Alicja Budniakiewicz „Lilka”

Archiwum Historii Mówionej

Alicja Budniakiewicz, z domu Golec. Urodziłam się 2 września 1924 roku w Warszawie.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, gdzie pani wtedy mieszkała?

Od 1930 roku mieszkałam na ulicy Okopowej. Szkołę powszechną, siedem klas, skończyłam na Żelaznej. Później zdałam do prywatnego gimnazjum Jadwigi Michalskiej-Zaborowskiej, mieszczącego się na Chłodnej 68. To było żeńskie gimnazjum z dawnymi starymi polskimi tradycjami. Starsze panie prowadziły to gimnazjum. Kiedyś to gimnazjum nazywało się pensją dla panien. Przed wojną, w 1939 roku skończyłam pierwszą klasę gimnazjalną.

  • Czym się zajmowali rodzice?

Ojciec był oficerem zawodowym Wojska Polskiego, służył w Komendzie Miasta Warszawy na placu Piłsudskiego. Mama nie pracowała, zajmowała się domem.

  • Miała pani rodzeństwo?

Jedynaczka.

  • Tata walczył na froncie w 1939 roku?

Tak. W Komendzie Miasta. Opowiadał mi całą gehennę, jak Niemcy wkroczyli do Komendy Miasta, musiał zaprowadzić do obozu w Toruniu całą swoją kompanię. To było dla niego bolesne.

  • Jaki stopień miał tata?

Podporucznik. Brał udział w wojnie 1920 roku. Zawsze z miłą chęcią opowiadał, jak gonił bolszewików aż do Kijowa, tam nastąpił odwrót polskich oddziałów. Po wojnie został skierowany do Chełmna na przeszkolenie, dokończenie nauki. Ożenił się w 1921 roku z moją mamą, warszawianką. Urodziłam się w 1924 roku. Kiedy chodziłam do gimnazjum Jadwigi Michalskiej, to mieszkałam na ulicy Okopowej 31a. Mieszkałam do Powstania, bo w Powstaniu dom został zbombardowany.

  • Jak pani wspomina przedwojenną Warszawę, Wolę?

Ulica Chłodna to był deptak dla młodzieży gimnazjalnej. Trzeba było codziennie się przelecieć przez tą ulicę. Było tak, że dziewczęta chodziły razem, chłopcy razem. Chłopcy zaczepiali, podrywali. Zawsze trzeba było przez Chłodną… Od ulicy, jak Wolska się zaczynała do kościoła świętego Boromeusza, ten odcinek koniecznie [trzeba było] przelecieć, żeby popatrzeć na młodzież, spotkać się z koleżankami czy z kolegami. Tak się wszystko zaczęło.

  • Jak wybuch wojny wpłynął na losy pani i pani rodziny?

W 1939 roku już miałam koleżanki z mojego gimnazjum. Mieszkały też na Okopowej w pobliżu mnie, w tym samym rejonie mniej więcej. Miały braci, to wszystko było nasze towarzystwo, jak to się mówiło – pensjonarki i sztubacy. Myśmy się przyjaźnili. Jak się zaczęła wojna, wszyscy zaczęli się interesować Armią Krajową. Najpierw był Związek Walki Zbrojnej. Mój chłopak powiedział, że należy do Walki Zbrojnej. Tak się zaczęło, wszyscy się w to wciągali. Były spotkania towarzyskie. Okopowa 35 były zakłady ogrodnicze rodziny Wójcickich. Prowadzili bardzo znane ogrodnictwo na ulicy Okopowej. Moja koleżanka z gimnazjum, Romualda Kamińska, mieszkała w tym domku. Miała brata, który chodził do gimnazjum Lelewela przy kościele Zbawiciela. Całe grupy naszej młodzieży spotykały się. Robili spotkania towarzyskie z okazji świąt [kościelnych] czy jakichś świąt narodowych. Wszyscy zaczęli się wciągać w konspirację. Jeden mówił temu, drugi tamtemu. Zaczęło się od chłopaka, który był mną bardzo zainteresowany – brat Romy Kamińskiej. Należał do Związku Walki Zbrojnej, pierwszy się zapisał. Był ksiądz Stypułkowski, przychodził do nas, zawsze się z nas śmiał. Siadał na krześle, mówił: „Tu stułę wyjmuję, od razu klękajcie, będę was spowiadał”. Myśmy nie chcieli, myśmy się śmieli, takie przyjemne były spotkania. Tak się to wszystko zaczęło. Później bardzo poważna sprawa. Ponieważ to był domek na odosobnieniu w ogrodzie, Armia Krajowa doszła do tego, że może tu być magazyn broni. Broń była przywożona rikszami i przewożona na punkty. Kazali wywieźć broń, to ci chłopcy wywozili.

  • To było tuż przed Powstaniem czy ta broń była magazynowana?

Przed Powstaniem – mówię o okupacji. Powiem zabawną historię. Chłopcy mieli zawieźć na ulicę Złotą karabin maszynowy czy coś, ale za dwie godziny. Jak zawieźć? Nie mają czym! Na rikszę nie mają pieniędzy! Czym zawieść? Wyrwali z ziemi małe drzewko, opakowali papierem pakowym to drzewko i włożyli broń. „Co teraz robimy?”. – „Wsiadamy do tramwaju”. Na pierwszym pomoście jechali Niemcy, trzeba było usiąść w ostatni pomost. Pomosty w tramwajach były nieoszklone, wolne powietrze było. Postawili to na ostatnim pomoście w rogu. Mnie postawili plecami na to. Kolega wziął rękami, niby mnie trzyma, to drzewko było za mną. Tragikomiczna historia. Taki pijaczek mówi: „Co wy tu drzewko wieziecie, teraz chcecie sadzić drzewko, przecież to drzewko wam się nie przyjmie”. Zaczyna się dobierać do tej paczki. Stasio Żurawski go odciąga, szarpie się z tym pijaczkiem. Co tu z nim zrobić? Tramwaj stanął na przystanku, a Stasio go wziął za klapy i wyrzucił dosłownie i przytrzymuje, jak tramwaj ruszy, żeby go zostawić na przystanku. Udało mu się, żeśmy odetchnęli, wskoczył w ostatnim momencie, a tego pijaczka zostawił na przystanku. Trudno mi o tym mówić. To wszystko strasznie się skończyło. Stasio Żurawski, który tego pijaka odciągał, to był spadochroniarz. Z Londynu był zrzucony z samolotu do lasów na Wileńszczyznę. Był z urodzenia warszawiakiem, chciał się do rodziny dostać, przedostał się jakoś do Warszawy, skontaktował się z naszą komórką, z chłopcami. Ktoś jego wydał, że się tu zatrzymał. Ciotki Kamińskich zarejestrowały go jako parobek, dały mu legitymację, w Arbeitsamtcie go zarejestrowały, żeby go ukryć. Ktoś go wydał i cały magazyn został pewnego dnia… O świcie wkracza gestapo. Stasio zaczyna uciekać przez ogród. Mieszkam w sąsiednim domu. Słyszę karabin maszynowy, widzę jak Stasio pada na moich oczach. Zabili go. Tamtych resztę wyciągnęli na Szucha. Podobno strasznie ich skatowali. Przewieźli na Pawiak. Na Pawiaku rozstrzelali. Taka historyjka okupacyjna. Na Pawiaku jest jego zdjęcie. Jest odnotowane, że został rozstrzelany w ruinach getta. […]W Powstanie jestem świadkiem, jak Niemcy wysadzają Pawiak. Byłam bardzo Pawiakiem zainteresowana. Niemcy wysadzają Pawiak w powietrze, ewakuują się czołgiem z Pawiaka. To wszystko słyszymy, wiemy, że tak się dzieje. Dojeżdżają czołgiem do Okopowej. Chłopcy z butelkami otaczają czołg. Niemcy się przestraszyli, zatrzymali czołg, wyszli z czołgu i [powstańcy] zabrali tych Niemców. Znów zabawna historia. Chłopcy nie umieli obsługiwać czołgu. Jeden wszedł, żeby to uruchomić, jak uruchomił, to rozwalił cały domek ogrodników. Wjechał w to. Tragikomiczna historia. Emocjonalnie podchodzę do tego, nie mogę się tego wyzbyć, mimo że mam już sporo lat.

  • Przed Powstaniem miała pani przydzieloną jakąś funkcję?

Działałam jako łącznik. Meldunki nosiłam. Pamiętam, żeśmy chodzili, nigdy prawie sama nie chodziłam, zawsze z kimś – to meldunki żeśmy nosili, to broń, co z tym pijakiem takie zamieszanie straszne. Śmieszne, ale i tragiczne, bo jakby się namacał, co jest, to by rozsypała się ta paczka i tak dalej, my bylibyśmy w kłopotach.

  • Czy były organizowane jakieś szkolenia przed Powstaniem?

Nie. Dla chłopców były do strzelania. Strzelali na Ogrodowej w ruinach, piwnica była i oni uczyli się strzelania. Dla dziewcząt nie. Nie wchodziło w grę, że będziemy do strzelania – jakieś akcje zbrojne, w ogóle o tym nie było mowy. Do sanitarnej pomocy, łącznościowej, tak, ale nic poza tym. Później taka rzeź była straszna na Woli. Franaszka, setki osób pozabijali: mężczyzn, kobiety, dzieci. Też byłam pod rozstrzałem.

  • Jak wyglądał pierwszy dzień Powstania?

To była wielka euforia. Wyszłam na balkon, oniemiałam, wszędzie na balkonach były rozwieszone polskie flagi. Oniemiałam z zachwytu i wrażenia, że tyle nas jeszcze zostało.Mój ojciec musiał się przemieszczać. Miał szczęście, że go nikt nie wydał, że go nikt nie oskarżył. Całą okupację mieszkał w tym mieszkaniu, w którym mieszkał przed wojną.

  • Ojciec działał cały czas w konspiracji?

Tak. Ojciec później też należał do ZBoWiD-u, bardzo go lubili, cenili, znali. Miał nawet takich, którzy byli w jego kompanii przed wojną. Znali i jemu dawali opinię o tym, kim on był przed wojną. Ciągle wspominał wojnę bolszewicką, że on... Ojciec miał dobrą przygodę, że musiał na UB składać zeznania. Powiedział: „Brałem udział w wojnie 1920 roku”. Ubowiec do niego mówi: „Niech pan tego nie pisze, niech pan o tym nie mówi”. Raz się znalazł przyzwoity, który ostrzegł ojca, żeby nie przyznawał się, że w 1920 roku bolszewików gonił do Kijowa. Ojciec się śmiał: „Do Kijowa to my ich gonili, a później oni nas gonili”. To na tyle. Emocjonalnie do tego podchodzę i blokuję się.

  • Jeżeli chodzi o pani wygnanie, w jakich okolicznościach to było i kiedy?

Ojciec się zorientował, że Niemcy już są na Woli, że taka rzeź wszędzie. Ojciec przyleciał i mówi: „Wychodzimy, musimy wyjść z domu. Na Żytniej są Niemcy. Lecimy w stronę Powązek”. Biegniemy. Dosłownie po rynsztokach żeśmy się czołgali, bo ostrzał jeszcze wtedy był z getta, Niemcy strzelali z tamtej strony. Tośmy dolecieli do ulicy Spokojnej, znajomi rodziców tam mieszkali, żeśmy się u nich zatrzymali na noc. Rano Niemcy otoczyli tą kamienicę, wypędzili nas na cmentarz. Przez cmentarz pognali nas pod parkan na ulicę Tatarską.

  • Z drugiej strony Powązek?

Tak, jest malutka ulica Tatarska, cmentarz Tatarów jest z tamtej strony. Zaczynał się dzień, szary świt. Postawili nas pod parkanem, może było sto osób, dzieci, jakaś kobieta zwariowała, zaczęła tańczyć, taka starsza osoba, po paru godzinach oczywiście. Mama mi zapinała palto, mówi: „Jak będziesz leżała, jak cię rozstrzelą, to chociaż będziesz zapięta, nie będziesz leżała na samej ziemi, tylko będziesz owinięta”. Tak żeśmy stali do zmierzchu. Przyszedł oficer o zmierzchu, powiedział, że już nas nie będzie rozstrzelał, tylko nas pognają przez Koło z tyłu za cmentarzem. Domy płonące, trupy leżały, nas pędzili do kościoła świętego Wojciecha.

  • To byli rodowici Niemcy, czy jakieś oddziały pomocnicze rosyjskojęzyczne?

Rano, jak żeśmy się obudzili, najpierw byliśmy przekonani, że oni nas rano rozstrzelają właśnie na terenie kościoła. Wypędzili nas z podziemia kościoła. Widziałam „ukraińców”, po rosyjsku mówili, mundur miał zawinięte rękawy wysoko, miał pełno zegarków: Cziasy, dawaj cziasy! Krzyczał do wszystkich. Ludzie mówili jedni do drugiego: „Jak masz jakieś złoto, szybko rzucajcie w krzaki, bo wam zaraz zabiorą”. Ludzie czasami rzucali, czasami nie, jak kto chciał. Ręce miał zakrwawione, podwinięte rękawy, bransoletki na rękach, całą furę zegarków pokradzionych ludziom. Za kilka godzin popędzili nas do Dworca Zachodniego, do wagonów i do obozu w Pruszkowie. […] Znalazł się ojciec, mama. Ojciec do nas mówi: „Słuchajcie, tu jest kuchnia polowa, niby zupy gotują dla obozu, wy idźcie do tej kuchni”. Myśmy z mamą poszły. Oni mówią: „Jak żeście przyszły, to obierajcie kartofle, jak nie, to idziecie do wagonów”. Wagony wywożą do obozów. W tym momencie kiedy byłam, wywozili akurat całe transporty do Ravensbrück. Mówię do koleżanki z Okopowej – Romy: „Chodź z nami do kuchni, będziesz obierała kartofle”. Panna z takiego domu gdzie była służba, gdzie było wszystko, ona będzie kartofle obierać? „Coś ty, nie ma mowy!”. Z domu obszarników, kamieniczników warszawskich, elita; nie byłam bardzo bogata, a ona była bardzo bogata, to nie będzie kartofli obierała. Po wojnie powiedziała: „Dlaczego się ciebie nie posłuchałam, byłam w obozie. Poszłam do wagonu i zawieźli mnie do Ravensbrück”. Zostałam w kuchni. U mamy nie obierałam kartofli, takiej funkcji mi nie przydzielała. Nie wiedziałam, jak to się obiera, ale się nauczyłam. Wyszłam po trzech dniach to miałam [zdrętwiałe] ręce od tych kartofli, nie mogłam ich rozprostować. Dziewczyny z Polskiego Czerwonego Krzyża, które były przydzielone, które Niemcy wpuścili, jakoś tam się znalazły, miały legitymację, że wchodzą i wychodzą do obozu. Mama porozmawiała z jedną, dała mi swoją legitymację. Ubrałam się w biały fartuch, wyszłam z obozu po trzech dniach. Pokazałam legitymację na bramie tak, żeby Niemiec nie zauważył, ale zorientował się. Gestapowiec chodził z wielkim wilczurem. Wyszłam. Miałam iść naprzeciwko do chałupki, weszłam na dół, a Niemiec z psem za mną. Mówię do tej kobiety: „Uciekłam”. – „Niech pani stąd wyjdzie, nie chcę, żeby on wszedł, on mnie też wyrzuci, też mnie zabiorą, niech pani stąd wyjdzie”. Wyszłam z tego mieszkania. Na górę były schodki, bałam się, że jak wyjdę na podwórko, to on stoi i czeka z psem. Pobiegłam po schodkach na górę. Była strasznie uboga izdebka, babinka stara. Mówię: „Proszę pani, Niemiec mnie gania z psem, niech pani mnie schowa”. Mówi do mnie tak: „Zdejmuj sukienkę i wchodź do łóżka.” – „Do łóżka wejdę, ale sukienki nie zdejmę, dlatego że jak on wpadnie, to mnie bez sukienki wypędzi stąd”. Przeczekałyśmy, aż Niemiec poszedł z podwórka. Sprzykrzyło mu się. Miałam adres w Piastowie od dziewczyny, która mi dała legitymację. Mama za to jej dała coś złotego. Dała mi adres, że mam iść do jej rodziny, poszłam do nich. Złe wspomnienia o nich miałam. Byłam u nich dwa, trzy dni. Czekałam, aż mamę wyprowadzą w ten sam sposób. Mama na drugi dzień do mnie dołączyła, żeśmy poszły stamtąd. Bez przerwy, za każdą noc, kazali sobie płacić, chciał nawet zabrać zegarek. Jeszcze ojciec do nas dołączył za jakiś czas. Też mu się udało wyjść stamtąd. Ojciec chodził, szukał, prosił o jakieś lokum, żeśmy chcieli gdzieś się ukryć, zatrzymać. Wreszcie przyjęli nas. Była uliczka za kościołem w Piastowie, był ładny domek, mieli piwnicę, przy piwnicy była pralnia, że niby prali. Pozwolili nam w tej pralni się zatrzymać. Rodzice zapłacili za to. Ojciec zbił pryczę z desek, żeśmy tam spali, żeśmy się ukrywali.

  • Długo się państwo ukrywaliście?

Do oswobodzenia. Trudno to nazwać oswobodzeniem, ale do końca wojny. W zimę taką straszną nie mieliśmy w co się ubrać, to co żeśmy mieli z Warszawy to żeśmy w tym chodzili.

  • Czy Niemcy, wypędzając z Warszawy, dali jakiekolwiek dokumenty, by wyglądało to na zorganizowaną akcję?

Miałam kenkartę.

  • Kenkartę dostała pani w momencie wypędzenia, czy to jest wcześniejszy dokument?

Kenkartę dawali Niemcy w czasie okupacji. Tą kartą żeśmy się cały czas posługiwali aż do zakończenia wojny. Błogosławić tych ludzi, jak wszyscy w Warszawie, którym się udało pouciekać z obozu w Pruszkowie, po drodze z wagonów. Ci, którzy ukrywali się w Piastowie czy dalej, czy w Pruszkowie to trzeba było się zameldować. Ojciec wziął kenkartę, poszedł i powiedział: „Nie piszcie, że jesteśmy z Warszawy”. Oni napisali, że dwa miesiące wcześniej byliśmy u nich zameldowani, żebyśmy nie wpadli, że uciekliśmy z Warszawy. Błogosławić tych ludzi, którzy bardzo dużą robotę zrobili. Wszyscy, którzy się zgłaszali z takimi kenkartami, oni tak robili, żeby nam pomóc, ochronić. Po domach biegali, szukali warszawiaków. Nie wiem, czy to ludzie wydawali, czy Niemcy sami szukali. Byliśmy narażeni ciągle na to, że wpadniemy. Później na Jelonkach żeśmy się znaleźli. Rodzinę mieliśmy na Jelonkach. Już byli ruscy. Żeśmy dostali z rady dzielnicowej mieszkanie na ulicy Ludwiki 1, na Woli.

  • Dom na Okopowej został zniszczony?

Było zgruzowane. Tego domu nie było. Cały szereg domów, które były przed wojną, które należały do tego samego właściciela, co miał 31, w którym mieszkałam, to te wszystkie domy stoją od Żytniej, a ten nie. Teraz na tym... przy ogrodach Wójcickich ci starzy ludzie, którzy mieszkają na Okopowej, pamiętają zakłady ogrodnicze i tą rodzinę, co tam się działo. Chaotycznie ponastawiali bloki. Przecież to są tereny prywatne. Wszyscy już nie żyją, cała rodzina wymarła.

  • Czy osoba, która pomagała pani i rodzinie wyjść z obozu w Pruszkowie, działała w szerszej grupie, czy to była pojedyncza osoba, która pomagała?

To była pomoc społeczna, siostry Czerwonego Krzyża. Robiły to ofiarnie.

  • Wiele osób tak opuściło obóz w Pruszkowie?

Tak. Wiele osób. Taką grupę zrobili, że kobiety, starcy, kaleki udało się parę razy wyprowadzić całe grupy z Pruszkowa. To wszystko później się rozmieściło po okolicy. Po strychach, piwnicach. Inaczej nie było jak. I tak się rozpoczęło. Później mieszkałam na Ludwiki. Nie skończyłam gimnazjum, bo moje gimnazjum nie istniało. Skończyłam liceum dla dorosłych na ulicy Bema 76.

  • W czasie okupacji pani się uczyła na tajnych kompletach?

Tak. Uczyłam się w tym samym gimnazjum. Komplety mieściły się na ulicy Moniuszki 11 u pani Michalskiej, naszej przełożonej. Ona to zorganizowała i ukrywała pod pseudonimem, że my się przygotowujemy do liceum krawieckiego. Przez kuratorium sobie załatwiła takie pokrycie. Myśmy się uczyły historii, nie wolno nam było książek przynosić, uczyłyśmy się na pamięć. Chodziłam w okupację. Czwartą klasę tylko skończyłam. Zdecydowałam, że muszę skończyć średnią szkołę i zapisałam się do liceum dla dorosłych na ulicy Bema 76. Zdawałam maturę. Później dostałam się na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego, teraz się nazywa Akademia Medyczna w Warszawie. Szybko skończyłam swoją edukację, nie dałam sobie za bardzo rady. Tak że medycyny nie skończyłam. Znalazł się jeden, który mnie wyswobodził, ożenił się ze mną.

  • Jakie jest pani najbardziej smutne wspomnienie z okresu okupacji, Powstania Warszawskiego?

Jeszcze smutniejsze? Dla mnie najsmutniejsze było to gestapo. To się odbiło na mojej psychice do dzisiejszego dnia, ta wpadka niesamowita.

  • Dla kontrastu – coś wesołego z tamtego okresu. Czy w tamtym okresie można było coś przyjemnego przeżyć? Czy ma pani jakieś miłe wspomnienia?

Przyjemnego nie. Chyba to, żeśmy się spotykali z młodzieżą gimnazjalną, rozmawiali, mieli chwilę wytchnienia, żartowaliśmy, dobrze z sobą się czuliśmy. Byliśmy zgraną paczką towarzyską, nie było nic do ukrycia, wszystko o sobie wiedzieliśmy. Sympatie większe, mniejsze, zauroczenia młodzieńcze. Chłopcy przerzucali broń do getta…

  • Przed Powstaniem w getcie?

Przed Powstaniem. Wtedy jeszcze, kiedy siatka istniała, kiedy oni byli, przed ich aresztowaniem. Było przecież powstanie w getcie.

  • Ci sami, którzy mieli magazyn?

Na Okopowej magazyn. Z tego magazynu. Przed cmentarzem żydowskim było boisko „Skra”, później była ulica Mieleckiego, ogrody Wójcickich. Oni weszli w kontakt z Żydami, powiedzieli: „Potrzebujcie broń. My mamy broń. Możemy wam dostarczyć, bo to co wy będziecie robili z tą bronią to my byśmy robili. Tą broń wam dostarczymy”. Raz się umówili, przerzucili im tą broń na „Skrę”, udało im się, drugi raz udało się. Żydzi powiedzieli: „Słuchajcie, jeśli za tą broń trzeba wam płacić albo musicie wykupywać, to my wam pieniądze damy”. Oni powiedzieli: „Nie. My nie chcemy od was żadnych pieniędzy. Chcemy, żebyście robili użytek z tej broni”. Trzeci raz się z nimi umówili, czekali 24 godziny, oni już nie przyszli. Widziałam, co się w getcie działo, mieszkałam blisko getta. To było nieludzkie, straszne, okropne. Moi rodzice przed wojną mieli znajomych Żydów. Dzwonili do rodziców, żegnali się. Mama nie miała telefonu, ale naprzeciwko był sklep, wołali: „Pani Golcowa, telefon do pani”. Mama poszła, przyszła załamana, mówi: „Dzwoniła Bronka, powiedziała, że nie chce się jej żyć, dzisiaj w nocy zabrali jej małe dzieci, rozstrzelali na placyku przed jej oknami”. Mama przyszła strasznie zgaszona. Później znów telefon do mamy: „Pani Golcowa, żegnamy się z panią, bo już na naszą ulicę Niemcy wkraczają, jutro już nas nie będzie, zabiją nas wszystkich”. Mama do niego powiedziała tak: „Chaimek, dzisiaj wy, jutro my”. Tak go pocieszyła. Straszne to było, nieludzkie. Specjalnie nie mam sentymentu do Żydów, ale to co oni przeżyli, to jest nie do zapomnienia. Jeszcze jak Niemcy nas pędzili po tym cmentarzu. W pewnym momencie Niemiec mnie goni, wieko się otwiera od grobowca, Żyd wychodzi. Niesamowite rzeczy żeśmy przeżyli.
Warszawa, 22 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Alicja Budniakiewicz Pseudonim: „Lilka” Stopień: łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Waligóra” Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter