Adam Maciej Nowicki

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Adam Maciej Nowicki, [w czasie Powstania] to samo [nazwisko], bez zmian. [W czasie Powstania byłem] na Nowym Świecie numer 30. To był narożny dom na ulicy Nowego Światu i Pierackiego. Wejście, brama wjazdowa znajdowała się od strony ulicy Pierackiego 21, obecna ulica Foksal. Urodziłem się 26 lutego 1937 roku w Warszawie.

  • W jakim domu się pan urodził? Kim byli pana rodzice?

Moja mama była pracownikiem handlu – różnych magazynów i sklepów w okresie przedwojennym. Tata był drukarzem z zawodu. W roku 1939 (tuż przed wybuchem wojny, dokładnie w sierpniu) został zmobilizowany w Wojskowym Instytucie Geograficznym. Łącznie z ekipą całego Instytutu Geograficznego przez Lwów dostał się do Rumunii. Tam został internowany. Przebywał w Rumunii do końca wojny.

  • W związku z tym został pan sam z mamą. Czy miał pan rodzeństwo?

Nie, jestem jedynakiem. Mama była moją opiekunką przez cały okres okupacji.

  • Ile lat miał pan w momencie wybuchu wojny, we wrześniu 1939 roku?

Dwa i pół.

  • Czy pan cokolwiek zapamiętał z tego okresu?

Tak, dziwne jest to, ale oglądając zdjęcia, które znajdują się w Muzeum Powstania Warszawskiego, utkwiła mi w pamięci pewna historia. Mianowicie oglądanie defilady niemieckiej z ruin naszego narożnego domu.

  • To pan pamięta?

Pamiętam. Pamiętam defiladę, a zdjęcia, które są w dyspozycji Muzeum, potwierdziły to, że można zapamiętać tego typu wydarzenia.

  • Jakie wrażenie na panu zrobiła ta defilada?

Wtedy zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Defilada zrobiła na mnie korzystne wrażenie ze względu na ceremoniał, jaki prezentowała orkiestra. Przyglądając się oczami dziecka, innych refleksji nie mogę zapamiętać.

  • Defiladę oglądał pan z ruin domu?

Z gruzów domu narożnego przyglądałem się defiladzie, która od strony Alej Ujazdowskich szła w kierunku placu Hitlera.

  • Czy była tam z panem pańska matka?

Była ze mną moja mama, ale mama zasłaniała mi oczy, nie chciała, żebym zapamiętał to wydarzenie. Zapamiętałem to jako ciekawostkę, tak można to określić smutno.

  • Co pamięta pan z pierwszego okresu okupacji poza defiladą?

Pamiętam kolejki, jakie były w pierwszych dniach. Kolejki mieszkańców okolicznych domów do kuchni polowych celem odbioru posiłku, zupy. Zupa była serwowana przez siostry ubrane [biało], z opaskami Czerwonego Krzyża. To były pierwsze dni okupacji.

  • Czy stał pan w tych kolejkach?

Również stałem z moją mamą. Mama wykazywała ogromną inicjatywę. W późniejszym okresie jako trzydziestoletnia kobieta nadzwyczaj samodzielna otoczyła mnie tak troskliwą opieką, że przez cały okres okupacji nie cierpiałem głodu. O tym powiem później. Chcę jeszcze podkreślić, co zapamiętałem. Zapamiętałem z okresu okupacji cykliczne odwiedziny mojej mamy Poczty Głównej na placu Napoleona. Ponieważ, jak wspomniałem, ojciec przebywał w Rumunii jako żołnierz internowany, mama korzystała z zapomogi, która była udzielana rezerwistkom. Tę zapomogę odbierała cyklicznie na Poczcie Głównej, na placu Napoleona. Chodziłem z nią zawsze, bardzo bawiły mnie (jako dziecko) obrotowe drzwi na Poczcie Głównej.

  • Wspomniał pan, że jeszcze coś pamięta z września oprócz kolejek po jedzenie. Proszę opowiedzieć o obrazach, które utkwiły panu w pamięci.

Trudno w tej chwili [sobie przypomnieć]… Pamiętam również pierwszy okres samodzielności mojej mamy. Moja mama trudniła się w pierwszym okresie trwania okupacji handlem. Piekła w domu bułki, które w dziecinnym wózeczku razem ze mną (prowadząc mnie za rękę) rozprowadzała po tak zwanych gospodach, czyli po sklepach, które chciały przyjąć białe pieczywo do sprzedaży. Ale już w 1942 roku usamodzielniła się w następujący sposób: łącznie ze swoim bratem ciotecznym, którego później nazywałem przez cały okres wujkiem, zorganizowała profesjonalną piekarnię w prywatnym mieszkaniu. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze w budynku w centrum miasta. Frontowe mieszkania tego budynku zajmowali ludzie, których nazywaliśmy Niemcami. Czyli budynek był z jednej strony bezpieczny, bo zabezpieczony przez Niemców. Z drugiej strony cała oficyna to byli ludzie, którzy akceptowali poczynania mojej mamy. Dziwne było, że w mieście, w centrum Warszawy można było zbudować piekarnię, która była zdolna do produkcji około pięćdziesięciu kilogramów chleba w ciągu doby. Razem z wujkiem prowadziła piekarnię. To było podstawowe źródło utrzymania przez cały okres okupacji, a w okresie Powstania spełniało już inną rolę, o której powiem później.

  • Państwo mieszkali na trzecim piętrze. Gdzie była piekarnia?

Piekarnia była w prywatnym mieszkaniu, w naszym mieszkaniu, w naszej kuchni na trzecim piętrze. Chroniona była przez wszystkich sąsiadów, którzy akceptowali wydechy wydobywające się z tej piekarni, jak również zabezpieczał to dozorca, pan Seweryniak. Zacny bardzo człowiek, który zawsze uprzedzał nas wtedy, kiedy zachodziło niebezpieczeństwo wizyty policji albo innych przedstawicieli Niemców.

  • Czy pan miał jakąś rolę do spełnienia?

Tak, miałem zdecydowaną rolę. Byłem pomocnikiem piekarza. Przyglądałem się na wyrost zakwasu, starałem się pomagać przy produkcji bułek, chałek i chleba.

  • Ile pan miał wtedy lat?

Miałem wtedy pięć, sześć, siedem lat. Do tej piekarni potrzebne było drzewo odpowiedniej długości, odpowiedniego gatunku. Byłem tym, [który] miał obowiązek chodzenia do składu węgla i składania zamówień na określoną porcję drzewa potrzebnego do produkcji chleba.

  • Czy to była oficjalna piekarnia?

To była nieoficjalna piekarnia, którą akceptowali wszyscy, ale było to bardzo niebezpieczne zajęcie, jak zapewne starsi pamiętają. Wypiek białego chleba był w okresie okupacji niedopuszczalny.

  • Czy pan wie, jak mamie udawało się zdobywać mąkę na chleb?

Tak. Wujek mieszkający w rejonie ulicy Śliskiej, w rejonie placu Kercelego, miał doskonałe kontakty. Mąka była szmuglowana, jak to się wtedy mówiło i dostarczana do naszego mieszkania. Potrzebna ilość mąki to był jeden worek o ciężarze pięćdziesięciu kilogramów.

  • Dziennie?

Dziennie, na dobę. Cykl produkcyjny polegał na tym, że w nocy następował wypiek.

  • Czy mógłby pan więcej powiedzieć na temat Niemców mieszkających w tym domu? Kim oni byli?

Trudno powiedzieć. Osobiście z lokatorami frontowego budynku od strony ulicy Nowego Światu nie miałem żadnego kontaktu. Tam była tylko brama przechodnia i nam, mieszkańcom oficyny nie wolno było tamtędy nawet przechodzić. Myśmy nie mieli z nimi żadnego kontaktu. Za to doskonale pamiętam stosunki panujące między lokatorami naszej oficyny i jestem zdolny nawet wymienić ich nazwiska.

  • Proszę powiedzieć.

Na parterze mieszkali państwo Rokiccy. Państwo Rokiccy posiadali sklep w naszym budynku od strony ulicy obecnej Foksal. Na pierwszym piętrze mieszkali doktorostwo Uszyccy. Ta rodzina składała się z mamy, ojca, doktora Kazimierza Uszyckiego, który w okresie okupacji bardzo często udzielał porad lekarskich tak mamie, jak i mnie. Zresztą podkreślam znakomitą pomoc sąsiadów. Byliśmy wszyscy bardzo zaprzyjaźnieni. Ja jako małe dziecko byłem zawsze przyjmowany przez wszystkich sąsiadów. Na trzecim piętrze mieszkaliśmy my. Obok nas mieszkała pani Sułczyńska. Na czwartym piętrze mieszkała pani Nałkowska, jedna z sióstr pani Zofii Nałkowskiej, pisarki. Obok mieszkał pan malarz Gołaszewski. Miał atelier, pracownię z charakterystycznym oknem na dach. W okresie okupacji okno spełniało określoną rolę. Pozwalało mi na pełnienie dyżurów, ale to [opowiem] o okresie Powstania.

  • Wspomniał pan, że chodził do przedszkola.

Chodziłem do przedszkola na ulicę Chmielną. Trudno mi powiedzieć w tej chwili, jaki to był adres.

  • Czy sam pan chodził?

Nie, byłem zawsze odprowadzany przez mamę, która najpierw rozprowadzała chleb do punktów sprzedaży. W następnej kolejności byłem odprowadzany do przedszkola. W 1943 roku rozpocząłem naukę w pierwszej klasie szkoły powszechnej, ale ze względów chyba konspiracyjnych wszystkie dzieci chodzące ze mną do szkoły określały to jako starsze przedszkole.

  • Proszę powiedzieć o przedszkolu. Jak pan tam spędzał czas?

Nie zapamiętałem okresu przedszkola jako takiego. Za to bardzo znamienny był styl bycia dzieci w starszym przedszkolu. Starsze przedszkole (pierwsza klasa) mieściło się w budynku na rogu Oboźnej i Sewerynów. Naturalnie byłem odprowadzany przez mamę, zawsze szlakiem ulicy Kopernika. Mama starała się uprzyjemnić mi podróż. Fundowała mi rikszę od czasu do czasu, czyli byłem w warunkach, powiedziałbym, dobrych. Mamę stać było. Spryt mamy pozwolił na to, że w okresie okupacji po prostu nie cierpiałem biedy. Jeszcze powiem o bardzo istotnym wydarzeniu, które zapamiętałem. Na placu Napoleona była kawiarnia „Cafe Boccaccio”. Tam w niedzielę odbywały się poranki dla dzieci. Konferansjerem był pan Bułat Mironowicz. Brałem udział w tych porankach, deklamowałem wiersze o lisie, o kruku, który siedział sobie na drzewie i tak dalej. To były takie rozrywki, które mama starała mi się również zaprogramować.
  • Proszę więcej opowiedzieć o tych porankach. Jakiego jeszcze rodzaju zajęcia były?

Zajęcia w szkole na ulicy Oboźnej. Podstawową historią było to, że nie mogliśmy używać atramentu. Pamiętam doskonale elementarz Falskiego, pamiętam rachunki, ale na przykład w tej klasie nie było tablicy. Nie było tablicy ze względu na to, że prawdopodobnie trzeba było zachować warunki konspiracji, żeby to przedszkole nie było traktowane jako szkoła podstawowego stopnia nauczania. W klasie były rozrzucone zabawki, czyli nigdy nie mogliśmy powiedzieć jako dzieci, że chodzimy do szkoły. Chodzimy do starszego przedszkola, tak się to nazywało. Budynek otoczony był ogrodem. Pozwalało to na zabawy w przerwach.

  • Kto prowadził tę szkołę?

Nie pamiętam. Moją koleżanką z tej szkoły była Urszulka. To była dziewczynka, którą darzyłem wielką sympatią, razem byliśmy odprowadzani do szkoły. Albo rodzice Urszulki odprowadzali mnie, albo moja mama odprowadzała mnie i Urszulkę. Innych dzieci, nazwisk nauczycieli nie pamiętam.

  • Czy kiedy poruszał się pan z mamą po Warszawie w czasie okupacji, to odczuwał pan lęk, czy czuł się pan zupełnie swobodnie przy mamie?

W okresie okupacji czułem się w ogóle pod troskliwą opieką swojej mamy wyjątkowo bezpiecznie. Naturalnie zdawałam sobie sprawę z rygorów, jakie panują w komunikacji miejskiej. Wiedziałem o tym, że część tramwaju, wozu tramwajowego była tylko dla Niemców. Zdawałem sobie sprawę z tego, że musimy przebywać w części dla Polaków, ale nie stanowiło to żadnego zagrożenia. Chcę powiedzieć jednak o pewnym wydarzeniu, które było około 1943 roku, jak dobrze pamiętam.

  • Jaka to była pora roku?

To było na jesieni. Nie pamiętam z jakiego powodu znalazłem się na ulicy Wareckiej, na Nowym świecie.

  • Sam?

Sam. Niewykluczone, że było to podczas mojej czynności zamawiania drzewa do piekarni, na potrzeby piekarni. Mianowicie byłem świadkiem egzekucji na Nowym Świecie przy ulicy Wareckiej. Zostałem wciągnięty, naturalnie, przez ludzi do bramy, ale po tym, po wyjściu z bramy zorientowałem się, że tam się odbyła egzekucja. Ulica była już zamieciona. Samego faktu egzekucji nie widziałem, ale widziałem zakrwawioną ulicę, widziałem ludzi, którzy kładą kwiaty, palą świeczki. Zapłakany wróciłem do domu. Mama nigdy więcej nie pozwoliła mi przebywać samemu. Przestałem nawet chodzić po te zamówienia, o których wspomniałem.
Chcę jeszcze powiedzieć o jednej zabawce, którą miałem. Moją ulubioną zabawką była hulajnoga. Nie miałem rowerka. Hulajnoga była zbudowana z dwóch desek, a kołami jezdnymi były łożyska. Hulajnoga była najwspanialszą zabawką, jaką miałem. Wolno mi było na tym poruszać się tylko po podwórku albo w końcowym fragmencie ulicy Pierackiego. Tam był asfalt. Ulica Pierackiego była bezpieczna, mama pozwalała mi nawet bez opieki jeździć na hulajnodze, ale w drugiej części ulicy Pierackiego, czyli od Kopernika (w tej chwili) do pałacyku Dziennikarzy. To była moja najwspanialsza zabawa w okresie okupacji po zajęciach szkolnych.

  • Czy pan słyszał w domu rodzinnym, od kolegów coś na temat okupacji? Był pan świadkiem jednej zbrodni, ale czy słyszał pan jeszcze o innych zdarzeniach?

Tak. W okresie okupacji wyciągnąłem z biblioteki książkę, która pokazywała zdjęcia z mordu katyńskiego. Tych zdjęć nie mogłem zrozumieć. Pytałem mamy i przypominam sobie w tej chwili, że te zdjęcia zrobiły na mnie okrutne wrażenie. Z tym że wtedy właśnie powstała jakaś historia, którą mama starała mi się wytłumaczyć, że wojna wygląda inaczej, nie tylko tak, jak my ją przeżywamy. Wojna może być bardziej okrutna.

  • Kiedy pan na tę książkę trafił?

Książka znalazła się u nas w domu, prawdopodobnie to była publikacja, z którą wiele lat później spotkałem się w antykwariacie. To była książka wydana, naturalnie, przez Niemców, jako propagandowa pozycja przedstawiająca mord katyński.

  • Roku pan nie pamięta?

Nie, nie pamiętam. Ale tę książkę miałem w antykwariacie, zginęła mi w nieokreślonych w tej chwili sytuacjach, bardzo żałuję. To była książka propagandowa, na pewno wydana przez Niemców.

  • Czy w czasie okupacji chodził pan do kościoła z mamą?

Tak. Moją parafią [był] kościół Świętego Krzyża. Byłem tam ochrzczony. W okresie okupacji zawsze w niedziele chodziliśmy do kościoła Świętego Krzyża.

  • Czy domu trafiał pan na gazetki, biuletyny?

W okresie okupacji nie pamiętam o prasie podziemnej. Za to w okresie samego Powstania (to już oddzielny temat, powiem później) nasz dom był domem, w którym tego rodzaju rzeczy były na porządku dziennym.

  • Czy chciałby pan wspomnieć o czymś dla pana ważnym, co miało miejsce w czasie okupacji?

Dla mnie jest ważne to, że bardzo staraliśmy się utrzymywać kontakt listowny z moim ojcem przebywającym w Rumunii. Chcę powiedzieć, że już w grudniu 1939 roku dostaliśmy pierwszą wiadomość za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża (ta pamiątka istnieje do dzisiaj, jest w domu), że ojciec żyje. Po likwidacji obozu w Rumunii ojciec pozostał na terenie Rumunii, nie wrócił do kraju pomimo tego, że miał taką możliwość. Jak powiedziałem, przebywał tam do końca okupacji. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że ojcu nic nie grozi, czyli zawsze pamięć o żołnierzach, którzy walczyli w 1939 roku, była obecna w naszym domu. Po prostu mama zawsze starała się wspierać żołnierzy, którzy byli na ulicach grajkami, którzy prowadzili punkty sprzedaży papierosów – mama zawsze tłumaczyła, że to są koledzy mojego ojca, tylko zostali w kraju.

  • Czy do pana domu w okresie przed Powstaniem przychodzili jacyś ludzie, czy tylko sąsiedzi?

Tylko sąsiedzi po prostu ze względu na zakamuflowanie produkcji piekarniczej. Mama starała się nie utrzymywać kontaktów z osobami spoza naszego kręgu rodzinnego i poza sąsiadami.

  • Proszę opowiedzieć o sierpniu 1944 roku.

Charakterystyczną historią jest to, że my nie mamy rodziny, która mieszkała poza Warszawą. Cała rodzina mojej mamy mieszkała w mieście i w związku z tym nie miałem możliwości wyjazdu na okres wakacyjny. Chyba ze względu na zajęcia, jakie prowadziła moja mama, jej obecność w mieście była uzasadniona. W związku z tym moje pierwsze wakacje przeżyłem na Nowym Świecie, częściej jeżdżąc na hulajnodze.
Wybuchło Powstanie. Byłem zdziwiony tym, nie rozumiałem tego, co się stało. Wróciłem do domu. Mama mi powiedziała, że w tej chwili właśnie następuje zbrojna walka, że przeciwstawiamy się Niemcom i po prostu mogę śmiało i otwarcie nosić w ręku biało-czerwoną chorągiewkę. Naturalnie tego samego dnia na rogu ulicy Pierackiego, przecinając Nowy Świat (na osi Pierackiego i ulicy Chmielnej), powstała barykada. Brałem udział w budowie tej barykady na miarę swych możliwości. Byłem świadkiem zrywania płyt chodnikowych, znoszenia wszystkich przedmiotów, które mogły barykadę podwyższyć. [W połowie sierpnia 1944 roku istniejąca i dotychczas nie zdobyta pomimo ataku czołgów w pierwszych dniach „moja barykada”, pełniła bardzo ważną trasę transportową na linii Powiśle – Śródmieście. Wzdłuż stale podwyższanej przez mieszkańców barykady, istniał wykopany w jezdni rów służący ludności, także pozwalał na bezpieczne przemieszczanie różnego sprzętu, w tym amunicji. Do tego celu służył dwukołowy wózek z dyszlem. Przy dyszlu owało trzeciego koła. Wózek przeciągano od strony ulicy Chmielnej na długiej linie. Natychmiast postanowiłem ofiarować swoją najbardziej wartościową, najukochańszą zabawkę – element hulajnogi z łożyskiem. Podarunek przyjęto, otrzymałem podziękowanie ze strony obrońców barykady i samego komendanta domu pana Deczkowskiego. Byłem dumny z siebie, chwaliłem się przez wiele dni z tego wydarzenia wszystkim napotkanym sąsiadom – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • Kto uczestniczył w budowie barykady?

W budowie barykady uczestniczyli wszyscy sąsiedzi, którzy byli zdolni do pracy. Wiodąca postacią był nasz dozorca, pan Seweryniak, który wyciągał dziwne rzeczy przeznaczone [do budowy barykady]. Garaż był otwarty i wszystkie przedmioty, które były, posłużyły do budowy barykady.

  • Kiedy zaczęli się pojawiać Powstańcy w pana domu?

Powstańcy pojawili się tego samego dnia, pierwszego dnia. Od razu zaczęli pełnić dyżury, służbę przy ochronie barykady. Charakterystyczne jest to, że na rogu Nowego Światu i Pierackiego był bunkier zbudowany przez Niemców, betonowy bunkier. Służył jako magazyn amunicji i jednocześnie schronienie dla rezerw tych żołnierzy, którzy nie byli bezpośrednio związani z obroną barykady. Pierwszego lub drugiego dnia (ale raczej pierwszego dnia) sąsiedzi postanowili zdobyć sklep. Pomiędzy ulicą Chmielną a ówczesnym pasażem „Italia” był sklep kolonialny Meinla (niemiecka firma, która w okresie okupacji zaopatrywała Niemców, folksdojczów w artykuły, które były niedostępne dla Polaków). Tego dnia mama z grupą sąsiadów udała się do tego sklepu, który został otwarty przy pomocy wyłamania drzwi i ludzie po prostu starali się napełnić tymi dobrami własne kieszenie. Pobiegłem za mamą. Jako dziecko miałem dostęp tylko do niewielkiej beczki. Napełniłem jakimiś materiałami, jakimiś kostkami koszulę. W tym samym momencie od strony Banku Gospodarstwa Krajowego (czyli wzdłuż osi Nowego Światu) nastąpił ostrzał niemiecki ze strony BGK. Ludzie w popłochu zaczęli z tego sklepu uciekać, ja również uciekałem. Na ulicy pojawili się ranni, nie wiem, nie pamiętam, czy zabici. Mama miała wielką pretensję do mnie, że za nią pobiegłem. Byłem narażony wtedy na śmierć. Okazało się, że moje łupy, to był kwasek cytrynowy do niczego nieprzydatny. W ten sposób starałem się wspomóc mamę w zdobyciu jakichś środków żywnościowych, ale niestety nieprzydatnych do niczego. To był pierwszy dzień.
Kolejne dni to było podwyższenie barykady. Brali w tym udział absolutnie wszyscy mieszkańcy. Starałem się uczestniczyć, mama naturalnie nie mogła mnie upilnować. Byłem dzieckiem żywym, biegającym i starającym się umknąć. Bardzo ubolewałem nad tym, że nie mogę być współuczestnikiem Powstania. Imponowali mi niewiele ode mnie starsi chłopcy, którzy przenosili pocztę polową. Mieli opaski, przechodzili przez wyłomy piwniczne, które były [zrobione] przez piwnice połączone włazami, czyli przebite ściany pozwalały na komunikację wśród wielu domów. Bardzo ubolewałem nad tym, że nie mogę brać udziału. Sąsiadem moim w rodzinie państwa doktorostwa Uszyckich był niewiele starszy ode mnie, około trzynasto-, czternastoletni Andrzej, mój starszy kolega. Pełniliśmy dyżury. Powiedziałem o panu Gołaszewskim, malarzu, który miał pracownię. Właz, okienko w jego pracowni pozwalało nam na pełnienie stałych dyżurów na dachu. Z Andrzejem razem przez wiele godzin staraliśmy się przebywać na dachu, obserwując ewentualne naloty. Baliśmy się bomb zapalających, które były zrzucane na budynki. Bombardowania w okresie okupacji naszych najbliższych domów nie było, to znaczy bombardowania lotniczego.

  • Czyli mieliście za zadanie obserwować, czy nie zbliża się nalot?

Było to akceptowane przez dowódcę domu, pana Deczkowskiego, który był komendantem domu, a jednocześnie właścicielem lub zarządcą „Cafe Lucyny”. Był to lokal, który mieścił się na pierwszym piętrze narożnego budynku. Jak powiedziałem, w 1939 roku narożnik został zburzony. W okresie okupacji został odbudowany i na pierwszym piętrze powstała „Cafe Lucyna”. Byłem chyba na koncertach, pamiętam pana Fogga tam śpiewającego.
  • Kiedy te koncerty się odbywały? W czasie Powstania?

Jeszcze w okresie przed [Powstaniem]. W czasie Powstania kawiarnia „Cafe Lucyna” była jadłodajnią dla wojska. Magazyny „Cafe Lucyny” i sklep państwa Rokickich był bazą zaopatrzeniową między innymi dla naszej piekarni, która pracowała wtedy już na potrzeby Powstania.

  • Czyli cały czas był kontakt z Powstańcami w pana domu?

Cały czas był kontakt z Powstańcami.

  • Jak pan ich zapamiętał? Jakie wrażenie na panu robili ludzie, którzy się przewijali przez państwa dom?

Imponowali mi ci ludzie. Ubolewałem nad tym, że nie mogę uczestniczyć w Powstaniu. Zdawałem sobie sprawę z tego, że zbrojnie nie mogę bronić barykady, zresztą miałem zakaz wstępu na barykadę. Moje pole egzystencji ograniczało się do ulicy Pierackiego, gdzie byłem bezpieczny. W każdym razie znamienny jest okres, kiedy w naszym domu pojawił się wujek. Pojawił się szwagier mojej mamy, obrońca elektrowni, wujek Stacho [Jaszczuk].

  • Kiedy to było?

To było przed wrześniem, to były końcowe dni sierpnia.

  • Mówimy o 1944 roku?

Mówimy o 1944 roku, o okresie Powstania. Wujek pojawił się w ostatnich dniach sierpnia po upadku elektrowni. Był obrońcą elektrowni, zatrzymał się u nas.
Ciekawe wydarzenia nastąpiły w pierwszych dniach września. W pierwszych dniach września po kapitulacji Starówki pojawiły się ogromne rzesze Powstańców, którzy kanałami dostali się albo na ulicę Warecką, albo wychodzili kanałem przy ulicy Kopernika na Pierackiego. Ci ludzie, ci Powstańcy byli ranni, rozsegregowani w kilku budynkach będących w rejonie ulicy Pierackiego. W naszym domu powstał szpital. „Cafe Lucyna” była punktem żywnościowym. Wszyscy mieszkańcy brali udział w przygotowywaniu [posiłków], gotowaniu zupy. Nasza piekarnia pracowała na potrzeby wojska. Do piekarni zostało oddelegowanych dwóch pomocników. Piekarnia pracowała przez całą dobę. Materiałami do opalania pieca już były meble. Brakowało tego. Ludzie znosili własną mąkę, własne środki, które pozwalały na produkcję chleba.

  • Czyli ludność cywilna u państwa wspierała Powstańców?

Ludność cywilna wspierała Powstańców w taki sposób, jak tylko było ich na to stać. Ogromne wrażenie na mnie zrobiło wydarzenie, jakie miało miejsce w pierwszych dniach września. Mianowicie w bramie wjazdowej od strony ulicy Pierackiego na prowizorycznych noszach leżał młody Powstaniec. Ten chłopak miał około piętnastu, szesnastu lat. Był bardzo młody. Był ranny w brzuch. Starałem się nim opiekować, naturalnie przynosząc mu ciepły chleb. Mogłem mu zaszkodzić. Ten młody chłopak czekał. Leżał w bramie dlatego, że miał być przetransportowany po diagnozie doktora Uszyckiego do szpitala polowego. Chłopak zaprzyjaźnił się ze mną, był przytomny. Na pamiątkę dał mi banknot dziesięciozłotowy z nadrukiem 1 Żołd Powstańczy. Dał mi również opaskę swoją. Opaska zaginęła. Prawdopodobnie mama zabrała ją, schowała w momencie wyjścia. Banknot przekazałem do Muzeum.

  • Co pan jeszcze pamięta z okresu Powstania?

Jeszcze o jednej historii chcę powiedzieć. Drugiego września 1944 roku były imieniny mojej mamy. Mama zdobyła koninę jakimś sumptem, trudno wytłumaczyć jakim. Z koniny zrobiła ulubioną dla mnie potrawę – galaretkę, zimne nóżki. Galaretka stała na oknie w kuchni, w pomieszczeniu, gdzie była piekarnia. W pewnym momencie usłyszeliśmy (byłem w kuchni, bo starałem się zawsze być pomocnikiem piekarza) nakręcaną „krowę” ryczącą, to były te słynne miotacze. Doszedłem do okna, byłem przy oknie, przy galaretce, przyglądałem się, sprawdzając, czy ona już nadaje się do jedzenia. W tym momencie pocisk trafił w sąsiedni dom, czyli dom Nowy Świat 28. Ściana naszej kuchni, pomieszczenia, w którym była piekarnia, zaczęła się sypać. Dzięki wujkowi Stachowi, który rzucił mną po kuchni, przewracając się, uratowany zostałem przed tym, że ani ściana, ani okno nie spowodowało zranienia mnie. Uratował mi życie.

  • Proszę powiedzieć, jak wujek się nazywał?

Żałowałem bardzo, że galaretka uległa zniszczeniu. Była pełna szkła, nie nadawała się do jedzenia. Wujek nazywał się Stanisław Jaszczuk. Był z nami do końca, do 8 września, kiedy wychodziliśmy z mieszkania, kiedy wychodziliśmy z Nowego Światu, kiedy byliśmy wypędzeni.

  • Jak to się odbyło?

Ostatnia noc była z 7 na 8 września. Operuję datami – potwierdziło się to w dokumentach, w przepustce, jaką mam, a później zweryfikowałem na podstawie dostępnej literatury. Siódmego na ósmego września palił się sąsiedni dom. W naszym mieszkaniu powybijane były szyby, był ogromny przeciąg. Byłem nakryty wieloma ubraniami i ta noc ostatnia była bardzo smutna. Mianowicie spodziewaliśmy się ataku Niemców, którzy nadchodzili od strony Powiśla, od strony ulicy Kopernika, zdobywali kolejne ulice. Naturalnie dorośli byli przerażeni tym, bo była pogłoska, że to są „ukraińcy”, którzy zabijają dzieci, czyli ogromne napięcie, atmosfera grozy. Ósmego września chyba we wczesnych godzinach rannych na podwórku ukazali się żołnierze w niemieckich mundurach, którzy głośnym krzykiem kazali opuścić mieszkania wszystkim lokatorom. Schodziliśmy na dół. Mama zabrała ze sobą dwie małe walizeczki fibrowe. W jednych były jej ubrania, a w drugich były moje. Starała się również wziąć pamiątki, szczególnie listy od ojca. Schodziło z nami dwóch wujków, czyli wujek Stefan (który prowadził z mamą piekarnię) i wujek Jaszczuk. Rozstawali się ze swoimi dokumentami. Nie powiedziałem poprzednio, że jeden i drugi byli czynnymi żołnierzami Armii Krajowej. Wujek Stefan był zaprzysiężony już w okresie samego Powstania.

  • Jak się nazywał?

Stefan Pachnik. Schodziliśmy wszyscy razem. Byłem przerażony żołnierzami w niemieckich mundurach.

  • Czy ci żołnierze w niemieckich mundurach mówili po niemiecku?

Tak. Komendy były wydawane po niemiecku, z tym że w momencie, kiedy zeszliśmy na dół, podnosząc wzrok, zorientowałem się, że to są żołnierze o rysach azjatyckich. To nie byli rodowici Niemcy. Przeraziły mnie granaty zatknięte za cholewy. To był poziom, z którego obserwowałem to, co się dzieje. Schodziliśmy wszyscy. Wrócę do państwa Uszyckich. Schodziła razem ze mną pani Uszycka, żona lekarza, tuląc do piersi maleńkie dziecko, pięcio- sześciomiesięczną dziewczynkę. Pani Uszycka mówiła, że niestety jej córka Krystyna, jak również Andrzej muszą zostać w Warszawie. Czyli mój starszy kolega, z którym prowadziłem obserwacje dachów. W czasie Powstania gdzieś się przemieścił. Jej córka, Krystyna, musiała zostać zatrzymana przez Niemców. Wychodziła z wnuczką przytuloną do piersi.
Pierwszy punkt zborny był na ulicy Pierackiego, na podwórku ulicy Pierackiego pod numerem 19 lub 21 – trudno mi skojarzyć. Znam w tej chwili te podwórka, bo obserwuję je bardzo często, ale trudno mi jest przypomnieć sobie, w którym to na pewno było. Mianowicie wszyscy z ulicy Pierackiego zostali zgromadzeni na jednym z tych podwórek. Klęczeliśmy, modliliśmy się, obawiając się dalszych losów. Tego samego dnia [ruszyliśmy] pod konwojem, pod silną eskortą żołnierzy o wschodnich rysach.

  • Jak długo byliście na tym podwórku?

Na tym podwórku był tylko punkt zborny, zbierał wszystkich lokatorów z najbliższych domów. Byliśmy tam kilka godzin. Tego samego dnia pod silną eskortą żołnierzy z psami, pod eskortą Azjatów w niemieckich mundurach (teraz wiem, że byli to Azerowie, ale to z literatury, wtedy nie miałem o tym pojęcia) doszliśmy do auli Uniwersytetu Warszawskiego. W okrągłej auli Uniwersytetu Warszawskiego była ujeżdżalnia końska. Była słoma, siano. Tam spędziliśmy pierwszą noc. Naturalnie nie jedząc nic, bo tam prowiant nikomu nie był wydawany. Byliśmy tylko pod opieką żołnierzy niemieckich, pilnowani. Tego wieczoru wszyscy mężczyźni zostali zabrani, mam tu na myśli dwóch wujków, którzy byli razem z nami i zostali zabrani do usuwania barykad. Szczególnie chodziło o barykadę, która była koło naszego domu, na linii Pierackiego i Chmielnej. Wszyscy obawiali się, czy mężczyźni wrócą. Mężczyźni wrócili rano. Wtedy dowiedzieliśmy się, że już 8 września, czyli z 8 na 9 września nasz dom był podpalony, płonął cały. Czyli, jak mama mówiła: „Nie mamy gdzie wracać”.

  • Jak pan zareagował na taką wiadomość?

Po prostu byłem pod opieką matki. Jeżeli nie mamy gdzie wracać, będziemy szukać innego miejsca, ale nie wiedzieliśmy, jakie losy nas czekają dalej. Po nocy spędzonej w auli Uniwersytetu Warszawskiego zostaliśmy popędzeni Krakowskim Przedmieściem do ulicy Leszno i Wolską w ogromnej kolumnie mieszkańców Warszawy do kościoła Świętego Stanisława na Woli. Trasa po przejściu z Uniwersytetu Warszawskiego utkwiła mi szczególnie w pamięci: ulica Leszno – spalone domy, ludzie, którzy bardzo zmęczeni, ranni, pokonywali tę trasę nawet na wózkach śmieciarskich. Byli ludzie o kulach, po drodze zostawiany był dobytek, walizki leżały, siedzieli ludzie zmęczeni, leżeli na ulicy przy spalonych domach ludzie prawdopodobnie już nieżywi.
Znów charakterystyczna rzecz: wyszedłem z Warszawy w jesioneczce. W tej jesionce był zaszyty mamy złoty zegarek i jakieś pieniądze, o których nie wiedziałem. Mama za to pozbyła się pierwszej nocy palta i była w samym żakiecie. Dlaczego o tym mówię? W następnych dniach, kiedy zrobiło się chłodno, zimno, byliśmy źle ubrani. Oprócz jesionki, która była bardzo wartościowym okryciem (wartościowym dosłownie), miałem na sobie sandałki, zwykłe sandałki dziecinne. Podczas podróży przez ulicę Leszno oberwały mi się paski. Szedłem prawie boso. Starałem się być dzielny, przechodziłem z jednych ramion na ramiona drugiego wujka, byłem niesiony na rękach. Miałem pokaleczone nogi. Jechałem na wózku. Dotarliśmy wieczorem do kościoła Świętego Stanisława (czyli wędrówka musiała trwać wiele godzin) bardzo zmęczeni. Kościół Świętego Stanisława wypełniony po brzegi. Trwała tam msza. Ludzie, którzy nie mogli zmieścić się w środku, przebywali na zewnątrz. Tak spędziliśmy noc.

  • Trwała msza?

W kościele trwała cały czas msza, z tym że kościół był niedostępny, bo był dokładnie wypełniony. My spędziliśmy tę noc na zewnątrz. Nad nami pojawiały się samoloty niemieckie, ale nie strzelały, prawdopodobnie fotografowały to zbiorowisko ludzi. To był jeden wielki lament, jeden wielki szloch w oczekiwaniu na następny dzień. Tak spędziliśmy całą noc. Byłem przykryty jakimiś dziwnymi ubraniami, wujkowie dali swoje marynarki. Na pewno spałem przez część nocy. Rano wstaliśmy i znów pod konwojem udaliśmy się ulicą Bema w kierunku Dworca Zachodniego. Tam załadowano nas, a właściwie wpędzono do podstawionych wagonów osobowych.
Jechaliśmy w kierunku obozu pruszkowskiego. Podkreślam, że to były wagony tak zwane elektryczne, trudno mi powiedzieć, czy trakcja była elektryczna, czy parowa, ale wagony były wagonami osobowymi. Dojechaliśmy do Pruszkowa. Po wyjściu z wagonów szukaliśmy obozu, szukaliśmy wejścia do obozu. Konwoju niemieckiego już nie było.

  • Sami szliście z pociągu?

Tak. Wszyscy ludzie, którzy zostali wypędzeni z tych wagonów, wiedzieli, że mają iść do obozu, ale wejście do obozu należało znaleźć. Obóz się mieścił w warsztatach kolejowych. Znaleźliśmy wejście do obozu, weszliśmy, naturalnie udaliśmy się do hal. Podkreślam, że wszyscy sąsiedzi, którzy w okresie Powstania utrzymywali ze sobą kontakt, stanowili jedną gromadkę. Udając się na teren obozu, po raz pierwszy od dwóch dni mieliśmy możliwość zdobycia kawy, była możliwość zjedzenia zupy. Problem polegał tylko na tym, że nie było naczyń. Na gromadkę naszą kilkuosobową znaleźliśmy dwie puszki. Pamiętam, że mężczyźni czyścili puszki piaskiem. Były po konserwach, znalezione gdzieś na śmietniku. Zupą (wydawaną przez siostry Czerwonego Krzyża w białych fartuchach z opaskami na rękach) dzieliliśmy się wszyscy po kolei. Trzeba było kilkakrotnie podchodzić. Wykazałem się dosyć dużym sprytem, bo jako dziecko podchodziłem kilkakrotnie do kotła, unikając kolejki. Byliśmy po raz pierwszy nakarmieni. Pierwszą noc spędziliśmy w wagonie kolejowym, w wagonie, który miał spaloną podłogę. Ale żeby można było skorzystać tylko z dachu tego wagonu, mężczyźni przynieśli do wagonu burty platform kolejowych.
  • Wagon nie stał w halach?

Wagon stał na bocznicy. Stanowił dach nad głową na pierwszą noc w obozie. Byliśmy już najedzeni, potrzebny tylko był dach nad głową. Pierwszą noc w tym wagonie, pamiętam, było bardzo niewygodnie – wystawały śruby, pręty, ale najważniejszy był dach, najważniejsze było to, że byliśmy już bezpieczni. W obozie panował wielki tłok, ale była opieka. W obozie pruszkowskim spędziliśmy dwie noce. Na drugi dzień podczas pobytu ktoś z lokatorów na terenie obozu spotkał pana Czałskiego [lub Czauskiego]. Pan Czałski był sąsiadem mieszkającym i utrzymującym z nami kontakt w okresie okupacji. Mieszkał na Nowym Świecie. Jego żona prowadziła gabinet kosmetyczny „Marina”. Pan Czałski w niemieckim mundurze (co nas wszystkich zaskoczyło w niesamowity sposób) kazał wszystkim sąsiadom (najpierw pytając o swoją żonę, której z nami nie było) zebrać się w określonym punkcie obozu pruszkowskiego. Pan Czałski okazał się żołnierzem Wehrmachtu. Stanowiło to ogromne zdziwienie wśród naszego grona, ale skojarzyliśmy to z faktem, że w okresie Powstania jego żona, pani Marysia, prowadząca zakład kosmetyczny w naszym budynku, została aresztowana przez żołnierzy AK. Czyli prawdopodobnie kontrwywiad zorientował się, że pan Czałski jest folksdojczem lub żołnierzem Wehrmachtu. Pan Czałski pomógł nam w następujący sposób: w określonym dniu o określonej godzinie zjawiliśmy się w określonym sektorze i pozwoliło nam to na wyjazd tylko do Generalnej Guberni. Podczas selekcji, jaka była w tym sektorze, przypomniałem sobie szczegół: wujek Stacho miał zawiązaną głowę szalikiem, był posmarowany jakimiś sadzami, udawał rannego. Wujek Stefan trzymał mnie na rękach. Ja celowo byłem bez butów, byłem też wysmarowany – zbolałe dziecko, przestraszone. Obok moja mama i Niemiec zadał pytanie po polsku (jak teraz sądzę, był to Ślązak, Pomorzanin): „Z kim chcesz, dziecko, być dalej? Czy z mamą, czy z tatą?”. – „To nie tata, to wujek. Chcę być z mamą”. Naturalnie zostałem przesunięty do mamy, w objęcia mamy. Dwóch wujków zostało skierowanych do innej grupy. Zostali wywiezieni do Berlina. Do końca wojny pracowali w fabrykach niemieckich. Wrócili szczęśliwie po wyzwoleniu. My z mamą zostaliśmy załadowani do wagonów węglarek. Miały bardzo wysokie burty, mężczyźni (nawet wysocy) nie mieli żadnej widoczności. Wagony były brudne, miały miał węglowy na podłodze. Byliśmy bardzo stłoczeni. Po sensacjach obozowych, po potrawach, jedzeniu, jakie dostałem w obozie, dostałem rozstroju żołądka, biegunki. Część ludzi była bardzo niezadowolona z tego, bo brudziłem powierzchnię wagonu. W ten sposób ruszyliśmy w nieznane.
Nie mieliśmy pojęcia, dokąd jedziemy, ale po drodze pociąg zatrzymywał się. Zatrzymywał się na stacjach, nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. W wagonach byliśmy bombardowani pomidorami, chlebem, ogórkami – czyli ludzie stojący na peronach stacji na trasie naszego przejazdu w ten sposób chcieli nam pomóc. Wiedzieli, że to są transporty z Powstania. Dojechaliśmy do stacji Opoczno. Byliśmy tam w późnych godzinach wieczornych. Pierwsza noc w Opocznie była w budynku kolejowym. W budynku stacji [była] ogromna sterta kartofli. Zostaliśmy zmuszeni do segregowania kartofli. Trzeba było odkładać zgniłe na prawo, na lewo – to było zajęcie, które wykonywaliśmy. Rano (mogło to być 11 września) pod budynek dworca podjechały podwody, szereg furmanek z rolnikami. Nastąpił załadunek na furmanki. Zostaliśmy odebrani przez gospodarzy. Naturalnie na ten sam wóz, o którym mówię, na podwodę, zabrała się cała nasza grupka ludzi, w tym (podkreślam) pani Uszycka z maleńkim dzieckiem. Dojechaliśmy do wsi, prawdopodobnie bardzo blisko Opoczna, z tym że do dnia dzisiejszego nie udało mi się zidentyfikować. Szukałem, starałem się określić miejscowość. Ani moja mama, ani nikt z ludzi, którzy byli wtedy z nami, nie zapamiętali miejscowości. Nie udało mi się ustalić. Po dotarciu do gospodarstwa zostaliśmy bardzo przychylnie przyjęci przez ludzi. Pamiętam ogromną balię, w której nastąpiła kąpiel. Wszyscy kąpaliśmy się, była gorąca woda, było jedzenie. Gospodarze byli bardzo przychylni.

  • Czy w tej grupce były same kobiety?

W tej grupce były same kobiety. Mężczyźni wcześniej zostali odseparowani od nas już w Pruszkowie. Podkreślam, była pani Uszycka z maleńkim pięcio-, sześciomiesięcznym dzieckiem.

  • Co się stało z panem Uszyckim?

Pan Uszycki został jako lekarz w szpitalu polowym w czasie Powstania. Nie wychodził z nami. Został z rannymi. Trudno mi powiedzieć, w którym szpitalu, ale w tym samym szpitalu pracowała jego młodsza córka Krystyna, która była pielęgniarką. O tym wiedzieliśmy. Pan Kazimierz Uszycki został. Przeżył wojnę, o czym później świadczyły kontakty mojej mamy, zresztą mama utrzymywała kontakty z szeregiem sąsiadów, którzy z nami przeżyli okres Powstania.
Chcę powiedzieć o moim pobycie na wsi. Byliśmy tam (trudno mi określić, tego nie pamiętam dokładnie) chyba około tygodnia. Mama swoim sprytem załatwiła przepustkę. Nawiązała kontakt z oddziałem Rady Głównej Opiekuńczej, która była w Opocznie, czyli domyślam się, że to musiało być bardzo blisko – pięć, sześć kilometrów, nie więcej. Mama codziennie tam chodziła. Zdobyła przepustkę pozwalającą nam na połączenie się z dalszą rodziną mieszkającą w innej części kraju. Myśmy mieli bardzo liczną rodzinę ze strony ojca mieszkającą w Krakowie. Mama uzyskała przepustkę właśnie do Krakowa. Trudno mi określić, jak długo byliśmy na wsi. Po drodze pasłem tam krowy z kolegą starszym ode mnie, synem gospodarzy, Felusiem (pamiętam jego imię), jadłem kalarepkę (bardzo mi smakowała).
Po kilku dniach na podstawie przepustki wyjechaliśmy z gospodarstwa w kierunku Krakowa. Do Opoczna szliśmy z gospodarstwa pieszo, nie mogło to być daleko. Po drodze mijaliśmy posterunki niemieckie, Niemców schowanych w lesie. W każdym razie nie mogło to być daleko. Z Opoczna do Koluszek jechaliśmy pociągiem, nie przypominam sobie szczególnie jakim. W Koluszkach czekaliśmy już na bezpośredni transport do Krakowa. Zapamiętałem wydarzenie: na peronie w Koluszkach niemiecki żołnierz ciągnął za sobą drabiniasty malutki wózek. To były wózeczki drabiniaste na czterech kółkach. Wózek napełniony był chlebem, na wierzchu były stosy kiełbasy. Szedłem za tym wózkiem, ciekła mi ślina. Mama wołała mnie, a ja jednak starałem się urwać kiełbasę z wózka. Pociągnąłem za kiełbasę i naturalnie ściągnąłem kilka metrów kiełbasy. Żołnierz odwrócił się, kopnął mnie w plecy. Przewróciłem się. Podszedł do mnie ponownie, złapał mnie za kołnierz, doszedł ze mną do wózka, złamał na kolanie bochenek wielkiego chleba, dał mi ten chleb, urwał kiełbasę, po raz drugi mnie kopnął. Kiełbasę miałem, zdobyłem pożywienie.
Do Krakowa jechaliśmy pociągiem, […] transportem wojskowym. Mama ubłagała i dostała się do wagonu towarowego, w którym były krowy. Krów pilnowało dwóch żołnierzy niemieckich i w drugiej części wagonu były stosy słomy, siana. Tam kazali Niemcy nam się schować.

  • Czy mama znała niemiecki?

Mama znała niemiecki ze szkoły. Mieszkała do 1920 roku w Krakowie, chodziła do szkoły podstawowej, ucząc się języka niemieckiego. Niemcy częstowali mnie mlekiem natychmiast udojonym od krów. Na znak protestu nie chciałem tego mleka, plułem, wypluwałem. Dojechaliśmy do Krakowa transportem wojskowym w wagonie razem z krowami.

  • Czy to był jeszcze wrzesień?

To był koniec września, ale jeszcze przed październikiem, dlatego że później dokumenty, które zostały na pamiątkę w naszym domu, świadczą o tym, że dopiero w pierwszych dniach października mama została zarejestrowana w krakowskim RGO. Zostaliśmy przyjęci przez rodzinę ojca naturalnie bardzo serdecznie. Rodzina była bardzo liczna. Pomimo problemów aprowizacyjnych, jakie w Krakowie miały miejsce (podkreślam: bardzo liczna rodzina), przyjęci zostaliśmy bardzo serdecznie. W Krakowie doczekaliśmy się wyzwolenia.

  • W maju czy w styczniu?

Dokładnie było to 18 stycznia 1945 roku. Jeszcze chcę powiedzieć o tym, że w Krakowie, kiedy przyjechaliśmy, zatrzymaliśmy się u ciotki w centrum [miasta]. Tam mieszkała również moja babcia, która tego samego roku umarła – babcia ze strony ojca. W tym okresie w Krakowie zarządzeniem gubernatora był zakaz mieszkania warszawiaków na terenie miasta. Po dwóch miesiącach, bojąc się represji, bojąc się konsekwencji przechowywania nas, udaliśmy się do drugiej rodziny mieszkającej już w Płaszowie, w budynku stacyjnym. Wujek był kolejarzem, zawiadowcą stacji. Tam doczekaliśmy wyzwolenia.
Powiem o Wigilii 1944 roku. Rodzina składała się z moich trzech sióstr ciotecznych. Ciotka była rodzoną siostrą mojego ojca. Rodzina składała się z trzech sióstr i jednego brata, czyli było sześć osób, nas dwoje. Mówiąc po krakowsku: sześć dusz przy jednym stole. Na stole wigilijnym były kartofle polane olejem, posypane cebulą. Na stole również był półmisek z rybami. „Boże, rybki! Jak ja dawno, mamusiu, nie jadłem rybek. Te rybki to coś wspaniałego!”. – „Nie, dziecko. To jest symbol. Nie wolno tego dotykać”. Okazało się, że te głowy ryb znalezione na śmietniku, przybrane w odpowiedni sposób stanowiły symbol ryby wigilijnej. Nie zdawałem sobie sprawy, po raz pierwszy usłyszałem słowo „symbol”. Wszystkie Wigilie kojarzą mi się z tamtą. Były kolędy, była choinka, smutny nastrój, ale jeszcze trwała wojna. Ale byliśmy wtedy razem.

  • Proszę powiedzieć o wyzwoleniu. Jak pan je zapamiętał? Mówił pan, że 18 stycznia było wyzwolenie.

Tak. Mieszkaliśmy w Płaszowie. Mój wujek był zawiadowcą stacji Kraków-Płaszów, ale bojąc się bombardowania w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, pakując cały dobytek, jaki można było przewieźć na ogromnych saniach, pieszo poszliśmy w kierunku Bieżanowa-Drożdżowni. Te sanie w rzeczywistości były noszami pociągu sanitarnego, wagonu sanitarnego, czyli rodzaj pojazdu, który w podróży był bardzo trudny i uciążliwy. W Bieżanowie-Drożdżowni mieszkał kolejny brat rodzony mojego ojca, ale Bieżanów-Drożdzownia nie był stacją kolejową, nie był narażony na bombardowania. Udało nam się pokonać trasę przejścia, pchaliśmy sanie wypakowane całym dobytkiem, jaki można było wtedy zabrać. Zatrzymaliśmy się u stryja, Leona Nowickiego, czyli brata mojego ojca. Przebywaliśmy tam około dwóch tygodni wszyscy razem. Nie wracaliśmy. Wujek musiał tylko wrócić. Wracał do Płaszowa, wracał [do brata]. Przebywaliśmy u Leona, byliśmy bezpieczni.
Pewnej nocy (w tej chwili jestem pewny, że 17 stycznia) w mieszkaniu, w budynku (stryjek zajmował okazałą willę) w Bieżanowie-Drożdżowni pojawili się motocykliści [niemieccy]. Uciekali. Następnego dnia rano pojawili się inni żołnierze. Jechali na furmankach. Byli to zwiadowcy Armii Czerwonej. Biednie ubrani, pytali się [o jedzenie]. Moja mama zadała pytanie: „Czy wy jesteście bolszewicy?”. – „Nie, ja jestem ruski”. To był pierwszy kontakt z żołnierzami rosyjskimi. To był dzień, kiedy Kraków okrążony, bezboleśnie, bo bez bombardowań, bez zniszczeń został jednak wyzwolony.

  • Jak w stosunku do was zachowywali się żołnierze sowieccy?

Żołnierze niemieccy zachowywali się wyjątkowo przyzwoicie, ale oni po prostu byli w odwrocie. Sowieccy, ta pierwsza grupa, zachowywała się nadzwyczaj przyzwoicie. Oni po prostu byli głodni, oni prosili (podkreślam – prosili) o coś do jedzenia. Naturalnie to, czym można się było z nimi podzielić, dostali i pojechali dalej. To była pierwsza czołówka. Następne kontakty z Armią Czerwoną, z żołnierzami również pamiętam, ale to już było po powrocie naszym do Płaszowa.

  • Proszę opowiedzieć.

Moja mama wykazując się znów niesamowitym sprytem i inwencją (a handel miała chyba we krwi), postanowiła na dworcu w Płaszowie handlować herbatą. W rzeczywistości poszukiwała wujka Stanisława, który powinien wracać z Berlina oraz mojego ciotecznego brata, który był najpierw w Oświęcimiu i powinien wracać z Mauthausen. Mama w następnej kolejności za zgodą, właściwie za akceptacją wujka (zawiadowcy stacji) otworzyła bufet na stacji. Bufet, z którego mogli korzystać wszyscy podróżni. Podstawowym daniem była chyba zupa i herbata. Jednocześnie w tym samym bufecie przedstawiciele RGO karmili tych ludzi, którzy wracali transportami z Oświęcimia. Była stacja w Krakowie, była stacją przesiadkową, węzłem kolejowym, przez które przejeżdżały wszystkie transporty. [Mieliśmy] kontakt z żołnierzami rosyjskimi. Na stacji był oddział NKWD. Byli to ludzie w mundurach Armii Czerwonej i oni sprawowali nadzór nad ruchami rosyjskich żołnierzy, którzy również korzystali z tego węzła kolejowego. Na teren stacji, który był wypełniony podróżnymi z różnych kierunków, w różne strony podróżujących zaczęli napadać poszczególni żołnierze rosyjscy. Na terenie budynku stacyjnego ludzie byli obrabowywani absolutnie ze wszystkiego, z czego [mógł] pojedynczy żołnierz rosyjski (bo oni nie działali w grupach). [Ludzie] byli pozbawiani wszystkiego, co mogło się żołnierzowi przydać. Posterunek NKWD starał się sprawować nadzór, starał się sprawować porządek. Nie było wtedy (nie pamiętam) policji, milicji polskiej. Były przypadki, że komendant stacji, enkawudzista, ku mojemu ogromnemu przerażeniu, dokonywał egzekucji pod budynkiem stacji.

  • Czy pan to widział?

Ja to widziałem. Dokonywał egzekucji na żołnierzach, którzy rabowali. Z jednej strony była opieka, a z drugiej strony było niesamowite bestialstwo ze strony rabujących. Używali wszelkich środków: obcinali palce, jeśli nie udało się zdjąć obrączki. To było przerażenie. Wchodzący żołnierze Armii Czerwonej budzili postrach wśród ludzi podróżujących. Opieka, ochrona ze strony NKWD, pomimo tego że okrutna, spełniała swoje zadania. Mama w 1946 roku wynajęła mieszkanie w Bieżanowie. Zamieszkaliśmy w Bieżanowie w ładnym domku.

  • Czyli przez cały rok byliście [u rodziny]?

Przez cały rok byliśmy jeszcze z rodziną krakowską. Mieszkając w Bieżanowie (właściwie było to na pograniczu Bieżanowa, Prokocimia), chodziłem już do trzeciej klasy. O drugiej klasie nie powiedziałem, ale pominąłem dosyć ważny moment.
  • Proszę opowiedzieć. Kiedy była druga klasa?

Wtedy kiedy dotarliśmy do Karkowa do ciotki, która mieszkała w centrum miasta. Mama w połowie roku szkolnego (bo to mógł być październik, listopad) zapisała mnie do szkoły, do bardzo renomowanej (jak w tej chwili obserwuję istniejący do tej pory gmach) szkoły w Krakowie. Dostałem się tam do drugiej klasy, ale zajęcia rozpocząłem po rozpoczęciu roku szkolnego, czyli po dwóch, może trzech miesiącach. W Krakowie poziom nauczania i charakter prowadzenia lekcji był zupełnie inny w drugiej klasie niż w starszym przedszkolu, z którym miałem do czynienia. Nie potrafiłem posługiwać się piórem. Kałamarze dla mnie to było coś zupełnie nowego, a stalówka z obsadką czymś zupełnie [nieznanym]. Byłem uczniem, który odstawał od pozostałych. Nie potrafiłem kaligrafować, co w drugiej klasie już było obowiązujące. Byłem dzieckiem (jak w tej chwili oceniam) bardzo znerwicowanym i jednocześnie chyba starającym się narzucić swój styl bycia. Starałem się być przywódcą – nie zostałem zaakceptowany przez klasę, przez środowisko. Zachowywałem się źle. Zostałem z tej szkoły po prostu usunięty.

  • Czy ta szkoła była polska, czy niemiecka?

Byłem Powstańcem warszawskim. Zachowywałem się odmiennie niż dzieci przebywające w okresie okupacji w Krakowie. Byłem po prostu znerwicowany, jak w tej chwili się mówi. To była polska szkoła. To była szkoła, w której wykładany był język polski. Nie pamiętam przedmiotów. Nie byłem zainteresowany lekcjami, szkołą, myślałem zupełnie o czym innym. Trzy czy dwa miesiące [wcześniej] byłem uczestnikiem Powstania Warszawskiego, nie potrafiłem się dostosować do obowiązujących rygorów. Nie byłem zadowolony z tego. Byłem bardzo zadowolony, że odszedłem z tamtej szkoły. Wróćmy do Bieżanowa: jest już 1946 rok. Wraca z Rumunii mój ojciec.

  • Jak pan zapamiętał powrót ojca? Gdzie ojciec was znalazł?

Ojciec znalazł nas u swojej rodziny. Ojciec przyjechał do Krakowa do swojej siostry, do swojego brata i tam nas odszukał. Niestety rozłąka wojenna, okres wojny spowodował, że rodzice się rozstali. Nadal zostałem z matką, ale do końca dni życia ojca utrzymywaliśmy doskonały, przecudowny kontakt. Moja matka również przyjaźniła się (w pełni tego słowa znaczeniu) z ojcem. Wojna rozłączyła ich. Wychowywałem się z matką. W Krakowie wstąpiłem do harcerstwa. Już jako dziesięciolatek w 1947 roku pojechałem na pierwszy obóz harcerski. Obóz harcerski bardzo mi się podobał. Były tam podkreślane akcenty patriotyczne, byłem dziesięciolatkiem, który był powstańcem warszawskim, byłym powstańcem warszawskim, byłem przez starszych kolegów, uczestników obozu akceptowany. Z pierwszego obozu wyniosłem bardzo ciekawe wspomnienia. Mianowicie komendantem był były partyzant. Zastępcą komendanta był kapelan. Obóz miał charakter doskonałej szkoły patriotycznej. To zapamiętałem.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Wróciłem w 1947 roku z obozu harcerskiego. Obóz był w lipcu. To był Czasław koło Dobczyc. Na marginesie: zdjęcia z obozu przekazałem szkole, przekazałem drużynie dwa lata temu. Z ogromną wdzięcznością podziękowali za zdjęcia, o których nie mieli pojęcia, bo to był pierwszy obóz powojenny. Wróciłem pod koniec lipca 1947 roku do domu, do mamy.

  • Czyli mama wróciła wcześniej do Warszawy?

Nie. Wróciłem do domu, do mamy, do Bieżanowa z obozu harcerskiego, z kolonii. Wróciłem do domu i zobaczyłem spakowane rzeczy. Mama powiedziała, że pomimo warunków, jakie tutaj mamy (czyli mieszkanie dosyć przyzwoite, cichy Bieżanów, moją asymilację z kolegami, udział w drużynie harcerskiej): „Wracamy, dziecko, dzisiaj do Warszawy”. Czyli w sierpniu 1947 roku mama wróciła do Warszawy. Niewykluczone, że między innymi powodem było rozstanie z ojcem.

  • Jaką Warszawę pan zobaczył?

Zobaczyłem Warszawę bardzo zburzoną, przytłaczające wrażenie. Bałem się chodzić po ulicach zniszczonego miasta. Nie zdawałem sobie sprawy, że miasto może tak wyglądać. Jeżeli byłem przerażony, to przerażony byłem w momencie powrotu. Wróciliśmy do babci. Babcia mieszkała na Pradze. Zajmowała skromne mieszkanie o małej powierzchni, ale tam znaleźliśmy miejsce. Z kolei mama rozpoczęła pracę w sektorze uspołecznionym, w handlu.

  • Czy mama nie miała żadnych problemów?

Ogromne problemy.

  • Była represjonowana?

Ogromne problemy. Moja mama rozpoczęła pracę… w 1947 roku, otworzyła sklep spożywczy na ulicy Jagiellońskiej w Warszawie. Ten sklep prosperował do roku 1950. W 1950 roku otrzymała z Urzędu Skarbowego domiar przekraczający jakiekolwiek wyobrażenie. To był domiar, jak pamiętam, na ówczesne czasy wynoszący 2.000.000 złotych. Moja mama nie była zdolna, naturalnie, tego domiaru zapłacić. Sklep został skonfiskowany, ale nie był na tyle wartościowy, żeby nadawał się do tak zwanego handlu uspołecznionego. Po prostu stał bezczynny przez wiele, wiele lat. Mama postanowiła iść do pracy. Pierwszą jej pracą były związki zawodowe, Centralna Rada Związków Zawodowych. Potrafiła pisać na maszynie, potrafiła liczyć. Była osobą z tak zwaną małą, przedwojenną maturą. Dostała się do pracy. Wielostronicowa ankieta personalna wypełniana po raz drugi lub trzeci i [wyszła] jakaś niespójność w ankiecie, którą mama popełniła, szczególnie jeśli chodzi o okres wojenny. Na pytanie: „Z czego utrzymywała się w czasie okupacji?” – mama pozwoliła sobie napisać, że otrzymywała zapomogę ze względu na ojca w niewoli. To było przyczyną usunięcia mamy z pracy po raz pierwszy.
Mama poszła pracować w następnej kolejności do dyrekcji kolei. Była kasjerką na Dworcu Warszawa Wschodnia. Znów po pewnym czasie po przeanalizowaniu ankiety przez odpowiednie służby mama przestała pracować, została natychmiast zwolniona, bo napisała w ankiecie, że ojciec przebywał w Rumunii, był żołnierzem nie tej armii, co potrzeba, że wrócił do kraju dopiero w 1947 roku. W kolejnej ankiecie, w kolejnym zakładzie pracy (w Ministerstwie Budownictwa) mama napisała, że jeden z jej braci przebywa od 1932 roku w Ameryce Południowej, w Peru. Została usunięta po raz kolejny z pracy. Mama wróciła do handlu uspołecznionego. Pracowała do końca swojej czynności i sprawności zawodowej.

  • Pan wrócił do szkoły w 1947 roku. Kontynuował pan naukę?

Wróciłem w 1947 roku, już byłem w czwartej klasie. Czwartą klasę ukończyłem w Bieżanowie, w szkole imienia Piłsudskiego. Do piątej klasy chodziłem już w Warszawie w 1947 roku. Skończyłem szkołę bez problemów. Charakterystyczne chyba jest to, że byłem najmłodszym uczniem w klasie, w piątej klasie. Chodziłem do klasy, w której uczniami były i dziewczynki, i chłopcy w wieku osiemnastu i dziewiętnastu lat, czyli to były dzieci, które w okresie okupacji nie miały możliwości chodzenia do szkoły. Byłem najmłodszy, najmniejszy, najsłabszy w klasie, ale dobrym uczniem. Skończyłem szkołę podstawową, skończyłem szkołę średnią i zakończyłem na średnim wykształceniu.

  • Proszę jeszcze opowiedzieć o swoim domu rodzinnym na Nowym Świecie i o tablicy, która od niedawna na tym domu jest.

Z perspektywy czasu stwierdzam już jako bardzo mocno dorosły człowiek, że bardzo dobrze zrobiłem (za akceptacją mojej żony, naturalnie, z którą wiele lat jesteśmy po ślubie), że nie opuściłem Warszawy, że tu mieszkam i tu jestem. Pewnego dnia, idąc Nowym Światem, przyglądając się jak zwykle budynkowi, w którym spędziłem dzieciństwo, zauważyłem tablicę. Na tablicy była treść następująca (nie powiem dosłownie): „W tym domu mieszkał pan Ron Jeffery, Anglik, żołnierz AK. Był jednocześnie autorem książki pod tytułem »Wisła jak krew czerwona«”. Zaintrygowało mnie to. Tablica wisząca na frontonie budynku Nowy Świat 30 jest zrobiona na płycie szklanej. Wróciłem do domu, poszukałem w mojej bibliotece tej książki. Znalazłem i wypożyczyłem. Co się okazuje: pan Ron Jeffery, który w okresie okupacji posługiwał się zupełnie innymi nazwiskami ze względów konspiracyjnych, był moim sąsiadem, był zięciem doktorostwa Uszyckich. Był mężem pani [Krystyny], która w tym czasie (jak się dowiedziałem z książki, bo wiedziałem, że jest ode mnie dużo starsza) była osobą chyba dwudziestotrzyletnią. Książka prostuje pewne rzeczy. Wspominam tę historię, bo po przeczytaniu tej książki powstała bardzo ciekawa historia. Mianowicie pewne zdarzenia w książce są niedopowiedziane. Nie tyle przekłamane, o ile nieuzupełnione lub przekazane w inny sposób. Mógłbym być osobą, która pewne rzeczy wyjaśnia. Mianowicie wspomniałem o tym, że w gronie sąsiadów była pani Uszycka tuląca maleńkie dziecko. Tym maleńkim dzieckiem była córka autora książki, która nie wiedziała o tym (to jest w tej chwili dorosła kobieta, prawdopodobnie żyjąca w Australii, poszukuję jej nadal, staram się ją odnaleźć) – ta kobieta będzie zadowolona, jeśli pewne zdarzenia uporządkuję ze względu na swoją pamięć z tego okresu.

  • Jakie pan ma uwagi do tej książki? Jakie punkty chciałby pan uzupełnić?

Nie pamiętam, czy obecną w gronie naszych sąsiadów była matka tej Puni, pani [Krystyna]. Tego nie mogę sobie przypomnieć, nie jest to możliwe do zidentyfikowania ze względu na śmierć mojej matki wiele lat temu. Ale chcę podkreślić, że książka przedstawia transport maleńkiej dziewczynki z matką w kierunku Radzymina, co jest niemożliwe ze względu na to, że w tym okresie Radzymin był pod inną „opieką”, tam była już Armia Czerwona, prawa strona Wisły. Również chciałbym sprostować to, że wszyscy razem, wychodząc z Warszawy, stanowiliśmy gromadkę zaprzyjaźnionych sąsiadów i dostaliśmy się na wieś podkielecką, która znajdowała się w rejonie Opoczna, a nie na przykład Krakowa. Chcę jeszcze powiedzieć o tym, o czym książka nie mówi, że moja mama z panią doktór Uszycką miała kontakt przez wiele, wiele lat. Ciekawy jestem, czy jest możliwe odnalezienie tej maleńkiej wtedy dziewczynki.
Na zakończenie chcę podkreślić bardzo istotne wydarzenie. Mianowicie wtedy kiedy znaleźliśmy się w Krakowie, kiedy odnaleźliśmy rodzinę, moja mama ze mną skierowała się na Skałkę. Tam zostawiła jakieś [wota] w podzięce, że żyjemy.


Warszawa, 31 października 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Adam Maciej Nowicki Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter