Zygmunt Borkowski „Jan Biel”, „Biel”

Archiwum Historii Mówionej



  • Co robił pan przed wojną?

Byłem uczniem, chodziłem do gimnazjum na Krakowskie Przedmieście. Pan Konopczyński był dyrektorem. Krakowskie Przedmieście zdaje się 55, to było vis a vis figurki Matki Boskiej.

  • Jak pan zapamiętał swoją szkołę?

Dobrze, jak widzę dzisiejszą, to lepsza była tamta.

  • Pamięta pan ostatnie wakacje przed wybuchem wojny?

Tak, byłem w Legionowe, bośmy mieli domek w Legionowie. Ojciec pracował w gazowni na Woli. Do Legionowa wyjeżdżaliśmy rokrocznie.

  • Jak pan pamięta wybuch wojny, 1 wrzesień?

1 września jechaliśmy z ojcem z Legionowa do Warszawy do szkoły. Patrzymy, lecą samoloty. Pierwsze wrażenie – to są nasze ćwiczebne. To nie zrobiło dużego wrażenia, pierwsze bomby dopiero sprowadziły człowieka na ziemię, że już jest wojna. Wtedy się miało siedemnaście lat.

  • Pamięta pan pierwsze bombardowanie?

Tak, to znaczy pamiętam ogólnie, bezpośrednio się nie zetknąłem z tym.

  • Jak pan i pańscy koledzy reagowali na wybuch wojny?

Podobnie. Miałem przyjaciela, mieszkaliśmy w tym samym domu. Jak to w czasie wojny [były problemy] i z aprowizacją... „Syberia”, tam była bocznica, tu żeśmy też przychodzili, z wagonów się coś brało. Zawsze coś można było – żeby nie powiedzieć ukraść – skombinować, to wszyscy robili.

  • Co można było zabrać z wagonów?

Jak byłem to cukier, w Hali Mirowskiej słoninę.

  • To były duże worki, ciężkie?

Worki były duże, ale się dużo nie doniosło. Jak jeden niósł na plecach, to drugi kozikiem przeciął. Jakoś tam się przeżyło.

  • Czym zajmował się pan w czasach okupacji przed wybuchem Powstania?

Żebym nie pomylił, ale chodziłem na kursy kreśleń technicznych. Nie pamiętam gdzie to było. Po wojnie to było za kościołem Świętego Jakuba. Szkół nie było, to żeśmy z kumplem to sobie zorganizowali, żeby było przyjemne z pożytecznym. Bezpośrednio po wojnie od kapitulacji do Nowego Roku pracowałem w gazowni. Ojciec mnie do siebie wziął, żeby mieć dokumenty, chronić się przed wyjazdem. Później zwolnili mnie z gazowni. W krótkim czasie dostałem na się na ulicę Chocimską [do] fabryki Gwiździńskiego, [to] była odlewnia metali i armatury. Tam różne zawory, nie zawory, się robiło. Pracowałem dłuższy czas, ale tam nie miałem żadnych mocnych dokumentów. Ojciec mi pomógł, dostałem się do Waryńskiego. To były zakłady ostrowieckie, wytwórnia parowozów. Tu pracowałem do samego Powstania, na parę dni przed Powstaniem, jak wiedziałem to... W między czasie siedziałem w obozie w Starachowicach za bumelanctwo.

  • Jak to się stało?

Była bieda, to nie ma co mówić. Pomagałem ojcu, robiliśmy plomby ołowiane. To nie była prosta robota. [Jak] było konkretne zamówienie, to po prostu nie poszedłem do pracy. Za bumelanctwo mnie wzięli. Miesiąc czasu siedziałem w Starachowicach w obozie.

  • Jakie tam były warunki?

Miesiąc czasu – to trudno mówić o warunkach, przesiedziało się. Dostałem parę gum. Pracowaliśmy przy konsumie. Były olbrzymie kopce, tak że wagony kolejowe wjeżdżały do kopców. Kierownik konsumu zawsze nam coś przyniósł – puszeczki czy coś, porobił kanapki, dwie pajdy chleba, konserwy. Odłożyłem to sobie. Ukraińce nas pilnowali. Zauważył, pyta się: „Czyje to?” „Moje.” Przyznałem się. Już na fajrancie dostałem dziesięć podwójnych gum. Nie miałem się czym nawet pochwalić - przyjechałem do domu i znaku nie było, za to były wszy. [...]

  • Pan mieszkał cały czas z rodzicami?

Tak, cały czas z rodzicami. Manipulowałem, byłem zakonspirowany, nie mogłem otwarcie rozmawiać z ojcem. Ojciec mówił, że się domyślał. Tak manipulowałem, żeby znaleźli się w Legionowie, żeby nie przyjeżdżali do Warszawy. Tam ogródek był, poza Warszawą można było prędzej coś zorganizować do zjedzenia, bo w Powstaniu było naprawdę chudo.

  • W jaki sposób trafił pan do konspiracji? Jak to się stało?

Miałem przyjaciela, żeśmy się [znali] od dziecka – dosłownie, bo nas jedna akuszerka przyjmowała, tak żeśmy [byli] bardzo związani. Żeśmy się zgadali i trafiliśmy. Tam było jeszcze dwóch kolegów, z którymi żeśmy się przyjaźnili. Jednostka nazywała się „OL1” – obserwacja czy ochrona lotnisk, na wypadek gdyby były desanty, to mieliśmy zabezpieczać lotnisko na Gocławku, tu gdzie teraz jest osiedle „Wilga” i inne nazwy. Nie wiem jak się stało, że parę godzin... Aha, w dniu Powstania dowiedziałem się, że jestem [przydzielony] na Żoliborz, którego wcale nie znałem. Mieliśmy dwie paczki po sześć hełmów i jeszcze coś było. Tak ładnie je opakowaliśmy, że to było kwadratowe, żeby nie było widać, że my niesiemy hełmy.

  • Dokładnie, gdzie pan się znajdował w chwili wybuchu Powstania?

Dokładnie się znalazłem na... Teraz to już Bielany. [...] Zapomniałem jak ulica się nazywa. Nie znałem jej. Jak żeśmy jechaliśmy tramwajem przez wiadukt przy Dworcu Gdańskim, to już tam stał czołg. Padał deszcz, z paczek zrobiły się hełmy, to zamokło. Nie znaliśmy dzielnicy. Zatrzymałem się przy słupie ogłoszeniowym, akurat tam była dziura, zabezpieczyłem to, a kolega poszedł szukać ulicy. Jak znaleźliśmy, to pół biedy. W między czasie wysłali mnie z meldunkiem z Żoliborza na Buraków. Przez piaski, dosłownie nieduże wydemki, w tamtą stronę poszedłem ale wracałem już na brzuchu.

  • Czy pan znał treść tego meldunku?

Nie znałem. Do restauracji na Powązkowskiej niosłem, trudno mi powiedzieć gdzie w tej chwili, gdzieś w okolicach starego cmentarza.

  • Gdzie pan walczył w czasie Powstania?

W dniu Powstania musieliśmy opuścić Warszawę, [udać się] do Puszczy Kampinoskiej. Przed 15 żeśmy wrócili uzbrojeni po zęby. Tam mieliśmy zrzuty.

  • Jakie było pańskie uzbrojenie?

Po zrzutach byłem taśmowym przy lekkim karabinie maszynowym. Potem byłem celowniczym, w między czasie awansowałem. Jeszcze miałem wspaniałego kolta Smith Wessona.

  • Gdzie się pan nauczył obsługi karabinu maszynowego?

Tam, byliśmy w Puszczy Kampinoskiej w Zaborowie Leśnym. To był podobno majątek brata Piłsudskiego, leśniczówka. Tam żeśmy byli parę dni. Robiliśmy różne wypady, uciekaliśmy, raz myśmy gonili, było różnie.

  • Jak pan wspomina warunki Powstania?

Jak przyszliśmy do Warszawy na Suzina mniej więcej na wysokości kina „Tęcza”, tam mieszkańcy nami się zaopiekowali, oprali nas, nakarmili i przyszliśmy do straży objąć stanowiska. Byłem w obsłudze „cekaemu” od strony Marymontu. Pierwsze okna jakie były nad garażami to było moje stanowisko. Tam byłem cały czas. Potem brałem udział częściowo, bo byłem troszkę dalej, przy ataku na szkołę na Kolektorskiej.

  • Jak pan wspomina to wydarzenie?

Przeziębiłem pęcherz, bo leżałem cały czas na chodniku. Człowiek się bał, nieostrzelany był. Z dnia na dzień czuliśmy się coraz to pewniej, bo wiedzieliśmy, że nie są oni tacy znów groźni i nas się trochę bali, mieli szacunek. Ostrzeliwaliśmy ulicę Włościańską, potem Słodowiec troszkę niżej, mniej więcej za trasą, to mieliśmy w polu [ostrzału]. Spotykało się tam: patrol niemiecki na rowerach sobie przyjechał, w Słowackiego sobie skręcił z Włościańskiej, był otwarty pojazd na gąsienicach – już nie pamiętam jak on się nazywał. Odbywały się normalne służby. Po zdobyciu szkoły na Kolektorskiej mieliśmy Marymont prawie po sam Las Bielański. Chudo było z jedzeniem więc pozwolono nam trochę na szaber chodzić. Pamiętam żeśmy podeszli pod sam Las Bielański i [Dom był] pusty, okna powybijane. Trochę sucharów w kredensie znaleźliśmy. Wiem, że mundur strażacki był, oficer był czy coś takiego. Sucharów żeśmy wzięli i już się szykujemy do wyjścia a tu słyszymy skrzypi szkło. Oglądamy, tam Niemcy. Minęli to wejście, [daliśmy] chodu. Następna akcja była już przed samym zajęciem Marymontu, kiedy pod szkołą na Kolektorskiej miałem posterunek. Była nieduża strzelanina, potem patrzymy a Podleśną z góry zjeżdżają czołgi na Dolny Marymont, a ja nie mam zmiany. Czekałem, czekałem, w końcu idę na własną rękę. Kiedy dochodziłem do olejarni, to już na olejarni czołg stał, dosłownie pięćdziesiąt metrów [dalej]. Przeszedłem rowami. Tam była ulica Kaskadowa, ona była pod ostrzałem. Musiałem wrócić się, iść na olejarnię, żeby się wydostać do straży. Ostatnie dni to z Burakowa zaczęli ostrzeliwać nas z artylerii. Narożnik jest, wieżyczka, patrzę, coraz to niższa się robi. W dniu kapitulacji to zrównali z budynkiem. Potem boczkami [przedostaliśmy się] na „Szklany Dom”.

  • Czy pamięta pan pierwszy raz kiedy został pan celowniczym i miał okazję strzelać?

Około 15 sierpnia to było, jak żeśmy zajęli budynek szkoły oficerskiej, straży.

  • Jakie to uczucie? Przecież karabin maszynowy to potężna broń.

To był lekki karabin, troszkę większy od normalnego karabinu, jaki w tym czasie był. Na pewno hałas był straszny. Miałem taśmowego. W dalszym ciągu nie było szans, że nastąpi jakaś zmiana. Widziało się Niemców przebiegających, strzelał człowiek do człowieka, ale wtedy się tego jeszcze nie widziało.

  • Jak pan zapamiętał żołnierzy nieprzyjaciela?

Specjalnie nie miałem z nimi osobistego kontaktu, unikało się. Mieszkałem na Łódzkiej. Róg Chłodnej i Żelaznej była wacha dosyć popularna w Warszawie. Jak nieraz się człowiek na kawalerkę wypuścił i wracał to tylko leciał aby się dostać do ulicy Łódzkiej. Na Łódzkiej ulicy to już był spokój. Jak nie przyjechała buda z żołnierzami, to patrole nie wchodziły. Łódzka, Brzeska na Pradze, to podobna była. [...] Jeszcze w łapance byłem złapany, siedziałem nawet na Pawiaku parę godzin.

  • Pamięta pan kiedy to było?

To było w styczniu. Wiem, że z tej łapanki wywozili z Pawiaka do Treblinki.

  • Który to był rok?

Wiem, że to był styczeń, luty. Uciekłem do bramy, nawet na klatkę schodową i koniec, przecież nie można się było ludziom do mieszkania wprosić. Nas zabrali w budy i na Pawiak. Już było ciemno. Długi czas trzymali nas na Pawiaku, na dziedzińcu. Potem nas do środka [zaprowadzili], ustawili nas. Mnie pomogły papiery, bo były z zakładu Hermann Göring Werke – pod takim wezwaniem, że tak powiem. Jednych na prawo, drugich na lewo i też nie wiadomo. W końcu wszystkich z jednej strony pod cele, a nas z powrotem na dwór. Godzina dwunasta w nocy, na Placu Teatralnym nas wyrzucili i radźcie sobie. Ile to już godzin po godzinie policyjnej! Z dziewczyną szedłem, na Wroniej mieszkała. Jakoś doszedłem.

  • To było już po godzinie policyjnej

O, i to dużo! Przecież godzina policyjna to była dwudziesta, w zimę trochę wcześniej. Jak wyładowali nas na Placu Teatralnym, to mogłem być koło pierwszej, bo o dwunastej nas wzięli z Pawiaka.

  • Wracając do Powstania, jak ludność cywilna reagowała na waszą obecność?

Ludność cywilna była bardzo dobrze ustosunkowana, byli opiekuńczy, czym mieli tym się dzielili. Ludzie byli naprawdę oddani i nie było wśród nich paniki.

  • Jak oni reagowal,i kiedy słychać było strzały na sąsiednich ulicach, wybuchy granatów. Siedzieli w domach czy też chodzili do was, interesowali się?

Na same linie ostrzału nie przychodzili. Z chwilą kiedyśmy opuścili posterunki na odpoczynek czy coś, to się utrzymywało kontakty normalne. Mieli kaszę to i kaszą poczęstowali i uprali, zacerowali. Nie było źle. To była solidarność.

  • Miejscowe dzieci nie kręciły się przy waszym oddziale?

Nie, na pewno nie.

  • Czy w trakcie Powstania miał pan kontakt z osobami innych narodowości?

W Kampinosie mieliśmy dwóch uciekinierów z niewoli, Rosjan. Cały czas byli z nami do samej kapitulacji. Potem jeszcze w niewoli byli... Nie, w niewoli już nie pamiętam, ale do samej kapitulacji byli z nami.

  • Czy oni weszli w skład waszego oddziału?

Tak.

  • Pamięta pan, co robili?

Byli normalnymi szeregowymi żołnierzami. Dwóch ich mieliśmy w Kampinosie, uciekli z niewoli niemieckiej.

  • Język rosyjski jest podobny do polskiego, można się było z nimi dogadać?

Tak. Widocznie byli gdzieś Polsce w niewoli, umieli poszczególne [słowa], można się było dogadać.

  • Jak oni reagowali, na to, że tutaj walczy Armia Krajowa, Rosjanie stoją za Wisłą, a oni są w waszym oddziale?

Żeśmy nie rozmawiali na te tematy. Poza tym mieliśmy parę zrzutów zza Wisły. W drugiej połowie września były pierwsze zrzuty na „kukuruźnikach”. Wyłączał motor na Pradze i lotem ślizgowym leciał. Jak było cicho, to słychać było wiatr w linkach i walili. Na rogu Suzina, tam tablica jest, to do dwóch metrów żeśmy wykopywali do „pepeszy” naboje.

  • Naboje się niszczyły?

Nie, „pepesze” to była prymitywna broń. Dobre były na krótki dystans do walk ulicznych, chyba zdawały egzamin ale to prymitywne było. Przeczyściło się, powycierało, strzelało się.

  • Państwo nie wiedzieliście, że będzie leciał „kukuruźnik”? Po prostu zobaczyliście go, że leci, dawaliście mu znaki, żebym wam zrzucał?

Nie wiem jak było. Osobiście zauważyłem cień i świt. One bardzo nisko leciały. Jak leciały sto, sto pięćdziesiąt metrów nad ziemią to było wszystko. „Liberatory” troszkę wyżej leciały. Jak w Kampinosie nam zrzuty zrobili, to jak „Liberator” przeleciał, to się sosny kłaniały, było bardzo blisko.

  • Czy widział pan polskie szachownice na samolotach?

Nie, zrzuty się odbywały zawsze w noce bezksiężycowe. Byli koledzy, którzy widzieli kolorowe spadochrony ale to już lekka przesada, w nocy każdy kot jest bury. Akurat w tym czasie w majątku w Zaborowie miałem patrol nocny. Tak żeśmy chodzili, krowy niewydojone ryczały w majątku. Słyszymy, że leci samolot. Człowiek nie był przyzwyczajony. Jeszcze w Kampinosie Niemcy latali tylko za dnia. „Lotnik kryj się!” Trzeba się było w krzaki chować. Wtedy przeleciał samolot i potem patrzę - migoczące białe światełko. Kiedy zrobił już drugi nawrót, akurat kolega mój który był dowódcą patrolu mówi: „To im odpowiem jak oni świecą.” Nie wiem czy to on czy nie, bo w pobliżu sąsiedniej wsi była druga jednostka od nas. W każdym bądź razie zobaczyliśmy spadochrony. Troszkę nam się dostało, troszkę tamtym. Wtedy dostałem karabin Dreyse. To była broń zdobyczna w Afryce. Mieliśmy troszkę kłopotu, bo amunicja była różna. Strzelał normalnie i naraz się zaciął. Okazuje się, że spłonka była od innego modelu ale strzelało się. Jak wychodziłem z Kampinosu, to niosłem dwa chlebaki i sześć taśm amunicji na karku.

  • Widowiskowo szedł pan uzbrojony.

Tak. Jeszcze z Węgrami się spotkaliśmy, którzy byli w służbie niemieckiej.

  • Jak to się stało, proszę opowiedzieć.

Nie byłem tak blisko ale wiem, że dogadali się, że my was nie widzimy i żeśmy się rozeszli. Oni też szczęśliwi byli nie mniej od nas.

  • Jak wyglądało pana życie podczas Powstania: noclegi, higiena, wyżywienie?

Trudno powiedzieć, było różne. W Zaborowie pod pompą się myło. Słomę w izbach rozłożyliśmy i na tym się leżało, chlebaki z granatami pod głową. Granaty były miękkie, bo to były „sidolki”. A propos „sidolek”, byłem w pierwszym muzeum u Norblina, to było bardzo dawno, tam były granaty, też pokazali „sidolki” i był koraliczek. Koraliczek był mojej roboty. Żeśmy z ojcem robili, jak wspomniałem, plomby, cechowane były krzyżykiem, iksem.

  • Jaka atmosfera panowała w pana oddziale na początku Powstania i pod koniec?

Pod koniec było przygnębienie, ale na początku były koleżeńskie stosunki. Nikt nikomu nie robił żadnych świństw, przyszła służba, zajmowało się stanowisko, potem szło się spać. W kotłowni się spało, bo tam było cicho i w podziemiu. Tam się koców naniosło, nie było tak źle. Potem już było przygnębienie. Aha, ze szkoły pożarniczej przeszliśmy do „Szklanego Domu” na Mickiewicza. Charakterystyczna budowla, nazywała się „Szklany Dom” – tam redutę mieli zrobić i tak dalej. Wtedy część, podobno z AL-u, chciała się ewakuować przez Wisłę. Podobno przygotowali pontony, liny przez Wisłę poprzeciągali, ale przejść przez wał na Wiśle nie można, masa trupów tam padła.

  • Widział pan żołnierzy z AL-u?

Tak, bo to byli nasi koledzy. W krótkim czasie dowiedzieliśmy się, chyba koło północy, że będzie kapitulacja na ludzkich warunkach. Przez Mickiewicza przez kolonię domków to się nazywało kolonia „Feniks” [przeszliśmy] na Plac Wilsona. Tam nas rozbrajali. Przykry element... Z Zaborowa mieliśmy dwóch: jeden Lipiński nazywał się, on tam pracował, a drugi miał pseudonim „Praktykant”, bo był na praktyce. Z chwilą kiedy żeśmy przechodzili, tam się oddawało im broń. Kolta zakopałem na Żoliborzu. Przede mną szedł „Praktykant”. Nie pamiętam o co chodziło – czy mu z kieszeni opaska wyleciała czy orzełek – to mnie trudno powiedzieć. Staliśmy nas dużym lejem, [Niemiec] pchnął go do rowu, strzelił, potem jeszcze poleciał za nim na dół i dobił. Wtedy żeśmy wszyscy zamarli. A w górze sobie krążyły „kukuruźniki”, widać było jak ostrzeliwują ich Niemcy kolorowymi pociskami świetlnymi. Potem żeśmy szli na Forty Bema, już nie pamiętam, w okolicach Powązkowskiej i potem Pruszków, tylko samochodami nas tam zawieźli.

  • Jak pan pamięta warunki w Pruszkowie?

Były nędzne, tam długo się nie było. Kolegę prowadziłem, bo dostał wchodząc do „Szklanego Domu.” Były prześwity i karpy. Przechodził i dostał w nogę. Przez jedną dziurkę w kamaszu weszła kulka, a drugą wyszła. Aha, mówimy o Pruszkowie. W Pruszkowie już byłem na wolności, tylko się wróciłem. Nie mieliśmy żadnych dokumentów, co było to nam wszystko pozabierali Niemcy przy rozbrojeniu. Ludność cywilna tam przyjechała z furmankami chleba, nie chleba... Kumpla zostawiłem, wyszedłem po chleb. Z powrotem mnie nie chcieli wpuścić, gdybym się dłużej zastanowił, więcej czasu człowiek miał, to może bym i skorzystał z wolności ale nie mam nic, to co tu zrobię? Wróciłem. Nie chcieli mnie bardzo wpuścić, ale wpuścili. Potem w Skierniewicach, pamiętam, żeśmy też byli na hali fabrycznej. Pruszków i tu. to były hale fabryczne. Podłoga była z kostki drewnianej ułożonej, śmierdziało smarami i tak dalej. Potem już znów w pociąg i do Niemiec.

  • Czy Niemcy pozabierali wam wcześniej dokumenty, pieniądze które mieliście ze sobą?

Nie miałem nic, nawet papierosów nie miałem. Wiem, że dokumenty mi zabrali. Miałem w skarpetce, schowałem sobie rozkazy o nadaniu stopnia. Ale ze strachu zniszczyłem i wyrzuciłem. Potem przejeżdżaliśmy przez Berlin do Magdeburga.

  • Ile czasu trwała podróż?

Koło dwóch dób.

  • To były wagony towarowe?

Tak i to tak załadowane, że jak część troszkę leżała skulona to druga część musiała stać. Sprawy potrzeb... A towarzystwo mieszane.

  • Czyli kobiety i mężczyźni byli w jednym wagonie?

Tak, dopiero później po drodze otworzyli wagony, pozwolili nam wyskoczyć.

  • W jaki sposób sobie radziliście skoro towarzystwo było mieszane?

Po kątach. Chłopcy nie mieli [problemu], drzwi był troszkę uchylone, gorzej z dziewczynami. Wiem, że ktoś miał przy sobie kozik z piłką, to żeśmy dziurkę wyryli w podłodze. Jak nas tam wyrzucili, to jak grzybki na polu, każdy sobie przykucnął, załatwił co trzeba i się wracało. [Zawieźli nas] do obozu Altengrabow stalag XI A. Tam żeśmy [spędzili] jedną noc czy dwie pod namiotami, wszy nie z tej ziemi, tylko się tłukło. Warunki były straszne, nawet się umyć nie było można, napić się nie było można. Była długa rura z otworami, ale woda była tylko z przodu. Nim doleciała do końca, to po drodze przez dziurki wyleciała. W Altengrabowie dostałem przydział do cukrowni w Gröningen. Obóz był nieduży, nas było ze sto dwadzieścia osób. Tam miałem dobrze, miałem Niemca, który w I wojnie został inwalidą. Pracowałem na wirówkach do odsączania melasy. Pracowałem osiem godzin. Tyle robiłem co Niemiec, więcej mi nie było wolno. Jak było więcej, to łopatą dostałem, że za bardzo jestem chytry na robotę. Chodziło o to, że człowiek chciał się trochę przespać. Młody chłopak trochę się uszarpał to i chciał sobie odpocząć, a tu trzeba było.. Przez kampanię cukrowniczą miałem codziennie obiad na gęsinie i szczyptę tytoniu. Żona przynosiła Niemcowi jedzenia, to zawsze mnie zostawił w wekowym słoiku, tylko mówił: „Czarny, tam” Tyle umiał po polsku. Nauczyłem go więcej po polsku. Tam [były] nawet dobre warunki, ciepło było przede wszystkim, człowiek bez koszuli pracował przy gorącym cukrze, swoją dolę odrobił. W sztubie było z początku trochę [problemów], bo musieliśmy się zgrać i walczyć z wszami. Potem opanowaliśmy sytuację. Jak się przychodziło do cukrowni, to się wszystkie ciuchy zdejmowało, zostawało się w kalesonkach. Była olbrzymia kadź, z pięć metrów wody było w kadzi. Tam się to wszystko wrzucało. Był kran, doprowadzał parę. Woda się gotowała, gotowała. Potem się to wszystko wyjmowało. Wieszaki były co do suszarni szły, worki suszyły po cukrze. Za godzinę wychodziło wszystko uprane, opanowaliśmy sytuację.

  • Ile osób było w Altengrabow?

Do stu pięćdziesięciu osób na pewno. To był nieduży podobóz nad samą rzeczką. Kampania się skończyła, to do robót rolnych nas zaprzęgli. Pamiętam żeśmy cebulkę dymkę sadzili. W między czasie poszyliśmy sobie garniturki, spodenki. Trochę materiału im żeśmy podprowadzili. Bośmy wtedy już dostali sorty mundurowe angielskie, szkoda było ich do roli, na nie zakładaliśmy poszyte.

  • Jak pamięta pan sam moment wyzwolenia obozu?

Dojdę do tego. Jak cebulkę sadziliśmy, to większą w spodnie. Do obozu już się prawie że okrakiem szło, pumy żeśmy mieli. Tam żeśmy sobie potem margarynkę zebrali, miski umyliśmy. Szło się parami, brykiet się pozbierało. Jak było dalej? Na dwa, trzy tygodnie przed kapitulacją Niemiec, znaczy przed wkroczeniem wojsk angielskich, przenieśli nas. To była fabryka – robili części do rakiet czy samolotów, drobiazgi. Hamersleben chyba się nazywała miejscowość. Tam parę dni... Już front był niedaleko, bo się słyszało. Po paru dniach jak gdzieś przyłożyło, to okno się stale otwierało. Całą noc siedzieliśmy, w karty się grało. Na parę dni znów nas przerzucili do Oschersleben, dwanaście kilometrów tośmy szli chyba z pół dnia. Podzielili nas na cztery czy pięć kompani. Pierwsza stanęła, te minęły i znów siadało się do rowu. Doszliśmy, był park. Lecą samoloty, białe gwiazdy, cholera wie co to za jedni. Patrzę, że machają, to my im też machamy. Potem było tylko parę razy puk i puk i już jesteśmy wolni. Nie wiadomo gdzie się podział ten co nas prowadził. Wtedy już było po wojnie. Na własną rękę już żeśmy sobie życie organizowali, bo nikt się nami jeszcze nie opiekował. W „krankenkasie”- kasa chorych była – w biurze segregator pod głowę, na stole się spało i wolność. Później zaczęli nas zbierać do kupy, oboziki [robić]. To było w Oschersleben, potem nas przewieźli do Gröningen. W browarze żeśmy mieli swoje stałe kwatery, podobne do życia wojskowego. W dużym skrócie mówię. Potem nas przewieźli do Meerdorfu – to był poligon. Stamtąd zrobiłem jedną wycieczkę do Lubeki, wróciłem się.

  • Wycieczkę na własną rękę?

Tak. Jechaliśmy w węglarce z węglem, a wracaliśmy już... Tam znajomych spotkaliśmy, przyjechali do Meerdorfu. Za okupacji jeszcze robiłem prawo jazdy, ale nie zrobiłem, byłem na kursach samochodowych. W Meerdorfie na ciągniku się uczyłem jeździć. Cały czas nie miałem kontaktu z rodziną. Pisałem do nich, nie dochodziło, oni do mnie nie pisali, bo nie wiedzieli gdzie. Dopiero jak z Gröningen, przepraszam, z Hammeln ludność cywilna wyjeżdżała, tam żeśmy się zgadli, warszawianki jechały, uspokoiły rodzinę.Zorganizowała się grupa ochotników do domu, zgłosiłem się tam. Przez Lubekę, z Lubeki okrętem - żeśmy objeżdżali pola minowe, bo to było za wyspą Bornholm, do Szczecina i ze Szczecina do domu.

  • Rodzice żyli?

Matula w między czasie nogę złamała. Jak przyjechałem w nocy do Warszawy na dawny stary Dworzec Główny czy towarowy, to kumpel mnie wziął do siebie, bo on niedaleko mieszkał na Hrubieszowskiej czy gdzieś, przenocowałem u niego parę godzin. Rano poleciałem do gazowni dowiedzieć się co jest. Okazuje się, że ojciec miał kawalerkę, póki pracował to mieszkał tam, a mama z siostrą mieszkali w Legionowie.

  • Wracając do Powstania. Miał pan kontakt z rodziną w trakcie tamtych dni?

Chciałem ale się bałem. Dostawaliśmy trochę w kość w Puszczy Kampinoskiej, mówię: „Pryskam, będę dezerterem.” Ale nie, nie było sensu.

  • Czy miał pan okazję czytać prasę powstańczą?

Tak, cały czas, radia nie słuchałem, bo nie miałem. Prasa była prawie codzienne.

  • Pamięta pan, jakie to były tytuły?

Już nie. Potem na pewno był „Biuletyn” w tytule.

  • „Biuletyn Informacyjny.”

Jeszcze były wiadomości – kolega drugiemu przekazał, że słyszał. Z radiem nie miałem kontaktu. Od ludności cywilnej coś się człowiek dodatkowo dowiedział.

  • Czy w oddziale, w którym pan służył, miał pan kolegów z wcześniejszych czasów?

Miałem kontakt [z] piątką kolegów, z którymi byłem w konspiracji. Trzech nas jest w Warszawie, jeden już nie żyje, jeden jest w Australii. To się zaciera w pamięci. Dobrze, że jeszcze od czasu do czasu się spotykamy. Troszkę działam w zgrupowaniu byłych żołnierzy „Żywiciela”, to tam się spotykamy. Niektóre twarze się już pozacierały, nie pamiętam niektórych. Jeden z kolegów jest w Stanach Zjednoczonych, Badmajew ciekawe nazwisko, rodzina lekarska, cara Mikołaja jego prapradziad leczył. Ze swojego zgrupowania mam kontakt z maksimum dziesięcioma osobami i to nie na co dzień. Spotykamy się jak opłatki są, jajko.

  • Czy panu i pana kolegom udało się wyjść z Powstania bez uszczerbku?

Mnie się udało. Gdańska 2 stałem przed klatką schodową, granat [wybuchł] w niedużej odległości. Dostałem tak, że tylko wydłubałem sobie paznokciem kawałeczek. Udało mi się. Nie mogę powiedzieć, że krew przelewałem za ojczyznę.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z tamtych dni?

Największe wrażenie zrobiła na mnie śmierć „Praktykanta” na placu. Bezpośrednio spotkałem się jak żywy człowiek do żywego strzelał, mało tego, jeszcze dobija. Z biegiem upływających dni, to człowiek się hartował, obojętniał, nie zdawał sobie sprawy. Dziś bym się może więcej zastanawiał.

  • A co pan najmilej wspomina z tego czasu?

Były chwile, że człowiekowi się zdawało, że już jesteśmy górą, były takie momenty, szkoła na Kolektorskiej... Już jesteśmy dobrzy, radocha była nie z tej ziemi. Niemcy zmieniali taktykę po prostu, pozwolili trochę nam się rozrzedzić, żeby nas potłuc potem.

  • Dyskutowaliście panowie z kolegami na temat sytuacji w Powstaniu, wiedzieliśmy, co się dzieje w innych dzielnicach?

Wiedzieliśmy, mieliśmy wiadomości od kolegów, którzy uciekali do nas z kanałów. Jak jest szkoła oficerska pożarnictwa, tam jest krzyż na narożniku, obok niego był właz. Tam widziałem jak wychodzili koledzy. Przy Krasińskiego to był olbrzymi właz.

  • Pan i pański oddział nie mieliście okazji przechodzić kanałami?

Nie i dziękuję Bogu, straszne to rzeczy. Po wojnie pracowałem i przechodziłem kanałem. Ktoś kto cierpi na klaustrofobię, to jest makabra. Prawie co drugi człowiek boi się ciemności. Poza tym sobie wziąłem pod uwagę, że się idzie w kanale, nieczystości, ciasno. Osiemdziesiąt centymetrów nie wiem czy mniejsze były kanały, na pewno były mniejsze ale tamte były nie do przejścia. Jak osiemdziesiąt centymetrów to się idzie, mało tego człowiek miał zawsze coś przy sobie, jak nie broń, to chlebak, amunicję. Udało mi się tego uniknąć. Po wojnie pracowałem w wodociągach i miałem okazję przejść od Saskiej Kępy od Alei Zjednoczenia do Wisły. Tam był burzowiec, to sobie nim przeszedłem. Normalnie żeśmy szli, tylko tyle, że trzeba było nogi ustawiać na zboczu, bo on jest o przekroju jajkowym. To jest zupełnie inna... Człowiek szedł w towarzystwie, prowadziło się rozmowy, dowcipkowało i czysto było, bo jeszcze był nieużywany.

  • Ostały się, kiedy pan szedł tym kanałem, jakieś napisy na ścianach?

Nie, to była nowa rzecz. Po wojnie wybudowali burzowiec, który tylko odprowadzał wody deszczowe jak był nadmiar wód deszczowych i kanalizacja normalna nie odbierała, to oni uruchamiali jeszcze deszczową, z Pragi, z okolic południa.

  • Czy był pan represjonowany po zakończeniu wojny za przynależność do AK, za udział w Powstaniu?

To znaczy specjalnie nie, ale raz na miesiąc chodziłem do spowiedzi na górkę jak w Legionowie mieszkałem. Oni mnie tam zawsze coś pokazywali, zdjęcia, czy go znałem i tak dalej, typowe...Wykułem swój życiorys na blachę, że mnie w nocy obudzili, to recytowałem, jak kwestię w sztuce. Po prostu znalazłem się z zachodu. Jak była pierwsza rejestracja wojskowa, to poszedłem. Koniecznie chcieli się dowiedzieć w jakiej organizacji byłem. „Nie wiem w jakiej organizacji byłem. Na opasce było PW.” „Co to PW?” „Wojsko Polskie.” Ujawniłem się, kiedy już się ujawnili wszyscy, kiedy nas już potraktowali jako powstańców, chyba to były okolice Gierka, ale też nie pamiętam. Od samego początku żeśmy trzymali kontakty, byliśmy w „ZBOiD”, bo nie było innej organizacji. Potem już nie miałem czasu, żona, dzieci. Poza tym jeszcze hopla miałem na punkcie jazdy na rowerach, do tej pory jestem w PTTK-u, turystykę uprawiam.

  • Wspomina pan, że co miesiąc musiał się meldować.

Tak, przysyłali milicjanta, żebym się stawił do UB. Pytali mnie o rożne rzeczy. Tam nie miałem nikogo, byłem zupełnie spokojny, bo wiedziałem, że w tym terenie mnie nikt nie zna. Po prostu sam fakt, że przyjechałem z zachodu już tam się...

  • Wydawał podejrzany.

Tak, wiedziałem, że nic nie wiedzą, to chodziłem. Zegarek i obrączkę zostawiałem w domu jak szedłem, może to różnie będzie. Potem jak się trochę ociepliło, to dali spokój. Trudno mi określić lata w jakich to było. Pracowałem, nie miałem czasu na żadne przynależności do organizacji, byłem czysty, apolityczny. Do Związków Zawodowych należałem, bo musiałem, przez to dzieciaki można było wysłać na kolonie. Trzeba było gdzieś należeć.

  • Czy kursy kreślarstwa, które pan przechodził podczas okupacji przydały się po wojnie?

Przydały się. Cztery lata po wojnie pracowałem na kolei, siostra moja prowadziła bufet w Legionowie na stacji. Był pan Czubaczyński, bardzo przyzwoity gość, zwiadowca drogowy. Mnie tam namotała. On był też jeńcem, tylko z 1939 roku, w jednakowych mundurkach chodziliśmy, to myśleli, że my bracia jesteśmy. Pracowałem cztery lata na kolei od pracownika sezonowego po starszego adiunkta z biletami pierwszej klasy. Potem było strasznie nędznie. Kolega mówi: „Wiesz co, tu ulicy Dobrej jest Miejskie Przedsiębiorstwo Instalacyjne.” Tam pracuje Bronek, jego brat. Tam poszedłem. Wtedy wykorzystywałem nauki kreślenia, było sporo roboty w pracy, było trochę zleconych robót. Założyłem sobie konto w banku, już byłem mocny.

  • Wraca pan czasem myślami do tamtych dni?

Rzadko, jak się spotykamy z kumplami na jajkach i na opłatkach, to wspominamy sobie jak najmniej drastycznych momentów, wesołe epizody, dowcipy.

  • Na przykład?

Trudno mi powiedzieć. Na przykład jesteśmy w Kampinosie. Kanał Łasica przeskoczyłem, ale w strachu. Mój dowódca plutonu ubrany elegancko w płaszczyku skąpał się.

  • A ile kanał miał szerokości?

Około trzech metrów.

  • Strach dodał sił?

Tak. Wtedy buty miałem zawiązane drutem, bo się rozkleiły. Są momenty komiczne. W samej niewoli nie było tak źle, jak człowiek nie był godny. Cukier kradłem, ale Niemiec kupił ode mnie – ten co ze mną pracował. Za fabryką wziął ode mnie cukier, a dał mi chleba. Cukru miałem sporo. Kilo dziennie przyniosłem cukru. Najgorzej było jak złapali, to trzeba było jeść cukier. Ile to można zjeść cukru? Jak widzieli, że się człowiek dławi, to dostał w łeb, kopa i wyrzucili z dyżurki. To są komiczne rzeczy. Naszył człowiek woreczków tu i tam, oczywiście kiszenie napchałem. Kieszenie po to, że jak do rewizji rozpiąłem to, żeby on widział, że coś mam. Wyrzuciłem z jednej kieszeni, to on mnie kazał z drugiej. Jak zobaczył, że jeszcze w jednej, to dołożył człowiekowi piąchę albo kopniaka i wyrzucił albo kazał jeść. Zobaczył, że już mi oczy na wierzch wychodzą, to wyrzucił wtedy. Koledzy znów pracowali na czerwonym cukrze albo na dworze. Maluchy nie palili Chesterfieldów, byłem już starym palaczem, to się zamieniło z dzieciakami na cukier. Jak nas przenosili, to zostawiłem z pół metra cukru pod podłogą. Cukier jest o tyle dobry do przechowywania, że jak ma sucho, to mu nic nie grozi, nawet mysz mu nie grozi. Myszy cukru nie jedzą.

  • Czy chciałby pan cos opowiedzieć na temat Powstani, o czym nie wspomnieliśmy, a o czym pana zdaniem warto wspomnieć?

W dalszym ciągu nurtuje mnie, na to nikt nie daje odpowiedzi, czy to było potrzebne czy nie, jeszcze nikt się nie wypowiedział na ten temat.

  • A pan jak sądzi?

Też nie mam zdania i tak źle i tak niedoborze. Byśmy zostali w Warszawie, przecież by nas Niemcy zniszczyli. Niemcy wiedzieli, że Powstanie będzie.

  • Poszedł by pan jeszcze raz do Powstania?

Chyba, że pospolite ruszenie by było. Żartuję, już ma osiemdziesiąty piąty rok.

  • Gdyby tamten czas wrócił i pan ponownie znalazł się w tej samej sytuacji?

W tamtych czasach - tak. Dla podłych komunistów człowiek pracował, nędznie było ale zawsze coś było, wczasy czy prace społeczne. Człowiek szedł dla świętego spokoju, dziś by [się] do tego ludzi nie namówiło mimo, że się czasy zmieniły. Prace społeczne? Po co? Za ile? W ogóle się zmieniło, już nie te czasy. Wtedy była kwestia paru minut zastanowienia się. Trzeba iść, bo nie ma wyjścia. Co byśmy zrobili, wolne miasto Warszawa? Ruscy by nas obeszli? Niemcy by nam tego nie darowali, a Ruscy by wywieźli.

  • Rozmawialiście w oddziale z kolegami na temat tego, co się dzieje, dlaczego Rosjanie się zatrzymali za Wisłą?

Z wieży to widziałem jak chodzili po tamtej stronie. Byliśmy [tam] w okolicach drugiej połowy sierpnia. Jak na wieżę wszedłem to widziałem jak sobie chodzą, stały czołgi.

  • Co pan wtedy myślał?

Myślałem, że już niedługo i skończy się Powstanie, że będzie wolność. Widziało się wolność z tamtej strony. Dzieliło nas półtora, dwa kilometry nie więcej tej wolności. Niemcy by nas traktowali jako powstańców, a Ruscy by nas potraktowali jako Armię Krajową, nie widziałem trzeciego wyjścia, może uciekłbym z Warszawy ale daleko człowiek nie ucieknie, z Polski nie ucieknie, przecież wokół była wojna.

  • Pan wrócił do Polski. Wspominał pan, że jeden z pańskich kolegów wyemigrował.

W Niemczech, on się ożenił z Niemką i pojechali do Australii.

  • Nie zastanawiał się pan nad tym, czy wracać do Polski czy może zostać?

Zastanawiałem, brata matki miałem w Stanach Zjednoczonych.

  • Co przeważyło?

Rodzina, dalej nie myślałem o tym. Pomyślałem, że ostatecznie mogę [wyjechać]. Jadąc do Polski, to jeszcze miałem drogę odwrotu, bo kapitan, który ze mną rozmawiał, już na pożegnanie, mówi: „Zygmunt, jak ci tam będzie źle, rodziny nie znajdziesz to przyjedź do Poznania.” Dał mi adres. „Przyjedziesz z grupą repatriacyjną z powrotem do Niemiec. Wtedy możesz do Stanów pojechać.” Takie miałem plany, ale jak przyjechałem, zobaczyłem mamę, tatę, siostrę... Mama jeszcze kulała, bo nogę miała złamaną. Pół roku sobie pobumelowałem i wziąłem się do roboty. Na kolei pracowałem cztery lata. W międzyczasie się ożeniłem, chłopak się urodził jeden, potem drugi, zmieniłem pracę. Pięćdziesiąt lat pracowałem w jednej firmie, poszedłem na emeryturę i jeszcze dziewięć lat pracowałem, bo mi było za mało. Dobrą fuchę miałem, przydało się.

  • Czy zostały panu pamiątki z czasów Powstania?

Z moich osobistych to mam parę zdjęć, które dostałem od rodziny. Dosłownie jak przyjechałem i zobaczyłem, to była jedna ściana z mojego mieszkania, na której wisiała wanna. Nie mam nic, żadnych pamiątek.

  • Pistolet nadal zakopany?

Nie szukałem. To się zmieniło. Podejrzewam, że to było w tym miejscu mniej więcej jak jest przychodnia vis a vis „Szklanego Domu” na Krasińskiego. Pamiętam na działce od wewnątrz, w narożniku, zakopałem w miejscu łatwym do znalezienia, ale nie szukałem, przestałem wojować.
Warszawa, 10 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Radek Paciorek
Zygmunt Borkowski Pseudonim: „Jan Biel”, „Biel” Stopień: starszy strzelec Formacja: zgrupowanie „Żywiciel”, baon „Żubr” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter