że przychodził też do ojca jakiś Niemiec, bo jego żona rodziła. Jak on się dowiedział, że ojciec się zna, [to przyszedł]. No i potem kawę przyniósł, jak ojciec odebrał tego dzieciaka. Nie wiem, czy to z Polką był, czy z Niemką. […] Dziwiliśmy się, skąd tata ma kawę, no to powiedział nam, że przyszedł. Zresztą nic mu ojciec nie mógł odmówić przecież.

  • Czy tam jeszcze były inne dzieci zdrowe, które z panią chodziły?


Tak, już potem to były zdrowe. To brałam za rękę i… Profesor Bogdanowicz tam był. I później, jak już Powstanie oficjalnie upadło, to przecież tą całą ludność ze Śródmieścia przez szpital przerzucali, bo taki odpoczynek mieli. Ja trafiłam [na moment, kiedy tam] była Rodziewiczówna. Karmiłam ją.

  • Ona była w bardzo ciężkim stanie.


Ona była na noszach. I potem mama takich młodych chłopaków, żeby do pracy do Niemiec ich [nie] wysłali, to im się dawało ubrania białe, że oni pracują, że są sanitariuszami. Pamiętam, że można było tak ich [uchronić], bo tak to na Pruszków to wszystko szło.

  • Czy pani sobie zdawała wtedy sprawę, że to jest Rodziewiczówna? Czy pani znała jakieś jej książki?


Wiedziałam. Mam jej książkę. Jak zdawałam do gimnazjum jeszcze przed Powstaniem, to mi właśnie Rodziewiczówna…

  • Jeszcze przed Powstaniem pani zdawała do gimnazjum?


Tak. Zdawałam do gimnazjum, zdałam. I dali mnie książkę „Straszny dziadunio”. Mam ją do dzisiaj. Miałam ją w tej teczce, co wychodziłam z Powstania, i [miałam] zaświadczenie, że zdałam. Brat ojca mieszkał w Piastowie. Potem ojciec miał się zająć tymi dziećmi. Jeszcze też powiem, taki był wzruszający moment. Myśmy siedzieli, te dzieciaki, w piżamach wszyscy, bo tam nic nikt nie miał, i naraz krzyk z pociągu, który już ruszył – ojciec poznał swoje dziecko, które było w Szpitalu Karola i Marii. Wiadomo, że nie odebrali. I wrzask się zrobił. Dzieciak się wyrywa. Trudno, żeby siedmioletni gonił pociąg. Ale ludzie tam coś maszyniście powiedzieli, zatrzymał pociąg i ojciec zabrał dzieciaka.

  • Czy te tory były gdzieś blisko szpitala?


Myśmy czekali na stacji, bo dzieci, pielęgniarki, moja mama, ojciec… Ojciec miał się nimi opiekować. Jechaliśmy do Milanówka.

  • Czyli to już była ewakuacja szpitala?


Tak, ewakuacja szpitala.

  • Czy pani pamięta, kiedy pani wyjeżdżała?


W październiku. [Dokładnie] nie pamiętam. 2 października się skończyło Powstanie.

  • Tak.


To było zaraz, jakoś szybko. I siostry tam były, no nie wiem, tam gdzie te morwy rosły i zbierali na jedwab, w Milanówku.

  • Dużo drzew morwowych rosło w Milanówku?


Tak. I [siostry] zajęły się tymi dziećmi, które nie miały rodziców. No bo nie wiadomo… Tam później to pewno szukali dzieci, ale tego już nie wiem, bo ojciec już przekazał te dzieci siostrom, a myśmy się przenieśli do brata ojca, który mieszkał w Piastowie.

  • Do Piastowa. I już nie było problemu? Niemcy nie robili problemu, żeby właśnie tak sobie…


Nie, nie. To już ich nie obchodziło. Oni mieli też za swoje wtedy.

  • Czy do 8 sierpnia, kiedy panie zostały wyrzucone z domu, pani wiedziała, co się dzieje na Woli?


Sąsiedzi mówili do mamy tak: „Pani doktorowo, pani bierze dzieci i ucieka, bo tu wszystkich rozstrzeliwują”. Mama mówi: „Nie, bo muszę wiedzieć, co z mężem”. I dlatego mówię, że u nas było tak mało osób… Przecież dom był dwupiętrowy, myśmy mieli duże pięciopokojowe mieszkanie, bo ojciec miał jeszcze i gabinet na tym samym piętrze, i poczekalnię, bo przyjmował tam pacjentów. Ale inni pouciekali, nie było. Oni mamie mówili, żeby brała dzieci i uciekała, a mama powiedziała, że musi poczekać na [męża]. Dlatego tylko było tych paru mężczyzn, co rozstrzelali na oczach żony i córki.

  • Jakie na pani to zrobiło wrażenie? Czy to jest obraz, który…


Zostaje do dzisiaj. Jeszcze nie zapomnę, jak nas pędził ten cholernik na Koło, to matka była zabita, a na plecach jej dzieciak wrzeszczał, płakał. Ja się też [wtedy] popłakałam.

  • Czy będąc w szpitalu, pani odczuwała, że Powstanie chyli się ku upadkowi? Czy jakieś zmiany były, czy było więcej rannych?


No było.

  • Jak było z lekami?


Jakoś tym się chyba bardzo nie przejmowałam.

  • Czuła się pani bezpiecznie z rodzicami?


Z rodzicami jak najbardziej. Ja chodziłam i pomagałam tym pielęgniarkom, bo ich było przecież mało. Te siostry szarytki, żeby uzbierać na tyle ludzi, [chodziły] po ogrodach. Nawet do mieszkań opuszczonych się wchodziło, żeby coś wziąć do jedzenia. Przecież chleb jak był taki dwukilogramowy, pieczony przed Powstaniem, to z niego się czasami dwie kromki wykroiło. [a reszta] pleśń była.

  • Wykrawało się z tej pleśni?


Mówię – dwa kawałki do zjedzenia, czasami trzy się udało [wykroić]. Ja tego nie robiłam. Ale na przykład złapałam kiedyś kurczaka, to mama…

  • Żywego?


Żywego. To już im nie oddałam i mama nam zrobiła jedzenie na maszynce. Bo myśmy też takie byle co jedli, to samo, co w szpitalu dostawali.

  • Do końca wojny pani była z rodzicami u wujka w Piastowie?


Tak jest. Ojciec pracował, tam był Tudor, znana firma sprzed wojny – tam był lekarzem.

  • Czym się zajmowała?


Z akumulatorami coś. To był Tudor, tak się nazywał [zakład]. Brat ojca pracował w Ministerstwie Komunikacji, tam był urzędnikiem. Mieli syna, który był w moim wieku, bo ja ze stycznia, a on z października poprzedniego roku, więc lata te same. On chodził też na komplety i mnie tam posłano od razu.

  • Czyli pani już mogła pójść do gimnazjum?


Tak, już poszłam do gimnazjum, bo zabrałam to zaświadczenie, że zdałam.

  • To też były komplety, w dalszym ciągu nieoficjalnie działające nauczanie?


Też komplety. [Skończyły się], dopiero jak ruscy weszli i przyszli i szukali mieszkania dla swojego oficera. Przyszedł taki brudas cholerny. Tam się zapadała podłoga niestety, no bo to też była stara willa. Wynajmowali tę willę, znaczy brat ojca, a nie była ich.

  • Wynajmowali, bo musieli się przenieść z Warszawy?


Nie, nie.

  • Wcześniej?


Oni się wcześniej przenosili, tylko [podłoga] się coraz bardziej zapadała. Takie deski na filarach na podłodze były położone. No więc jak on zobaczył to wszystko, to zgodził się, że jak tyle osób, to nie ma co tutaj jeszcze oficera dać. No i później poszedł, a babcia patrzy, a na serwecie, gdzie on siedział, same wszy chodzą. Złapała to wszystko i do pieca.

  • To było pani pierwsze spotkanie z armią sowiecką?


Tak, pierwsze. Bo oni od razu jak weszli, to szukali kwater dla [żołnierzy]. Dom z zewnątrz wyglądał ładnie, ogród, wszystko, to tylko przyszedł taki… Babcia [zawszoną serwetę] od razu złapała do pieca. A ja [poszłam] z moją mamą następnego dnia do Warszawy, z sankami, zobaczyć, co się dzieje w jakim mieszkaniu.

  • Zima była wtedy bardzo ostra.


Przecież myśmy po Wiśle zamarzniętej szły na Pragę. Tam mieszkała siostra mojej mamy, dentystka.

  • Coś jeszcze się dało z mieszkania przynieść czy już nie bardzo?


Nie. Tam to myśmy się w ogóle bały iść. Tam była taka rujnacja i właściwie trochę szabrowników było. Na Wspólnej mieszkała matka ojca, na Szczyglej mieszkali rodzice mojej mamy, na Kopernika siostra jedna, a druga mieszkała z dziadkiem. Bo babcia zmarła w 1942 roku i dziadek był wyrzucony. Miał […] osiemdziesiąt pięć lat. On już nie przeżył tego. Do jakiegoś chłopa go pod Krakowem gdzieś umieścili w komórce.

  • Po Powstaniu?


Po Powstaniu. Mama się wybrała, bo napisał brat, który mieszkał tam, że tam odnalazł ojca, ale też miał pełno ludzi i nie mógł go wziąć. Mama wsiadła w pociąg i pojechała do Krakowa, pod Kraków, a [dziadek] akurat tego dnia zmarł. Mama pojechała 15 marca, a on zmarł. Dziadek urodzony też 15 marca i w dniu urodzin zmarł. Bardzo fajny facet.

  • Telefony nie działały, poczta nie działała, a ludzie się dowiadywali o takich rzeczach, że ktoś gdzieś jest?


No, w Krakowie to mieli telefon. Ale telegramy jakoś chodziły.

  • Panie poszły wtedy do mieszkań dziadków pani z obu stron?


Już nie było wyjścia, bo na Wspólnej to tylko z piwnicy babci (mama wiedziała, która, bo ja to bym nie wiedziała) mamy do dzisiaj taki stolik, bo dziadek rzeźbił. I jest stół taki okrągły, wyrzeźbiony cały, krzesła rzeźbione. Ja mam w swoim domu półkę rzeźbioną, jest tutaj na górze. To jest roboty dziadka Domańskiego. Ale on zmarł… Jak mama była, właściwie zobaczyła tego swojego teścia już w trumnie, bo miał raka krtani. Miał czterdzieści pięć lat. A ojciec był najstarszym [synem]. I potem mama powiedziała, że jak skończy studia, to dopiero ślub wezmą, bo on teraz ma inne sprawy na głowie.

  • No tak, rodzinę.


No i czekała sześć lat. Potem się pobrali.

  • Jakie wrażenie Warszawa zrobiła na pani w styczniu?


Zniszczona była. Niektóre [domy] to podobno ruscy dopalali i też sobie jakieś orgie urządzali pod tymi palącymi domami.

  • Czy w czasie Powstania w pani otoczeniu ktoś jakieś gazetki czytał, jakieś audycje z radia?


Nie.

  • Czy coś pani na ten temat słyszała?


Nic nie wiem. Moja matka nie wiedziała, że ojciec w ogóle był w AK.

  • Czy były jakieś religijne uroczystości?


[…] Były, zawsze dzieci się bawiły na wszystkich imieninach, bo ojciec miał dużą poczekalnię. To były same krzesła, to akurat było do zabawy dla dzieciaków. To myśmy się spotykali, rodzeństwo cioteczne. A w Wigilię zawsze były [spotkania] u którejś z sióstr albo u dziadków.

  • A w czasie Powstania czy tam były…


W samym Powstaniu to nie.

  • Czy tam jakiś kapelan szpitalny był, czy jakieś pogrzeby pani pamięta?


Nie. Ja tylko pamiętam, jak codziennie na Woli wykopywali doły i w prześcieradle chowali tych, co zmarli w szpitalu.

  • Jaki nastrój panował? Czy pani pamięta jak ludzie, co mówili?


Wie pani, ze mną nie rozmawiali o tych sprawach. Jakbym była starsza, to bym może coś więcej słyszała.

  • Czy pani coś słyszała na temat Rosjan, którzy byli za Wisłą?


Było, że zamiast ruszyć, to siedzą specjalnie.

  • Czy był strach przed Armią Czerwoną?


Jak weszła, to trochę tak. Niektórzy to nawet twierdzili, że jest gorzej niż [w czasie, gdy byli] Niemcy. Dzicz dosłownie przyszła do Warszawy.

  • Jak pani zapamiętała koniec wojny? Czy to robiło dla pani jakąś różnicę?


No, ja szkołę kończyłam w Piastowie, a mama szukała mieszkania, no bo przecież nie można siedzieć komuś bez przerwy na głowie. Bała się w ogóle. Proponowali w Warszawie, nawet tutaj na Powiślu, ale z kimś, bo to było duże mieszkanie. Mama powiedziała, że ona nie chce z nikim mieszkać, i szukała dalej. Bo myśmy dostali takie rezerwowe mieszkanie w Łazach, to jest między Katowicami i Zawierciem. Ojciec pracował też na kolei. No i w końcu tam myśmy zostali w ogóle. Trochę poniemieckich mebli dali, bo na początku to nie mieliśmy na czym spać, bo nie mieliśmy nic swojego. Ale pomału jakoś [się urządziliśmy]. Co prawda, to było ni przypiął, ni wypiął jedno do drugiego, ale łóżko jakieś było. Rodzice nawet podwójne jakieś dostali po jakichś Niemcach, szafę. Gdzieś tam mieszkali. A [kolejarze] lekarza chcieli. [Ojciec] był lekarzem kolejowym. Tam była wysoka przemysłowa cementownia i on tam dwa razy jeździł. Przyjeżdżali po niego furmanką.

  • Do kiedy tam państwo byliście?


Zaczęłam studia w Rokietnicy na Śląsku, ale na trzeci rok już [przeniosłam się] do Warszawy.

  • Czy rodzice tam ciągle jeszcze?


Nie, nie. Właśnie rodzice się przeprowadzili i dlatego ja też na studia się do Warszawy przeprowadziłam. Który to był rok? W 1950 skończyłam [szkołę średnią, więc 1953].

  • Przeprowadzili się państwo już do Warszawy?


Tak. Znaczy [rodzice] w Wołominie dostali mieszkanie. Tam było ambulatorium. Ojciec najpierw pracował w… Jest taki wielki gmach przy Dworcu Kolejowym, jak się wchodziło od strony Targowej […]. On był tam jakimś dyrektorem, a potem nie chciał i miał tylko ubezpieczalnię w Wołominie… Tam był budynek przy stacji, na górze myśmy mieszkali do śmierci ojca. Bo potem to matkę musieli wyprowadzić, bo to było służbowe mieszkanie. Ojciec zmarł w 1983 roku.

  • Czy Powstanie odcisnęło na pani jakieś piętno?


Czy ja wiem… Ja potem do harcerstwa należałam, wyjeżdżałam na narty, na obozy.

  • Chciało się żyć po prostu po tym czasie.


Tak. No, byli tam tacy znajomi rodziców, Rzewuscy, wyrzuceni z tych wschodnich terenów, jak [po wojnie] wyrzucali tych ludzi. Rzewuscy mieli tam swój dom, pałac i wszystko, a mieli trójkę dzieci i mieli jeden pokój z kuchnią w tym Wołominie. I tak na brydża chodzili – ci Rzewuscy do nas, moi rodzice do nich. A mama to miała dziewięćdziesiąt parę lat, jak jeszcze na brydża jeździła. Tylko o jedenastej, bo się wszystkie panie bały później, że im torebkę mogą wyrwać.

  • Jak pani z dzisiejszej perspektywy ocenia Powstanie Warszawskie? Czy ono przyniosło coś korzystnego Polakom?


Za dużo dobrych ludzi zginęło, takich cennych. Bo właściwie ta młodzież, która zginęła, to to byli wszystko… Cały [liceum] Batory prawie poszedł, gdzie moja córka też potem poszła do szkoły, jak na Tamce zamieszkała. Kwiat takiej młodzieży zginął w Powstanie, a resztę jeszcze wykończył reżim. Co chcieli, to zrobili. Przecież ile zginęło ludzi…

Warszawa, 4 stycznia 2023 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek

Zofia Walecka Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter