Dobry polityk, kiepski inwestor

ANALIZA. Oceniamy prezydenta Lecha Kaczyńskiego na półmetku rządów

ANALIZA. Oceniamy prezydenta Lecha Kaczyńskiego na półmetku rządów.
Lech Kaczyński najpewniej nie pozostawi po sobie w stolicy żadnych wielkich realizacji. Wielu rozczarował, głosząc populistyczne hasła i zawiązując koalicję z LPR. Jednak rządy w Warszawie przysparzają mu popularności na tyle dużej, aby mógł z powodzeniem starać się w przyszłym roku o fotel prezydenta RP. Z przeprowadzonych na zlecenie "Gazety" badań wynika, że gdyby dziś odbyły się wybory, to Lech Kaczyński zdobyłby 40-proc. głosów. O takim poparciu wielu polityków może tylko pomarzyć. Na dodatek prezydent Warszawy wciąż nie ma w stolicy konkurenta. Liderzy PO i lewicy osiągają znacznie gorsze notowania. - Lech Kaczyński zaniedbuje kluczowe dla miasta sprawy inwestycyjne - mówią działacze SLD. - Nie rozpoczął żadnej wielkiej budowy. - Sprawy Warszawy zejdą w przyszłym roku na dalszy plan, bo Lech Kaczyński najpewniej wystartuje w wyborach na prezydenta Polski - mówi Marek Balicki, konkurent Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich w 2002 r., wówczas popierany przez SLD-UP. Jednak nawet opozycja przyznaje, że rządy Lecha Kaczyńskiego zmieniły klimat stołecznego magistratu. Prezydent pojawił się warszawiakom jako włodarz troskliwy. Gdy prasa napisała, że w autobusach jest zimno, kazał grzać. Gdy w urzędach wprowadzono nowy system rejestracji aut i ludzie stali w kolejkach, nakazał biurom obsługi pracę w czasie długiego weekendu. Zapowiadał walkę z korupcją. Wykrył szereg niegospodarności swoich poprzedników. Wprawdzie żadna nie znalazła finału w sądzie, ale ratusz pod jego kierownictwem jest postrzegany jako urząd uczciwszy. Przez dwa lata rządów udowodnił, że doskonale radzi sobie w warszawskiej polityce jako główny rozgrywający. Na początku roku zerwał koalicję z PO. Oficjalny powód? Ujawnienie niegospodarności poprzednich władz Warszawy podczas zawierania dużego kontraktu inwestycyjnego. Osobą odpowiedzialną za kontrowersyjną umowę był Wojciech Kozak (PO), były prezydent stolicy. Z politycznego punktu widzenia krytyka byłego prezydenta z PO była strzałem w dziesiątkę. Ujawnienie sprawy kwestionującej uczciwość Wojciecha Kozaka było kolejnym sygnałem, że sumienie elit koalicji PO-SLD rządzącej Warszawą do 2002 r. może nie być czyste. Krajowe władze PO zmusiły Kozaka do rezygnacji z kierowania regionem partii. Dziś warszawska Platforma nie ma w stolicy wyrazistego lidera. To jest korzystne dla PiS, który zbiera głosy elektoratu centrowego. Wprawdzie Lech Kaczyński po zerwaniu koalicji z PO zawarł układ z LPR, ale trzeba przyznać, że Liga nie dostała żadnych kluczowych stanowisk w mieście. I podobnie jak PO ma w stolicy poparcie znacznie gorsze od przeciętnego w kraju. Na pewno przyczyniły się do tego trącące populizmem działania Lecha Kaczyńskiego. I bodaj najbardziej kontrowersyjna decyzja zakazująca Parady Równości organizowanej co roku przez środowiska homoseksualne, antyklerykalne i wolnościowe. Czy to przejaw kołtuństwa lub autorytarnych skłonności Lecha Kaczyńskiego? Ratusz wydał zakaz, gdy z badań opinii publicznej wynikało, że większość warszawiaków nie chce Parady Równości. Kaczyński złamał konstytucyjną w demokratycznym państwie zasadę wolności demonstrowania. Ale odniósł praktyczną korzyść - zyskał dodatkowe punkty w szeregach warszawiaków o prawicowych poglądach. Po dwóch latach jego rządów można powiedzieć, że lepiej radzi sobie w walce o popularność i polityczne przywództwo niż w rozwiązywaniu codziennych problemów Warszawy i staraniach o jej rozwój. JAN FUSIECKI, IWONA SZPALA Bezpieczeństwo: Zapał nie wystarcza Zapowiadanego "przełomu" nie było. Ale czy to były dwa lata wygrane przez stołecznych bandziorów i chuliganów? Też nie. Dwa lata rządów Kaczyńskiego w kluczowej dla jego wizerunku kwestii bezpieczeństwa najlepiej da się opisać poprzez dzieje zamknięcia klubu Labirynt - symbolu bezradności poprzedniej ekipy. Otwarty bez zezwoleń, latami prowadził nielegalny wyszynk. Dopiero Kaczyński złożył pozew o eksmisję klubu. Próbował wojny podjazdowej (kontrole, odcięcie wody). Gdy to nic nie dało, w sierpniu 2004 r. zamknął lokal i obstawił strażą miejską. Jednak elitarna formacja straży miejskiej, która zajęła klub, mocno się zblamowała. Po dwóch miesiącach wyszło na jaw, że strażnicy pilnowali Labiryntu, ale pewnie popijali też klubowy alkohol, rozkradli część wyposażenia, zabawiali się, dzwoniąc na sekstelefony. Lech Kaczyński nie ma - jak słynny burmistrz Giuliani w Nowym Jorku - własnej lokalnej policji. Ma straż, formację o mniejszych kompetencjach i niewielkim prestiżu. Za zaprowadzenie ładu i porządku wyborcy rozliczą Kaczyńskiego, więc inwestuje w swoich strażników, ile się da. W 2004 r. będzie to blisko 80 mln zł, jak nigdy dotąd. Straż w mniejszym stopniu zajmuje się ściganiem kierowców źle zaparkowanych aut czy przeganianiem handlarzy z chodników. Co czwarty strażnik pracuje w oddziałach patrolowo-interwencyjnych, które mają reagować na wykroczenia. Ok. 350 strażników zajmuje się opieką nad szkołami. Czy to zmiana na lepsze? Tak, ale strażnicy gonią za wynikami. W październiku straż obwieściła, że ma już 3 tys. złapanych przestępców i chuliganów. To dwa razy więcej niż w całym 2002 r. Jednak ten "wyścig" rodzi patologie. Inni strażnicy donoszą nam o kuchni sukcesów, np. o systemie, który opracowali niektórzy "łapacze". A robią ponoć tak: żulik pod sklepem dostaje od strażnika trzy złote na piwo. Po zakupie trunku ten spisuje go i wlepia mandat. Przypomina mi się opinia dyrektora biura bezpieczeństwa sprzed dwóch lat: "Aby było bezpieczniej, konieczna jest zmiana mentalności i zapał" - mówił. Zapału u Kaczyńskiego i jego ludzi dostatek. Ze zmianą mentalności, zwłaszcza na dole, gorzej. Podobne pomysły nawiązują do hasła "zero tolerancji". Chodzi o powstrzymywanie przestępczości poprzez walkę z jej najdrobniejszymi przejawami. Jednak prezydenckiej ekipie uje pomysłów strategicznych, które porwałyby za sobą warszawiaków. Takim pomysłem-narzędziem nie stała się mapa bezpieczeństwa - zewidencjonowanie niebezpiecznych miejsc i zjawisk w stolicy na podstawie głosów ludzi. "Gazeta" wsparła Kaczyńskiego przy zbieraniu informacji, ale potem w ratuszu pomysł się rozpłynął. A poprawić bezpieczeństwa bez pospolitego ruszenia mieszkańców stolicy się nie da. Dobrym pomysłem była decyzja o rozbudowie systemu monitoringu. Niemal półtora roku temu ratusz obiecał instalację dodatkowych 150 kamer w mieście (jest ich 96). Pod kamerami jest bezpieczniej, dzięki nim od czasu do czasu kogoś udaje się przyłapać na gorącym uczynku. Kamer przybyć miało do końca 2003 r., potem wiosną 2004. Dziś mówi się o lecie przyszłego roku, bo przetarg na rozbudowę sieci jest dopiero na półmetku. Czego nie można odmówić Lechowi Kaczyńskiemu, to inwestowania w mundurowych na ulicy. W mijającym roku za 10 mln zł miasto wykupiło w policji po 1250 patroli w miesiącu. W przyszłym roku mają wycierać stołeczne bruki także adepci służby policyjnej z kompanii prewencji. Mundury widać, ale efekt jest daleki od oczekiwań mieszkańców. - Finansowane przez nas patrole nie mogą zastępować normalnej pracy policji - mówi dziś Lucjan Bełza, dyrektor biura bezpieczeństwa. Wyjściem ma być nowa forma współpracy, więcej "akcji", "nalotów dywanowych", czyli czyszczenia najbardziej zagrożonych miejsc. Ile w tym będzie propagandy, a ile rozwiązywania problemów? To pytanie wciąż trzeba stawiać, by odróżnić "zapał" ekipy Kaczyńskiego od jej wyników. BOGDAN WRÓBLEWSKI Inwestycje: Drogą po omacku Najpierw zagadka - kto to powiedział: "Nieco zapomniałem o tym, że trzeba bardzo pilnować inwestycji"? To nasz prezydent Lech Kaczyński podczas podsumowania swych dwuletnich rządów. Niestety, z tej samokrytyki nie ma żadnej nauki na przyszłość. Nie poleciała głowa żadnego urzędnika odpowiedzialnego za inwestycje. To niebywałe, ale nadal ci sami nieudolni ludzie będą najpewniej marnować czas i nasze pieniądze na inwestowanie po omacku. W tym roku - w najlepszym wypadku - przepadnie 150 mln zł z 1 mld zł, który radni zarezerwowali w budżecie na inwestycje. Mało owało, a warszawiakom przeszłyby koło nosa dziesiątki milionów euro z UE, bo nasze ratuszowe orły nie potrafiły zebrać na czas odpowiednich dokumentów. Ratowano się więc wnioskami, które czekały jeszcze od siedmiu lat, czyli czasów, gdy Warszawą rządził Marcin Święcicki. Efekt? Stolica dostanie 4 mln euro na linię tramwajową z Bemowa na Bielany. Podczas gdy np. Wrocław będzie miał 13 mln euro, a Kraków - 24 mln euro. Wszystkie poważne przedsięwzięcia i ich projekty, które toczą się jakoś siłą rozpędu, Lech Kaczyński odziedziczył po poprzednikach. Metro nadal powstaje w tempie przyprawiającym o zawrót głowy (właśnie dowiedzieliśmy się, że najnowsza stacja Plac Wilsona ma przynajmniej miesiąc opóźnienia). Ratusz wymyślił, że za blisko 70 mln zł kupi sześć pociągów przestarzałego typu. I tak ma powstać Szybka Kolej Miejska. Niestety, nie jest pewne, czy te pociągi w ogóle wyruszą na trasę, bo miasto nie dogadało się w tej sprawie z PKP. Transport miejski, który powinien być dla władz priorytetem, stał się ich piętą achillesową. Warszawiacy jeżdżą w coraz starszych tramwajach (odwoływane są kolejne przetargi na kupno nowych), coraz dłużej czekają też na przystankach, bo nie ma pieniędzy na zwiększenie liczby kursów. Co roku 1 czerwca odchudza się rozkłady jazdy pod pretekstem, że uczniowie zdali właśnie maturę, a studenci skończyli zajęcia. A co z resztą pasażerów? Kogo stać, może oczywiście jechać samochodem, choć inne europejskie miasta raczej do takich przesiadek zniechęcają. Nie tylko rozwijają komunikację miejską. Budują też wielkie garaże na obrzeżach, by tam zostawały auta kierowców z peryferii. U nas wszyscy pchają się do centrum. O zamknięciu miasta obwodnicą możemy tylko pomarzyć. Za rządów Lecha Kaczyńskiego powstaje (i to dopiero od niedawna) jej jedyny 300-m fragment. To Trasa Siekierkowska między Wałem Miedzeszyńskim a Gocławiem. Stanęła natomiast rozbudowa Al. Jerozolimskich, które za trzy-cztery lata mają połączyć Warszawę z autostradą A2. Niewiele dzieje się w sprawie mostu Północnego. Jak jest potrzebny, wiedzą najlepiej mieszkańcy Tarchomina, którzy tkwią godzinami w korkach. A oto, jak zdawkowo tę inwestycję traktują władze miasta - dopiero kilka dni temu wykupiono pierwszą z kilkuset potrzebnych działek. Zaś konkurs na projekt 800-metrowej przeprawy ma pół roku opóźnienia. Prezydent Kaczyński jest powszechnie chwalony za Muzeum Powstania Warszawskiego i walkę z korupcją - słusznie. Tylko jak długo można z tego robić główne hasło prezydentury? Warszawie potrzebne są konkrety. A co do korupcji - układ firm drogowych, który ponoć tak zaciekle zwalczał były dyrektor ZDM Janusz Fota - kwitnie w najlepsze. Ci sami wykonawcy, nadal kosztowni, dyktują miastu swoje warunki w nielicznych udanych przetargach. JAROSŁAW OSOWSKI Ład przestrzenny: Morze słów nad Wisłą Niedawno byłem w Gdyni. Nasłuchałem się peanów na cześć prezydenta tego miasta Wojciecha Szczurka i rozmaitych inwestycji, z remontem Świętojańskiej - głównej handlowej ulicy - na czele. A w Warszawie przede wszystkim narzekają. Architekci ("słabo z robotą, nie zamawiają planów zagospodarowania przestrzennego"), deweloperzy i firmy budowlane ("wciąż trwa kryzys, a na załatwienie formalności czeka się wieki"; wszystkie nazwiska do wiadomości redakcji). Pan prezydent ma na to gotową odpowiedź. Podczas niedawnego wywiadu zacytował mi słowa hitu Lady Pank: "W moich snach wciąż Warszawa Pełna ulic, placów, drzew Rzadko słyszysz tu brawa Częściej to drwiący śmiech", Stołeczne malkontenctwo nie tłumaczy jednak wszystkiego. Po prostu inwestycje wychodzą ekipie prezydenta Lecha Kaczyńskiego najsłabiej. Wykazali to czarno na białym analitycy z firmy Tabelaofert.pl. Policzyli, że nowych mieszkań w sprzedaży jest coraz mniej (tylko między lutym a lipcem 2004 r. o 6,31 proc.), deweloperzy zaś nie zaczynają wystarczającej liczby nowych inwestycji. Z tego powodu ceny lokali muszą rosnąć. Będzie coraz gorzej i drożej. W przyszłym roku może być nawet o 20 proc. mniej nowych mieszkań dostępnych na rynku. Na dodatek zaledwie niecałe 13 proc. powierzchni Warszawy ma plany zagospodarowania przestrzennego. - Ich staje się barierą ograniczającą rozwój budownictwa - alarmują Robert Chojnacki i Michał Kosyrz z firmy Tabelaofert.pl. I wymieniają: Ochota i Wola - zero powierzchni pokrytej planami, Włochy - 0,13 proc., Ursynów - 1,2 proc., Praga Południe - 3 proc., Śródmieście - 3,2 proc. Obecna ekipa lubi powtarzać, że w tym roku wyda rekordowo dużą liczbę pozwoleń na budowę - w sumie na blisko 10 tys. mieszkań. To są jednak głównie inwestycje, które miały już wcześniejsze decyzje, wydane za poprzedniej władzy. Wciąż nie możemy się doczekać prawdziwego centrum miasta wokół Pałacu Kultury. Poprzednie pomysły zabudowy trafiły do szafy. Nowy projekt planu miejscowego jest zapowiadany na wiosnę. Potem zacznie się żmudna procedura jego uchwalania. Prezydenckie obietnice, że w 2005 r. na pl. Defilad wjadą koparki, buldożery i zobaczymy wielki plac budowy, można włożyć między bajki. Warto jednak pamiętać, że protesty, roszczenia, rozmaite mniej lub bardziej dziwne stowarzyszenia wkładające kij w szprychy były i są zawsze. Problem polega na tym, jak mimo przeszkód cokolwiek zbudować. Przecież nikt już prawie nie wierzył, że powstańcy warszawscy doczekają muzeum upamiętniającego zryw 1944 r. Lech Kaczyński pokazał, że wystarczyło bardzo chcieć, by się udało. Mam nadzieję, że równie mocno będzie się chciało wszystkim ludziom prezydenta przekształcić Krakowskie Przedmieście (remont ma się zacząć w przyszłym roku), pl. Piłsudskiego i ścisłe centrum Warszawy. Wtedy takie zmiany zauważyliby wszyscy. Bo na razie oprócz morza słów nad Wisłą widać bardzo mało inwestycyjnych konkretów, zupełnie inaczej niż nad Bałtykiem. DARIUSZ BARTOSZEWICZ Prezydencki tydzień w "Gazecie" środa - z prezydentem Lechem Kaczyńskim rozmawiają Iwona Szpala i Jan Fusiecki czwartek - relacja z debaty o bilansie prezydentury z udziałem czołowych warszawskich polityków WAW

Zobacz także

Nasz newsletter