Alicja Kononiuk

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alicja Kononiuk.

  • Ponieważ w 1939 roku miała pani tylko roczek, co pani wie o tym czasie z opowiadań rodziny?

Z opowiadań mamy wiem, że było bardzo ciężko, ponieważ ja miałam roczek, a więc potrzebne były pieluszki, potrzebne było odpowiednie żywienie, a wszystko było bardzo trudno zdobywać. Niemniej jednak jakoś mama z tatą zdobywali to, jakoś dzięki temu przeżyłam.

  • Czym zajmowali się pani rodzice przez wojną?

Moja mama była krawcową, a mój tata był buchalterem w hurtowni węgla.

  • Jak nazywali się rodzice?

Jan Churek i Halina Churek .

  • Miała pani rodzeństwo?

Nie, byłam jedynaczką.

  • Gdzie państwo mieszkali?

Mieszkaliśmy na Ochocie, na ulicy Kopińskiej 30.

  • Czy pani rodzice zajmowali się czymś innym już po wybuchu II wojny światowej?

Nie, nie, nie, tylko zawodowo, właśnie mama była krawcową, szyła, a tata pracował w tej hurtowni.

  • Jakie jest pani pierwsze wspomnienie?

Pierwsze wspomnienie? Pierwsze wspomnienie to słyszę ciągle wieczorem: „Zgasić światło, zgasić światło”. To był głos nocnego stróża, który nawoływał ludzi, żeby gasili światła z uwagi na to, że Niemcy prowadzili naloty, chodziło o to, żeby wygasić Warszawę. I faktycznie te światła gasły powoli, co z mamą czasami przez okno obserwowałyśmy. Było to ciekawe, jak te światełka wygasały.

  • Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?

Wybuch Powstania zapamiętałam tak: otóż mojego ojca już nie było od kilku dni i właśnie tego ranka, rano, bo jeszcze nie byłam ubrana, bo mama mnie musiała ubrać, z tego co opowiadała, natomiast ja pamiętam bardzo ostry dzwonek do drzwi i mama powiedziała: „Tatuś!”. Bo nie było mego ojca kilka dni, więc wydawało jej się, że to może on wrócił tak rano. Okazuje się, że nie, że w drzwiach stał dozorca, pan Kanałek, tak się nazywał, i jednym tchem coś do mamy powiedział. Ja nie bardzo zrozumiałam, o co chodzi, ale zrozumiałam tylko ostatnie zdanie: „Proszę nie zamykać drzwi, bo rzucają granaty”. No i za chwilę w domu zaczęło się. A co się zaczęło? Mama otworzyła tapczan, zaczęła wyjmować z szufladek różne rzeczy, między innymi swego pięknego lisa srebrnego i inne przedmioty, i zaczęła wrzucać do tapczanu. Pewnie liczyła na to, że wyjście nasze będzie tylko na jakiś czas i że wrócimy do domu. Wrzuciła też jeszcze, co pamiętam całe życie, woreczek z bułeczkami, które upiekła poprzedniego wieczoru, bo już wiedziała, że coś się dzieje. Ja jako dziecko nie bardzo się orientowałam, ale mama wiedziała, że coś się dzieje. Po czym zamknęła tapczan i już byli w naszym mieszkaniu Niemcy, jacyś obcojęzyczni, w barankowych czapkach. W czarnych, barankowych czapkach – mimo że to był upał niesamowity w sierpniu, oni byli w tych czapkach. Bardzo często, jak opowiadałam komuś, to ktoś mówi: „Co też pani opowiada, plecie? W czapkach?”. Ale tak było. Bo nawet ostatnio w jakiejś z gazet było pokazane właśnie, że w tychże czapkach barankowych byli ci obcojęzyczni ludzie. No i zaczęli nas prawie spychać po schodach, wraz z innymi mieszkańcami, bo to bardzo szybko [się działo]... Mama mnie trzymała za rękę i wyszłyśmy na ulicę. A na ulicy już był tłum ludzi. Taki tłum, że zajmował całą jezdnię wszerz. W zasadzie nie było miejsca, które było puste.
No i zaczęto nas, że tak powiem, pędzić w stronę placu Narutowicza. Wiem, że tak było, bo tam chodziłyśmy do kościoła, więc wiedziałam, że to jest plac Narutowicza. Więc szliśmy w tym tłumie. Najgorsze było to, że co i rusz potykałyśmy się o leżących ludzi, bo okazuje się, że był to taki ogień Powstańców z Niemcami. Ja już nie pamiętam, tam mama coś mówiła, jedni z fabryki tytoniowej, drudzy z Dworca Zachodniego... Kto skąd strzelał, nie wiem, w każdy razie my szliśmy środkiem tego ognia, w związku z czym ludzie, którzy szli przed nami, padali. Byli tacy, którzy jęczeli, byli tacy, którzy leżeli bez ruchu, dla mnie jako dziecka było to straszne. Trzeba było omijać po prostu tych ludzi. Ale w pewnym miejscu natrafiłyśmy na ulicy wysypane po prostu banknoty, masę banknotów wysypanych. Pewnie to był jakiś bank, ja już nie wiem. I mama, ponieważ jej nie wolno się było bardzo ruszać, powiedziała: „Podnieś”. I ja podniosłam „górala”. Tak wtedy się nazywał [banknot] (nie wiem, czy to było pięćset, czy ileś), który mama przypięła mi do kieszonki płaszczyka, bo jednak płaszczyk zabrała. No i szłyśmy dalej. Dalej oczywiście jęki, bo ktoś tam padał, ktoś nie miał siły – było to straszne. Do tej pory nie znoszę tłumu, bo zawsze pamiętam ten tłum. Było duszno, gorąco i…
No i tak szliśmy, szliśmy aż do Opaczewskiej, do nieszczęsnego Zieleniaka. Tam właśnie było miejsce naszego – na szczęście niezbyt długiego – pobytu. Przy bramie stali uzbrojeni Niemcy, w hełmach z bronią, no i przez tę bramę weszliśmy. Nie wiem, na jakiej zasadzie segregowali ludzi, w każdym bądź razie ci tu, ci tu, nam wypadło, na szczęście, jeśli tak mogę powiedzieć, miejsce pod słupem telegraficznym, który był drewniany i przynajmniej było się o co oprzeć. Poza tym był bruk, a więc miejsce było na bruku i pod słupem. Już na placu było iluś tam ludzi, bo już nawet niektórzy palili tam ogniska, coś tam sobie robili, tak że nie byłyśmy pierwszymi, które tam trafiły na ten plac. No i tak do wieczora... Chciało mi się bardzo pić, ktoś tam dał mi z jakiejś puszki czy z czegoś trochę się napić i tak jakoś doczekałyśmy wieczora. Mimo że w dzień było bardzo gorąco, ranek był bardzo zimny. Przebudziłam się obolała, a jeszcze bardziej moja mama, bo siedziała oparta o słup, a ja spałam z głową na jej kolanach. Jeszcze biedna zdjęła swój żakiet, żeby mnie przykryć, bo mnie w tym płaszczyku było też zimno. I to była taka pierwsza noc. Nie pamiętam wszystkich tych nocy, ale pamiętam tę pierwszą.
No i potem był pierwszy ranek. Co się okazuje? Ogłosili, że można iść po wodę, ale pozwolili tylko dzieciom. Nie mieliśmy w co wziąć tej wody, ale jakaś pani dała nam jakiś garnuszek i ja poszłam po tę wodę. Na szczęście dla mnie starczyło, bo potem słyszałam, że już niektórzy wrócili bez wody. Drugą taką rzeczą, która dla mnie była okropna, którą do tej pory pamiętam, to było coś takiego, że przyprowadzali krowę na plac, strzelali do tej krowy i kiedy ta krowa się przewróciła, ludzie ze wszystkich stron biegli do tego leżącego zwierzęcia i kto czym mógł, szarpali tę krowę, wybiegali z zakrwawionymi rękami, coś okropnego. Moja mama tam nie pobiegła niestety. Ale obok ludzie mieli to mięso i pamiętam, że jedna pani, która wcześniej już jakiś tam piecyk miała, nie wiem, na jakichś cegłach piekła to mięso i podeszła do mnie z tym mięsem na patyku, podała mi, ale to było coś tak obrzydliwego, że ja nie chciałam tego jeść. Kobieta zaczęła na mnie krzyczeć, że ja co sobie myślę, ona mi tutaj daje, a ja nie chcę. Pamiętam do tej pory ten jej krzyk. Więc mama, żeby zażegnać taką sytuację, wzięła to mięso i zjadła. Mówiła, że było okropne, ale zjadła. Więc do tej pory, jak ludzie robią grilla, to ja niestety mam w pamięci tamto.
Któregoś dnia, nie wiem, czy to na drugi dzień było, na trzeci już byłyśmy tak głodne i mama postanowiła ze mną iść na poszukiwanie jedzenia. Pierwsze, to było wyjście za bramę. Podeszłyśmy do bramy, mama nie znała niemieckiego języka, ale w jakiś sposób uprosiła tego Niemca i wypuścił nas za bramę, a za bramą rosły piękne, soczyste maliny. I znów, kiedy teraz widzę maliny na straganie, to niestety jakaś obsesja, wciąż widzę tamte maliny. No ale mama ile mogła tylko, narwała, tak że wiem, że pożywiłyśmy się tymi malinami. Ale to nie było wszystko. No, trzeba było coś zjeść, wiadomo, że mięsa bym nie jadła, [wiec] mama postanowiła pójść ze mną do szkoły, bo tam na terenie, jak pamiętam, była szkoła na tym Zieleniaku. I poszłyśmy do tej szkoły i do kuchni, a w kuchni stało wiadro, a to wiadro było pełne obierek od ziemniaków. No i mama uradowana wzięła te obierki, jeszcze po drodze je tam przepłukała, no i potem ktoś tam nam ugotował, pozwoliła jakaś pani, żebyśmy sobie ugotowały, bo nie miałyśmy w czym. Ale jeszcze chciałam powiedzieć, że coś okropnego było w tej szkole. Kiedy wychodziłyśmy, otwarta była łazienka, wanna, a w wannie utopiona zakonnica. Do dziś pamiętam, leżała twarzą do wody, więc prawdopodobnie ktoś ją zamordował, utopił, a może przed tym była utopiona.
No i co tam jeszcze... Jeszcze chciałam opowiedzieć, że w nocy były przeraźliwe krzyki. Nie można było spać, bo były wrzaski. Nie pamiętam, co tam krzyczeli, pisk, krzyk. Mama mi potem opowiadała, że wyciągali młode dziewczyny ci obcokrajowcy i tam zachowali się z nimi „odpowiednio”. Poza tym co jeszcze... Uciążliwością było, że tak powiem, fruwanie nad nami tych „krów” („krowy” to nazywano takie pociski, które leciały), więc kazali nam to zamykać, to otwierać usta, bo mało tego, że to był niesamowity huk, to jeszcze tak jakby jakiś podmuch. No, ja też tam byłam ćwiczona: „Zamknij, otwórz te usta”, jakoś to tak. No i jeszcze co takiego pamiętam... Aha, ten plac otoczony był murem, a wieczorem żołdacy siadali na tym murze, urządzali sobie z nas tarczę i strzelali w naszym kierunku. Na pewno tam kogoś trafili, na szczęście jakoś nas (może ten słup nas chronił) żadna kula nie trafiła. No i tak właśnie z tym chodzeniem po wodę, jedzeniem tych obierek przetrwałyśmy pięć dni. Mama tak mówiła, że byliśmy pięć dni.
I potem znów kolejna wędrówka, znów w tłumie, na Dworzec Zachodni. Po drodze taka przykra przygoda, którą do dziś pamiętam. Na trawniku, bardzo blisko chodnika, którym szłyśmy, leżał mężczyzna w spodniach, białej koszuli, na pewno to pamiętam i mama powiedziała: „Podejdź, to chyba tatuś”. Więc ja jako dziecko mogłam wyjść z szeregu, wyszłam, podbiegłam, twarz była tak zmasakrowana, że w ogóle nie było widać rysów, ale spod tej krwi, twarzy i głowy wystawały czarne kosmyki. Wiedziałam, że to nie ojciec, bo mój ojciec był blondynem, miał kędzierzawe włosy, więc z całą pewnością to nie był on, więc wróciłam, powiedziałam: „Mamo, to nie tata”. No i tak doszłyśmy do Dworca Zachodniego.
Potem oczywiście wtłoczyli nas do wagonów, gdzie było ciemno, nie było okien, pozamykali te wagony i wieźli nas do Pruszkowa. Prawdopodobnie dobierali jeszcze ludzi, żeby nas powieźć dalej, [ale] gdzie, mama do tej pory nie wie – czy do obozu, czy gdzieś na jakiejś roboty, nie wiedziała tego mama. Bo tak była zdeterminowała tym wszystkim, że już powiedziała, że już ma dosyć tego więzienia i postanowiła uciec ze mną z pociągu. Wiele osób nie wierzyło nam, ale przecież wiadomo, że jak się ocaliłyśmy, to uciekłyśmy. Więc mama wyskoczyła, potem mnie jakoś na ręce... Zamieszanie było duże, bo ludzie byli wtłaczani do wagonów, tak że jakoś nikt nie zauważył, a może i nie chciał zauważyć. W każdym razie doszłyśmy do jakiegoś tunelu, gdzie stał Niemiec, młody, wysoki Niemiec, i pokazał nam takim lizakiem, żeby [wejść] w ten tunel. I w ten tunel weszłyśmy, przez ten tunel. Jakimi ulicami szłyśmy, potem nigdy nie pamiętała mama. Było to w Pruszkowie.
Doszłyśmy do jakiegoś domu, furtka była otwarta, weszłyśmy. No, kobieta z dziewczynką nie stwarzała jakiegoś zagrożenia, więc nikt nie wybiegł, żeby nas wygonić. Weszłyśmy, na korytarzu stał ogromny stół, ponieważ był upał, więc prawdopodobnie gospodarze jedli posiłki na tym korytarzu. Weszłyśmy, ta gospodyni na nas spojrzała (mama coś z nią porozmawiała, widocznie wytłumaczyła jej, że wracamy z tego [transportu]) i przyniosła garnek z zupą. I do tej pory jak gotuje ktoś krupnik, to ja czuję zapach tego krupniku. Siedemdziesiąt lat, ale czuję, jak nie jadłam tyle dni, to ten zapach pozostał ze mną na zawsze. Poczęstowała nas tą zupą, zjadłyśmy i nagle porozmawiali ze sobą, że póki stoi transport, należałoby nas gdzieś ukryć, bo nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie widział, że mama uciekała. A może ktoś tu jest jeszcze, [więc] żeby po nitce do kłębka nie dokopali się do nas. I na półpiętro nas ta pani zaprowadziła, a ten pan poszedł po klucz. I w momencie kiedy on zszedł, dał się słyszeć huk motorów, zaraz po tym krzyki głośne Niemców. Pamiętam, że mama złożyła ręce i tak trwała. Nic nie powiedziała do mnie, ale tak trwała skamieniała, bo już wiedziała, że za chwilę wpadną na górę i wywloką nas, nie pozwolą uciec. Może mnie by zostawili, ale mamę… I proszę sobie wyobrazić, że do tej pory słyszę, jak w buciorach leci Niemiec na górę, w hełmie, z bronią tak na przedzie, spojrzał, nie pamiętam jego twarzy, ale widzę te oczy, spojrzał na nas i zbiegł. A mama tak trwała z tymi rękami. Zbiegł i cisza. I nic się nie dzieje, ale za chwilę słychać strzały. Po jakimś czasie huk motorów znowu, odjechali. Po jakimś czasie przyszła gospodyni i mówi: „Możecie zejść, już pojechali, ale kartofle całe zsiekli”. Więc prawdopodobnie Niemiec, który nas zobaczył, albo miał małe dziecko i widząc kobietę z małym dzieckiem, ulitował się nad nami i tamtym nie powiedział, że tam jesteśmy, albo to był cud od Boga, który mu w tym momencie zamknął oczy, że nas nie widział. Ale Niemcy nie dowierzali, położyli się podobno tam dookoła pola kartoflanego i zsiekli te kartofle karabinami, bo myśleli, że tam ktoś się jednak ukrył. Tylko ta pani powiedziała, że jak przyszli, to powiedzieli, że ktoś im powiedział, że warszawiacy tu uciekli.
No i potem tak do wieczora i potem pojechałyśmy do Leśnej Podkowy, gdzie znajomi moich rodziców jeździli na letnisko, a mama też tam czasem z ojcem bywała, więc wiedziała gdzie i do jakichś tam dobrych ludzi trafiłyśmy. No, tam zamieszkałyśmy... No, ciasno było wszędzie, więc [zamieszkałyśmy] w takim domku, można powiedzieć, letnim. Zima była tak okropna, że mama butelki z gorącą wodą wkładała do łóżka, żeby można się było położyć. I tak żyłyśmy. A jak na ironię, to powiem, że obok tego domu, gdzie mieszkałyśmy już w tej Podkowie, stała kuchnia niemiecka i Niemcy nas dożywiali, małe dzieci. Matki krzyczały na nas, mama mówiła: „Na pewno was otrują”, ale jak jajka przyniosłyśmy, no to... Bo tam jeszcze taka dziewczynka była w tym domu, to nam dawała. To czekoladę nam dawał ten Niemiec, to pamiętam, wisiały sarny, z których robili jakieś tam potrawy, pewnie gulasz i po jakimś czasie nawet przestały na nas krzyczeć te kobiety, że mogłyśmy tam u nich zjeść. I jeszcze co pamiętam, kiedy przyszło Boże Narodzenie, to kucharz, który nas tam obdarował, został zaproszony przez tę gospodynię, mówi: „To biedny człowiek, który też został wysłany na wojnę, niech sobie przyjdzie”. I przyszedł do nas w święta. I pamiętam to, jak wyjmował zdjęcia z kieszeni. Ja nie oglądałam tych zdjęć, ale mama mówiła, że to jego rodzina, dzieci... Strasznie płakał i ze złości rzucił swoją czapkę do pieca. Pamiętam, taki piec kaflowy był, paliło się... I nawet ta gospodyni mówi: „Ojej, przecież, no... potem ktoś powie, dlaczego on nie ma tej czapki?”. Ale on machnął ręką. No i tak to było.
Potem mama wynajęła jakieś mieszkanie, żywiłyśmy się w RGO tak zwanym, potem PCK pomagało. No jak zwykle, byli ludzie cwani, mniej cwani. Moja mama należała do tych mniej cwanych, więc na ogół nie dostawała jakichś tam wielkich produktów. Sama się krępowała iść, więc mnie wysyłała. Pamiętam do dziś, to taka gorycz we mnie została, że poszłam, ktoś tam dostał mleko w proszku, jakieś inne, a ja dostałam czerwone koraliki i ołówek. I taką przykrość miałam, bo przyniosłam to i mama rzuciła nawet te koraliki, mówi: „Co oni ci…”. No ale sama nie poszła, mogła pójść, prawda. No, tak… No to było tyle.
No i potem, no cóż, zaczęłam chodzić do szkoły, do pierwszej klasy, no i życie się już toczyło. Mama zaczęła szukać ojca przez PCK, więc PCK odpowiedziało, że nie ma żadnej wieści, tak że dłuższy czas [nie było], więc uznano go za zaginionego, A teraz dlatego się zgłosiłam do Muzeum, bo w Internecie moja córka znalazła, że mój ojciec właśnie był w obozie, w stalagu, podany jest jego numer obozowy, tylko dokładne losy nieznane. Ale byłam już teraz w PCK i obiecała mi pani, że jeszcze spróbuje poszukać. Chciałabym przynajmniej znaleźć mogiłę ojca, może w jakiejś wspólnej, no [bo przecież] coś się z tymi więźniami z tego stalagu musiało stać. Więc taki mam ciągły niedosyt, że nie wiem, gdzie ten mój ojciec zginął. Nawet jakby była wspólna mogiła, to mimo swoich lat bym wszystko zrobiła, żeby tam pojechać i chociaż znicz zapalić, pomodlić się. To takie moje, że tak powiem, pragnienie mojego życia, tak bym chciała. Na więcej nie liczę. Ojciec był z jedenastego roku, więc już nie żyłby, no ale przynajmniej może taki ślad.

  • A czy…

A jeszcze, jeżeli można, o przedpowstańczych sprawach powiem (najwyżej to państwo potem wykasujecie, jeśli nie będzie potrzebne), przypominam sobie, że naprzeciwko nas był taki sklepik braci Broćków. Ja tam często przemycałam śmietanę, bo brałam od mamy jakiś kubeczek, po cichu szłam, bo bardzo lubiłam śmietanę, i kupowałam od nich. I pamiętam, mieli wspaniałe gruszki. Ale nie to [było] najważniejsze. Najważniejsze było to, że pewnego dnia zajechali pod sklepik Niemcy... Mama obserwowała ze mną w taki sposób, że otwierała okno i w oknie odbijało się wszystko, co się dzieje na ulicy, bo przecież wyglądać nie można było. Więc jakiś ruch był tam, tylko później – mama opowiadała, to już wiem z opowiadań – przyjechali Niemcy, zaprowadzili ich do drewutni, gdzie był stos drzewa, kazali im to drzewo odrzucić, kazali im kopać i tam odnaleźli broń. Pamiętam, że jeszcze mój ojciec był, to było jakoś na długo przed Powstaniem, wtedy mówił do mamy, że ktoś ich wydał. No to tyle wiem.

  • Pani przed naszą rozmową wspominała też o swoim chrzcie.

O swoim chrzcie... No więc było tak. Ponieważ to było przed wojną, no i było tak modnie, żeby dzieci do chrztu sobie szły... No, miałam mieć białą sukienkę, welonik, prawda, wianuszek i miałam iść. No ale kiedy w trzydziestym dziewiątym roku zaczęły spadać bomby, to nie było mowy o tym, żeby czekać, tylko szybciutko mnie ochrzcili w podziemiach kościoła Świętego Jakuba. Tak że chrzestny był jakiś z ulicy, chrzestna jakaś tam z sąsiedztwa, w każdym bądź razie nikt z bliskiej rodziny, nikt bliski, no i tak ten chrzest się zakończył. Miał być z pompą, a zakończył się w taki przykry sposób.

  • Jeszcze wracając na chwilę do pani taty, kiedy zniknął na te parę dni przed Powstaniem, czy pani mama wiedziała, co się z nim będzie działo, będzie gdzie?

Wie pani, wiem, że raz ktoś przyszedł do nas i mówi: „Niech się pani nie martwi, mąż jest na Hożej”, to tak mama mówiła, że gdzieś na Hożej był. Ale bliżej to naprawdę nie wiem. No, pamiętam jeszcze z dzieciństwa coś takiego, nawet mamę nieraz pytałam, że przychodzili do nas jacyś mężczyźni, zawsze leżały karty na stole, plik kart i oni siedzieli, o czymś rozmawiali, ale nigdy w te karty nie grali. Więc nikt mnie w to nie wtajemniczał, ale być może były to jakieś takie rozmowy poważniejsze, bo myśmy nigdy w tym pokoju nie przebywały, tylko wiem, że potem jak odjechali, to ja z mamą układałam te karty. Ale wiem, że te karty tak leżały wysypane, więc chodziło o to, że jak ktoś wpadnie… Nie wolno się było gromadzić, prawda, w tamtych czasach...


Warszawa, 19 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak
Alicja Kononiuk Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter