Alicja Rutkowska „Lilka”

Archiwum Historii Mówionej

 

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?


Przed 1 września 1939 roku byłam jedenastoletnią dziewczynką, więc, oczywiście, chodziłam do szkoły, jeszcze do szkoły podstawowej, do pensji pani Rudzkiej na ulicę Zielną 13.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?


Byłam wtedy na Sadybie, na ulicy Okrężnej, u swojej cioci. Nie pomnę, o której to było godzinie, ale rano, obudziły nas wybuchy bomb. Potem działania wojenne spędziłam w Wilanowie, bo tam brat mojej mamy był proboszczem. Trudno mi powiedzieć coś na temat tego okresu. Właściwie mogę powiedzieć, bo to jest prawda, że wojnę spędziłam w pałacu, ale w apartamentach prywatnych państwa hrabiostwa Branickich, po prostu tam były schrony i tam było lepiej się ukryć. Ale, jak wiadomo, wojna trwała krótko i natychmiast po zajęciu Warszawy wróciłyśmy z mamą do Warszawy. Natomiast brat, który był pięć lat ode mnie starszy, został wyprowadzony z Warszawy z organizacją PW i wrócił po kilku tygodniach z tej wędrówki, notabene chory na szkarlatynę.

  • Kiedy uczestniczyła pani w konspiracji?


Z konspiracją jest ciekawa historia. Wychowałam się w środowisku tak zwanej Pomarańczarni, czyli 23 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, ponieważ mój brat chodził do [liceum imienia] Batorego i to była drużyna przy Liceum i Gimnazjum imienia Batorego. W związku z tym wszystkie znane postacie okupacyjne – czy „Rudy” Janek Bytnar, czy „Zośka” Tadeusz Zawadzki, czy „Andrzej Morro”, czyli Andrzej Romocki i wielu innych – znaliśmy po prostu nawet towarzysko, i nie tylko ich, ale i rodziny. Dosyć wcześnie Janek Bytnar „Rudy”, ten odbijany na ulicy Długiej, wciągnął mnie jako zupełną dziewczynkę do jakichś posług – trzeba przenieść jakiś meldunek... Potem zaczął być u mnie rozdział pracy, to znaczy dostarczali mi większy transport prasy podziemnej, musiałam pamiętać, na jakie adresy to rozprowadzać, bo, oczywiście, nie było raczej wskazane, żeby zapisać. Rozdzielałam tę prasę i ganiałam po Warszawie, czy paczki zostawiałam, mając z góry powiedziane, czy mogę zostawić, jak kogoś nie ma w domu, czy nie i tak dalej. Potem zostałam wciągnięta już oficjalnie do Szarych Szeregów. Najpierw byłam w Dwudziestej Trzeciej Żeńskiej Drużynie Harcerskiej, potem w Czternastej Zielonej. To był już koniec 1941 – początek 1942 roku. Gdzieś od końca czy też połowy 1942 roku byłam w Wojskowej Służbie Kobiet szkolona jako łączniczka. Takie były moje losy powstaniowe, że nosiłam prasę, nosiłam meldunki, robiłam jakieś rozpoznania. Szare Szeregi, jak wiadomo, było to harcerstwo, więc prowadzona była jednocześnie akcja wychowawcza, więc chyba już w 1943 roku miałam swój zastęp. Oczywiście, były to młode dziewczęta, bo ja sama byłam dosyć młoda, jak widać z daty urodzenia, i to raczej miało charakter wychowawczy – zbierało się, opowiadało patriotyczne historie, śpiewało piosenki harcerskie. To była działalność w harcerstwie. Natomiast w Warszawskiej Służbie Kobiet przechodziłam normalne szkolenie wojskowe ze składaniem przysięgi wojskowej, mimo młodych moich lat (nie bardzo wiem, jak to się stało). Tak dotrwało aż do Powstania.

Dom mój był w konspiracji domem niezmiernie aktywnym. Brat był starszy o pięć lat i od samego początku był w organizacji podziemnej (zginął w Powstaniu) w Batalionie „Zośka”. Jednocześnie mieszkał u nas cioteczny brat, starszy ode mnie o rok, czyli młody chłopaczek, który też został wciągnięty do pracy konspiracyjnej – najpierw był w tak zwanych BS-ach (BS–y to był mały sabotaż), też brał udział w Powstaniu i też zginął w Powstanie. W moim domu, można powiedzieć, właściwie się „kotłowało” towarzystwo. Pod podłogą była zrobiona skrytka, gdzie się przechowywało broń, biblioteka cała była na ogół zawalona tymi wszystkimi wydawnictwami, które w odpowiednim czasie trzeba było rozprowadzać, odbywały się odprawy. Pamiętam, że jak chłopcy, koledzy mojego brata, mieli wszyscy te słynne akcje – pod Arsenałem, Sieczychy, Celestynów, Kępa Potocka i inne – to bardzo często z naszego mieszkania jedna z grup biorących udział wychodziła na te akcje. Dlatego cały dom, chcąc czy nie chcąc, ale raczej chcąc, po prostu żył tą pracę okupacyjną. Po wojnie, jak się stałam dorosła i miałam córkę, to zrozumiałam, że największymi bohaterami były nasze matki, które całą noc nasłuchiwały, czy się samochód pod bramą nie zatrzymuje. Były okresy takie, że jak był aresztowany ktoś z bliskiego kręgu konspiracyjnego mojego brata (bo mojego to raczej nie), to wtedy on się musiał ukrywać, chłopcy się ukrywali, w domu zostawały same baby, czyli moja mama, ja, ciocia, której mąż zginął w Starobielsku, i siostra ciotecznego brata Jureczka, który zginął na Stawkach w Powstanie. Tak że atmosfera była w tym domu bardzo wzniosła. Żeby tę wzniosłość przerwać, to powiem, że jak były imieniny mamy któregoś roku (już nie pamiętam, którego to było, ale myślę, że to był 1943 rok), to całe mieszkanie zostało wyłożone niemieckimi flagami, żebyśmy mogli sobie wszyscy spokojnie po tych flagach chodzić. Notabene flagi te były zrobione z bardzo dobrego materiału, tak że się odpruwało koła ze swastyką, farbowało i z tego między innymi miałam uszytą spódniczkę, jakiś fartuszek... Noszenie było znakomite, bo to było jak jakaś taka cieniutka wełenka, to był bardzo fajny materiał. Tak że flagi były po prostu do podeptania, żeby mama miała może satysfakcję, że może po tych swastykach pochodzić. Poza tym jako budziki służyły w domu mechanizmy, które były wymontowywane z latarń. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy każda latarnia miała mechanizm, według którego zapalało się światło. Do tych różnych akcji – do pisania kotwic na murach i różnych napisów – bo musiało być ciemno, najpierw chłopcy wymontowywali zegary z latań, a potem pisali, co trzeba. W każdym razie bardzo bym chciała podkreślić, bo to są już niepowtarzalne sytuacje, tę właśnie atmosferę domu, w którym cały czas się, że tak powiem, „kotłowało” od pracy wychowawczej, ponieważ myśmy urządzały spotkania, na których się mówiło wiersze patriotyczne, śpiewało się pieśni... W ogóle wśród młodzieży z Szarych Szeregów znam chłopców tylko z „Zośki”, bo z „Parasola” znałam tylko Maćka Bitnera. Myślę, że dzisiaj trudno by było, nawet na jakimś filmie, odtworzyć tę atmosferę, bo to jest niepowtarzalne – te matki wiecznie umierające ze strachu, nie przeciwstawiające się tym naszym „szaleństwom” i jednocześnie, jak mówię, ciągle byliśmy w środku tego wszystkiego przez tę działalność mojego brata, który jest jedną ze znanych postaci „Zośki”. To tyle o okupacji.

Cóż mogę więcej powiedzieć? Że byliśmy bardzo pogodni, że byliśmy w jakiś sposób szczęśliwi, chociaż stale kogoś aresztowano ze środowiska mojego brata i ze środowiska Batorego. Byliśmy tacy po prostu inni. Z tego otoczenia, które się w naszym domu „kotłowało” to nie pamiętam, żeby ktokolwiek palił papierosy, nikt nie pił alkoholu, tak że była to rzeczywiście prawdziwa brać harcerska, zresztą przygotowana do wielkiego patriotyzmu w Dwudziestej Trzeciej Pomarańczarni, która przeszła do historii Polski.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?


Z Powstaniem było tak. Mogę sobie dzisiaj wyobrazić, że istniała jakaś organizacja, która przygotowywała do Powstania wszystkie komórki i między innymi były to komórki łączności. Miałam przydział do 85 Podstacji Przekaźnikowej Meldunkowej V Obwodu na Mokotowie. O ile pamiętam, Powstanie wybuchło, wydaje mi się, że we wtorek, ale przynajmniej dwa dni wcześniej były mobilizacje. Była to grupa samych dziewcząt, ja byłam najmłodsza. Zbierałyśmy się w tym jednym miejscu, potem się okazywało, że nie ma rozkazu wybuchu Powstania i że trzeba wracać do domu, bo nie wiadomo, kiedy Powstanie będzie. I tak, o ile pamiętam, było przez niedzielę i poniedziałek, ale głowy nie dam, czy to były dwa dni koncentracji, czy jeden, w każdym razie w momencie wybuchu Powstania byłam na stacji przekaźnikowej na ulicy Naruszewicza 5. Może nie powinnam oceniać ludzi, ale nasz dowódca (dlatego nie chcę mówić nazwiska) nie był człowiekiem wielkiego ducha. 2 sierpnia skoro świt uznał, że Powstanie się skończyło, że nie ma broni i nikt już dłużej nie będzie walczył. I grupę dziewcząt (nie pamiętam, ile nas było, ale myślę, że pięć, sześć) wyprowadził z Warszawy. (Nie było to bardzo bezpieczne. Nie pamiętam dobrze drogi, ale pamiętam moment, kiedy zatrzymali nas Niemcy gdzieś koło Służewca i postawili pod ścianą. Wyglądało na to, że nas rozstrzelają. Ale widocznie wyglądałyśmy na dosyć niewinne paniątka, tak że skończyło się na strachu.) Jedna z koleżanek nieopatrznie przyznała się, że ma rodzinę w Zalesiu. Nasze wyprowadzenie początkowo miało za cel wyprowadzenie nas do Lasów Chojnowskich, ale jak nasz dowódca, sierżant, dowiedział się, że Zosia ma rodzinę w Zalesiu, to stwierdził, że najlepiej będzie się tam udać. Nie był to rzeczywiście zły wybór, dlatego że tam nocowaliśmy (-liśmy, bo on też). Ale chyba po trzech dniach, jak widać było, że Powstanie się nie kończy, zapytałam się wtedy (usiłuję sobie przypomnieć jego pseudonim), jak to dalej będzie, że Powstanie się nie skończyło, więc po co on nas tu wyprowadził i co on sobie wyobraża? On mi na to odpowiedział, że ma rodzinę i powrót do Warszawy go nie interesuje. Wtedy bardzo się zdenerwowałam, bo mimo młodego wieku byłam osobą wybuchową i stwierdziłam, że wobec tego ja do Warszawy wracam. Razem ze mną wyszła z Zalesia koleżanka, ale po jakichś dwóch kilometrach stwierdziła, że nie da rady i wróciła się. Wróciłam sama do Warszawy, trafiwszy na ulicę Okrężną, kiedy wracałam przez Wilanów. A na Okrężnej mieszkała moja rodzina. Nie pamiętam dat, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby to zrekonstruować, ale musiało to być około 7–8 sierpnia. Wtedy była taka śmieszna sytuacja na Sadybie, że po tej stronie Okrężnej, gdzie stała willa mojej cioci, byli Polacy, a po drugiej stronie Okrężnej, po ulicy chodzili Niemcy, tak że dla mnie to był jakiś zupełny szok – i ci chodzą z tej strony, i ci chodzą z tej strony, i nie strzelają do siebie. Nie podobało mi się to również i stwierdziłam, że jednak muszę wrócić na Mokotów, więc się tam wybrałam. Droga była dość ciężka. Pamiętam, szłam wzdłuż szosy Sobieskiego. Na wzgórzu na Służewcu stała armata, co jakiś czas walili z niej w szosę. W każdym razie wyszłam jakoś tak, że nikt mnie nie zaczepiał, nikogo w ogóle nie spotkałam na całej drodze. Wyszłam koło Królikarni, ale jeszcze jak byłam na dole, strasznie się bałam, że zostanę tu, na górze. Jak byłam jeszcze przed Królikarnią, bo ona stoi troszkę w górze, to usłyszałam śpiewy i to mi strasznie dodało otuchy. Rzeczywiście wyszłam na Puławską i tu się okazało, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zgłosiłam się wtedy na Krasińskiego, gdzie była komenda Wojskowej Służby Kobiet, i dostałam przydział do bardzo dziwnego oddziału, który się nazywał 1 DAK (czyli Dywizjon Artylerii Konnej), bez artylerii i bez koni, pluton 518 (ci chłopcy też przyszli chyba z lasów) i zostałam łączniczką dowódcy tego oddziału, czyli porucznika „Szlaka”. Oczywiście, wiadomo, co robiłam jako łączniczka. Niezależnie od tego zajmowałam się również zaopatrzeniem i żeby ci chłopcy mieli co jeść. Ale doszły mnie słuchy, że jest zamysł, żeby jakaś grupa przeszła z Mokotowa do Śródmieścia górą, bo jednak to połączenie kanałami, wiadomo, było bardzo uciążliwe. Zgłosiłam się do grupy, w której byłam ja, była też druga dzieweczka, nie jestem pewna, czy nawet ode mnie nie młodsza, z warkoczykami, i dwóch młodych chłopców. Ale ci chłopcy potem zrezygnowali i myśmy same dwie z Mokotowa wyszły, mając za zadanie skierować się do Śródmieścia i zobaczyć, co się w ogóle po drodze dzieje, czy jest jakaś możliwość przechodzenia. Zaczepili nas nawet na Rakowieckiej jacyś Niemcy, ale myśmy udawały takie pierwsze naiwne – miałyśmy takie kokardy zawiązane na włosach... Wiedziałyśmy, że na Placu Narutowicza są Niemcy, więc mówiłyśmy im, że chcemy się dostać na Plac Narutowicza, „bo już nie mamy siły tu siedzieć, tutaj nie ma naszej rodziny...”, takie tam plotłyśmy trzy po trzy. I jakoś nam się ta droga udawała, aż do momentu... W ogóle jak myśmy tam wyszły? Chyba Aleją Krakowską był prowadzony transport cywili przez tę szosę, a myśmy były dosyć daleko, ale jak nas zobaczył któryś z konwojujących Niemców, widocznie sobie ubzdurał, że myśmy od tego transportu się odłączyły i zaczął się do nas wydzierać. Nie bardzo była możliwość udawać, że tego nie słyszymy, bo prawdopodobnie wtedy może by zaczął strzelać, i wbrew naszym intencjom zostałyśmy przyłączone do transportu i znalazłyśmy się w Pruszkowie, już bardzo wcześnie, w sierpniu. Tu się zaczął dramat. Jak się z tego Pruszkowa wydostać? Z Pruszkowa ciągle były wysyłane transporty do obozów, więc całe nasze główkowanie polegało na tym, żeby się z tych transportów migać. Tak żeśmy z bloku na blok skakały, że w końcu dostałyśmy się w końcu na blok, w którym leżeli chorzy. Tam spotkałyśmy kolegę ojca dziewczyny, która była ze mną – Zosi. Błagałyśmy go, żeby nas wydostał z Pruszkowa. A z Pruszkowa były wypuszczane transporty chorych, starych ludzi, które były kolejką EKD wywożone do Leśnej Podkowy do RGO. On mówi, że będzie wyprowadzany transport, że jest według listy, że na listę nas wprowadzić nie może, bo to są tylko ludzie starzy i chorzy, ale jeżeli zaryzykujemy, żeby się dołączyć, to może przy szczęściu uda nam się wyjść. Po prostu innej możliwości nie ma. Tak się stało i wyszłyśmy. Wywieźli nas do Leśnej Podkowy i w Leśnej Podkowie nas z tego pociągu po prostu wypuścili. Wtedy zakontaktowałam, że w Komorowie mam rodzinę, i przedostałyśmy się do Komorowa. Ale znowu nie było do sytuacji na siedzenie, bo Warszawa się paliła, co wieczór było widać straszną łunę nad Warszawą i nie było możliwe, żebyśmy sobie siedziały spokojnie w Komorowie, jak wiadomo było, że tutaj dalej trwają walki. Wbrew błaganiom wręcz mojej rodziny, do Warszawy wyruszyłyśmy. Wtedy kolejka EKD dojeżdżała do Opacza, a od Opacza nie bardzo wiedziałyśmy, gdzie [iść], ale że gdzieś do Warszawy musimy się dostać. Sytuacja była o tyle sprzyjająca, że padał strasznie ulewny deszcz, tak ulewny, że dosłownie na trzy, cztery kroki nie było widać. Praktycznie biorąc, dziś bym nie umiała naszej drogi narysować, dlatego że głównie żeśmy się czołgały, trafiając na przykład na takie sytuacje, że nagle słyszałyśmy rozmawiających Ukraińców i wtedy robiło nam się słabo ze strachu, bo – jak wiadomo – Ukraińców się wszyscy panicznie bali. Ale na brzuchu żeśmy się czołgały, czołgały, czołgały, deszcz lał, to trwało, oczywiście, godzinami, bo tam wcale nie jest blisko na czołganie. W końcu żeśmy się doczołgały jakimś kartofliskiem do jego krańca i jak podniosłam głowę, to zobaczyłam, że po drugiej stronie drogi już stoją wille mokotowskie, a o ścianę jednej willi oparty jest Niemiec. Wtedy już załamanie kompletne. Co robić? Wsadziłyśmy twarze w kartoflisko i ustaliłyśmy, że musimy jakoś przeczekać do nocy i dopiero po ogniu zorientujemy się, gdzie są Polacy. Jak zaczęłyśmy się czołgać w drugą stronę, czyli od Mokotowa w drugą stronę, to nagle słyszymy: „Stój! Czołgać się za mną!”. Ale to wszystko się dzieje na poziomie kartofliska, to w ogóle nie wychodzi poza wysokość kartofliska. Więc odwracam głowę i widzę – jakiś młody chłopak z karabinem, też, oczywiście, na brzuchu. No to co robić? Trzeba się za nim czołgać, bo nie wiemy, kto to jest. A ciągle mamy na uwadze tego Niemca stojącego, opartego o willę. Okazało się, że pod ulicą jest zrobiony przekop i on nas ni mniej, ni więcej, tylko do tej willi prowadzi, bo to nie Niemiec, tylko, oczywiście, Polak w panterce – oni wszyscy tam byli w panterkach. Co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze – że zostałyśmy aresztowane i zostałyśmy zameldowane jako jeńcy. Pamiętam, jak ten chłopak wszedł do pokoju [i mówi]: „Panie poruczniku, melduję posłusznie, dwóch jeńców”. Pan porucznik się ucieszył szalenie: „Dawać ich tu!”. A tu wchodzą dwie dzieweczki, wypacykowane błotem do granic możliwości. Jeszcze miałam granatową spódnicę szkolną, która farbowała, więc to już był w ogóle jakiś koszmar zupełny. Pan porucznik zgłupiał. „Tak, melduję posłusznie, jak się czołgały w stronę Niemców”. Ale udało nam się tę sytuację wyjaśnić, sprawdzili nasze opowieści, skąd jesteśmy, przyznali się do nas nasi chłopcy i porucznik „Szlak”, którego byłam łączniczką. W ten sposób wróciłam na Mokotów i dalej byłam w 518 plutonie I DAK. Chyba 16 września nasza grupa przeprowadzała się z Puławskiej 107b na ulicę Odyńca. A Puławska 107b to (chyba jeszcze są) budynki cofnięte od ulicy, a przed budynkiem jest figura Matki Boskiej. W tym momencie, jak z koleżanką, ale już inną, wyszłyśmy z tego budynku, słyszymy sztukasy. Jakoś tak było, że nas wychodziła grupa i część cofnęła się do budynku, a my na ogród, pod krzaki. Okazało się, że sztukasy nie były puste, bo zrzucały bomby. Jak się potem doliczono, było ich w okolicy dziewięć, bo trzy sztukasy po trzy bomby. Nie umiałabym opisać tego, co to było za wrażenie, jak te bomby wybuchły. Co nas uratowało? Że myśmy były za blisko i wszystkie ułanki nad nami przeniosło, natomiast był ten straszny ogień i pęd, w związku z tym miałyśmy popalone włosy, rzęsy i, oczywiście, [byłyśmy] głuche. Mnie się jeszcze coś przyplątało, coś mi się zerwało w środku, że jak nosem dmuchałam, to mi oczy puchły, tak że w pewnym momencie w ogóle nie miałam oczu i wszyscy myśleli, że straciłam oczy. Okropne to było, jak każdy krzyczał: „O Jezu! Nie masz oczu!”. Ale ja oczy miałam. Właściwie zostałyśmy tylko my i kaplica, bo domu już nie było i niczego naokoło nie było, poza nami i kaplicą Matki Boskiej. Tak to się wszystko toczyło. Kilka dni leżałam w jakimś szpitalu, w jakiejś piwnicy właściwie, potem w czasie bombardowania tę piwnicę zasypało. To też wspominam jako koszmarne, bo nie widziałam i nie słyszałam, tylko po prostu dusiłam się, bo sypały się cegły, wszystko się sypało. Ale jakoś się z tego wyszło. W końcu mój młody wiek zrobił swoje, bo bardzo szybko doszłam do siebie, ale chodziłam jednak około tygodnia z zabandażowaną twarzą, bo taka byłam cała posiekana na twarzy. Potem został ranny porucznik „Szlak”, notabene przy mnie, i oddział się rozsypał, ale to już był koniec Powstania. Wtedy dostałam przydział do kompanii „Gustaw” na róg ulic Dolnej i Konduktorskiej. Grupa, do której dostałam przydział, była oddzielona ulicą Huculską i to była jedyna willa, w której byli Polacy. Tam był potrzebny ktoś do skakania, bo nie mogli zbudować barykady, bo ulica Huculska, bardzo wąziutka, była cały czas pod obstrzałem. Tam byłam nie pamiętam, czy dwie noce, czy nawet tylko jedną noc. Chyba dwie noce. Okazało się, że jest rozkaz przejścia do Śródmieścia kanałami. Dostaliśmy się jakoś na róg ulic Belgijskiej i Puławskiej, gdzie był przydział. Mieliśmy wejść do kanałów. To był wtedy... nawet nie wiem, czy można powiedzieć, że wczesny świt, bo to była właściwie noc jeszcze. Ale zanim zdążyliśmy wejść do kanałów, zostało to odwołane, że nie ma przejścia kanałami i że należy wrócić na swoje miejsca, na których byliśmy. Komuś niefortunnie wpadło do głowy, żebyśmy wrócili nawet na Huculską, czyli żebyśmy tam skakali przez Huculską, ale nas tam było kilka osób. Nie wiem, dlaczego akurat koniecznie chcieli utrzymać ten... Jak już się zaczęło zbliżać południe, wszystko nam się wydało bardzo dziwne, bo była kompletna cisza i nikt w ogóle ani nie machał do nas, ani nie krzyczał. Więc wtedy skoczyłam na drugą stronę zobaczyć, co się dzieje, i okazało się, że już nikogo nie ma, że wszyscy opuścili swoje stanowiska. Wtedy nie bardzo żeśmy wiedzieli, co robić, bo nie dostaliśmy żadnych dyrektyw, a jeszcze nie wiedzieliśmy, że jest kapitulacja.

Była nas grupa ośmiu do dwunastu osób. Doszliśmy do wniosku, że w takiej sytuacji jednak będziemy chcieli za wszelką cenę dostać się do kanałów. Szliśmy z rogu ulic Konduktorskiej i Dolnej na róg Belgijskiej i Puławskiej (spojrzałam nawet dzisiaj na plan Warszawy, że to jest strasznie mały kawałek), to jest bardzo blisko, a dla nas to był jakiś... zdaje mi się, że szliśmy okropnie długo, ze wszystkich stron do nas strzelali i w ogóle nie mogliśmy zrozumieć, co to się stało, dlaczego ze wszystkich stron do nas strzelają. I tak – pierwszy ranny, to się go ciągnęło, drugi ranny, się ciągnęło, ale przy trzecim już się okazało, że tych rannych nigdzie nie zaciągniemy. Jak dobrnęliśmy na róg Belgijskiej i Puławskiej, to dowiedzieliśmy się od mieszkańców tamtych budynków, że była kapitulacja, o której myśmy nic w ogóle nie wiedzieli. W takiej sytuacji zeszliśmy do kanałów i postanowiliśmy się dostać do Śródmieścia. W kanałach było dużo ludzi, wszystkie włazy po drodze były otwarte i słychać było niemiecki język. Oczywiście, na dole woda. Wszyscy byli przestrzegani, żeby się, broń Boże, nie potknąć, dlatego że jak się potknie, to już nie wstanie, bo napór tych, którzy idą za nim [był tak wielki], już się wytworzyła atmosfera nie mogę powiedzieć, że paniki, ale jakiegoś takiego... nie wiem, jak to nazwać, w każdym razie wiadomo było, że jak ktoś upadnie, to już się nie podniesie, bo go tam już zadepczą. Tak szliśmy, szliśmy, uciszając się, więc było cicho, tylko woda chlapała. Nie wiem, gdzie żeśmy doszli, w każdym razie od czoła przyszedł meldunek, że kanał jest zasypany i że nie ma przejścia. Podobno to było gdzieś koło Placu Unii Lubelskiej. Więc co robić? Trzeba wyjść z kanału. Jak zaczęliśmy się wracać, to już wszystkie włazy, które były otwarte, jak szliśmy w tamtą stronę, były zamknięte, tak że doszliśmy do tego samego włazu na ulicy Belgijskiej. Było nas już jakoś tak niewiele, byliśmy skołowani, nie wiedzieliśmy, co robić. Wtedy ktoś krzyknął z góry po polsku: „Macie dziesięć (czy piętnaście) minut i zostaną puszczone gazy!”. A już przedtem, jak żeśmy wracali, to zaczęła przybierać woda, więc nie wiem, czy oni wodę puścili, czy coś, w każdym razie już wyraźnie się odczuwało, że poziom wody się podnosi, na szczęście wolno. No więc co robić? Wyrzuciliśmy wszyscy broń (ja broni nie miałam) i zaczęliśmy wychodzić. Ubrana byłam w popielaty kombinezon i w kieszeni miałam magazynek do [niezrozumiałe]. Nie wiem, czy wiadomo, jak taki magazynek wygląda... Ma pięć naboi, trzy [pod spodem] i na nich dwa. Więc mogę sobie dzisiaj wyobrazić, że to jest bardzo ciężki magazynek, ale nie czułam go, i z tym magazynkiem w kieszeni do Niemców wylazłam. Jak myśmy wyleźli z kanału, to okazało się, że tam już stoją nasze oddziały akowskie, poustawiane tak jak do wymarszu. Nas postawili osobno. Do mnie podleciał jakiś Niemiec, wyciągnął mi ten magazynek z wrzaskiem i zerwał mi z szyi różaniec, który miałam. (To jest też opowieść na film z różańcem.) Zajechał czołg, wycelował w nas lufę i wyglądało na to, że już ci „bandyci”, którzy po tylu godzinach wyleźli z kanałów, nie będą uznani za kombatantów, tylko za bandytów, bo trzeba się było poddać. Ale jakoś się rozmyślili.

Zaprowadzili nas do Pruszkowa. Tego nie pamiętam w ogóle, bo całą drogę spałam i jak się obudziłam, to już byłam w Pruszkowie, tak że nie potrafię powiedzieć, czy myśmy szli. Podobno żeśmy szli, ale ja tego zupełnie nie pamiętam. Na drugi dzień w Pruszkowie powiedzieli nam, że ponieważ tu nie ma warunków dla kobiet, więc że kobiety ulokują gdzie indziej. Jak już nas wyłowili, to wtedy wsadzili nas do pociągu i wysłali do tego nieszczęsnego Stutthofu. Historię grupy czterdziestu dziewcząt w Stutthofie już dostarczyłam do Muzeum, wszystkie materiały, opisy naszych losów i korespondencję o nas między obozem a władzami niemieckimi przekazałam do Muzeum, dostałam pięknie podziękowanie i tak się skończyły moje przygody. To znaczy przygody się nie skończyły, one się w pewien sposób zaczęły, bo zawsze się śmieję, że z tego okresu ucieczki – w czasie ewakuacji obozu do powrotu do Warszawy – to można by nakręcić rzeczywiście film, naprawdę byłby bardzo ciekawy. Nie wiem, czy kiedyś nie napiszę scenariusza.

  • Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych podczas Powstania?


Nie. W naszym oddziale było chyba dwóch jeńców niemieckich, którzy byli wykorzystywani do różnych posług. Zawsze strasznie mi było żal ludzi, którzy, że tak powiem, spadali z jakiejś wielkości. Tymi jeńcami się zajmowałam, to znaczy dysponowałam, co mają robić, i rzeczywiście bardzo się starałam o to, żeby nie byli głodni, bo sytuacja żywnościowa była bardzo ciężka. To zabrzmi jak jakaś bajka z tysiąca i jednej nocy. Dostawaliśmy wydzielane kostki cukru. Pamiętam, że je im oddawałam. Była taka historia, że jak żeśmy byli w Pruszkowie, to Niemcy chodzili z jeńcami i kazali sobie pokazywać osoby, które miały z nimi do czynienia. Wtedy chłopcy mówią: „Słuchaj, chowaj się, bo idą z tymi jeńcami, mają rozpoznawać, kto z nimi ‘współpracował’”, ale ja po prostu nie widziałam powodu, żebym miała się chować, bo nigdy nie zrobiłam wobec nich nic takiego. I tak było, oni koło mnie przeszli tak jakby mnie nie znali. Tego nie wiem, czy mnie nie poznali, co raczej było trudne, bo miałam zabandażowaną twarz, więc było raczej trudno mnie nie poznać, w każdym razie potraktowali mnie jak powietrze. Czy się w czasie Powstania spotkałam...? Szczęśliwie uniknęłam tego, dlatego że po prostu zawsze jakoś udawało mi się szczęśliwie wybrnąć z opresji.

  • Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?


Bardzo serdecznie. Nie pamiętam ze strony ludności cywilnej jakichś niechętnych odruchów czy coś. Uważam, że byliśmy serdecznie traktowani. A jeszcze takie dziewczynki z warkoczami! Tak że nic nie mogę powiedzieć na ten temat.

  • Jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania?


To już zależy, w którym momencie. Inaczej wyglądało w jednej drodze, inaczej w drugiej, inaczej, jak byłam u rodziny, inaczej, jak byłam z chłopcami, tak że nie miałam jednakowego życia codziennego, bo miałam przygód dość sporo. Ale normalnie, jak byłam z chłopcami, wstawałam rano, wydawałam dyspozycje, co ma być gotowane na obiad, brałam jakieś meldunki od porucznika, goniłam do komendy głównej albo gdzie indziej...

  • Jaka atmosfera panowała w pani oddziale?


Nadzwyczajna. To byli wszystko bardzo radośni i odważni chłopcy. Natomiast nie udało mi się potem dotrzeć do nich. Prawda, że muszę przyznać, że się nie starałam. Porucznik „Szlak” wiem, że umarł, prawdopodobnie – ponieważ miał nogę zmiażdżoną, a medyczna opieka była słaba – dostał zakażenia. Nie wiem, skąd doszły do mnie potem słuchy, że umarł w szpitali w Skierniewicach, tak jakby go Niemcy wywieźli, czy coś. Natomiast z resztą oddziału nie udało mi się spotkać bardzo długo, nie mogłam dotrzeć do tego, w jakim byłam oddziale. Bardzo to długo trwało, aż nareszcie ktoś mi pomógł i zidentyfikował i porucznika „Szlaka”, kto to był, jak się nazywał, i że to był ten 1 DAK, pluton 518.

  • Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?


Tak. Na Mokotowie był bardzo słynny ksiądz Zieja, nieżyjący już. Był ranny chyba w nogę. Msza święta, którą zapamiętałam, była w jakiejś wielkiej sali (nie był to kościół). Odprawiał mszę świętą ksiądz Zieja, a Ewangelia była ta, która mówi: „Błogosławione (czy szczęśliwe) wasze oczy, które widziały, i wasze uszy, który słyszały...”, od takich słów się zaczyna. Więc, oczywiście, nie muszę mówić, że był jeden wielki płacz na sali. Ksiądz Zieja udzielił wszystkim rozgrzeszenia. Nie pamiętam, żebym tak bardzo przeżyła właśnie fakt pokuty i przyjęcia komunii świętej, jak wtedy, kiedy było dokonane ogólne rozgrzeszenie i wszyscy potem żeśmy przystępowali do komunii świętej. Ten moment bardzo mi się upamiętnił, choć – tak jak mówiłam na początku – nie bardzo mam w tych swoich wspomnieniach ciągłość, natomiast mam szalenie wyraźnie pozostawione poszczególne obrazy, a często nie mogę się między tymi obrazami odnaleźć, bo w ogóle pamięci nadzwyczajnej nie mam.

  • Czy podczas Powstania czytała pani podziemną prasę, słuchała radia?


Tak, czytaliśmy. To się chyba nazywał „Biuletyn Informacyjny”. Z radiem chyba było gorzej, ale pisma żeśmy czytali, pamiętam.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?


Najgorsze moje wspomnienie to jest jak byłam aresztowana na rogu ulicy Krasińskiego przy barykadzie i przetrzymywana całą noc. Wtedy wróciłam z Pruszkowa, w związku z tym jeszcze nie miałam legitymacji. Poszłam odwiedzić pewien zaprzyjaźniony oddział w Alei Niepodległości i wracałam z koleżanką, jak już było ciemno, więc godzina musiała być już dziesiąta, bo to było lato. Na hasło „Stój! Kto idzie?” (myśmy, oczywiście, hasło znały), jak podeszłyśmy do barykady, to wydawało mi się, tak to odczułam, że młody człowiek, który stał na warcie, odezwał się w jakiś niestosowny sposób. Wtedy go strasznie zwymyślałam, bo, tak jak mówiłam, byłam ogromnie wybuchową osobą. Jak go zwymyślałam, to zażądał od nas legitymacji, a stał na warcie, więc, niestety, miał prawo. Jak się okazało, że legitymacji nie mam, to kazał mi się położyć na ziemi i czekać na patrol, a koleżankę zwolnił, bo miała legitymację, ale powiedziała, że nie pójdzie, że ze mną zostanie. Rzeczywiście po jakimś czasie przyszedł patrol: „Co słychać?” „A, mamy takie dwie, mówi, są wyraźnie po alkoholu”, co, oczywiście, było nieprawdą, bo wtedy w ogóle nie wiedziałam, co to alkohol. Wsadzili nas do piwnicy, w której były zamknięte jakieś folksdojczki. Była to rzeczywiście straszna noc. Rano słyszymy rozmowę, że ktoś przychodzi: „Cześć”. „Cześć, co słychać? Macie kogoś?”. „A tak, mamy tu takie dwie, ale dla postrachu myśmy je wsadzili”. Tak było z żandarmerią, która nigdzie i nigdy nie jest kochana. Więc, oczywiście, natychmiast nas wypuścili. Potem, jak wróciłam do swojego oddziału, gdzie była już kompletna panika, że nie wróciłam na noc, bo wprawdzie wiedzieli, gdzie poszłam, że szłam do kolegów pokazać się, że wróciłam z wyprawy ze Śródmieścia, porucznika „Szlaka” mało szlag nie trafił i chciał wyciągać konsekwencje w stosunku do tego chłopaka, ale, oczywiście, twierdziłam, że go w ogóle nie poznam... Najgorszy moment jest ten, jak siedziałam jako więzień w piwnicy.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?


Wszystkie są dobre, nie widzę nic takiego, co by specjalnie mi się uwypukliło. Więcej mam niesympatycznych, tego swojego dowódcę, który nie chciał wrócić do Warszawy, jak mówiłam, to niefortunne spotkanie na barykadzie, które bardzo boleśnie odczułam. Bardzo głębokim przeżyciem, jak mówiłam, była ta msza święta, którą świetnie pamiętam, to było rzeczywiście wielkie przeżycie.

  • Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?


Po zakończeniu Powstania był ten nieszczęsny obóz. Po obozie było ukrywanie się, ukrywałam się w Starogardzie. Potem powrót do Warszawy, bardzo oryginalny, bo w czołgu, tylko że czołg stał na platformie kolejowej, a ja z koleżanką byłyśmy w środku. Pociąg zajechał na Dworzec Wileński. A przed wojną mieszkałam na ulicy Wspólnej, przy Poznańskiej. Oczywiście, że wejście do Warszawy było koszmarne. To był, myślę, maj. Mój dom był zupełnie zburzony, nie było śladu po nim, tak że dotarcie do rodziny to była następna długa opowieść, jak to wyglądało, zanim do mamy swojej dotarłam. Natomiast bardzo ciekawy okres mojego życia jest od ucieczki z obozu w czasie ewakuacji. Bo w obozie jak w obozie, co było ciekawego w obozie? Głód, praca. Ale od momentu ucieczki do przyjazdu w czołgu do Warszawy... I moje przygody z tak zwaną armią wyzwoleńczą. Miałam taką historię kilka lat temu, że ponieważ byłam prezesem koła obozowego, przyszło dwóch młodych panów i mówią, że mają jakieś zamiary, jeszcze nie wiedzą, jakie, czy to będzie film, czy to będzie książka, co to będzie. „Czy pani nam może powiedzieć jakieś swoje najgorsze przeżycie?”, bo ich interesowało wszystko w związku z obozem, […]. Na to powiedziałam: „Wiecie, panowie, że się uśmiejecie (bo w ogóle nie podeszłam do tego poważnie), dlatego że moje najgorsze wspomnienie dotyczy nie obozu. Moje najgorsze wspomnienie dotyczy tak zwanego wyzwolenia, jak weszła Armia Radziecka”. Coś tam powiedziałam na ten temat spotkań z „wyzwolicielami”, dzikusami, bo to zupełna dzicz ta armia, jak szła. Tylko oficerowie byli jacyś inteligentni, na szczęście, bo dzięki nim żyję, ale żołnierze to był motłoch, tak jak w czasie rewolucji październikowej. […] Ewakuacja obozu była albo 25, albo 26 stycznia 1945 roku, potem to miejsce, z którego uciekłam, to był chyba trzeci przystanek masy ludzi, która była pędzona, to było w obozie na lotnisku w Pruszczu. W tym obozie byłam na pewno z tydzień do dziesięciu dni i potem w piątkę żeśmy stamtąd uciekły, mając podany adres w Starogardzie młodego człowieka, który pracował w konspiracji. Dała nam ten adres pani, która siedziała w obozie i namawiała nas, żebyśmy uciekły i że jej syn się nami zajmie. I rzeczywiście. Ale – jak mówię – nie ma na to czasu, żebym opowiadała tę gehennę, cały okres wyzwolenia, bo już po wyzwoleniu dostałam się do domu pewnego lekarza, u którego stacjonował jakiś dostojnik radziecki. Jedna z koleżanek, z którą uciekłam, była tam również, a więc byłyśmy pod jego opieką, jak chodziłyśmy na miasto, to pod opieką ordynansa, który nas pilnował. Aż do momentu, jak się okazało, że można wracać do Warszawy. Oczywiście, zaraz żeśmy się sprężyły, żeby zdobyć odpowiednie dokumenty i do Warszawy móc wrócić.

  • Co działo się z panią po maju 1945 roku?


Najpierw zdałam maturę, to wiadomo. Najpierw małą, bo dawniej się też zdawało małą maturę. Potem dostałam się na Politechnikę Warszawską, skończyłam ją i pracowałam, wyszłam za mąż, mam córkę. I tu już nie ma w moim życiu ani wielkich wzlotów, ani wielkich upadków. Po prostu zwykłe, normalne życie. Miałam bardzo dobrą pracę, dlatego że (zupełnie wyjątkowo, bo nigdy nie należałam do żadnej partii) bardzo dużo jeździłam za granicę, co wtedy w ogóle było czymś nadzwyczajnym, z całej rodziny w ogóle jedna jedyna jeździłam. Akurat sobie wybrałam wąski odcinek zawodowy, tak że nie bardzo miał mnie kto w tym zastąpić. Najpierw pracowałam osiem lat w jednej instytucji, potem dwadzieścia pięć lat w drugiej i dopiero zmieniłam pracę, jak przeszłam na emeryturę, tak że raczej byłam pracownikiem stabilnym.

  • Czy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś, czego jeszcze nikt nie powiedział?


Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, bo nie wiem, co mówią inni. Myślę, że dla wszystkich, którzy brali udział w Powstaniu, to było bardzo wielkie przeżycie. Jak wiadomo, są dyskusje na temat, czy Powstanie powinno wybuchnąć. Ale ono musiało wybuchnąć, dlatego że już wszystko było tak nabrzmiałe, że nie wiem, jakby się to skończyło, co młodzież by zrobiła ze swoim „naładowaniem”. Natomiast co bym chciała jeszcze powiedzieć o Powstaniu? Chciałabym powiedzieć, że to było straszne draństwo ze strony radzieckich, bo wtedy to byli radzieccy, że stanęli za tą Wisłą i nagle się nie mogli ruszyć. Pamiętam zrzuty z kukuruźników, gdzie jednego dnia zrzucano jakąś broń, jakieś przeciwpancerne działa, a drugiego dnia zrzucano naboje do zupełnie innej broni. Pamiętam również ulotki pod koniec Powstania, które były nam rozdawane i na których było napisane: (bo to już strasznie się trudno zrobiło, już w ogóle nie było co jeść kompletnie, Mokotów już był wykańczany, jak wiadomo, dzielnicę po dzielnicy systematycznie wykańczali) „Wytrwajcie, Rosjanie są już na Sielcach”. Niby z taką sugestią, że jutro to już oni tutaj będą. Więc to rzeczywiście było straszne draństwo z ich strony, zresztą świadomie zrobione. Po wyzwoleniu, pod Starogardem, bo byłam ewakuowana ze wszystkimi mieszkańcami, jak się zbliżał front, jak już wspomniałam, na szczęście w dziczy, która tam się biła, byli bardzo szacowni oficerowie, którzy właściwie trzykrotnie mnie z ogromnych opresji ratowali. Kiedyś rozmawiałam z pewnym oficerem, do którego poczułam jakąś sympatię, bo wydał mi się bardzo podobny do mojego brata. (Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że brat nie żyje.) On zapytał się mnie, skąd wzięłam się w obozie. Mówię: „A, bo byłam w Powstaniu i nas, taką grupę tych jeńców wojennych, wbrew temu, że myśmy były jeńcami wojennymi, wysłano do obozu koncentracyjnego”. Wysłuchał tego wszystkiego i powiedział mi tak: „Przysięgnij mi, że nigdy więcej nie przyznasz się do tego, że byłaś w Powstaniu”. Oczywiście, można sobie wyobrazić to moje oburzenie, bo to ciągle są czasy, kiedy mam szesnaście lat, a z tego, że byłam w Powstaniu, byłam niezmiernie dumna. I nagle ktoś mi mówi, żebym się nie przyznawała. A on mi powiedział: „Ja ci nie mogę dużo powiedzieć, ale powiem ci tylko tyle, że ta młodzież, która była niebezpieczna dla Niemców, tak samo była niebezpieczna dla nas. A resztę to jesteś inteligentna, więc już sobie dopowiesz”. Rzeczywiście potem się już nie przyznawałam, że byłam w Powstaniu, już sobie bardzo łatwo w świetle tego, co się potem działo, tę resztę dopowiedziałam. Co jeszcze mogę powiedzieć o Powstaniu? Opowiadać mogłabym długo, tylko to już nie są bardzo nietypowe sprawy, jak moje wyjścia i powroty warszawskie. Jakoś nie wiem, dlaczego to się tak stało, że po Powstaniu nie szukałam kontaktów z tymi ludźmi. Może dlatego, że byłam bardzo związana z „Zośkowcami”. Właściwie po wojnie też to było raczej moje środowisko. Ale żałuję tego trochę, bo mieliśmy trochę innych przeżyć, choćby przeżycia w kanale, które były bardzo dramatyczne zupełnie, czy droga z Konduktorskiej do Belgijskiej po kapitulacji, gdzie wszyscy do nas walili jak do kaczek. Nie wiem, może rzeczywiście trzeba by kiedyś to wszystko opisać, ale już mi życia nie starczy.

Warszawa, 15 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski
Alicja Rutkowska Pseudonim: „Lilka” Formacja: 1 Dywizjon Artylerii Konnej im. gen. Józefa Bema Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter