Prawie jak kompleks

Nie pojmuję, dlaczego publicyści usiłujący skonfliktować obywatelskość z polskością są przekonani, że tęsknota do narodowej dumy to wynalazek obecnej ekipy rządzącej.

Nie pojmuję, dlaczego publicyści usiłujący skonfliktować obywatelskość z polskością są przekonani, że tęsknota do narodowej dumy to wynalazek obecnej ekipy rządzącej..
Przeciwstawianie społeczeństwa obywatelskiego narodowym wartościom stało się modne. Dopiero co uczynił to na lamach „Gazet Wyborczej” Andrzej Olechowski, a już na tę samą nutę uderzył w „Newsweeku” Aleksander Kaczorowski. W artykule „Prawie jak Putin” złości się na braci Kaczyńskich m.in. za „nieustające świętowanie rocznic dawnych wojen, powstań”: Irytują go obchody Powstania Warszawskiego, drażni klimat bogoojczyźnianej celebry, który łechce patriotyczne instynkty, buduje narodową jedność.
Ja też chcę żyć w państwie obywatelskim, to znaczy nowoczesnym, otwartym. Takim, które stwarza mi możliwości rozwoju, w którym mogę cieszyć się pełnią praw, czerpać garściami z cudu wolności. Mnie też podoba się państwo, które nie włazi z butami w moją duszę, nie decyduje za mnie, co mam myśleć, jak wyglądać, które nie traktuje mnie jak wroga, nie czyha na moje potknięcia, nie wie lepiej, co dla mnie dobre, i nie odziera mnie z owoców mojej pracy
Ale chcę też żyć w takim kraju, w którym wywieszenie narodowej Hagi nie budzi podejrzeń o ciągotki nacjonalistyczne, wycieczka z dzieckiem do Muzeum Historii Polski nie jest uznana za masochistyczny akt babrania się w przeklętej przeszłości czy też - jak to ujmuje Kaczorowski - w spektaklu „heroicznej klęski” Chcę, żeby moje uczestnictwo we mszy z okazji 11 Listopada nie zostało odebrane jako dziwactwo szurniętej patriotki. I nie pojmuję, dlaczego system wartości obywatelskich ma się kłócić z narodową pamięcią, dlaczego bycie obywatelem całą gębą musi oznaczać rezygnację z bycia Polakiem całą gębą, to znaczy kimś, kto rozumie Własne korzenie, historię (a niechby i popapraną) własnej ojczyzny, zaś świadom grzechów (a niechby i śmiertelnych) własnego narodu potrafi sławić jego zalety.
W dodatku twierdzę, że obydwa te modele uzupełniają się, zazębiają, że w istotnym stopniu od siebie zależą. Bo nie zostaniesz prawdziwym obywatelem europejskiej wspólnoty, nie przystoi ci miano obywatela świata, jeśli najpierw - i przede wszystkim - nie będziesz Hiszpanem, Francuzem, Polakiem. Czy nie to właśnie miał na myśli Witold Gombrowicz, który wszak nie zalatywał zaściankiem, gdy z uporem powtarzał: „Chcesz być Europejczykiem, bądź Polakiem”?
Zdumiewające, że publicyści usiłujący skonfliktować obywatelskość z polskością, wielkoświatowość z regionalizmem, są - zdaje się - przekonani, że potrzeba narodowej pamięci, okazywania patriotycznych uczuć, tęsknota do narodowej durny to wynalazek obecnej ekipy rządzącej.
Niech szanowny autor przejdzie się do Muzeum Powstania Warszawskiego, a ujrzy tłumy. Nie staruszkowie tam dominują lecz młodzież: z czerwonymi włosami na sztorc, kolczykami, komórkami przy uszach. Zapytasz ich, czy kochają Romana - prychną. Na hasło „Kaczory” jękną: „O Jezu” A Leppera skwitują słówkiem „burak”. Niektórych zaciągnęli nauczyciele, inni przychodzą sami, ale nikt tam nie ziewa z nudów. Bo to jest kawał piekielnie brawurowej, ciekawej historii. Kaczorowski gorszy się: „W Polsce przedstawia się Powstanie Warszawskie jako wzór do naśladowania dla kolejnych pokoleń”. Nieprawda. Demagogia. Gdzie się przedstawia? Kto przedstawia? Gdzie nawołują do wzniecania powstań? A co w tym złego, że współczesny Jaś zobaczy na pożółkłych fotografiach swojego rówieśnika na barykadach i poczuje z nim ludzką i patriotyczną więź, uświadomi sobie, że wolność i suwerenność to nie kaszka z mleczkiem, i uzna tamtego Jana za bohatera? Europa przecież nie ucierpi od tego, że polski Jaśnie będzie znał wyłącznie historii brytyjskiego Harryego Pottera. I niech szanowny autor przyjrzy się rzeszom Pniaków biorących udział w rocznicowych fetach; nikt tam ich silą nie zaciągu. To też obywatele tego państwa, mieszkańcy tego samego co Aleksander Kaczorowski kraju. Więc to ciemnogród?
Kaczorowski wie przecież doskonale, że celebracja świąt narodowych, rocznic wpisana jest bez wyjątku w obyczajowość każdego z państw Starego Kontynentu, nie mówiąc już o Ameryce. Bez względu, kto tam rządzi, jedno się nie zmienia: w Irlandii obchodzi się hucznie Dzień Świętego Patryka, w Hiszpanii rocznicę odkrycia Ameryki, w Szwecji Dzień Flagi, w USA Dzień Niepodległości, a w Wielkiej Brytanii urodziny królowej. Dlaczego zatem Kaczorowski nie zaproponuje tamtym obywatelom, żeby wyrzekli się pamięci? Już widzę, jakby się Francuzi czy Amerykanie popukali w głowę. Więc dlaczego to właśnie Polacy mają odwrócić się od narodowych symboli?
A przecież pamięć w Polsce to coś więcej niż pamięć na — powiedzmy - karaibskim archipelagu. „Tam, od biedy, z amnezją dałoby się żyć. U nas musi wręcz obowiązywać nakaz pamięci, jej presja, czyli stanie na straży historycznych faktów. Polska powinna reagować na każdą próbę pisania na nowo dziejów II wojny światowej, ho inaczej nasi wnukowie staną przed koniecznością przekonywania świata, że to Niemcy i Sowieci napadli na nas we wrześniu 1939, a nie odwrotnie. Demonstracyjne obchodzenie dat, o jakich niektórzy za granicą woleliby zapomnieć, pomaga nam w tym honorowym boju o prawdę. Aleksander Kaczorowski nawołuje, żeby wizję dziejów kształtowały wyłącznie ustalenia historyków; a nie polityka historyczna. Świetnie. Czy zatem nie powinien wspierać tego naszego „nieustannego świętowania dawnych wojen i powstań”?
Jest takie państwo, które z trudnej pamięci uczyniło element narodowej racji stanu i od którego moglibyśmy się uczyć sztuki wykorzystania bolesnych wydarzeń do utrwalania narodowej tożsamości. To Izrael. Nikt nie zaprzeczy; że w tym supernowoczesnym, obywatelskim kraju rocznicowy i religijny patriotyzm kwitnie w najlepsze i odgrywa rolę integrującą społeczeństwo, syci narodową świadomość. Bo Izraelczycy potraktowali pamięć o śmierci jak wielkie wyzwanie dla życia. I odnieśli sukces. Bo w naprawdę wolnym kraju - obojętnie Niemcy to czy Izrael - nie hoduje się kompleksu przeszłości.
Ale jest jeszcze jeden po- wód, dla którego nie wolno ludziom zabraniać pamięci: tam, gdzie jest deficyt narodowej dumy; gdzie przez wiele lat społeczeństwo doświadcza niezawinionych upokorzeń, gdzie nie pozwała się mu czcić bohaterów - wkraczają radykałowie. Ojciec Rydzyk nie urósłby w taką siłę, gdyby nie pożywił się goryczą i rozczarowaniem sfrustrowanych mas, którym po 1989 roku przedstawiciele oświeconych elit próbowali narzucić miraż politycznej poprawności: że nie ma lepszej drogi do europejskości i obywatelskości niż ucieczka od tego, co narodowe i polskie. Narodowe zalatywało wtedy zaściankiem, polskie staroświeckością. Jeśli pozwolimy; by ów ton znów zdominował publiczną debatę, radykałowie zyskają nowych wyznawców; zwiększą swoje wpływy we władzy; a wtedy Aleksander Kaczorowski jeszcze za braćmi Kaczyńskimi zatęskni.
Chciałabym żyć w kraju szanującym zarówno wartości obywatelskie, jak i narodowe. To znaczy wyzbytym kompleksów, normalnym. W takim kraju, w którym obywatel wśród szeregu innych praw cieszy się - też prawem do pamięci, tej ważnej strażniczki państwowej suwerenności.
Ale na razie mam poczucie, że nie żyję ani w państwie obywatelskim, ani w państwie pamięci. Bo życzyłabym sobie, żeby ta nasza pamięć pokusiła się o własny nowoczesny styl, taki, co to zerwie z ponurym sztywniactwem, które nawet radosne rocznice (jak odzyskanie niepodległości) przemienia w stypę, a oficjeli w żałobników o wdzięku kija od szczotki. Niech nasz styl zeswata amerykański luz z izraelską powagą. Niech nasze rocznice połączą refleksję z zabawą, niech tętnią życiem, niech przyciągają innych Europejczyków i niech oni razem z nami zamyślają się i bawią.
A jeśli chodzi o obywatela, to musi pomóc sobie sam. W wyborach.

Newsweek (11-02-2007)

Zobacz także

Nasz newsletter