Rozmowy z kombatantami ...

Drewniana lokomotywa Ten dar dla Muzeum to nie zabawka. Przyniosła ją jedna z kombatantek jako swoją pamiątkę z konspiracji. W czasach, gdy zaświadczenie było niezbędne, jako choćby częściowa ochrona przed łapankami na ulicach, miał...

.
Drewniana lokomotywa Ten dar dla Muzeum to nie zabawka. Przyniosła ją jedna z kombatantek jako swoją pamiątkę z konspiracji. W czasach, gdy zaświadczenie było niezbędne, jako choćby częściowa ochrona przed łapankami na ulicach, miała zaświadczenie, że pracuje jako wychowawczyni w przedszkolu. Będąc łączniczką AK wykorzystała oryginalny pomysł. W torbie noszonej do pracy w przedszkolu miała zawsze zabawkę a była nią drewniana lokomotywa na 6 drewnianych kółkach. Dosyć nieporadnie wykonana zabaweczka, o długości ok. 20 cm i wysokości ok. 11 cm, pomalowana była na śmieszny zielony kolor. Kółka były czerwone a mały kominek - oczywiście czarny. Z przodu miała kocioł a z tyłu - budkę maszynisty. Zbudowana z kilku drewnianych klocków zabawka mogła służyć rzeczywiście do zabawy "dla małych kolejarzy". Ale... miała też i inne przeznaczenie. Funkcje łączniczki AK polegały na przenoszeniu tajnych rozkazów i meldunków. Za ich odnalezienie przez żandarmów groziło okrutne śledztwo, śmierć a w najlepszym razie "tylko" obóz koncentracyjny. Takie dokumenty ukrywało się jak najstaranniej. U tej łączniczki AK - w lokomotywie. Od strony budki maszynisty, na jej przedniej ściance znajdowała się podwójna ścianka. Po jej wyjęciu odsłaniał się walcowaty otwór o średnicy ok. 2,5 cm i głębokości ok. 11 cm. To właśnie on stanowił starannie ukryte schowanko. Mieścił dosyć wygodnie zwinięte w rulonik tajne meldunki i rozkazy. Ta drewniana lokomotywa przetrwała szczęśliwie czasy wojny i okupacji. Potem długo jeszcze spoczywała nieujawniona, w domowych zakamarkach. Wreszcie nadszedł czas rozstania z tą pamiątką okupacyjnych przeżyć. Dziś stanowi jeden z wielu darów dla Muzeum Powstania Warszawskiego. Również dziś można jedynie powspominać drogi tego parowozu - zabawki, jeżdżącego zawsze szczęśliwie przez okupowane miasto, ze swym tajnym "ładunkiem" w kotle. Karbidówka Trudno dziś dociekać, czy w czasie okupacji Niemcom chodziło rzeczywiście o oszczędność energii elektrycznej, czy też był to kolejny pretekst do utrudniania życia pod okupacją. Faktem jest natomiast, że energia elektryczna - a więc i oświetlenie - była ograniczana. Tak np. w Warszawie wprowadzono dziwaczny system odrębnego włączania elektryczności raz dla domów o parzystej numeracji a raz dla - nieparzystej. Włączanie (i wyłączanie) nie było centralne. Po prostu, każdy dozorca domu musiał przestrzegać parzystego i nieparzystego włączania elektryczności dla całego domu i to w określonych osobnymi przepisami godzinach, zwykle od 17 do 22 godz. Choć dziś wydawać się to może dziwne, system taki wprowadzono i działał po grozą bardzo wysokich kar, z wyłączeniem energii elektrycznej w ogóle, co polegało na zaplombowaniem w domu tzw. mufy w stanie wyłączonym. Te czasy obfitowały więc w rozwój dodatkowo stosowanych, zastępczych sposobów oświetlenia. Jednym z dużo bardziej wydajnych źródeł światła, w porównaniu ze świecą, były lampy karbidowe, czyli karbidówki. Karbidówki produkowano w wielu warsztatach rzemieślniczych a sprzedawano je w tzw. mydlarniach, tj. obecnie jakby połączenia drogerii ze sklepem chemicznym. Karbidówki sprzedawano też nawet i na ulicy. Sam karbid można też było nabywać w podobny sposób. Karbid (węglik wapnia) kupowało się jako szare, skaliste kawałki o silnym, swoistym zapachu. Potłuczony młotkiem na mniejsze - można było już użyć do napełnienia zbiornika karbidówki. Taką karbidówkę z czasów okupacji w Warszawie przyniesiono do Muzeum Powstania Warszawskiego jesienią 2004 r., jako dar-pamiątkę tamtych czasów. Karbidówka była dosyć prostym urządzeniem. Składała się zawsze z dwu zbiorników: górnego - na wodę i dolnego - na karbid oraz rurki, w którą wkręcało się, osobno kupowany, palnik. Podczas działania, z palnika wydobywał się jaskrawo biały, jasno świecący płomień. Działanie karbidówki polegało na tym, że kawałkami karbidu wypełniało się dolny zbiornik. Górny zbiornik, napełniany zwykłą wodą, miał okrągłe pokrętło służące do regulacji wielkości płomienia. Pokrętło zakończone było gniazdem z iglicą. Odkręcanie iglicy powodowało że woda wykapywała mniejszymi lub większymi kroplami ze zbiornika górnego do dolnego. Tak "zraszany" karbid powodował wydzielanie się mniejszych lub większych ilości palnego gazu. acetylenu. Acetylen ze zbiornika z karbidem trafiał przez rurkę do palnika, Na początek, płomień zapalało się zapałką. "Atrakcją" karbidówek było to, że ... często wybuchały! Dosyć prymitywne ich wytwarzanie było powodem, że regulacja iglicą była zawodna lub się łatwo psuła. Regularność kapania wody na karbid w lampie była zawodna. Zdarzało się więc, że większa ilość wody wpadała nagle do karbidu, powodując tym nagły wzrost wydzielania się palnego gazu i tym samym niekontrolowany wzrost wielkości świecącego płomienia. Normalny , prawidłowy płomień miał wysokość ok. 2 cm. Przy niekontrolowanym wzroście ciśnienia karbidu sięgnąć mógł nagle nawet do 1 metra! W solidnie wykonanych karbidówkach, z żeliwnego odlewu, kończyło się zazwyczaj na takim krótkotrwałym wybuchu płomienia, bez gorszych konsekwencji. Tańsze karbidówki, ze zbiornikami wykonanymi ze zwykłej blachy, mogły w takim wypadku nawet eksplodować, podobnie jak granat zaczepny! Tak, czy inaczej, oświetlenie karbidówką nie było luksusowe. W czasie jej działania, całe pomieszczenie wypełniał mniej lub bardziej intensywny zapach karbidu, co też mogło być przyczyną ogólnego wybuchu tego palnego gazu. Karbidówki, jako źródło światła, ustawiane były zwykle na stołach, w centralnym punkcie w całym mieszkaniu. Wokół nich gromadziły się całe rodziny w mrocznych czasach okupacji, aby przeżyć niejeden, pełen trwogi wieczór. * * * Dziwne skojarzenie może się tu nasunąć. Nie kto inny, ale wielki humanista, największy niemiecki poeta Goethe wystapił z hasłem: "Więcej światła!" (Mehr Licht!). Było to jednak w innych czasach i co innego miał na myśli. Faszystowscy okupanci niemieccy czasów II Wojny Światowej pozbawiali w Polsce nie tylko dostępu do wiedzy (której krzewienie było myślą przewodnią idei Goethego "Więcej światła "), ale i wzbraniali nawet fizycznego dostępu do światła w domach zwykłych ludzi. Humanizm i faszyzm - to dwie całkiem inne rzeczy. (oprac. A. GŁADKOWSKI, 11.2004) "Dawaj ruki !!!" W pokoju dla Kombatantów Muzeum Powstania Warszawskiego usłyszeć można i dziś wiele opowiadań i wspomnień o Powstaniu. Oto fragment jednego z nich, drastycznego, wrytego w pamięć do końca życia. Istniała bardzo cienka i mocno pofalowana "czerwona linia" oddzielająca sposoby zachowania regularnych oddziałów niemieckich żołnierzy i oddziałów ukraińskich wobec bezbronnej ludności cywilnej . Jeśli chodzi o jednostki Wehrmachtu (regularnych oddziałów wojskowych) różnie z tym bywało, ale zachowały się nawet, choć odosobnione, przypadki ludzkiego traktowania lub wręcz przymykania oczu na próby ucieczki. Dotyczyło to szczególnie żołnierzy niemieckich śląskiego pochodzenia. Zupełnie co innego wspominano o zachowaniu się ukraińskich oddziałów RONA (Ruskoj Oswoboditelnoj Narodnoj Armii) w składzie niemieckiego wojska. Już sam jej dowódca brigadefuehrer Bronisław Władysławowicz Kamiński, o niejasnej przeszłości, odznaczał się samowolą i niesubordynacją wojskową. Przez Niemców traktowany był jako dowódca pomocniczego pułku, używanego do zwalczania partyzantów, zamiast używania do tego niemieckich żołnierzy. Taki zakres działań mówi już wiele za siebie. W pierwszych dniach Powstania Niemcy ściągnęli brygadę Kamińskiego do tłumienia Powstania na Ochocie, nie określając szczegółowo jej zadań. Dzikość postępowania oddziałów Kamińskiego spowodowała, że nie walczyły one głównie z powstańcami, lecz rabowały i mordowały ludność cywilną. A oto jedno ze wspomnień o tym, jak wyglądały najprościej przeprowadzane rabunki, bez odrobiny nawet ryzyka wojennego. Jak wspomina nasza kombatantka, kobietom wyprowadzanym z domów żołnierze RONA rozkazywali: "Dawaj ruki" lub "Pokażi ruki". Chodziło to, aby pokazały ręce, na których mogły być nie tylko obrączki ale i pierścionki. Tę biżuterię tacy "żołnierze" ściągali po prostu z palców do swych kieszeni. Biada tej, której biżuteria nie schodziła łatwo z ręki... O innych "wyczynach" oddziałów RONA wobec kobiet wiadomo też wiele, ale świadkowie nie chętnie do nich powracają pamięcią! (Oprac. A. GŁADKOWSKI)

Zobacz także

Nasz newsletter