REDUTA FELDONA

Władze stolicy od paru lat wiodą jałowy spór z biznesmenem o dziwacznych poglądach. Jeśli się nie dogadają, nie będzie Muzeum Powstania Warszawskiego

Choć za oknami jasny dzień, tu panuje dyskretny półmrok. Z oddali słychać fortepianowe brzdąkanie, po dywanie cicho skrada się pikolak w białej koszuli przepasany pasiastym fartuchem. Antoni Feldon - łysa czaszka, duże dłonie, trzyczęściowy, ciemnogranatowy garnitur - rozpiera się na wygodnej kanapie przy niskim stoliku. Pyta: - Czym mogę pana poczęstować w tym przybytku burżuazji? Wyjmuje z plastikowej koperty kartkę. Czyta z przekąsem: "Działo się to Roku Pańskiego 1994, ostatniego dnia lipca, w przeddzień 50. rocznicy Powstania Warszawskiego - w czasie gdy na Stolicy Piotrowej zasiadał syn Narodu Polskiego, godność Prezydenta Rzeczypospolitej piastował Lech Wałęsa, Episkopatowi Polski przewodniczył ks. kard. Józef Glemp Prymas Polski, funkcję Prezesa Rady Ministrów pełnił Waldemar Pawlak, wojewody warszawskiego Bohdan Jastrzębski, w stolicy Polski Warszawie, której prezydentem był Stanisław Wyganowski...". - Co za wstęp, przywołali wszystkich świętych - dodaje z ironicznym uśmiechem. - Niech pan rzuci okiem na podpisy: prezydent Warszawy, wojewoda. A gdzie jest mój? - ironię zastępuje powaga. - Nie ma. Feldona, współwłaściciela spółki Reduta, nie zaproszono na uroczystość położenia kamienia węgielnego pod budowę gmachu, w którym ma powstać Muzeum Powstania Warszawskiego. Wieczystym użytkownikiem działki pod muzeum - 6612 m kw. u zbiegu ul. Bielańskiej i al. "Solidarności" - jest spółka Reduta. Budynek w żółwim tempie, lecz jednak staje za pieniądze Feldona. A mimo to nie chciano, by miał cokolwiek wspólnego z kamieniem węgielnym. Dziwne, prawda? - Nic mi nie powiedzieli. Na koniec próbowali zaprosić, ale jakoś boczkiem, cichcem, więc nie poszedłem. Ale gazety pisały, że - wbrew woli organizatorów - Feldon pojawił się jednak na tej uroczystości. Co więc myślałem, siedząc w "przybytku burżuazji"? Pikolak podawał świetne espresso z delikatnymi ciasteczkami, samego cukru były chyba ze cztery rodzaje - w bryłkach i kryształkach, brunatnego, żółtego, bielutkiego - w maleńkich, srebrnych pucharkach. Że mam przed sobą kutego na cztery łapy cwaniaka, który postanowił zarobić ciężki szmal na pamięci o Powstaniu, a może nawet, udając mecenasa i filantropa, chce otworzyć sobie drzwi na polityczne i towarzyskie salony... Ale nie. Feldon nie jest cwaniakiem, choć powtarzał mi kilkakrotnie: - Chcę to muzeum oddać, lecz nie mam komu. Karnawał obietnic W 1981 r. na fali solidarnościowego karnawału ukonstytuował się Społeczny Komitet Budowy Muzeum Powstania Warszawskiego. Powstańcy uznali, że znakomitym miejscem byłyby ruiny Banku Polskiego - ostatniej reduty broniącej Starówki w sierpniu 1944 r. W ruinach, które cudem uniknęły zabudowy sztampowymi blokami ery Gomułki, siedział Zakład Produkcyjny Lamp Profesjonalnych - utajniona fabryka produkująca noktowizory dla Paktu Warszawskiego. W wyniku zabiegów komitetu pozostałości po Banku Polskim wpisano do rejestru zabytków wyłącznie ze względu na znakomitą powstańczą przeszłość. Noktowizory miały być robione gdzie indziej. Wydawało się więc, że miejsce na muzeum już jest, choć nie gwarantowały tego konkretne zapisy, tylko pobożne życzenia. Był też klimat sprzyjający budowie. Jednak w grudniu '81 wprowadzono stan wojenny, komitet uległ samorozwiązaniu, bo nie chciał podporządkować się organizacji PRL-owskich kombatantów, a fabryki noktowizorów nie wyprowadzono z Bielańskiej mimo formalnych nakazów i poleceń różnych ważnych władz. W 1983 r. gen. Mieczysław Dębicki - w stanie wojennym komisarz wojskowy stolicy - obiecał jednak powstańcom, że w Warszawie stanie ich muzeum, a obietnicę kazał zapisać w dzienniku urzędowym warszawskiej Rady Narodowej. Starzy ludzie uwierzyli generalskiemu słowu, nie bacząc na to, że rządy generałów to nie solidarnościowy karnawał i że wówczas władze składały obietnice lekką ręką. Generalskie słowo potwierdził w 1984 r. naczelny architekt Warszawy, ogłaszając, że zbieg Bielańskiej i Świerczewskiego to idealny plac pod muzeum. Z takiego ogłoszenia nie wynikło oczywiście żadne zobowiązanie. Dwa lata później rozstrzygnięto konkurs na projekt muzeum. Są nawet tacy, którzy twierdzą, że w połowie lat 80. na koncie Muzeum Historycznego Warszawy były pieniądze na Muzeum Powstania. Nikt nie wie, co się z nimi stało. Majątek jak garb Gdyby w 1989 r. nie istniały warunki, dzięki którym ul. Świerczewskiego przemianowano na al. "Solidarności", Antoni Feldon nadal mieszkałby w Monachium albo w dowolnym innym kraju i o ruinach Banku Polskiego nie miałby zielonego pojęcia. A może miałby, gdyż chętnie opowiada o ojcu i dziadku, którzy walczyli i polegli w Powstaniu. Gdy nieproszony zjawił się na uroczystości wmurowania kamienia węgielnego, do urny z aktem erekcyjnym "Działo się to Roku Pańskiego..." ofiarował pół powstańczej opaski. Drugie pół niekiedy wciąga na przedramię; widzieli to jego znajomi i przyjaciele. Rodzinny sentyment swoją drogą, ale od czasu do czasu lubi powiedzieć, że przegranemu zrywowi nie warto stawiać muzeum. Powiada też, że warszawskimi kanałami chodzili nie tylko powstańcy, ale również płynęło gówno. A ponieważ nie zważa, do kogo mówi, podobnie jak nie zważa na ton, wciąż mnoży sobie wrogów. W marcu 1968 r. Feldon był studentem pierwszego roku architektury Politechniki Warszawskiej. Na wiecach i strajkach krzyczał, by przywrócić na studia Adama Michnika i Henryka Szlajfera. Rok później uciekł do Austrii, gdzie wcześniej znalazł się jego ojciec. Nie miał grosza przy duszy. Później wyjechał do Ameryki, by w końcu trafić do Monachium. Na emigracji zajmował się biznesem. Mówi, że odziedziczył spory majątek przemysłowy, jak inni ludzie dziedziczą garb. Po upadku komuny wsiadł w samolot i znowu pojawił się w Warszawie. Chciał odzyskać utracone majątki - rodzina Feldona była spokrewniona z największymi rodami przemysłowej Warszawy: Lilpopami, Haberbuschami. - Mówmy otwarcie - mówi - były to rody bardzo zniemczone i zażydzone. Nic nie odzyskał. Reduta spółka z o.o. powstała w roku 1993. Miała kapitał założycielski 180 mln starych złotych i dwóch właścicieli - Feldona oraz Wiesława Gwiazdę, architekta legitymującego się paszportem niemieckim. Zrazu nikomu nie przyszło do głowy, by kruszyć kopię o Polaka z niemieckim paszportem. Nie dla Niemca U progu lat 90. wojewoda warszawski Bohdan Jastrzębski przekazał Fabryce Lamp Profesjonalnych działkę u zbiegu Bielańskiej i al. "Solidarności" za niespełna 5 mld ówczesnych złotych. Choć prawo pozwalało na takie uwłaszczenie, wojewoda nie powinien tego uczynić. Stojące na działce ruiny Banku Polskiego były wszak zabytkiem, więc na darowiznę musiał się zgodzić minister kultury. Wojewoda ministra o nic nie pytał. Gdy po kilku latach jego decyzję chciał obalić Kazimierz Dejmek, minister kultury w rządzie SLD-PSL, sąd uznał argumenty ministra, lecz decyzji wojewody nie zmienił. Tymczasem pogrzebano Pakt Warszawski, noktowizorów z Fabryki Lamp Profesjonalnych nikt nie potrzebował, zakładowi zajrzało w oczy bankructwo - otrzymany grunt wystawił więc na sprzedaż w przetargu publicznym. Przetarg wygrała Reduta i w ten sposób działka z ruinami powstańczej reduty przeszła w wieczyste użytkowanie firmy Feldona. Za 45 mld zł, które miały uratować od plajty fabrykę noktowizorów. Na owe czasy były to całkiem spore pieniądze, choć fabryki nie uratowały. Część środowisk kombatanckich krzywiła się, że ruiny reduty stały się własnością prywatną. Pytano, czy takie miejsce może być we władaniu spółki z kapitałem niemieckim. Feldon zapewniał, że kapitał Reduty jest polski, a jego partner w interesach jest takim samym Niemcem jak Czesław Miłosz Amerykaninem. Lecz czynił to z równym wdziękiem i taktem, z jakim przypominał powstańcom o funkcji warszawskich kanałów. Nadto powstańcy (a w zasadzie ich część) mieli Feldonowi za złe, że w projektowanych gmachach, które - jak mniemano - lada chwila wyrosną na działce, chce zapewnić pamiątkom Powstania jedynie 250 m kw. - nie muzeum z prawdziwego zdarzenia, lecz lichą izbę pamięci wciśniętą między biura, banki, sklepy, kina, knajpy i podziemne garaże. Jednak w 1994 r. Feldon ogłosił, że w planowanym kompleksie biurowo-bankowym znajdzie się 2,5 tys. m kw. na Muzeum Powstania Warszawskiego. Całość zaprojektował architekt Michał Borowski, korzystając ze wsparcia twórców pierwszego projektu muzeum. Szybko podpisano stosowne umowy. Jan Rutkiewicz, ówczesny burmistrz gminy Warszawa Śródmieście, wygospodarował na Muzeum Powstania Warszawskiego 80 mld zł. Wydawało się, że nareszcie idea przyobleka się w ciało. Spełnienie marzeń Już był w ogródku, już witał się z gąską... Ale się nie przywitał. I nic dziwnego, gdyż w umowach dotyczących działki na styku Bielańskiej i al. "Solidarności" nie pada żaden termin zakończenia prac nad budynkiem muzeum. Budynku więc nie ma. Nie ma również pieniędzy przyrzeczonych przez burmistrza Rutkiewicza, gdyż tymczasem zmienił się ustrój Warszawy - w miejsce Śródmieścia powstała gmina Centrum, 80 mld przeszło w nowe ręce, po czym wydano je na pilniejsze potrzeby miasta. Nie ma kasy, nie ma budowy - Feldon wstrzymuje inwestycję. Zapewne dlatego to on, a nie urzędnicy warszawskiego Ratusza, natychmiast stał się ulubionym szwarccharakterem prasy stołecznej. Że okpił, oszwabił, oszukał. I jeszcze chce się dorobić - planuje wybudowanie wieżowca o powierzchni 40 tys. m kw. Feldon nie buduje muzeum, bo nie ma za co. Ale może zbudować za pieniądze wirtualne. Ten pomysł podsunął mu Michał Borowski: - Skoro miasto nie ma pieniędzy, niech Reduta wybuduje muzeum za darmo i przekaże je na własność wojewodzie, ten zaś zamieni spółce prawo wieczystej dzierżawy gruntu na prawo własności. W centrum Warszawy różnica w cenie między działką w dzierżawie wieczystej a działką własną sięga mniej więcej kosztu budowy takiego budynku. Pomysł Borowskiego trafił do ówczesnego wicewojewody Zdzisława Tokarskiego. W 1996 r. podpisany zostaje akt notarialny - umowa o zmianie umowy. Reduta ma zbudować gmach muzeum i przekazać go skarbowi państwa w stanie surowym, a wojewoda da Reducie prawo własności gruntu. Porozumienie ma się wypełnić po trzech latach. W świat idzie wieść, że Muzeum Powstania Warszawskiego zostanie wybudowane do końca 1999 r. "Spełnienie marzeń" - tak jeszcze w 1998 r. tytułowano artykuły poświęcone tej sprawie. Mistrz gry wstępnej Paweł Poncyljusz, doradca wojewody mazowieckiego Antoniego Pietkiewicza i radny AWS dzielnicy Śródmieście, zajmuje się placem u zbiegu Bielańskiej i al. "Solidarności" z ramienia urzędu wojewódzkiego. O Antonim Feldonie mówi "kolega", choć daję głowę, że kolegami nie są, a taki zwrot to jedynie Poncyljuszowy styl. - Chodzi o to - tłumaczy - że kolega Feldon nie wywiązuje się z umowy zawartej w 1996 r. Dlatego próbuje zepchnąć sprawę na boczne tematy. Będzie panu wmawiać, że w urzędzie wojewódzkim nikt nie chce z nim rozmawiać, że nie ma tu partnera. To nieprawda, choć od początku zeszłego roku rzeczywiście nie mamy o czym rozmawiać. Bo kolega Feldon nie wywiązał się z umowy. W urzędzie uznano, że do końca 1999 r. Feldon powinien oddać gmach muzeum "w stanie surowym zamkniętym". Budynek stanął, ale do stanu surowego zamkniętego wciąż daleko. Wojewoda zagroził więc publicznie, że zażąda od Reduty 2 mln zł odszkodowania za niewywiązanie się z terminów. Feldon odparł, że to on zażąda od wojewody odszkodowania, gdyż to wojewoda nie dotrzymuje umowy. - A gdzie w umowie wpisany jest termin wybudowania gmachu muzeum? - pytam Poncyljusza. Doradca wojewody wpatruje się w notarialne zapisy, wodzi palcem po linijkach dokumentu. Jest przekonany, że stosowna data musi gdzieś być. Ale gdzie? Nie ma. Bo w umowie zmiany umowy zaznaczono wyraźnie, że do 31 grudnia 1999 r. ma nastąpić zmiana statusu działki. O tym, kiedy Reduta ma oddać skarbowi państwa gmach muzeum, ani słowa. Lecz Poncyljusz nie traci rezonu. Mówi, że z kolegą Feldonem współpracować się nie da. Bo - dla przykładu - urząd wojewódzki wysyła mu jakieś pismo, on odpowiada, że się zgadza, ale nie wprost, tylko między wierszami. Urząd myśli, że Feldon się zgodził, i tak postępuje, jakby była zgoda. Ale w końcu zgody nie ma, tylko ściema, skok na inne boisko, piłka w aucie. - Feldon upoważnia do rozmów o muzeum ludzi, którzy nic na ten temat nie wiedzą. Chce nam dyktować, w jaki sposób mamy zakończyć tę sprawę. Na to nie możemy się zgodzić. Zdaniem Poncyljusza Feldon chce sprawę zagmatwać, opóźnić, zakręcić. Dlaczego? - Kolega Feldon jest mistrzem gry wstępnej. A "gra wstępnie" po to, żeby z działki wydusić pieniądze - albo ją sprzedać, nawet za 4,5 tys. dol. za metr, albo wreszcie znaleźć jakiegoś inwestora. - Zasadniczy problem kolegi Feldona to pieniędzy na muzeum i na całość projektowanej inwestycji - wyjaśnia doradca. - Nie miał ich, gdy kupował działkę. Potem szukał partnerów, ale od niego poodpadali, nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Dlatego temat muzeum bardzo mu nie leży, słabo w nim wypada. Szuka więc spraw zastępczych. Antoni Feldon wcale nie uważa, że wypada słabo. Takiej inwestycji, jaką sobie zaplanował, nie robi się za pieniądze noszone w kieszeni. Od miesięcy nie ma z kim rozmawiać o przekazaniu muzeum, choć budynek stoi i czeka na gospodarzy. Nie może go również doprowadzić do stanu "surowego zamkniętego", bo nie wie, co w nim będzie. - Zależy mi na żywym muzeum, a nie na smętnej izbie pamięci, do której nikt nie przyjdzie. Ale ci panowie nie wiedzą, co tam będzie, nie mają nawet koncepcji. Nawet pojęcia o koncepcji. To dlaczego mam się zastanawiać, gdzie zrobię tam kible, jak wykańczać budynek? Zdaniem Poncyljusza oferowany przez Feldona budynek to bardziej gołębnik niż gmach, w którym można by zrobić ekspozycję z prawdziwego zdarzenia. I niech Feldon nie mydli oczu iem koncepcji, bo kto zrobi mu koncepcję, skoro nie wie, w jakim wnętrzu przyjdzie ją realizować. Na dodatek trzeba się spieszyć, choćby ze względu na powstańców, którzy powtarzają Poncyljuszowi, że ledwie żyją. Doradca podkreśla, że to ważny argument. Feldon też chciałby się pospieszyć, ale z budowanym przez niego muzeum nie może być tak jak z Zamkiem Ujazdowskim: - Piękny obiekt, ale zagospodarowany tak, jakby fornali wpuszczono do dworu, a fornale napaskudzili, za przeproszeniem, w pianino. Oni nie mają koncepcji muzeum, to pod co mam gmach wykańczać? I tak w koło Macieju. Zdaniem Michała Borowskiego urząd wojewódzki nie chce dogadać się z Feldonem, bo w skrytości ducha marzy, żeby wyrzucić go z placu. Poncyljusz twierdzi, że to Feldon nie chce się dogadać, a hasło ewentualnego wywłaszczenia, owszem, pada, ale tylko od czasu do czasu, żeby pokazać determinację urzędu. Makler Żar Ptak I znów goszczę w "przybytku burżuazji". Pikolak w czerwonej muszce, Feldon w brązowym garniturze. Właśnie wrócił z nart, gdzie potłukł się paskudnie. Już wiem, że ma niekonwencjonalne poglądy. Właśnie o nich rozmawiamy. I wiem, że wszystko, co mówi, mówi serio. - Może to urazić pańskie uczucia, ale katolicyzm, ideologia powstała na rzecz rzymskich niewolników, to koniec Polski. Katolicyzm wszędzie przynosi klęskę. Niech pan spojrzy na Irlandię - najwięksi pijacy w USA, najsławniejsze kurtyzany. Miałem irlandzką narzeczoną. Co to było za ziółko, kiedyś nożem rzuciła w kelnera. Ale czy to pana interesuje? - Interesuje. - Ja jestem narodowcem, los narodu jest dla mnie wartością najwyższą. Dlatego nie mogę być katolikiem, bo nie można być patriotą i zarazem członkiem internarodowej organizacji. Z tej samej przyczyny Feldonowi nie podoba się Unia Europejska: - Eksperyment szlachetny, ale istota niespodzianki polega na tym, że jest nieprzewidywalna. Unia się rozpadnie, a nikt nie mówi o polskich granicach po jej upadku. Nie podoba mu się NATO: - Za naszym przyzwoleniem leciały bomby na stolicę zaprzyjaźnionego słowiańskiego państwa. To prawda, że Serbowie dopuścili się zbrodni, ale nie powinniśmy stawać przeciwko nim, póki nie wiemy, o co chodzi. I w ogóle nasza polityka zagraniczna: - Zaciera się zbrodnie niemieckie, a polityki wschodniej jakby nie było. Tymczasem Rosja walczy z zalewem agresywnego islamu. Podoba mu się natomiast Zadruga: "Ruch Nacjonalistów Polskich, ruch kulturowy, który dąży do zasadniczych przewartościowań polskiego logosu i polskiego etosu. To sprawa długofalowa dla intelektualistów, a nie dla krótkowzrocznych polityków pochłoniętych bez reszty realiami tu i teraz". Feldon odczytuje te zdania z książki, która jest jego biblią: "Mit polski - Zadruga" autorstwa Antoniego Wacyka, wydawnictwo Toporzeł. Swoje poglądy wygłasza w magazynie "Militaria": - Postawiliśmy jedno kryterium: jeśli artykuł mógłby się ukazać w "Polityce", u nas nie ma czego szukać. Uważa, że przez to podpadł, choć nie wie komu: - Coś musiałem przeskrobać, bo przyjaciele w telewizji mają pod szkłem moje nazwisko - jeśli zaproszą mnie do programu, stracą posadę. Zdaniem Feldona w Polsce jest dużo tematów, których nie wolno poruszać. Unia Społeczno-Narodowa, którą założył, Stowarzyszenie Przemysłowców Polskich, któremu przewodzi, chcą poruszać tematy zakazane. Koniecznie z podaniem źródła. Feldon znów sięga po dziełko Wacyka: "Wszystko, co słowiańskie i pogańskie, jest nam drogie. Stamtąd wyrastają nasze korzenie duchowe. (...) Tysiąc razy bliższe winno się stać dziecku polskiemu pojęcie Swaroga niż obcego, katolickiego Jahwe. W miarę dorastania dziecka Swaróg przybierze nazwę Woli Tworzycielskiej, w dalszej kolejności upostaciuje się ona w Narodzie... Goreją wici w czas rokowy dziś znów - jak przed tysiącem lat, Posłanie niosą Masławowe, I budzi się słowiański świat. Słowiańska czestna wiara nasza My z tych, co Lech, Siemowit, Krak, Nie nam zamorskich znać mesjaszy I drogi nam Swaroga znak". Przywołany w rymowance Masław to mazowiecki wielmoża, który wystąpił przeciw Kazimierzowi Odnowicielowi niemal tysiąc lat temu. Tak głęboko sięga Feldon do swoich korzeni. - Jak ocenia pan popularność takich idei? - pytam. - Połowa Polaków nie umie czytać, połowa czyta nie to, co chce. Kiedyś przypadkiem zaczepiłem okiem o wodę toaletową Makler. Makler - to nasz bohater narodowy? Phi, może powinniśmy nazwać kosmetyki dla Polaków Lokaj. Żar Ptak, Jan z Kolna - to nasi prawdziwi bohaterowie uznani na zachodzie Europy. Nie ma się czego wstydzić. W Skandynawii nazywają samoloty imionami sławnych wikingów. Feldon jest rozczarowany dzisiejszą Polską. Zasłużyła przecież na lepszy los, ale kto ten los sprowadzi, kto naprawi błędy? - W opozycji czynnej byłem już za komuny. Dziś skłamałbym, gdybym powiedział, że chwalę sterników naszej nawy państwowej. Jakby tego wszystkiego było mało, Antoni Feldon od czasu do czasu rozsyła listy. Na przykład do Pawła Poncyljusza: "W ubiegłym roku [list jest ze stycznia 2000 - przyp. aut.] założył się Pan o skrzynkę whisky, że stan surowy Muzeum Powstania Warszawskiego nie zostanie zrealizowany do końca grudnia. Ponieważ, jak Panu zapewne wiadomo, wiecha nad budynkiem umieszczona została przed tym terminem, wzywamy Pana do spełnienia zakładu. Jednakże z uwagi na Pańskie niehonorowe zachowanie po jego zawarciu rezygnujemy z samego przedmiotu zakładu i prosimy o przekazanie równowartości na rzecz Związku Powstańców Warszawskich. Jeżeli jednak zdecyduje się Pan uchylić od tego obowiązku, wówczas zapraszamy Pana do baru w Bristolu, gdzie ongiś miało miejsce nasze pierwsze - i jak sądzę - ostatnie spotkanie. Za okazaniem barmanowi niniejszego listu będzie Pan mógł się upić na nasz koszt dowolną whisky do nieprzytomności". - Gdy będzie pan z nim rozmawiać - radzi Poncyljusz - niech pan uważa, bo on czasami sprawia wrażenie, jakby był nie z tego świata. Ale ja wiem, że to tylko sprytna poza. Kolega Feldon doskonale wie, co i do kogo mówi. Zapytałem więc w "przybytku burżuazji": - Może pańskie kłopoty w dogadywaniu się z urzędem wojewódzkim wynikają z, hmm... że tak powiem, pańskiej niekonwencjonalności? - Być może - uśmiechnął się szeroko. - Za Gomułki była taka gradacja luksusu: własne autko, własny domek, własne zdanie. Na to mnie stać. Co ma Stowarzyszenie Przedsiębiorców Polskich, Unia Narodowo-Społeczna, Zadruga do budowy Muzeum Powstania? Nic. Nawet list do Poncyljusza nie ma z tym nic wspólnego. Feldon kontra Feldon Gdy Antoni Feldon skończył opowieść o Zadrudze, Słowianach i Unii Społeczno-Narodowej, zrozumiałem, że nie jest cwaniakiem. Jaki bowiem cwaniak woli obliczać przyrost naturalny ludności świata wywołany dominacją katolicyzmu od przyrostu własnych pieniędzy? Kto, chcąc prowadzić w Polsce interesy, będzie organizował antykatolicką partię, choćby głęboko wierzył w banialuki o zniewalającej Polaków roli Kościoła? Jeśli naprawdę cwany biznesmen idzie z czymś do urzędu, to z kopertą wypchaną pieniędzmi albo z ideą, która porwie tłumy, albo z butelką, wreszcie z czekoladą - ale nie z opowieściami o Swarogu lub z listem odmawiającym urzędnikom honoru. Nie, o technologii urabiania sobie przychylności urzędników i polityków Feldon nie ma zielonego pojęcia. Może więc zna się na nieruchomościach? - Proszę pana - usłyszałem od poważnego inwestora - gdyby się znał, już lata temu sprzedałby spółkę wraz z prawem wieczystego użytkowania gruntu i pozwoleniem na budowę za ciężki szmal. Albo pozyskałby silnych inwestorów. A tymczasem ma dużą, bardzo atrakcyjną działkę, ale nic z nią nie zrobi, bo działka śmierdzi. Nieważne, że kupił ją zgodnie z prawem. Żaden poważny inwestor nie wejdzie w śmierdzący interes. - Nie jest cwaniakiem ani hochsztaplerem - opowiada znajomy Feldona. - Bo gdyby był, nie zajmowałby się banialukami. Potrafi być ujmujący, czarujący, dowcipny, lecz za chwilę powie coś takiego, że wszystkim idzie w pięty. Coś na granicy zdrowego rozsądku. To nie powinno mieć nic wspólnego ze sprawą placu przy Bielańskiej - ale ma i nikt nic na to nie poradzi. Czasem lepiej by było, gdyby się nie odzywał. Ale on ma potrzebę gadania. I w ten sposób Antoni Feldon staje się największym wrogiem Antoniego Feldona. A Feldon z Feldonem nigdy nie wygra. Jest, jakby go nie było Nie trzeba tłumaczyć, dlaczego powstańcy warszawscy chcą mieć swoje muzeum. Wiadomo też, dlaczego zależy na tym władzom Warszawy i województwa mazowieckiego. Ale po co Feldonowi takie muzeum? - Chyba tylko po kłopoty - zastanawia się jego znajomy. - Bo że na początku umyślił sobie, iż na działce przy Bielańskiej zrobi interes, to pewne. I że interesu nie zrobił, to jeszcze bardziej pewne. Michał Borowski: - Umówił się, że wybuduje muzeum. Może dla prestiżu, może dla kaprysu, może z sentymentu. Jakkolwiek by było, jestem pewien, że Feldon chce muzeum oddać. Paweł Poncyljusz: - Muzeum mu po nic. Zaplątał się w umowy, za bardzo nie ma wyboru. W listopadzie 2000 r. przysłał nam list, że skoro akowcy dostali gmach PAST-y, o który w Powstaniu toczyły się ciężkie boje, niech tam zrobią muzeum, a naszą umowę trzeba renegocjować. Oczywiście nie zgodziliśmy się. Sam Feldon powiada: - Muzeum mi niepotrzebne, ale jestem warszawiakiem, czuję temat, cała moja rodzina była w Powstaniu. Poza tym umówiłem się na jego budowę, więc je zbudowałem. Muzeum jak nie było, tak nie ma. Tak przynajmniej uważają przeciwnicy Feldona. I mają rację. Ale rację ma również Feldon, gdy powiada, że gmach muzeum jest: - Budynek stanął, nie ma się do czego przyczepić. Gmach potężny, nadaje się na muzeum wszystkich polskich powstań, nawet tego przyszłego. Albo na muzeum mastodontów. Więc może rzeczywiście nie warto się trapić, że w budynku nie ma jeszcze rur ani kabli, nie wiadomo też, gdzie będą toalety, bo nie wiadomo, gdzie będzie ekspozycja powstańczych pamiątek. Ale rację ma też Poncyljusz, gdy mówi, że koncepcja Muzeum Powstania to nie jest sprawa kolegi Feldona. I jeśli obie strony ciągnących się od lat sporów i bezustannie powtarzanych uszczypliwości nie zastąpią dobrą wolą, muzeum po prostu nie będzie. [podpis pod fot./rys.] Muzeum Powstania Warszawskiego, lipiec 2000

Zobacz także

Nasz newsletter