Leopold Purek „Szczypior”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Leopold Purek.

  • Co pan robił przed wojną?

Przed wojną, przed 1939 rokiem, chodziłem do szkoły powszechnej, była to 17. Publiczna Szkoła Powszechna. Interesowałem się literaturą młodzieżową. Czytałem tygodnik „Wędrowiec”, pamiętam opowiadania „Tarzan”, „Historie księcia Karola na dworze króla Artura”. Ukazywały się takie zeszyciki „Tomix”, „Buck Jones”, „Zorro”. Pamiętam „Zorro”. To była taka książeczka niedużego formatu, wychodziła co tydzień. Było takie motto czy taki podtytuł: „Zorro! Mistrz szpady, bicza i pistoletu. Na dźwięk tego imienia drżą łotry, szubrawcy i ludzie nieczystego sumienia”. Przypominało mi się to, jak ministrem sprawiedliwości był Ziobro. Chciałem mu właśnie podrzucić takie zawołanie: „Zorro”.

  • Czym zajmowali się pana rodzice?

Ojciec – z zawodu blacharz; mama zajmowała się gospodarstwem domowym. Ojciec pracował w fabryce samolotów na Okęciu. Z zawodu blacharz, wykonywał podwozia do samolotów typu „Łoś” (samolot bombowy „Łoś”).

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Nie. Jedynak.

  • Jak pan przeżył kampanię wrześniową w 1939 roku?

Wrzesień 1939 rok. 1 dzień września, pamiętam (to była godzina chyba dziewiąta rano, jeszcze w łóżeczku sobie leżałem), ludzie mówią, że zaczęła się wojna z Niemcami. Rzeczywiście. Myśmy wyglądali przez okno. To był pochmurny dzień, tylko był wysoki pułap chmur. Samoloty niemieckie sobie przelatywały. Nasi mówili, że to są nasze albo sprzymierzonych. Tak właśnie nastał pierwszy dzień września.
Później cała ta błyskawiczna kampania wrześniowa. Niemcy zaplanowali, że we wrześniu uderzą na Polskę ze względu na to, że warunki pogodowe odpowiadały samolotom, żeby można było bombardować; żeby broń pancerna brała udział i tak dalej. Zaplanowali sobie i uderzyli we wrześniu na Polskę. Szybko załatwili tą sprawę. Najcięższe bombardowanie było pod koniec września, bodajże 25 września. Chyba to była niedziela. Od samego rana do późnego wieczora był nieustannie trwający nalot. Jednocześnie ostrzał artyleryjski. Później nastąpiła kapitulacja Warszawy.

  • Jak potoczyły się pana losy za czasów okupacji? Czy kontynuował pan naukę?

Nie. Przerwałem. Były ciężkie warunki. Niemcy wiosną 1940 roku ogłosili, że robią dzielnicę żydowską. Wydzielili kwartały ulic, że to będzie getto. Należało się wyprowadzić z tego terenu. Żydzi, którzy mieszkali poza tym obszarem musieli wprowadzić się na teren getta. Był wyznaczony termin. To była bodajże połowa października. Nie dawali z urzędu czegoś w zastępstwie, tylko [była wymiana] między [Żydem i] aryjczykiem – taka była terminologia niemiecka. Aryjczyk to był Polak wyznania katolickiego czy jakiegoś innego, natomiast ktoś wyznania mojżeszowego to był Żyd. […] Trzeba było postarać się o zainteresowanego. Czyli jeżeli ojciec zgadzał się na mieszkanie Żyda, a Żyd na mieszkanie ojca, to dochodziło do zamiany. Przyjeżdżali ze swoimi meblami, klucze sobie wręczali. W ten sposób zamieszkiwali. Tak było.
Ojciec wynalazł takiego Żyda. Mieszkał na Stalowej. Pamiętam nawet, jak się nazywał: Dawid Długonoga, szewc. Ojca zaciekawił jego sklep. Ojciec, z zawodu blacharz, to myślał, że sobie połowę mieszkania przeforsztuje i tam otworzy [warsztat] a w drugiej części będziemy mieli część mieszkalną. Wtedy jakoś damy radę się utrzymać. Tak żeśmy się zamienili. To było gdzieś chyba początki października. Było już zimno.

  • Gdzie pan mieszkał przed zamianą?

Przed zamianą mieszkałem na Krochmalnej 34.

  • A po zamianie?

Po zamianie to była Stalowa, chyba 48. Tam żeśmy zamieszkali. To był paskudny okres w naszym życiu. To był lokal sklep, ściany niegrzejne, mrozy były dość silne. Jak na przykład trochę kawy (zbożowej oczywiście, bo nie było kawy naturalnej) zostało w kubku, to potrafiła zamarznąć, tak spadała temperatura w tym pomieszczeniu. Tak że przeżywaliśmy największą biedę. Z jedzeniem było kiepsko, jeszcze mrozy dokuczały. Człowiek jak nic nie robił, to do łóżka się kładł, żeby tego cieplika dostać.

  • Pana ojciec stracił pracę na lotnisku?

Tak. Ojciec nie pracował.

  • Gdzie później zaczął pracować? Otworzył prywatny interes?

Właśnie dam przykład, jak to było. Któregoś razu, jak już otworzył warsztat blacharski („Klempner” było na szyldzie) – lutuje, reperuje, dna wstawia i tak dalej. Ojciec czekał na pierwszego klienta. Po jakimś miesiącu przyszedł człowiek, żeby mu wstawić do dziesięcio- czy dwudziestolitrowej bańki na mleko podwójne dno. Widocznie to był szmugler albo jaki inny konspirator. Coś w tym podwójnym dnie przewoził, przenosił. Za jakiś tydzień czasu przyjdzie po odbiór. Minął tydzień, minął miesiąc, minęło pół roku, rok. Nie zgłosił się wcale. Widocznie wpadł gdzieś na trasie swojego handlowania.

  • Co się z panem działo? Czy miał pan już wtedy jakiś kontakt z konspiracją?

Nie. Miałem wtedy dwanaście lat.

  • Czy spotkał się pan za okupacji z Niemcem tak oko w oko?

Dam przykład. Była taka historia, że z mamą jeździliśmy poza Warszawę po żywność. […] Trzeba było kombinować w jakiś sposób. Mama prowadziła taki handeleczek na własne potrzeby. Braliśmy owoce – na przykład jabłka – i z tymi jabłkami jechaliśmy do Małkini. To jest jakieś niecałe dziewięćdziesiąt kilometrów od Warszawy. Tam weszła w znajomość z taką kucharką przy niemieckich koszarach. Małkinia to była duża stacja węzłowa. Tam stało wojsko pogranicza, żandarmeria, gestapo. [Mama] weszła w znajomość z jedną panią, która pracowała w garkuchni. Ona powiedziała: „Proszę pani, niech pani przywozi jabłka. My będziemy pani w zamian tego dawać żywność”. Skąd oni mieli żywność? Jak handlarze szli na przykład na stację czy coś takiego, to żandarmi już na stacji kontrolowali, zabierali ładunek, który handlarz niósł. Stąd mieli sporo żywności.
Ciekawa rzecz. Niby to wieś, a jabłek nie było. Tylko w rejonie Warszawy było takie zagłębie jabłkowe – Grójec i okolice. Można było kupić jabłek i z tymi jabłkami pojechać do Małkini. Wymiana towarowa była z Niemcami. Dostawaliśmy za to produkty żywnościowe, a my zawoziliśmy jabłka. Zawieźliśmy dwa, trzy kilo jabłek, niedużo. Ale za to dostaliśmy kilogram słoniny, ze dwa kilogramy mięsa, osełkę masła, grochu, fasoli i tak dalej. To, co było w tych tobołkach handlarskich.
Któregoś razu wracaliśmy do Warszawy z towarem. Niosłem kartofle, to kartofli Niemcy nie zabrali, przepuścili mnie, a mama miała towar. Mamie zdjęli z ramienia towar, bo wyczuli, że tam jest coś ciekawszego. Mama powiedziała mi: „Jedź do Warszawy. Ja później przyjadę”. Poszła później do żandarmów czy do gestapo, już nie pamiętam. Powiedziała: „Daliście mi towar, a jak jechałam do Warszawy, to mi zabraliście z powrotem, tak?”. No i szef kuchni wydał polecenie, żeby wydać inny tobołek, bo to trudno było rozpoznać. Była sterta bagaży handlarzy, żeby można było rozpoznać – „Niech pani sobie weźmie jakiś tobołek”. Mama wzięła jakiś tobołek i przyjechała do Warszawy.
Tak więc, często krążyliśmy między Małkinią a Warszawą. Mama pochodziła z okolic Małkini. Miała brata, mieszkał bezpośrednio w Małkini. Jak przyjeżdżaliśmy, to nieraz tam nocowaliśmy. Nieraz nie chciało się iść nocą do wsi – Sumiężne – często u niego nocowaliśmy. Któregoś razu jak przyjechaliśmy z Warszawy, zaszliśmy do brata mamy, był tam taki jeden Niemiec. Brat mamy był krawcem. Szył mundury między innymi dla Niemców, bo przychodzili i kazali szyć, płacili za to. Niedaleko była Treblinka, czyli to miejsce, gdzie gazowali Żydów, uśmiercali. Jak żeśmy zaszli i rozgościli się, to ten Niemiec zaczął się przywalać do mojej mamy. Mnie to zirytowało. [Złapał] mamę za szyję i zaczął ją molestować. Poderwałem się do tego Niemca i założyłem mu „krawat” (to znaczy, ramieniem [chwyciłem] go za szyję), a miałem dobry chwyt, umiałem to dobrze zrobić. Przerzuciłem go przez nogę i bach. On upadł na podłogę, aż kurz poszedł. Niemiec zerwał się z podłogi i wyciągnął bagnet i do mnie. Rodzina zaczęła żartować: Kind, Kind – tłumaczyć, że jestem jeszcze dziecko. Jakoś się udobruchał. Minęła mu ta złość. Na drugi dzień po przenocowaniu, poszedłem do sadu jakiś owoc sobie zerwać. Siedzę na płocie, wypatruję, jaki owoc sobie tutaj zerwać z drzewa i słyszę rozmowę z odległości gdzieś dwudziestu metrów ode mnie. Skierowałem głowę w tą stronę. Patrzę, ten Niemiec stoi. Tylko że ma pistolet maszynowy ze sobą. Zobaczył mnie, zdejmuje pistolet i do mnie mierzy. Wtedy ja z tego płotu – buch w zarośla. Uciekłem. Poleciałem gdzieś dalej. W zbożu sobie przeczekałem ze dwie godziny. Później wlazłem na drzewo i z tego drzewa spadłem. To było wierzbowe drzewo, słabe. Chciałem zobaczyć, czy w okolicy nie zobaczę Niemców czy Niemca. Podeszli jacyś okoliczni ludzie, którzy pracowali na polu. Tak się patrzą na mnie i pytają, czy jestem Żydem, bo szły transporty z Żydami do Treblinki, żeby ich zagazować. Wtedy wstałem. Poszedłem. Wróciłem do domu. Już po Niemcu śladu nie było. To była taka pierwsza bezpośrednia styczność z Niemcem.
  • Miał pan za okupacji styczność z Żydami, którzy uciekli z getta?

Mieszkałem w dzielnicy, gdzie Niemcy zorganizowali getto. Miałem takich koleżków pochodzenia żydowskiego. Często mnie zapraszali do siebie. Taki Dawidek (już nie pamiętam nazwiska), mój rówieśnik, nieraz mnie zapraszał do siebie na żydowskie potrawy różnego rodzaju. Tak żeśmy się przyjaźnili. Natomiast drugi mały Żyd to mnie nieustannie szturgał. Jak siedziałem, rozmawiałem z kimś, to podlatywał i mnie buch. Uciekał, choroba. To też kiedyś zaczaiłem się na niego i rąbnąłem go w rewanżu za to.
Na ulicy Stalowej mieszkaliśmy do wiosny 1942 roku. Ze Stalowej przeprowadziliśmy się na Waliców 30/32 w pobliżu dawnego miejsca zamieszkania. Po osi ulicy Waliców przebiegał płot z drutu kolczastego od Chłodnej do Krochmalnej i skręcał w ulice Krochmalną do ulicy Ciepłej, rozdzielając część żydowską od aryjskiej. Po tamtej stronie widziałem nie raz znajomych chłopaków żydowskich, którzy przechodzili na aryjską stronę. Pewnego razu, w marcu 1942 roku na skrzyżowaniu ulic Krochmalnej i Ciepłej, po stronie aryjskiej przy płocie zauważyłem Dawidka i jeszcze innych chłopców żydowskich, którym żandarm kazał wyrzucać z zakamarków odzieży kilka marchewek i kartofli. Scena ta jest zarejestrowana w niemieckiej Kronice Filmowej z czasów okupacji. Na początku lata 1942 roku spotkałem po stronie aryjskiej Joska, on był starszy ode mnie. Wtedy miałem jakieś trzynaście lat. On miał gdzieś osiemnaście, dziewiętnaście. Spotkaliśmy się. Zaprosiłem go do domu na obiad. Zjadł obiad. Podziękował. Mama mówi: „Przychodź nieraz, jak będziesz po tej stronie”. – „Dobrze. Ale nie chcę narażać”. Później go więcej nie widziałem, pomimo że tam długi czas mieszkaliśmy, aż do uszczuplenia tego terenu. Co jakiś okres czasu Niemcy zarządzali zacieśnianie Żydów. W ten sposób ulice później uwolnione z terenu getta były przeznaczane do zamieszkania przez „aryjczyków”. Już go więcej nie widziałem.
Któregoś razu rano z mamą wracaliśmy właśnie z Małkini z towarem. Przyjechaliśmy nocnym pociągiem. To była godzina chyba szósta rano. Wysiedliśmy z tego pociągu, przyszliśmy do miejsca, gdzie mieszkaliśmy, na Waliców, a tu przecież chodzą patrole. Od razu wpadliśmy w oko, bo szliśmy z bagażami. Wpadliśmy w oko żandarmowi niemieckiemu, że tutaj nielegalnie chcemy coś przemycić do getta. Zatrzymał nas, zawołał policjanta granatowego. Wylegitymowali nas. My mówimy, że tu mieszkamy. Nie uznali tego. Zabrali nas do komisariatu na Krochmalną róg Ciepłej, gdzie był komisariat policji konnej. Tam pobyliśmy z godzinę. Stamtąd przewieźli nas na plac Teatralny, na ulicę Daniłowiczowską, gdzie były więzienia. Usadowili nas w takim wielkim pomieszczeniu, gdzie było około dwudziestu ludzi i wspólny tapczan. Tapczan był z betonu. Nawet poduszka też była z betonu. Tam sobie siedzieliśmy. Czekali. Mnie wypuścili gdzieś po paru godzinach. Mamę trzymali dwadzieścia cztery godziny i też wypuścili, bo stwierdzili, że mieszkamy mniej więcej w tym miejscu, to po co nas trzymać.

  • Ale zaopatrzenie straciliście?

Tak. W tym domu, gdzie mieszkaliśmy, po drugiej stronie za płotem był znowu dom, gdzie mieszkali Żydzi. Ponieważ to były wąskie ulice, to można było bez mała powiedzieć, co jedli. Nieraz w oknach stali Żydzi. Kiwali głową, żeby im coś rzucić. Handlarze żydowscy i aryjscy usadawiali się w bramach naprzeciwko. Na głos podawali, że tyle i tyle przygotować produktów żywnościowych. A ci z kolei mówili, że tyle i tyle przygotujcie pieniędzy lub złota. Później granatowy policjant kierował już tym, że po opłaceniu posterunku niemieckiego patrol ten idąc ulicą Waliców skręcał w lewo, w Krochmalną i jak znikł za zakrętem, rozpoczynała się wymiana. Żydzi z tego domu przeciwnego dolatywali do płotu. Aryjczycy z naszej strony do płotu – ciach, ciach, wymienili. Akcja została przeprowadzona w ciągu niecałej minuty. Potem cisza, spokój. Tak to było. Ulica Waliców była w tym czasie dość ruchliwą ulicą. Pamiętam jak wśród przechodniów żydowskich, chodził tak zwany pucybut. Dźwigał skrzynkę z napisem pasta do obuwia Dobrolin i krzyczał: „Oczyszczam buty, kamasze, pantofle. Oczyszczam buty, kamasze, pantofle”. Kto wtedy korzystał z jego usług? W tym głodzie i biedzie. Ciekawa to była postać.

  • Pamięta pan powstanie w getcie?

Pamiętam. Kiedy to było... Bodajże chłodny dzień. To był kwiecień 1943 roku, jak sobie przypominam, chłodny dzień. Zaczęło się powstanie w getcie. Dziwiliśmy się, dlaczego te powstanie. Co oni mogą zdziałać tym powstaniem. Mogą tylko zaznaczyć to, że są zdecydowani umrzeć, zginąć. A nie, jak to się mówi, żeby dać wolną rękę Niemcom, żeby co chcieli, to robili. Niemcy co jakiś czas robili wysyłkę Żydów – ładowali do transportów (najpierw na furmanki) i wywozili na Umschlagplatz. Nie pamiętam, jak ta ulica nazywa się teraz. Tam były transporty kolejowe. Ładowali Żydów w te transporty i wywozili do Treblinki. Żydzi się zbuntowali. Podkreślili, że nie pójdą tak łatwo na rzeź. Już dowiedzieli się, co się święci. Transporty dojeżdżały do samej Małkini. Czekano na możliwość odwekslowania, jak będzie tor wolny i skierowanie tego składu pociągu, tych wagonów do Treblinki.
Pamiętam takie historie. Bardzo mi przykro było, bo przyjechałem z Warszawy do Małkini i stał tam transport żydowski obstawiony przez esesmanów. Żydzi [wyglądali] poprzez zakratowane okna wagonów towarowych, oczywiście okna były odrutowane, zwisały ręce z naczyniami, żeby trochę dostać wody. Ja i mama wysiedliśmy z pociągu warszawskiego. Idziemy po drugiej stronie tych peronów. Tam jest woda. Kran z wodą. Byłem spragniony. Wstydziłem się napić tej wody, bo Żydzi ją widzieli. Oczywiście po jakimś czasie ten transport został skierowany do Treblinki.
Pamiętam też taki okres, kiedy przyjechaliśmy z mamą do Małkini. Poszliśmy do wsi Sumiężne. Z Małkini to było jakieś sześć kilometrów. „Co to za smród, jakby coś palonego było, jakieś mięso?”. Zaszliśmy do Sumiężnego, a z tego miejsca do Treblinki było jakieś dziesięć kilometrów. Odór z Treblinki dochodził do tej wsi. Taki odór, że nie można było wytrzymać. Miejscowi przyzwyczaili się, nie odczuwali już tego, ale my jak przyjechaliśmy z Warszawy, to czuliśmy smród palonych ciał. Niemcy jak zagazowali, to gdzieś tam ich chowali, gdzieś zakopywali w doły. Później, nie wiadomo dlaczego, zaczęli te doły odgrzebywać, te zgniłe trupy palić, żeby śladu po nich nie było. Chcieli, żeby nie było śladu. Widocznie jakieś zarządzenie dostali od wyższych władz i palili trupy. Smród palonego mięsa ludzkiego rozchodził się nawet powyżej dziesięciu kilometrów.

  • Przejdźmy teraz może do Powstania Warszawskiego.

Jeszcze jedna rzecz. W lutym 1942 roku przeprowadziliśmy się z powrotem w ten rejon, gdzie mieszkaliśmy wcześniej, a gdzieś w kwietniu puka ktoś do drzwi. To była godzina dziewiąta rano. Ojciec szykował się do pracy. Jako blacharz miał różne zamówienia od ludzi, którzy mieli swoje domki poza Warszawą. Dach wyreperować, rynnę wyreperować czy w miskę dno wprawić. Ojciec szykował się właśnie do takiej pracy. Mama otwiera drzwi, wchodzi w mundurze niemieckim gestapowiec. „Czy tu mieszka pan Roman Purek?”. – „Tak. To ja jestem”. – „Niech pan się ubiera. Ze mną pan idzie”. Mama od razu struchlała: „A po co? A na co?”. – „To się dowie pani mąż na miejscu”. Mama mówi: „Proszę pana, pan powie coś. Jakie pan ma brudne buty. To ja panu zaraz je oczyszczę”. Mama chciała go jakoś przekupić, żeby coś powiedział, ale nic nie powiedział. Po polsku ładnie mówił, ojca zabrał. Ojciec za jakieś pięć godzin przyszedł. Mama się pyta: „Co tam się stało?”. – „Masz jutro na dziewiątą być” – w Gestapo, w alei Szucha, bo jak się okazało, tam ojca zawieźli. Mama mówi: „Co tu zrobić?”. Poszła do znajomych (a mieliśmy znajomych w straży pożarnej na Chłodnej) poradzić się, jak się zachować. Oni powiedzieli: „Jak męża puścili, to może pani śmiało powiedzieć, co pani wie. Szkodliwego dla siebie niech pani nic nie mówi. Lepiej nic nie mówić na ten temat” – czy coś takiego. Mama poszła na gestapo w alei Szucha, dostała przepustkę. Poszła do ich pokoju i gestapowiec zaczął się o coś tam pytać, bełgotał po niemiecku. Mama mówi: „Nie rozumiałam, o co chodzi. Nie umiałam mu odpowiedzieć”. On tylko straszył kluczami i piwnicą. Do piwnicy zamknie, jeżeli mama źle będzie coś mówiła. Mama struchlała. Mówi: „Nic nie wiem”. Bo on się coś pytał, czy nocowaliśmy kogoś. Mama mówi: „Nikogo nie nocowaliśmy”. Jakaś rodzina mogła nocować. „Nikogo żeśmy nie nocowali”. Piwnica, do piwnicy – zaczął straszyć mamę. Bogu dzięki wszedł gestapowiec, który przyszedł po ojca. Mówił piękną polszczyzną, poszwargotali ze sobą. Wtedy on podszedł do mamy. Mama siedziała na krześle czy fotel to był, czy coś takiego. Oparł się o te uchwyty i mówi: „Proszę pani. Dla pani to jest nic. A dla mnie to jest ważna rzecz. Niech pani sobie przypomni. Kogo pani nocowała”. Mama mówi: „Zabijcie mnie. Nikogo nie nocowałam. Nocowałam tylko z rodziny, jak mieli jakieś sprawy w mieście”. – „Rodzinę może pani nocować, kiedy pani się żywnie podoba. Niech pani tylko powie, czy nocował u pani taki i taki mężczyzna, tak i tak ubrany. W butach takich tam, spodnie prążkowe, śniadej cery, dość wysoki”. Mama mówi: „Nie przypominam sobie, żebym takiego nocowała”. Wypuścili mamę. Jak mama wychodziła, to strażnik przy wejściu tylko powiedział: „Ho, ho, ho – mówi – do nas, jak się wchodzi, to jest takie wielkie wejście, a jak się wychodzi, to jest takie wąziutkie”. Jakoś nam udało uwolnić się z tego wszystkiego, bo nie wiadomo, co by się stało.
Nocowaliśmy – dwa takie przypadki były. Nocował taki jeniec radziecki, który ani w ząb po polsku dobrze nie mówił. Ale on tylko jedną noc nocował, uciekł z niewoli. Handlem się zajmował, jeździł pociągami, jakieś interesy robił.
Drugi przypadek to był taki. Mama beze mnie jechała wtedy do Małkini. Jakiś mężczyzna do niej podszedł. Mówi: „Proszę pani, nie wie pani, gdzie bym mógł przenocować?”. Mama mówi: „Teraz jadę poza Warszawę, ale może pana przenocować mój mąż”. Podała adres. On przyszedł właśnie pod ten adres przenocować, nic nie jadł. U nas nic sobie nie gotował, ani herbaty, ani nic. Tylko wstał, umył się i wyszedł. Podziękował. Później nadchodziła już noc, zmierzchało się, on się pojawiał. Mówi: „Nic nie załatwiłem. Czy mogę jeszcze jedną noc przenocować?”. Tak trzy razy powtórzył. Podejrzewamy, że to być może, że to on. Tylko znowu adres. Skąd mogliby mieć adres. On miał jakieś plany Warszawy. Studiował plany Warszawy, jak u nas był.

  • Nie przedstawiał się wam?

Nie.

  • Może już przejdziemy do Powstania. Może pan opisze dzień 1 sierpnia.

Dzień 1 sierpnia… Zawsze te dni są takie pochmurne. Dzień 1 sierpnia odebrałem jako pochmurny dzień. Były piękne pogody i bardzo duże upały w lipcu. Pierwszy dzień sierpnia nastał właśnie takim dniem pochmurnym. Mama poszła po zakupy, jeszcze wylegiwałem się po tych gorących dniach. Mama przyszła z zakupami i mówi: „Wiesz co, coś się dzieje. Jakiś nerwowy ruch na ulicach. Pełno młodych ludzi spieszących się gdzieś. Ktoś mówił, że żandarma zabili na Żelaznej. Coś się święci…” – i tak dalej. Tak to było. Po zjedzeniu obiadu, usłyszałem strzały dochodzące gdzieś z daleka. Do mamy mówię: „Wiesz, mamusiu co, idę zobaczyć, co słychać”. – „Idź zobacz. Tylko zaraz wróć”. Wyszedłem. Wtedy zobaczyłem, jak w okolicach Krochmalnej (Krochmalna róg Ciepłej) stoi młodzież. Wyciągają jakieś rzeczy. Okazało się, że wyciągają broń z różnych pakunków. Jako gapowicz postałem, zapragnąłem wstąpić do nich. Mówię: „Czy mogę być przydatny?”. Popatrzyli na mnie. Popatrzył na mnie drużynowy, co kierował akcją. Wyraził zgodę, że mogę. I tak to się zaczęło. Ponieważ to było blisko mamy, to mnie specjalnie nie zniechęcało.

  • Dostał pan jakąś broń?

Nie. Byliśmy trójką… O broń to nie tak łatwo. Jak się okazało, to na batalion liczący może około pięćset osób czterdzieści procent było z bronią, a sześćdziesiąt procent było bez broni.
Jeszcze zapomniałem powiedzieć, że w czasie okupacji przed wybuchem Powstania byłem trzy miesiące w „Szarych Szeregach”. Przechodziliśmy ćwiczenia na Woli w rejonie Jelonek. Tam były glinianki. Część kąpała się, a część przechodziła szkolenie. I [zmiana], ci szli się kapać, a ci, co się pokąpali, szli na przeszkolenie. Bojówkę się ćwiczyło: pluton w natarciu. W „Szarych Szeregach” dostałem zadanie prowadzenia ciągłej obserwacji rejonu ulicy Tamki i Kopernika. Obserwowania sytuacji takiej, czy Niemcy zakładają jakieś gniazda do obrony przeciwlotniczej. Czy bunkry budują sobie czy coś takiego. Takie zadanie miałem.
Przed wybuchem Powstania przestaliśmy się spotykać. Okazało się, że jeden z członków miał narzeczoną, która była córką gestapowca. Mieszkali po przeciwnej stronie naszej bramy. Chcąc uciąć ewentualny ślad, to zarządzone było nie spotykanie się jakiś okres czasu. W międzyczasie wybuchło Powstanie. […] Dostaliśmy pierwsze zadanie: obserwacja koszar na ulicy Waliców przy Chłodnej. Tam były koszary. Tam była kiedyś szkoła powszechna, później Niemcy zajęli to na koszary. […] Między innymi wchodziliśmy na dach i z dachu czy z otworów, takich wywietrzników w ścianach szczytowych, obserwowaliśmy. Okazało się, że Niemcy obserwowali to dobrze, bo ostrzeliwali te wzierniki. Tego dnia (to było właśnie 1 sierpnia, koło godziny piątej lub szóstej) słyszymy tupot podkutych butów. Byliśmy na dachu róg Waliców i Krochmalnej. Słyszmy, jak biegnie gromada ludzi w podkutych butach. Później ukazali się w polu widzenia. Okazało się, że to Niemcy, mniej więcej w sile plutonu. Wylecieli skądś, podążali do wachy. Wacha to był posterunek żandarmerii róg Żelaznej i Chłodnej. Oni wycofywali się w popisowy sposób. Rozdzieli się na dwie połówki na Krochmalnej na odcinku między Waliców a Żelazną. Jedna część była po lewej stronie przy ścianach, druga po drugiej stronie przy ścianach. Ci naprzeciw siebie mieli broń skierowaną na okna, a ci znowu na drugą stronę okien. Końcowy i początkowy Niemiec miał broń wycelowaną w kierunku podążania tego oddziału, a ci końcowi znowu ostrzeliwali się w kierunku do tyłu. Tak pięknie przesuwali się do ulicy Żelaznej. Tam użyli ciekawego fortelu. Zaczęli z rogu Żelaznej i Krochmalnej pojedynczo przenikać do tej wachy. Zostało ich bodajże dwóch czy trzech. Naraz jeden z nich pada. Myśleliśmy, że został trafiony. Leży na chodniku. My się cieszymy, że został trafiony. Za chwilę on się rusza. Rusza się, rusza się, akurat w kierunku osi ulicy Krochmalnej się wykierował, leżąco oczywiście. Jak to zrobił –strzelił ze dwa razy, bach, poderwał się i uciekł. Takiego fortelu użył, że został trafiony. To pierwszy dzień. Następne dni były takie... Szkoła została wysadzona w powietrze, z drugiego na trzeci dzień Niemcy [ją] wysadzili.

  • Szkoła koszary?

Sto czy sto pięćdziesiąt metrów dalej była wacha. Została zdobyta przez mój batalion „Chrobry I”. [To było] bodajże z trzeciego na czwarty dzień Powstania. [Jak był] wybuch tych koszar, to my byliśmy zluzowani, odpoczywaliśmy na terenie koszar policji konnej róg Ciepłej i Krochmalnej. Spadłem z ławki, tak się zatrzęsła ziemia. Koszary były wysokości pięciu pięter. Później, jak w ten teren żeśmy przeszli, po tym gmachu był wielki dół wypełniony wodą, stąd wniosek, że ładunek wybuchowy był gdzieś w piwnicy. To wszystko zostało zniesione. […] Okoliczne domy porujnowane.

  • Czy miał pan jakiś kontakt z rodzicami?

Miałem, miałem. Jak Niemcy zmobilizowali swoje siły i 4 sierpnia ruszyli do natarcia po osi ulicy Wolska, Chłodna, to ten teren był bardzo niebezpieczny i mama musiała stamtąd uciekać. Od czasu do czasu wpadałem i mamę namawiałem, żeby przeszła w głąb. Na przykład następny postój mamy był na Grzybowskiej. Z Grzybowskiej następny postój mamy był na Siennej. W międzyczasie pojawił się ojciec, bo jego Powstanie zastało w Śródmieściu Południowym. Nasze to było Śródmieście Północne.
Jeśli chodzi o żywność. Żywność mieliśmy dobrze zorganizowaną, bo byliśmy w pobliżu Hal Mirowskich. Jedna Hala Mirowska była handlowa, druga od strony placu Żelaznej Bramy była tak zwanym magazynem, spichlerzem czy coś w tym rodzaju. Przychodziły wyznaczone oddziały i pobierali konserwy, cukier, mąkę, takie różne rzeczy.

  • Gdzie pan spał? Czy to codziennie było na innym punkcie?

Coraz to inny punkt.

  • Bo oddział wycofywał się na wschód, w miarę jak Niemcy zajmowali kolejne ulice.

Ten rejon często przechodził z rąk do rąk. Niemcy po 4 sierpnia 1944 roku przystąpili do opanowania arterii przelotowej Wolska, Chłodna. Chcieli poszerzyć stan posiadania w głąb. Na przykład oddziały czy samochody przejeżdżające ulicą Wolską, Chłodną były bezpieczne, to chcieli odepchnąć powstańców jak najdalej w głąb. Pierwsza barykada była na rogu Grzybowskiej i Waliców.
Niemcy docierali w swoich natarciach do ulicy Grzybowskiej. Mieli w ręku krótki czas ulicę Grzybowską, ale [zaplanowaliśmy] przeciwnatarcie i znowu była odebrana. Niemcy byli zepchnięci do swojej arterii Chłodna – Wolska. Krochmalna była już ziemią niczyją. Zbudowano barykadę na Grzybowskiej, oczywiście kocie łby powyrywane. Wykopany został rów, od strony przeciwnika była usypana ziemia – kamienie, głazy różnego rodzaju, płyty chodnikowe, okienka strzelnicze były porobione. Ta barykada przylegała konkretnie do niezamieszkałego domu o wysokości gdzieś pierwszego czy drugiego piętra. Były tam wnęki sklepowe po sklepach. Nic tam nie było. Bazowaliśmy w tych wnękach sklepowych. Mieliśmy butelki z benzyną, amunicję. Jak była potrzeba, to się wyskakiwało, podrzucało się butelki z benzyną czy granaty, czy amunicję. Prawa strona barykady była luźna, to znaczy prawe skrzydło barykady niezabudowane do celów komunikacyjnych. Na przykład, jak został zabity Niemiec, to w nocy można było podczołgać się, broń mu zabrać.

  • Jakie były pana zadania?

Starsi koledzy prowadzili ostrzał. Krzyczeli: „Butelki przygotować!” – [albo] granaty czy amunicję do peemu czy coś takiego, to się podrzucało z tych wnęk sklepowych. Po wodę się chodziło. W wodę zaopatrywaliśmy się.
Na przykład 8 sierpnia, to był ostatni dzień mojego pobytu na tej barykadzie. Był atak czołgu niemieckiego od strony Chłodnej. Ostrzeliwał tą barykadę z kaemu, z pocisków artyleryjskich. Za tym czołgiem czaiła się niemiecka piechota. Po akcji, po godzinnej wymianie ognia, Niemcy zrezygnowali, wycofali się. Dowódca barykady, chorąży „Konrad” mówi do mnie: „»Szczypiorek«, sucho mamy w gardłach. Skombinuj wody”. Wtedy poleciałem z naczyniami. Wodę można było zaczerpnąć z ulicy Ceglanej. Tam były ogrody Ulricha (tak nazywały się te tereny), tam była studnia. Z tej studni właśnie przyniosłem wodę. Nabrałem wodę w naczynia i przyniosłem. Wszyscy pili. Cieszyli się, że smaczna.

  • Dlaczego pan musiał zmienić miejsce pobytu po 8 sierpnia?

Otóż Niemcy co jakiś czas nacierali wzdłuż ulicy Waliców, Ciepłej, bo chcieli poszerzyć stan swojego posiadania, żeby transporty niemieckie bezpiecznie przebiegały przez ulicę Chłodną i Wolską. Ciągle ten rejon był zagrożony przez Niemców. Na ulicy Grzybowskiej była wytwórnia ciastek i czekolady. Były to spore magazyny żywnościowe. Szef intendentury major „Badacz” obawiał się, że to może wpaść w ręce Niemców i mogą to zniszczyć lub spalić. Można było odbić ten teren, ale oni mogli zdążyć zniszczyć. Zarządził, żeby wziąć ludzi, którzy są w tej chwili bez broni, żeby wypróżniać magazyny i przenosić to w głąb dzielnicy. Major „Badacz” przybył na barykadę i mówi: „Dostałem pozwolenie, żeby ludzie, którzy są bez broni, zgłosili się do mnie do prac wydobywczych z magazynu”. Zgłosiłem się. Wtedy znalazłem się w plutonie osłonowym porucznika „Zygmunta”.
Cały czas do końca Powstania byłem w tym plutonie. Organizowaliśmy żywność, poszukiwaliśmy broni, bo były zrzuty broni, ale i była broń zagrzebana jeszcze przez żołnierzy wrześniowych, z 1939 roku. Niektórzy wiedzieli mniej więcej, w którym miejscu ta broń była zakopana. Między innymi ja wiedziałem. Z moim domem Krochmalna 34 sąsiadował dom numer 32 (o ile się zgadzają te numery). Numer 32 to była żandarmeria, mieszkali tam oficerowie. Jak nastąpił wrzesień i kapitulacja, to ta żandarmeria zakopała sporo sprzętu wojskowego na terenie swoich koszar. Koszary składały się z posesji dwupodwórkowej. Druga posesja podwórkowa miała ogródek. W tym ogródku była ziemia oczywiście i tam był zakopany sprzęt.

  • Pan poszedł po ten sprzęt w czasie Powstania?

Zgłosiłem, że jest taka możliwość, że może być zakopany sprzęt.

  • Chciałam zapytać o nowy oddział, do którego pan trafił.

Tak. Zgłosiłem się.

  • Kto był dowódcą?

Dowódcą był porucznik „Zygmunt”. To był pluton osłonowy intendentury Warszawskiego Okręgu AK. Dowódcą tej intendentury był major „Badacz” – Tadeusz Dołęga-Kamieński. Zadaniem ich było właśnie zaopatrzenie, w całym tego słowa znaczeniu.

  • Gdzie pan bywał, szukając zaopatrzenia?

Szukało się wszędzie. Czerpało się uzbrojenie ze zrzutowisk. Żywność z magazynów na Grzybowskiej, później z magazynów przy ulicy Żelaznej i Pańskiej i Prostej. To były duże magazyny zboża i stamtąd się przenosiło. Szykowanie mundurów, bo zbliżała się już jesień. Nie wiadomo było, jak długo ta akcja powstańcza będzie trwała, to trzeba już wykombinować jakąś odzież. Chodziło o maszyny do szycia. Trzeba było zorganizować maszyny do szycia, szukać tych maszyn. Miedzy innymi szukaliśmy maszyn w domu „Braci Jabłkowskich”. Na górnych piętrach była hala maszyn do szycia i stamtąd były przenoszone.
Później organizowaliśmy bele materiałów. Był taki magazyn bel z materiałami na ulicy Siennej pod numerem 16 albo 12. Górne piętra były zawalone materiałami. Była tam szkoła handlowa. Na którejś belce materiału było ostrzeżenie: „Uwaga ostrzał”. Rzeczywiście był ostrzał. To znaczy okna wychodzące na południe „widziały” okna Dworca Głównego. Na oknach Dworca Głównego były stanowiska niemieckie. Oni obserwowali, co się dzieje. Widzieli jakiś ruch i ostrzeliwali te tereny. To pamiętam też takie coś.
Przypomniałem sobie ważną rzecz. Jeszcze jak byłem na barykadzie przy Grzybowskiej i Waliców (było to 5 lub 6 sierpnia), po zluzowaniu przeszliśmy na drugą stronę ulicy Grzybowskiej. Na posesji między Grzybowską a Ceglaną były składy win, wódek i soków Makowskiego. Tam żeśmy sobie biwakowali. Siedzimy i rozmawiamy. W pewnej chwili słyszymy zgrzyt – rrrruu, rrruuu! Któryś z kolegów mówi: „O, czołg pewnie gąsienicami zgrzyta po bruku”. W tym momencie głowę uniosłem, patrzę – lecą jakieś ciemne podłużne kształty po cichu, żadnych dźwięków nie wydają. Za naszymi plecami w odległości jakieś pięćdziesiąt metrów zaczęło wybuchać. Wtedy się poderwaliśmy i zaczęliśmy uciekać do piwnicy. Zostałem kontuzjowany przez któryś z tych podmuchów, bo wyleciała cała seria tych pocisków. To były, jak się okazało, „krowy”, czyli to była niemiecka broń rakietowa. Wystrzeliwano sześć bodajże pocisków z jednej baterii, Niemcy wystrzelili parę tych baterii. Pociski upadały w tym rejonie, gdzie biwakowaliśmy. Podmuchy miotały nami, tak że nie mogliśmy dobiec do piwnicy. Jak już dopadłem schodów piwnicznych, którymś podmuchem zostałem wtłoczony do piwnicy. To był bardzo silny podmuch, przewalał człowieka. Uderzyłem czołem i zemdlałem. Stamtąd wyciągnęli mnie koledzy i zataszczyli do punktu sanitarnego na Złotej przy ulicy Sosnowej. Wrażenie tej nieprzytomności trwało długi czas. Jak mnie wyciągnęli, to nic nie widziałem. Ciemno w oczach. Coś do nich mówię, tylko nie wiem, co mówię. Nie czuwam nad tym. Później widzę, że mnie prowadzą. Patrzę, przebłysk w oczach. Widzę kontury jakieś takie na bokach i znowu wpadam w ciemność, i znowu. To tak parę razy trwało, aż za którymś razem ocknąłem się z tej ciemności i już dobrze widziałem.

  • Jak długo był pan w punkcie sanitarnym?

Byłem ze dwie godziny. To tak jakby bokser dostał w szczękę – padł, jak to się mówi, został wyliczony do dziesięciu i ocknął się. Powróciłem do plutonu.
  • Jakie kontakty, jaka atmosfera panowała w pana oddziale? Czy wszyscy chłopcy byli w pana wieku?

Dowódcą plutonu był sierżant Czesław Józefowicz. Średniej budowy o urodzie typu bułgarskiego, tak bym go określił. Przeżył Powstanie, umarł pod koniec lat osiemdziesiątych czy na początku lat osiemdziesiątych. Czy byli weseli? Jak to młodzież…

  • Czy wcześniej miał pan wśród nich kolegów?

Miałem jednego, który mieszkał też na Krochmalnej. Tylko on mieszkał na Krochmalnej za tak zwanym VII Komisariatem Policji Granatowej. To było między Żelazną a Wronią, on tam mieszkał. Nazywał się Zygmunt Baczyński, pseudonim „Jan III” (tylko nie Sobieski). Później jeszcze miałem kolegów – Wiktor Niwiński, pseudonim „Zbyszek”, Wojciech Dżymulski…

  • Jeśli chodzi o oddział zajmujący się zaopatrzeniem. Czy też byli głównie chłopcy w pana wieku?

Tak. Pamiętam dziwny zbieg okoliczności. Z magazynów Makowskiego na posesji między Grzybowską a Ceglaną (bodajże Łucka jest dalej, przedłużeniem jest chyba Ceglana) wziąłem parę butelek soku i chciałem podrzucić rodzicom na Sienną. Zatrzymali mnie żandarmi przy ulicy Mariańskiej. […] Musiałem się podzielić z nimi. Mówię, że jestem z oddziału takiego i takiego. Chciałem trochę dać rodzicom, żeby mieli. [Oni na to]: „Ale musisz się z nami podzielić”. Zostawiłem tam połowę towaru.

  • Z jakiego oddziału byli ci żandarmi?

To byli żandarmi ze Śródmieścia. Żandarmeria była ogólna można powiedzieć, nie z jakiegoś oddziału.

  • Miał pan też znajomych w oddziale „Barrego”, który uchodził za oddział pilnujący porządku. Może pan to potwierdzić? Słyszał pan też o historii, kiedy były jakieś utarczki między oddziałem Armii Ludowej a oddziałem „Barrego”?

Słyszałem opowieść. […] Między innymi Włodzio Ignaczak pseudonim „Lisek” opowiadał o takiej sytuacji, że „Barry” dostał meldunek, że na barykadzie, którą obstawiał AL na ulicy Mostowej jest opuszczona barykada. W te pędy „Barry” wziął asystę ze sobą (między innymi tego Ignaczaka) i podążyli w tym kierunku. Okazało się, że żołnierze AL zamiast być na barykadzie i obserwować przedpole, to zabawiali się z panienkami, pijąc alkohol. „Barry” energicznie w to wkroczył i zaprowadził porządek.

  • Czy były wtedy jakieś bójki?

Nie. Tu chodziło o zdecydowane postawy, nie takie skradanie się. „Barry” umiał to robić zdecydowanie, oczywiście miał obstawę. Tam nie było jeden czy dwóch, tylko prawie drużyna.

  • Czy uczestniczył pan w praktykach religijnych podczas Powstania?

Nie. […].

  • Proszę opowiedzieć jeszcze jakąś przygodę związaną ze zdobywaniem aprowizacji dla powstańców.

Jeszcze byłem wtedy w Batalionie „Chrobry I” (byłem w Batalionie „Chrobry I” tydzień czasu), paliły się magazyny dawnych koszar carskich na ulicy Krochmalna róg Ciepłej. W piwnicach zmagazynowane były jaja, wino i cukier. Chodziło o to, żeby to się nie spaliło. Wyciągaliśmy te jaja, wino oczywiście i cukier. Ale jaja były najważniejsze. Zanosiliśmy to na posterunek, na Ciepłą przy Krochmalnej.
Pomyślałem, że podrzucę mamie parę jaj. Znalazłem gdzieś garnek pięciolitrowy i włożyłem te jajka. Jaja były ułożone w takich długich jak stół skrzynkach wyścielonych wiórami, żeby się nie tłukły. Obite to było deskami, całe to łoże wynosiło się pod okno piwniczne i stamtąd inni zabierali i roznosili dalej. Właśnie wtedy wyjąłem z tego trochę tych jaj i pędzę sobie z tym do mamy. Mama była wtedy w piwnicy przy Grzybowskiej róg Waliców. Zatrzymuje mnie kobieta: „Proszę pana. Dla córeczki chciałam trochę jaj. Czy może pan?”. – „Oczywiście, niech sobie pani wybierze”. Wzięła sobie ileś tam jaj. Była bardzo szczęśliwa. Mówi: „Niech Pan Bóg pana prowadzi. Niech panu się szczęści, bo to jest wielkie dla mnie zaopatrzenie”. Nie wiem, ile ona wzięła tych jajek... Jak miałem ze trzydzieści, czterdzieści sztuk, to wzięła sobie z dziesięć. Ugotować sobie jaja na twardo, to już był posiłek. Podziękowała. Mnie to wzruszyło. Do mamy zaniosłem [resztę] jaj.

  • Czyli cały czas miał pan kontakt ze swoją rodziną?

Tak.

  • Czy był pan świadkiem zrzutu broni albo zaopatrzenia?

Byłem świadkiem. To było na ulicy Siennej. To był zrzut broni sowieckiej, karabin maszynowy z amunicją. Zrzucili go tam tak, że te pociski były na pół przydatne, bo pogięły się podczas upadku. Słabe było wykorzystanie tego zrzutu sowieckiego.
Były zrzuty amerykańskie czy angielskie. Oni przylatywali nocami. Jak byłem w intendenturze czy plutonie osłonowym, to trzeba było przygotować teren na zrzutowisko. Przychodził oficer, który znał hasło, jak mają być ułożone te ogniska. Na określoną godzinę oczekiwania w pewnym momencie trzeba było zapalić te ogniska, żeby lotnik wiedział, że jest nad właściwym terenem i może wyrzucać zasobniki z bronią.

  • Pan też brał udział w zapalaniu takich ognisk?

Tak. Na przykład było takie [miejsce] przy ulicy Siennej róg Wielkiej. Był pusty teren po zbombardowaniu okolicznych domów jeszcze z września 1939 roku. Był w miarę możliwości uprzątnięty z tego gruzowiska, bo to kawał czasu upłynęło. Ktoś to uprzątnął, nie wiem, czy to władze niemieckie nakazały usuwać te gruzowiska czy coś takiego. Tak że teren był wygodny do wyznaczenia terenu zrzutowiska.

  • Co wtedy dostaliście z zrzutów alianckich? Broń czy jedzenie?

Broń, papierosy. To wszystko było zabierane przez dowództwo intendentury i rozdzielane.

  • Pan dostał jakąś broń podczas Powstania?

Nie. Byłem takim, jak to się mówi, bezbronnym.

  • Jak panu minęły ostatnie tygodnie Powstania?

No właśnie, jak już powiedziałem, na takich sporadycznych organizowaniach tych rzeczy, o których mówiłem. Powstanie chyliło się już ku upadkowi.

  • Był pan ponownie świadkiem takiego dużego bombardowania?

W czasie Powstania?

  • Tak. Kiedy znowu pana życie było zagrożone?

Każdego dnia. Każdej godziny i minuty myślałem, że nie przeżyję, nie doczekam następnej godziny czy następnego dnia. Jedynym moim marzeniem było to, żeby nie było takiej sytuacji, że jak zostanę na przykład ranny, przywalony jakimiś belkami, jakimiś rzeczami, że się nie mogę wydostać i palą mi się nogi. O tym się marzyło. A że się przeżyje? Człowiek nie wierzył, że się przeżyje.

  • Jak pan zareagował, kiedy usłyszał pan o kapitulacji?

Ulga. Ulga, straszna ulga, że już mija to zagrożenie utraty życia.

  • Wrócił pan do rodziców czy zdecydował się pan zostać z powstańcami?

Zgłosiłem porucznikowi „Zygmuntowi”, dowódcy plutonu osłonowego, że mój ojciec został ranny granatnikiem na ulicy Siennej. Ojcu zachciało się papierosów. Umówił się z jakimś mężczyzną, że tam kupi lub coś wymieni z nim na ileś papierosów. Poszedł do sąsiedniego domu na Siennej i tam oczekiwał na przybycie tego człowieka. Była tam grupka dwunastu, trzynastu ludzi na podwórku, przed wejściem do klatki schodowej. Ojca coś tknęło, że wszedł w tą klatkę. Stał sobie za załamaniem muru w tej klatce i z jakimś mężczyzną sobie rozmawiał. Przed klatką stali ludzie. Granatnik dosyć sporych rozmiarów wygrzebał dół może na jakieś pół metra, może trochę mniej. Przeważnie granatniki przeciwpiechotne to są nieduże, tylko taki ślad po odłamkach robiły, a tu był dół wygrzebany. Tak że to był dość mocny granatnik, dość dużych gabarytów, można tak powiedzieć. Ci ludzie, co stali przed klatką, zginęli. Ojciec z tym mężczyzną ocalał, tylko że był potwornie kontuzjowany. Ogłuchł, wszystko go bolało. Odnieśli go na posterunek do sanitariatu, też na Złotej. Tylko nie wiem, czy to było przy Sosnowej… Może przy Sosnowej, już sobie nie przypominam.
Jak ojciec przybył stamtąd, to był głuchy. Jak było bombardowanie, leżał w piwnicy, bo wszyscy ludzie leżeli, nawet mieszkańcy. To nie było nasze mieszkanie, rodzice koczowali w tym miejscu. Ojciec tam miał swój sprzęt blacharski. Pilnował się tego terenu. Jak było bombardowanie, to ojciec spojrzał w okienko (bo były takie okienka, żeby powietrze dochodziło, przewietrzenie kominów czy coś takiego, sadze się sypały), mówi: „Co to jest? Sypie się”. Nic nie słyszał. A bomby jedna po drugiej wybuchały. Między innymi w ten dom walnęła „Berta”. Najcięższe działo kolejowe niemieckie – „Berta”. […] [Pocisk] długi jak stół. Niemcy z tej „Berty” ostrzeliwali mniej więcej w południe. W godzinach południowych ostrzeliwali określone dzielnice. Nie mogli ostrzeliwać wszędzie, gdzie chcieli, bo inaczej by natrafili na swoje oddziały. […] Później była przerwa i następnego dnia znów południe nastało i znowu ostrzeliwanie. Strzelali godzinę i robili przerwę do końca dnia, dlatego że nagrzewała się lufa i musieli przerwać ostrzeliwanie. To był potworny ryk. Gdzie tam te „krowy”! To jest nic, dziecinna zabawa. A tu potworny ryk i potworna eksplozja. Nieraz bywało, że pociski wybuchały, ale nieraz bywało, że nie wybuchały, tylko jak uderzył w ziemię, to tak jakby było trzęsienie ziemi, tak zarył się w ziemię.
  • Przejdźmy do opuszczania stolicy. Którego dnia pan wyszedł?

W dniu podpisywania kapitulacji Powstania to jest 2 października 1944 roku można było już wychodzić z Warszawy. Była wyznaczona godzina wyjścia od dwunastej do czternastej. Wiedziałem, że rodzice chcą wyjść 2 października i zgłosiłem to swemu dowódcy plutonu. On tylko powiedział, że się zgadza. Mówi: „Zgodnie z wypełnieniem warunków kapitulacyjnych wszyscy powstańcy muszą się oddać do niewoli”. Za dużo zwolnień nie mogło być. Na to pozwolili sobie ci od „Radosława”. Oni nie poszli do niewoli, tylko wyszli z ludnością cywilną, ale to tak na marginesie. Jak on mnie tak powiedział, jeszcze tylko dodał: „Będzie wypłacany żołd. Jak chcesz, to poczekaj, ale to potrwa. Nie wiem, czy dzisiaj, czy jutro, czy pojutrze żołd będzie wypłacany”.
Ale skoro rodzice nastawili się na opuszczenie Warszawy, więc podążyłem [z nimi]. Jeszcze po drodze spotkałem stryjka, tego z politechniki, dlatego wiedzieliśmy, że przeżył. Jego żona, czyli siostra mojego ojca, została zabita bombą. Byliśmy już przygotowani i oporządzeni do wyjścia: ja, mama i ranny ojciec.

  • Co wzięliście z domu? Jakieś garnki, koce?

Nie. Wzięliśmy ciuchy. Garnki? Po co garnki? Ciuchy wzięliśmy. Na przykład przyniosłem sobie pięć garniturów z magazynów, które mieliśmy pod opieką w czasie Powstania, to wziąłem ze sobą. Później była wymiana towarowa. Na przykład w halach „Ursusa” za jedno z tych ubrań strażacy (bo tam obstawione było strażakami ze względu na jakieś podpalenie czy coś takiego) dali nam chleba, wędliny…
Ale jeszcze po kolei. Opuszczamy Warszawę. Idziemy o określonych godzinach. Przed tym przebrałem się, założyłem ciuchy cywilne. Zostawiłem sobie płaszcz (miałem umundurowanie granatowego policjanta), czapkę – taka narciarka granatowego policjanta. Co najważniejsze – szczęśliwie, że wziąłem płaszcz granatowego policjanta, był dość długi i to mnie pomogło.
Wyszliśmy z Siennej na ulicę Złotą. Złotą już szedł potok ludzki, właśnie tych do przechodzenia na stronę niemiecką. [Doszliśmy] do Żelaznej, Żelazną skręciliśmy w lewo do Alej Jerozolimskich. […] Idąc ulicą Żelazną, minęliśmy Chmielną, stało tam dwóch powstańców i mówią: „Jak macie złoto, to dawajcie, bo wam zabiorą”.

  • Ale nie daliście?

Bo nie mieliśmy. Pomysłowi. W biedzie, nawet w zagrożeniu życia, jak myślą o tym, żeby się napchać, zyskać coś. Podążamy dalej do Alej. Patrzymy na rogu Alej Jerozolimskich i Żelaznej stoi dwóch parlamentariuszy powstańców z białą flagą. […] To ostatni punkt, gdzie już idziemy do Niemców. Idziemy, oddajemy się w niemieckie ręce.
Na balkonie domu z czerwonej cegły będącego w budowie (tam teraz jest dziennik „Rzeczpospolita”, to był dom w budowie, ale Niemcy na drugie czy trzecie piętro się wdrapali) cała świta niemiecka. To widać było po tych mundurach, po czapkach. Lornetują w głąb ulicy Żelaznej. Obserwują, jak dużo ludzi idzie. Coś szwargotali. Jak myśmy minęli posterunek parlamentariuszy, to już po drugiej stronie ulicy Niemcy wysadzają głowy. Konkretnie ci „własowcy”, „ukraińcy” czy jak ich nazwać. Po prawej stronie okrakiem nad torami był dworzec pocztowy i był obsadzony przez powstańców, przez Zgrupowanie „Chrobry II”. Tam powstańcy też wychylają głowy. Tak idziemy Alejami. Co jakieś pięćdziesiąt metrów stał wermachtowiec. Nie taki z trupią czaszką czy jakiś inny „muzułmanin”. Byliśmy eskortowani, jakby to powiedzieć, przez wermachtowców. Na całej trasie z Warszawy do Ursusa były rozstawione posterunki. Szliśmy Alejami do Tarczyńskiej, Tarczyńską doszliśmy do Grójeckiej i zbocznikowaliśmy plac Narutowicza, nie wiem dlaczego. Wyszliśmy za teren… Tam, gdzie teraz jest pomnik Barykada z 1939 roku.

  • Dzisiaj jest ulica Bitwy Warszawskiej.

O właśnie. To obeszliśmy boczną ulicą. Bo tam był tak zwany Zieleniak. Tam Niemcy dopuszczali się gwałtów, morderstw. Bo w pewnym okresie, jak Powstanie trwało, była tam zgromadzona ludność. Oni co chcieli, to robili, Niemcy czy „ukraińcy”, czy inni jacyś „muzułmanie”.
Z powrotem wyszliśmy na Grójecką. Podeszliśmy jeszcze ze dwa czy trzy kilometry i skręciliśmy w prawo na Ursus. Jak doszliśmy do Ursusa, już zmierzchało. Zatrzymaliśmy się w hali takiej, co się wytapia. Piece były, pełno popiołu. Myśmy byli ładnie wystrojeni i wszyscy ludzie jakoś czysto wyglądali. Dawali to poznać po sobie. Czysto wyglądają ci ludzie, ogoleni i tak dalej. Bo tak jak na święto ludzie wychodzili.

  • Było się gdzie położyć w tej hali?

Nie. Gdzie tam. Na kuckach. Na kuckach żeśmy dotrwali do świtu. Wtedy przenieśli nas do hali montowni. Tam już było czysto, stoły monterskie, czyściutko. Każdy sobie mówi, teraz to możemy sobie użyć, możemy się położyć na tych stołach monterskich, bo pełno ich było. Tam doczekaliśmy się posiłku. Zorganizowany został posiłek. Niemcy zezwolili na to.

  • Co było do jedzenia?

To była zupa. Słynna zupa kapuściana z kartoflami. Nawet nie wiem, czy okraszone to było, czy nie. Ciekawy był też moment. Wyszedłem z tej hali rozejrzeć się, co słychać poza tą halą. Patrzę – posterunki niemieckie są rozstawione. Pilnują tego miejsca. Parę kroków zrobiłem, patrzę – leży granat, taki czekoladkowy, z nacięciami, obronny. Niedaleko był Niemiec strażnik: Herr, komm, do niego tak. Umiałem po niemiecku tylko słowa Herr, komm. Pokazuję mu granat. Chodzi o to, żeby czasami nie przyczepili się, że tutaj ludzie mają broń jakąś ze sobą. On powiedział: Gut, gut. Wtedy wycofałem się, poszedłem do hali. Nie wiem, co się z tym granatem stało. Ale zasygnalizowałem, że coś jest niebezpiecznego, żeby ten Niemiec wiedział i nie robił z tego rabanu jakiegoś.

  • Co się z wami stało dalej?

Wydali posiłek, zjedliśmy. Mieliśmy przecież pieczywo i wędlinę, bo wymieniliśmy za garnitur. [...] Wtedy ogłaszają, żeby wychodzić przed halę, szykować się do transportu. Każdy brał, co miał, jakiś tobołek... Wyszliśmy, ludzie wychodzili rodzinami, także my: ja, ojciec i matka. Ojciec miał sprzęt blacharski, [który] niosłem. To było około ośmiu do dziesięciu kilogramów. Były kolby do lutowania, cyna, cążki, obcęgi. [...] Ojciec nie mógł [nieść], bo go bolały plecy. Tak rodzinnie wychodzimy na teren, a przed halą, stoły już [są] rozstawione i siedzą przy nich selekcjonerzy Niemcy w mundurach. Widziałem czarny mundur z opaską Hakenkreuz. Widać było, że to nie byli wermachtowcy. Jacyś z trupimi czaszkami byli. Było trochę ludności cywilnej – miejscowi, widocznie z organizacji pomocy. Ludzie w tej miejscowości organizowali [dla nas pomoc]. Kazali podchodzić na selekcję. Patrzymy, że na lewo i na prawo rozdzielają ludzi. Młodych, silnych na prawo, a starych, dzieci i kobiety starsze na lewo, w inny rejon. My podchodzimy, prowadzimy ojca. Ojciec pośrodku, mama i ja z boku. Miałem płaszcz, [który] mi chyba pomógł. To był dość długi płaszcz granatowego policjanta. Ponieważ byłem drobnej budowy, szczupła twarz (a rosły dość byłem), to w tym płaszczu mogłem lekko przygiąć kolana i mniejszy się zrobiłem. Tak że ten płaszcz ocierał się prawie o ziemię. Podeszliśmy do tych stołów. Oni się patrzą, mama mówi na ojca – Krank. [...] Oni popatrzyli na mnie i mówią: Klein, klein. links, nie na rechts tylko links, czyli na lewą stronę, a nie na prawą. Bo na prawą to było już do wywózki do Niemiec. W ten sposób żeśmy ocaleli. [Niemcy segregowali ludzi] albo do wywózki do Niemiec, albo do obozów koncentracyjnych. A nas skierowali na lewą stronę. Dzięki temu trzymaliśmy się razem. Oczywiście wsiedliśmy szczęśliwi do wagonów.

  • To były bydlęce wagony?

Bydlęce, bez dachu, bez niczego. Tam żeśmy zajęli kącik, poczekaliśmy z godzinę, zanim to wszystko się załadowało i ruszamy. Jak ruszył transport, zaczęły się ucieczki z transportu. To zaczęły się strzały, Niemcy strzelali. Ucichło, pociąg ruszył, jedziemy. Ujechaliśmy z dziesięć kilometrów... Ciasno było niesamowicie w tym wagonie, to mi się zachciało, że wejdę sobie na wierzch wagonu. Wlazłem na ten wierzch i w ten sposób rozluźniłem trochę miejsce ludziom. Siedzę sobie na wierzchu wagonu, patrzę, jest jakaś stacja pod Sochaczewem czy coś takiego. Stoi dwoje ludzi – kobieta i mężczyzna. Coś takiego jak pół stołu, może trochę mniejsze trzymają oboje w rękach i kołyszą. Coś im się oderwało z ręki. Patrzę, leci to w moim kierunku. Patrzeć choroba, upadło mi to na nogi. Okazało się, że to był wielki bochen chleba, rozkrojony na ćwiarteczki, jak to tort nieraz się kroi. W każdym [kawałku] był kotlet. Nafaszerowany kotletami bochen chleba. Mnie kotlet upadł na nogi. Część bochenka wleciało do wagonu, a część rozprysło się. W ten sposób było co zjeść. Chociaż mieliśmy jedzenie. Tak jechaliśmy całą noc. Bogu dzięki, że deszcz nie padał. Tylko jak był postój, to na załatwianie potrzeb, na siusianie. Okazało się, że każdy wagon ma swojego strażnika. Strażnik miał budkę, siedział i pilnował. Tak całą noc spędziliśmy w wagonie. Był duży postój, bo okazało się, że trzeba przepuścić transport niemiecki. Tak dojechaliśmy rano, na godzinę ósmą do Kielc.
Jeszcze przed dojechaniem do Kielc jakaś pani (co nie chciała siusiu robić, jak była możliwość) zrobiła [siusiu] w słój. Taki litrowy słój miała w ręku z siuśkami, i tak sobie beztrosko te swoje siuśki wylała na zewnątrz. Okazało się, że tam był Niemiec, co pilnował transportu. Jego oblała tymi siuśkami. Jak on to poczuł, jak się zerwał i zaczął kląć po niemiecku... Ludzie zaczęli się śmiać. „Niech się nie denerwuje, bo to panelka siusiu zrobiła”. – Scheisse – zaczął wymyślać. Obawialiśmy się, że coś będzie z tego, a tu już niedaleko były Kielce. Transport zajechał do Kielc i stanął na bocznicy. Oczywiście zaraz pojawili się handlarze i była wymiana towaru, sprzedawanie.

  • Pan też coś wymienił?

Nie. Mieliśmy zaopatrzenie, chleb dostaliśmy. Tak że mieliśmy kiełbasę i chleb, to co nam więcej trzeba. Tylko pić się chciało. [...] Ktoś zorganizował zrzutkę dla Niemca, co został poszkodowany, oblany siuśkami przez tą starszą panią. Zrzutkę zrobili w wagonie bydlęcym. Jak handlarze podeszli w Kielcach do wagonów ze swym towarem, to zakupili bułkę paryską, kawał kiełbasy i dali temu Niemcowi na podziękowanie. Podziękował, udobruchał się, bo był ponury i zły. W Kielcach zniknęła obsługa niemiecka. Od Kielc jechaliśmy wolni, że tak powiem, w tych samych wagonach kolejowych do Charsznicy pod Krakowem. Pomalutku zapadł zmrok, w Charsznicy czekały już podwody chłopskie do rozwiezienia nas po wsiach.
  • Kto kierował tymi chłopami? Niemcy czy polskie organizacje?

Władze opiekuńcze – gmina. Na pewno był wójt, sołtysi. Był obowiązek dostarczenia podwody. Ale przed tym jeszcze, zaczym żeśmy umówili się z tym woźnicą, że zaraz wsiądziemy, tylko zjemy posiłek jaki był dla nas zorganizowany na stacji Charsznica, „chlapnęliśmy” troszeczkę jakiegoś płynu, zupy czy czegoś. [Wsiedliśmy] do podwody i zajechaliśmy tą podwodą do Uniejów Rędziny, za Charsznicą. Tam byliśmy do wyzwolenia.

  • U jakiego gospodarza?

Najpierw ten co podwodę dał, ze swoim wozem i koniem, to u niego byliśmy jedną noc czy dwie noce. Byliśmy z soboty na niedzielę i z niedzieli na poniedziałek. Szczególnie ta pierwsza noc utkwiła mi w pamięci (z soboty na niedzielę 5 października 1944 roku). To nic że spaliśmy na słomie w kuchni. To nic, że wojna jeszcze trwała i że była jeszcze okupacja niemiecka. Ale mieliśmy świadomość, że żyjemy, że nic nam już nie grozi. Co za piękne uczucie. Pełnia szczęścia. Następnego dnia zostaliśmy przydzieleni do pana Feliksa Dłubacza – Uniejów Rędziny. U niego zamieszkaliśmy, ale to było prymitywne zamieszkanie, dlatego że trzeba było co wieczór przynosić snopki, rozkładać słomę, bo w kuchni konkretnie spaliśmy, posłanie sobie robić. Tak że to było męczące, bo trzeba było z rana znowu zwijać tą słomę, wieczorem rozkładać. Bałagan się robił. Wypoczynku człowiek nie miał, bo też cały dzień nie mógł stać, tylko usiąść też trzeba było.

  • Jak was traktował gospodarz? Serdecznie czy złośliwie?

Raczej bez entuzjazmu.

  • Dawał wam jeść? Czy musieliście sami zdobywać?

Nie. Dawał, ale to było jedzenie takie, czuł człowiek, że on jest łasy jakby z łaski.

  • Musieliście tam pracować?

Przyszła wiadomość, że Niemcy będą sprawdzać bydło, czy jest kolczykowane. Wtedy ci, co mieli bydło niekolczykowane, konie, krowy, wszystko [chcieli] poza [teren gospodarstwa] wyprowadzić w okolice takie podgórskie, z pięć kilometrów wygnać to trzeba było. Ja z chłopakiem, który był synem gospodarza, zgłosiłem się sam, że będę mu pomagał. Poszliśmy, wypędziliśmy bydło. Ja w ubranku takim miejskim. Zaczęły się opady deszczu, strugi deszczu. Choroba, cały dzień w deszczu stałem z tymi krowami. Patrzeć, że się nie przeziębiłem. Wróciliśmy pod wieczór, już Niemców nie było. Skończył się spis bydła.
Ojciec starał się o lepsze lokum. Dostaliśmy lokum przy kościele. Lokum to było takie, że korytarz rozdzielający jedną połowę domu od drugiej części przeforsztowany był na kurnik, a druga część była przeznaczona na sklepik. Ale nie było tam handlu, tak że nic tam nie było handlowane i nam to pomieszczonko jakoś dali. Byliśmy bardzo zadowoleni, bo było ciepło. Zaraz kuchenka się znalazła... Ojciec zaczął się zajmować blacharstwem, naprawiać, robić tulejki do robienia wędlin. To znaczy chłopi robili [wędliny] w ten sposób, że do maszynki z mięsem wkładali mięso czy coś takiego i kręcili. To mięso wychodziło tulejką, co ojciec robił, przymocowaną do maszynki do mielenia z mięsem. Oczywiście po drugiej stronie załączony był flak i tam [mięso] było wciskane. Ojciec miał dobry [fach], nawet ojca namawiali, żeby został. „Będzie pan miał robotę. Tutaj zorganizujemy panu jakiś domeczek, przydzielimy jakiś terenik z ogródkiem. Będzie pan mieszkał”. Namawiali ojca, ale ojciec nie chciał.

  • Pana mama zajmowała się handlem?

Nie. Gotowaniem.

  • Pan pomagał ojcu w tych pracach blacharskich?

Nie. Natomiast gospodyni, pani Liśkiewicz, u której byliśmy […] była sama, miała dwóch parobków, którzy pochodzili z okolic podgórskich, bo biedni byli, marna ziemia, marne płody... Oni wyjeżdżali w głąb kraju i najmowali się jako parobcy. Było dwóch parobków. Później, po wyzwoleniu, oni stamtąd uszli i była ona sama. Kiedyś poprosiła, żebym wymłócił jej trochę zboża na chleb. Namłóciłem jej z worek, oczywiście cepami. Później, jak się wymłóciło zboże, to trzeba było odsiać to wszystko. Przetaki były, to się oczyściło. Najpierw trzeba było to oczyścić z grubsza. Otwierało się drzwi, czyli tak zwane wierzeje, brało się szuflą zboże i sypało pod wiatr. Zboże cięższe jest od plew, plewy opadały, a zboże leciało dalej. W ten sposób była wstępna selekcja oczyszczania. Miała nam dać tego zboża, ale nie dała. Ale poradziliśmy sobie z tym, nie będę mówił w jaki sposób. Konkretnie żeśmy sobie od niej kurkę cupnęli na odchodne. Oczywiście rosołek był smaczny.

  • Czy w tej wsi było dużo takich wysiedlonych jak wy?

Tak, było. Był jeszcze ciekawy moment. [...] Jest chyba 12 stycznia, to była niedziela. Ruszył rosyjski front, gdzieś na Sanie czy gdzieś daleko. Zaczęli Niemców gonić, właśnie w kierunku Uniejowa. [...] Przychodzi do nas dwóch takich i mówią do mamy: „Niech pani da się umyć i coś zjeść”. Mama mówi: „Umyć się dam, ale z jedzeniem to nie, bo my sami jesteśmy wypędzeni z Warszawy. Sami jesteśmy na łasce gospodarza”. Umyli się. A mama mówi: „Ale macie ładną broń”. Mama lubiła zawsze coś tam zagaić. „Ładną broń macie”. – „Tak, ładna broń, dobra na komunistów”. Okazało się, że to były oddziały Narodowych Sił Zbrojnych w liczbie gdzieś koło dziesięciu tysięcy. Bardzo dobrze byli wyposażeni. Armatki nawet mieli. Stacjonowali w pobliskiej wsi Pogwizdowo. Były dwie wsie, obok siebie leżały. Tam byli bogacze wiejscy – obszarnicy, jakby to nazywać po peerelowskiemu. Tam stacjonowały główne siły. Były rozesłane patrole dookoła, żeby pilnowały, czy Niemcy gdzieś się pojawią, czy coś takiego.
Właśnie stoję z kolegami. Oni już poszli, tych dwóch, co się umyli. Stoję na ganku i rozmawiam z chłopakami (parobkami) i mówimy: „Ale to duża siła, dziesięć tysięcy partyzantów. Ho, ho, ho! Ciekawe, co by było, jakby się tu Niemcy pojawili?”. Zerknąłem, w dali widzę, że pod lasem daleko, gdzieś z pięć kilometrów, jakaś smuga z lasu się wyłania. Nie uszli połowę drogi na tym wzgórzu, a tu się rozlegają strzały. Oczywiście zaczęła się strzelanina. Okazało się, że to Niemcy z frontu uciekali w sile batalionu. Popędzili patrole eneszetowskie i już płonie jedna chałupa, druga chałupa i zbliżają się do nas. Coraz to częściej słychać strzały. Mówię do ludzi: „Połóżmy się na podłodze, bo tak, to może jakaś zbłąkana kula trafić, a tak to jakoś ujdziemy”. Ta strzelanina narastała i później ucichło wszystko. Dowiedzieliśmy się, że natarcie niemieckie pogoniło patrole eneszetowskie do wsi Pogwizdowo, gdzie stacjonowały główne siły tej brygady. Można to nazwać brygada, bo dziesięć tysięcy to dużo. W jakiś sposób eneszetowcy rozpoznali, że to są Niemcy. Wymienili ze sobą jakieś hasła. Widocznie jakaś umowa była między nimi. Eneszetowcy to byli ci obszarnicy z Kresów, co mieli swoich partyzantów. Uciekali przed nadchodzącym frontem radzieckim. Ci partyzanci również umykali. Rozpoznali się w samą porę, gdyż Niemcy przygotowywali już grupę ludzi do rozstrzelania, wymienili hasła i ucichło wszystko. Pozbierali rannych czy ewentualnie jakichś zabitych i rozstali się. Niemcy pojechali w stronę Charsznicy, a ci poszli w innym kierunku, bardziej na północny wschód. Jedna osoba zginęła, wieśniak. Bał się strasznie być w domu, w pomieszczeniu i schował się na strych, żeby przeczekać. Jak wpadli Niemcy to od razu patrzą po pokojach, są tylko kobiety i dzieci. Jeden Niemiec chciał po drabinie wejść na strych, ale usłyszał jakieś szuranie. To strzelił w tamtym kierunku z pistoletu czy z czegoś i zabił gospodarza. To był starszy człowiek. Miał w tym okresie czasu ze sześćdziesiąt lat.

Chciałbym się teraz cofnąć do 1941 roku i uzupełnić… Wtedy, jeszcze przed Powstaniem oczywiście, to był rok 1941, mieszkaliśmy jeszcze na ulicy Stalowej, poważnie zachorowaliśmy na tyfus. Najpierw zachorowała mama, zaraziłem się od mamy. Ojciec ratował się kieliszkiem alkoholu. Jakoś umknął tej chorobie. Najpierw mama miała bardzo wysoką gorączkę. Jak podchodziłem do mamy, to uderzała mnie ręką, bo jej wydawało się, że to pies jakiś podchodzi i mnie odganiała. Później ja zachorowałem. Mama z choroby swojej wychodziła, a ja wszedłem w chorobę tyfusu. To jest gorączka i co najdziwniejsze – podkreślam – było głodno, chłodno i bez żadnych lekarstw [jednak] przeżyliśmy. To jest zadziwiające. Przecież na tyfus to ludzie padali. Ciekawe, czy organizm jakiś był [odporny] czy coś takiego.

  • Chciałabym się zapytać o okres wysiedlenia. Czy pamięta pan wejście Sowietów?

To był moment, o którym opowiadałem o tym oddziale eneszetowskim. To była niedziela, 12 stycznia 1945 roku. Sowieci pojawili się gdzieś za jakieś dwa dni w tym terenie. Najpierw z daleka, z tego miejsca, gdzie mieszkaliśmy, widać było linię kolejową. Niemcy niszczyli linię kolejową. Wysadzali w powietrze szyny, podkłady kolejowe. Wysadzili między innymi tunel w okolicach stacji Tunel. Jadąc do Krakowa, przed Charsznicą jest taki tunel pod górą. Wysadzili, tylko tak jakoś szczęśliwie, do tunelu Niemcy prowadzili ileś wagonów trotylu. Tak że jak wybuchł któryś z tych wagonów, to wypchał ten drugi. Tak że część tego ładunku nie wybuchła jednocześnie i tylko jakaś część tego wstępnego tunelu obsypała się. Tam długi czas było zawalisko.
Niemcy po wysadzeniu tunelu w powietrze. Zrywają teraz i wysadzają w powietrze kolejowe podkłady. Za jakąś godzinkę, pojawiają się z daleka jakieś postacie, chyłkiem przemykają i idą do nas. Jeszcze przedtem, zanim Niemcy odeszli w widoczny sposób, to szło dwóch Niemców w mundurach niemieckich przez wieś. I mówili – Hitler kaputt. Przez całą drogę tak krzyczeli, że Hitler kaputt, żeby nic im nie robić, żeby ich tylko przepuszczać.
Na przedpolu wsi od strony zachodniej były wybudowane okopy. Niemcy chcieli stworzyć obronę, obsadzić okopy, żeby później, jak by się ta ich armia wycofywała, obsadzić te okopy i obronić, ale postępy ofensywy radzieckiej były tak szybkie, że zaniechali obsadzenia tego i w ogóle tam wojsko niemieckie się nie pojawiło, bo marnie by było z tymi okolicami. Pokazały się takie przychylone sylwetki i okazało się, że to Rosjanie. Od razu – Kuda germiańcy, kuda germiańcy. – gdzie są Niemcy. Ludność mówiła: „Żadnego Niemca nie ma. Dwóch takich co przeszło i krzyczeli, że Hitler kaputt, a tak to nie ma”.
Wieś, w której mieszkaliśmy była rozczłonkowana, trochę chałup tutaj, trochę tam, bo to była gmina Wielkozagórze i teren pofalowany. [...]. Pojawili się właśnie w tym miejscu, gdzie mieliśmy swoje mieszkanko, ten pseudo-sklepik. Zatrzymali się i pytają: „Czy w tamtej wsi są germańcy?”. Wiedzieliśmy, że nie ma wcale. Z daleka przez lornetkę widzieli jakieś transzeje, rowy strzeleckie. Myśleli, że może Niemcy obsadzają teren. Ale wiedzieliśmy, że nie, ale być może mogli w ciągu nocy zając ten teren. Dowódca grupy szperaczy wysłał dwóch na przedpole, żeby spenetrowali [i dowiedzieli się,] co słychać. Oni podążają w tym kierunku, my obserwujemy, co się dzieje. Uszli połowę drogi, jeden się zatrzymał, a drugi poszedł do przodu, żeby dwóch nie ginęło, tylko żeby jeden zginął w razie czego. Doszedł do linii okopu i zobaczył, że nic nie ma, podał sygnał, że wszystko w porządku i cały oddział ruszył w tamtym kierunku. Jak ruszył, to już wiadomo było, że to jest strefa bez Niemców. Zaczęły napływać wojska radzieckie. Coraz to więcej sprzętu przyjeżdżało, najpierw armaty, później czołgi. Tylko czołgi nie mogły się przedostać, bo to był teren górzysty i rozmiękły. Czołgi specjalnie tamtędy nie przejeżdżały.

  • Czy u was też byli zakwaterowani…

Tak, byli i w tym małym pokoiku, kurniku, można powiedzieć, bo sąsiadowaliśmy z kurnikiem. Nad ranem słychać było, jak budzą się kury i kogut pieje. To było przecież tak jak za drzwiami, bo to była taka „przeforsa” drewniana, to było słychać.
[Kiedy] Rosjanie weszli, to była połowa stycznia – 16 czy 17 stycznia. Trochę u nas nocowało, trzech czy czterech. Tak że [spaliśmy] my w trójkę, ja, ojciec, mama, było nam ciasno, a jeszcze [ich] czterech spało.

  • Gadali coś do was?

Na mamę – A muż jest? Pytali się, czy mąż jest. Tacy zaciekawieni byli. Jeden mówi, że w 1920 roku byliśmy w stanie wojny ze sobą. Tak jeden z tych Rosjan z ojcem rozmawia. Ojciec coś im odpowiada, że to Piłsudski wtedy był, że sporo jeńców przeszło na polską stronę. Między innymi ojca przyjaciel, z pochodzenia Ormianin, też przeszedł na stronę polską, bo później był szewcem. Ojciec się z nim zaprzyjaźnił i przychodzili do niego w karty grać, do tego Ormianina, przed wojną jeszcze. Ojciec z nimi [rozmawia] i [jeden] zadał pytanie: „A dlaczego myśmy z wami wojowali w 1920 roku?”. A ten drugi mówi: Ej, towariszcz, tylko nie rozgaworicie – żeby się nie rozgadywał zanadto, bo to było tabu, dlaczego wojna była w 1920 roku.
Rano był mróz i konie syberyjskie stały na polu – takie nieduże koniki. Nic im nie było, bo inne konie przebywały w stajni. Zacząłem kręcić się po tym terenie. Ludzie się pytają: „Co tam z wami? Kiedy się wojna skończy?” – Wot, płocho. Coś tam jeszcze powiedział, że nie zanadto jest wesoło z tym wszystkim. Później znalazłem po nich parę sztuk amunicji. Jak oddział rano po noclegu szykował się do odmarszu, był taki ich dowódca na koniu... Tą amunicję wziąłem w ręce, już miałem przygotowaną i temu dowódcy dałem. Mówię, że to znalazłem. A on – charaszo, spasiba. I wziął to, nie wyrzucił tego. Drugi by powiedział, że po co to – wiadomo, czy sprawna amunicja – ale on wziął, podziękował.
Drogą przez wieś często przejeżdżały oddziały sowieckie, któregoś razu, taki jeden Rusek, [chciał] żebym mu pomagał w polowaniu na zające. Wybraliśmy się w teren pagórkowaty. [...] Szliśmy polem na przełaj w pewnej chwili Rusek kucnął, zauważył w bruździe zająca, że śpi. Patrzyłem tam, ale nic nie widziałem. A on choroba zauważył, że to zając. Podszedł troszeczkę bliżej i strzelił z karabinu. Zając podskoczył i już był trafiony. Pomagałem mu nosić te zające. Już nie mogłem dźwigać, bo to ciężkie, każdy zając ważył ze cztery kilo, a tam było parę sztuk tych zajęcy. Myślałem, że mi da z jednego zająca, ale nie, nie dał. Pomyślał sobie pewnie: „To wasz teren, to sobie upoluj”.

  • Kiedy zdecydowali się państwo powrócić do Warszawy?

Na drugi dzień to trochę przesada, ale w ciągu tygodnia. Niektórzy już zbierali się do wyjścia. Ale to było wielkie ryzyko. Kolej nie chodziła, to tylko można było okazją się zabierać. Jak jakiś wojskowy się zgodził za opłatą jakąś czy coś takiego, to mógł podwieźć. Niekoniecznie do Warszawy jechał po drodze. Tych podarunków taki człowiek musiał mieć sporo, żeby dotrzeć do Warszawy. A do Warszawy przyjechać to było po co, kiedy to mroźno, zimno, poburzone to wszystko? Gdzie tu kupić żywność czy nawet pieniądze trzeba byłoby mieć na zakupienie żywności. Myśmy siedzieli do połowy maja, bo jeszcze 1 maja to była zorganizowana taka wielka uroczystość w tym rejonie. Trochę żołnierzy sowieckich bawiło się na tej uroczystości. Występy artystyczne, organizowane przez amatorów wiejskich.
Na pewno po pierwszym to było, gdzieś w drugiej połowie maja wyruszyliśmy do Warszawy. Wystaraliśmy się o darmowy przejazd koleją, bo już wtedy jeździła kolej. Ojciec poszedł do gminy, dostał bilety darmowe na przejazd koleją. Spakowaliśmy się. Miejscowi mówili: „Szkoda, blacharz by nam był potrzebny”. Namawiali ojca, żeby został. Podwodą pojechaliśmy do Charsznicy i w Charsznicy wsiedliśmy do pociągu osobowego i hajda do Warszawy. Przyjechaliśmy do Warszawy. Od razu stamtąd udaliśmy się na teren politechniki, bo wiedzieliśmy, że ojca szwagier żyje. Rzeczywiście przyjął nas i [u niego] zamieszkaliśmy. A ja od razu tego dnia poszedłem w miejsce naszego zamieszkania. Ale to wszystko było porujnowane, popalone, zgliszcza.

  • Zdobyli państwo jakieś meble dla siebie?

[...] Nie znaleźliśmy mebli. Od szwagra wyprowadziliśmy się, żeby być bardziej samodzielnym, na ulicę Wielką, w rejonie PAST-y. Zajęliśmy tam mieszkanie, ale jak deszcz padał, to leciało [na głowę], bo było zawalone do pierwszego piętra. Parter był obciążony rumowiskiem, mogło to się zawalić, ale latem było ciepło. [Jak padał] deszcz i zanim przesiąkło, to zdążyło wyparować. Do jesieni byliśmy na Wielkiej.
Ojciec, będąc często na terenie politechniki, wszedł w rozmowę w jakimś młodym facetem, który mieszkał na ulicy Żelaznej przy Chłodnej. Ojciec mówi: „Nie wie pan, gdzie można dostać czy kupić mieszkanie”. – „A jest taka pani, która chce się pozbyć mieszkania za parę groszy”. Tak żeśmy się przeprowadzili urzędowo już na Żelazną i tam zamieszkaliśmy. Też paskudne [mieszkanie było]. Nie mieliśmy szczęścia do mieszkań. Chłodne niesamowicie, bo tak: niegrzejna ściana frontowa, ściana od strony korytarza, ściana od klatki schodowej i niegrzejna ściana od łazienki. Pod spodem sąsiadka zimą nie urzędowała, bo skupiała się w jednym tylko pokoju i tam sobie paliła, a tutaj było niegrzejne pomieszczenie. Sufit był niegrzejny, bo poddasze… Wyłożyć coś na tym suficie jakieś maty słomiane? Tak że było to paskudne mieszkanie, zimno, szron. Jak zima nastała, to szron na ścianach. Tak nas prześladowało mieszkanie.

  • Ojciec pana dalej pracował jako blacharz?

Tak.

  • A czym pan się zajął?

Ukończyłem szkołę. Później zostałem powołany do wojska. W wojsku byłem na szkole podoficerskiej. Elewem byłem w Lublinie w 20 batalionie łączności 3 Pomorskiej Dywizji Piechoty imienia Romualda Traugutta. Ponieważ to był okres narastania zimnej wojny i chodziło o to, żeby zwiększyć ilość wojska, zaczęli organizować przyspieszone kursy oficerskie. Nabory brali na te szkoły. Między innymi jak już byłem na szkole podoficerskiej, to mnie tylko ciągle pytali, czy byłem w jakiejś organizacji podziemnej, czy mam kogoś za granicą. A ja mówiłem tak: „Nie mam ani nie byłem w żadnej organizacji podziemnej, w Powstaniu nie byłem, za granicą nikogo nie mam”. A miałem ciotkę swoją. [...] Moja ciotka to artystka – Pola Negri. Tak że nie przyznałem się do tego, że mam kogoś za granicą w Ameryce i że nie byłem w organizacji podziemnej. Wtedy mnie zakwalifikowali na szkołę oficerską. Tylko się pytali: „Czy podoba mi się w wojsku”. „A chcielibyście zostać w wojsku?” – „A chciałbym”. Bo ja jestem taki typ, że nie lubię na przekór coś mówić czy zadzierać.

  • Został pan ostatecznie w wojsku?

Tak. To znaczy, ukończyłem szkołę podoficerską. Zdałem egzamin na klasowego radiotelegrafistę, bo to był szkolny batalion łączności. Według regulaminu należało mnie awansować na stopień kaprala. Ale żeby nie podrywać autorytetu dowódcom drużyn, awansowali mnie tylko na starszego strzelca. Z tym stopniem skierowali mnie do Oficerskiej Szkoły Łączności Radiowej w Zegrzu. W 1951 musiałem zdawać wstępne egzaminy. Też pytali mnie, czy mi się w wojsku podoba, czy chciałbym zostać, a jak rodzice, czy są zadowoleni, że służę w wojsku... Mówię: „Są zadowoleni i szczęśliwi nawet”. Zostałem przyjęty na szkołę oficerską. Tak ukończyłem pełną Oficerską Szkołę Łączności Radiowej, bo były i kursy.

  • Czy po szkole robił pan karierę wojskową?

Byłem siedem lat w wojsku, ale zwolniłem się. Zwolniłem się, dlatego że w wojsku pojawił się plan rotacji. To znaczy [wśród] kadry, która dowodziła w linii, byli dowódcy kompanii, plutonów czy batalionów, obeznani z dowodzeniem. Chodziło o to, żeby zapoznać się z pracą sztabową w miastach. A ci znowu, co prasę sztabową mieli w miastach, żeby się zapoznali z pracą w linii w dowodzeniu. Tak to się nazywało – plan rotacyjny. Narzucali plan i co jakiś czas iluś oficerów musiało przejść – czy tu, czy tu. Między innymi byłem też zaplanowany do planu rotacji i gdzieś byłbym w linii, tylko mi się nie chciało być, bo za Warszawą. Jak kończyłem Oficerską Szkołę Łączności Radiowej, to mnie było obojętne, gdzie mnie rzuci los. [...] Pracowałem w MON-ie. Dlaczego? Dlatego że grałem w piłkę, w siatkówkę. Organizowali turnieje różne i w każdym razie spodobałem się im. Dobry siatkarz ze mnie będzie i mnie w ten sposób przyjęli do MON-u, pracowałem na stanowisku oficerskim. Chcieli mnie przenieść, zgodnie z planem rotacji do jednostki, bo to był rozkaz wyższego dowództwa. Nie wyraziłem chęci. Napisałem raport o zwolnienie mnie z wojska na własną prośbę. A w tym czasie była tak zwana redukcja sił zbrojnych. Obóz socjalistyczny w ten sposób się rozbrajał.

  • Który to był rok?

To był rok 1956. Chodziło o to, żeby obóz socjalistyczny pokazał, że się rozbraja, redukuje siły zbrojne, redukuje kadrę oficerską. A oni tylko się pozbywali ludzi takich, co naprodukowali ich na kursach rocznych czy półrocznych. Takich, co lubią sobie wypić, niewyszkoleni odpowiednio. Pozbywali się ich, bo już nadchodziła młodzież. Młodzież kończyła szkoły oficerskie pełne i mogła śmiało zastąpić tych oficerów.

  • Nie żałuje pan, że odszedł z wojska?

Nie. Później były sytuacje takie, że by mi serce pękło, jakbym miał być po ich stronie. Była taka historia, że szykowali się do stanu wojennego i mnie wezwali do WKR, ale odmówiłem… Ukończyłem szkołę oficerską w stopniu podporucznika. W ciągu roku awansowany byłem na porucznika. Później zwolniłem się w ramach redukcji sił zbrojnych. Dlaczego chciałem, żeby zwolnili mnie w ramach redukcji sił zbrojnych? Bo wtedy miałem uprawnienia przystosowania się do pracy w cywilu. A tak na własną prośbę to ciach, mach, dawaj sobie radę sam. A tak to można było sobie pójść na jakiś kurs przygotowawczy czy jakieś technikum wybrać. Wybrałem technikum radiowe, między innymi po mojej linii szkolenia i zainteresowania, bo Oficerska Szkoła Łączności Radiowej dawała dyplom technika. To sobie mówiłem: „A sobie pogłębię naukę w technikum radiowym”. Ponieważ zwolniłem się w ramach redukcji sił zbrojnych, to miałem uprawnienia do zaczęcia szkolenia. Przez cały okres szkolenia (to trwało dwa lata) pobierałem pensję. Tak że to było fajne, bo człowiek się poduczył. Później, po ukończeniu technikum, zapisałem się do Instytutu Teleradiotechnicznego na Pradze. Tam zacząłem pracować w pracowni techniki odbioru radiowego układów tranzystorowych. To było novum. Jeszcze działały lampy radiowe, a myśmy już się zajmowali techniką tranzystorową. Opracowywaliśmy tak zwane Eltry, oraz szereg innych odbiorników tranzystorowych. Mieliśmy szereg różnych osiągnięć, sporo na polu układów tranzystorowych. [Równolegle z pracą podjąłem studia na Politechnice Warszawskiej, Wydział Elektroniki otrzymując dyplom inżyniera radiowych urządzeń nadawczo-odbiorczych. Dzięki postawie społeczeństwa polskiego w kraju wystąpiły zmiany ustrojowe. Uzyskaliśmy wolność i niezależność. Kombatanci zaczęli się zrzeszać. Pojawiły się środowiska kombatanckie. Powstało również i nasze wspólne środowisko żołnierzy Batalionu „Chrobry I” i oddziału „Barry” Zgrupowania „Sosna” AK, do którego wstąpiłem. Powierzono mi obowiązki dowódcy pocztu sztandarowego oddziału „Barry” Zgrupowania „Sosna” AK. Uczestniczyłem w ponad stu pięćdziesięciu uroczystościach państwowych, powstańczych, pogrzebach koleżanek i kolegów. Zgodnie z przepisami kombatanckimi zostałem dwukrotnie awansowany, kolejno na stopień „kapitana” a następnie na stopień „majora”.]

Warszawa, 15 września 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Leopold Purek Pseudonim: „Szczypior” Stopień: strzelec, łącznik Formacja: Zgrupowanie „Chrobry I”, Zgrupowanie „Kuba-Sosna” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter