Alina Bromke „Alina Norska”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Alina Bromke, mieszkam w Kanadzie.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie i życie pani rodziny przed wybuchem II wojny światowej.

Przed wybuchem wojny światowej mieszkaliśmy niedaleko Kutna. Między Kutnem a Łęczycą mój ojciec posiadał niespecjalnie duży majątek, ale bardzo przyjemny, który się nazywał Osendowice, i tam nas zastała wojna. Udało się nam po przegranej wojnie, że tak powiem, jeszcze zostać prawie że rok. Nie spodziewaliśmy się, że będziemy wyrzuceni, [wierzyliśmy], że Niemcy nie zabiorą polskiej ziemi aż tak daleko. Niemniej wszyscy potem mówili, że to jest duża możliwość, trzeba się na to przygotować w jakiś sposób. Rodzice widocznie nie zdawali sobie sprawy, jaka będzie cała historia. Potem okazało się, że Niemcy przyszli, zabrali, włączyli to do nowego Reichu, a nie do Guberni. Pozwolono nam zostać tam jeszcze do 10 czerwca i 10 czerwca [1940] zajęła ten majątek pani baronowa von Klodt. Jak to nazwisko się pisze, nie wiem, ja tylko pamiętam nazwisko. A nam wolno było zabrać tylko rzeczy osobiste, troszkę pościeli i róbcie sobie, co chcecie. Dzięki temu odwieziono nas do sąsiadów i tam zatrzymaliśmy się parę dni, żeby poszukać jakiegoś mieszkania, powiedzmy, w Kutnie. Tymczasem, no rodzice pewno przenieśli się do Kutna, o tyle szukając tego mieszkania... Moja mama o tym pomyślała, że może coś takiego być, trzeba się przygotować, [więc] wynajęła jeden duży pokój, nawet zawiozła tam trochę mebli, znaczy tapczan, jakiś kilim, jakiś krzesełko, jakiś stoliczek, coś takiego. Niemiecki oficer szukał kwatery, zajął to i od tego czasu wszystko przepadło, bo już pewno zmieniali się ci oficerowie prawdopodobnie, trzymając, jak uważali, że wygląda przyzwoicie, to niech oni tam będą. Mnie i mojej starszej siostrze udało się wyjechać. To zorganizowała moja matka... Tylko ja niestety mówię to trochę chaotycznie. Bo właściwie mój ojciec pierwszy wyjechał do Guberni (naturalnie już wtedy była granica, więc nielegalnie) na zieloną granicę szukać jakiejś pracy gdzieś w Guberni, żeby ściągnąć rodzinę i mieszkać razem. Więc ojciec już był u swojego brata pod Krakowem. Takie stare miejsce, gdzie mój ojciec się urodził, taka resztówka majątku, ale jeszcze tam była dosyć duża rodzina. Mój stryj, stryjenka, trójka dzieci, dwóch kuzynów i kuzynka. Mama zorganizowała właśnie wyjazd, żebyśmy mogły uciec. Trzeba to było zrobić w ten sposób, żeby dojść jak najbliżej do granicy Guberni. Wynajęła furmankę, kupiłyśmy wieniec, bo przecież były straże niemieckie, które przez cały czas zatrzymywały, pytały się, po co tak blisko granicy, prawda. No więc my żeśmy mówili: „No bo ojciec tam leży i niesiemy wieniec”, bo to było 1 listopada. No więc dali nam spokój. Poszliśmy do kogoś, tego to ja dokładnie nie pamiętam, kto nas jeszcze nawet poczęstował jakimś jedzeniem, i czekaliśmy na przewodnika. Tam się zebrała mała grupa osób, pożegnałyśmy mamę ze ściśniętymi sercami i poszłyśmy na piechotę. Udało się, z tym że ja wiem, że potem mama pisała, że słyszała jakieś strzały, więc się denerwowała. Nam się nic nie stało, wszystko było jak najspokojniej. No i teraz trzeba było pomyśleć, jak dostać się do Warszawy. Wiedziałyśmy, że pociąg będzie o szóstej rano, bardzo wcześnie, i zaczęłyśmy szukać, gdzie się zatrzymać na noc. Widzimy ładny domek, murowany, młoda kobieta wyszła, ale jak się dowiedziała, że o nocleg chodzi – nie, ona nas nie przyjmie. Dwie dziewczynki, jedna trzynaście lat, druga piętnaście lat...

  • Pani siostra starsza?

Moja starsza siostra Barbara, tak. No i zrobiło nam się trochę przykro, ale myślimy sobie: „No, może jeszcze [coś znajdziemy]”. Idziemy trochę dalej, ukazuje się taki mały dworek. Myślimy sobie: „No tam to na pewno już będzie chyba łatwo”. Stukamy od frontu. Nikt nie odpowiada, no więc od strony kuchennej żeśmy podeszły. Wyszła służąca no i mówimy, o co nam chodzi. Ci państwo nie wyszli, tylko przysłali wiadomość, że nie, też nie dadzą nam noclegu. Wtedy nam się zrobiło trochę łyso, że tak powiem. Ja jeszcze się wtedy nie rozpłakałam, ale w każdym razie zastanawiałyśmy się, co zrobić, gdzie możemy się przytulić – listopad – na całą noc. No i okazało się, że idziemy, a są budynki, tak zwane czworaki przy majątkach. Pierwsze drzwi, zastukałyśmy, wyszedł mężczyzna: „Ależ proszę bardzo. Będzie wiązka słomy, panienki się prześpią”. Przyniósł nam po kubku gorącego mleka, pajdę chleba pysznego i zostałyśmy tam. I mówi: „Obudzę panienki, że będzie na czas, do pociągu”. Myśmy były tak zmęczone, żeśmy zasnęły bardzo szybko. Wiem, że słyszałam, że ktoś tam jeszcze przychodził, ale nic o tym nie wiedziałam, naprawdę. Rano rzeczywiście znowu dostałyśmy gorącego mleka i pokazano nam, jak się dochodzi do pociągu, pociąg w Jackowicach. Poczekałyśmy, pociąg przyszedł, wsiadłyśmy. Niemcy niektórym kobietom zabierali, bo one wiozły jajka, masło, to co chciały sprzedać w Warszawie prawdopodobnie. Niektórym zabrali, a nam nic, bo myśmy miały takie bardzo małe paczuszki. Co myśmy zrobiły, to powkładały po trzy, cztery sukienki na siebie, jakieś swetry, żeby jak najmniejsza paczka była do niesienia, żeby nie była ciężka. No i przyjechałyśmy chyba po godzinie, bo nie wiem, stamtąd się chyba godzinę jechało do Warszawy. Miałyśmy adres naszej ciotki na Szpitalnej. Znałyśmy tę drogę, więc przeszłyśmy do niej. Ona nas serdecznie [powitała], wiedziała o tym, że będziemy. Przygotowała od razu, bardzo przyjemnie, trzeba było się wykąpać... Zostałyśmy chyba ze dwa albo trzy dni. Ja tam miałam trochę więcej rodziny, więc trzeba było troszkę odwiedzić ewentualnie, no i potem wsiadłyśmy w pociąg na Kraków. Przesiadka w tunelu i do takiego malutkiego miasteczka, tam już czekał na nas ojciec i stryj. Przywieźli nas do siebie i teraz zaczęło się życie takie u kogoś, u rodziny, o której wiedziałam, o tej rodzinie, może jako dziecko ich widziałam, ale wtedy w zasadzie nikogo nie znałam.

  • Czym pani ojciec się wtedy zajmował?

Wtedy szukał jakiekolwiek pracy. W ogóle myśmy najpierw mieszkali w Białymstoku, gdzie ja się urodziłam. Ojciec był, nie wiem, jak to się nazywa, dyrektor czy kierownik Izby Skarbowej na Białystok. Miał bardzo dobrą pozycję. Potem z jakichś powodów (tych rzeczy też nie pamiętam, bo byłam naprawdę małym dzieckiem, o tym się potem coś mówiło, ale naprawdę to nie wiem dokładnie) przeniesiony był gdzieś indziej, zdaje się, do Radomia, dlaczego to nie wiem. Mama nie chciała mieszkać w Radomiu, więc znaleźliśmy mieszkanie w Kielcach. Ale to niedługo trwało, ojciec zdecydował coś kupić, trochę pieniędzy miał, i ponoć wtedy były jakieś nadzwyczajne... Grało się na amerykańskie pieniądze wtedy i ojciec z trzema czy z dwoma kolegami, nie wiem... Przysyła właśnie do biura takie bilety, kto chce [wziąć udział]. Wygrał, ale na trójkę. No więc dostał jakiś spadek po jakieś ciotce plus wygrana z tej loterii i zdecydował się kupić, ponieważ sam pochodził z majątku... Mama mówiła: „Kupmy dom, dwa domy”. – „Nie. Ziemi mi nikt nie zabierze. W dom trzaśnie bomba i nie będę miał domu”. A tymczasem okazało się, że nam jednak ziemię zabrano. Tak że już jak nas wyrzucono... I tam zostałam aż do czterdziestego czwartego roku.

  • Mama dojechała później?

Mama właśnie nie dojechała. Mama nie mogła sobie sama dać rady, napisała list do ojca: „Musisz wracać, mi pomóc, bo ja nie wiem”. Wtedy chyba nie mogli wyjechać, bo już trzeba było wszystkich zarejestrować. Raz byłeś zarejestrowany w tym miejscu, Niemcy nie pozwolili, nie wypuszczali. Oczywiście ojciec wtedy pracował... nie wiem [dokładnie], w każdym razie fizyczna praca, bardzo ciężka. Mama próbowała coś tam sprzedawać, ale nie potrafiła tego robić. I moja najmłodsza siostra była z nimi, bo potem jeszcze moja jedna siostra ( nas było cztery dziewczynki) Danuta przyjechała do nas. Ale jej tam nie było dobrze, nie czuła się dobrze i pojechała pod Tarnów, do przyjaciółki mojej mamy, pani Neli Łowczowskiej i tam jej było bardzo dobrze. A ja zostałam z moją starszą siostrą w Jeżówce, bo tak się nazywała ta miejscowość.
I od razu kuzyni zorganizowali taki komplet, żeby nie tracić nauki. Miałam dwóch kuzynów, którzy mieli skończone matury i pod egidą dyrektora gimnazjum kieleckiego był prowadzony ten kurs. Było czasami nas sześć osób, czasami pięć, zależy, kto i kiedy. Chodziło o to... Z językami tylko była trudność, nikt nie znał innego języka, tylko trochę niemieckiego, więc trzeba było... Moja siostra raczej francuski, znała go względnie dobrze, bo już była w trzeciej klasie gimnazjum. A ja pierwszą w domu jeszcze zrobiłam, [więc] byłam w drugiej klasie gimnazjum. No więc ja trochę tego niemieckiego łapałam, ale jeździłyśmy na egzaminy takie ogólne. Raz trzeba było pojechać rowerami bardzo wcześnie rano i cały dzień gdzieś na jakiejś plebani (dokładnie nie pamiętam nazwy tej miejscowości) i potem wracać z powrotem [trzeba było] już właściwie nocą. Burza nas złapała po drodze, gdzieś [był] jakiś szałas, gdzie żeśmy się schowali, i potem po tym błocie właściwie już jechać nie bardzo byłam [w stanie], bałam się, rower zresztą bez hamulca. To były przygody takie dosyć... Ale muszę powiedzieć, że wspominam to bardzo miło.
Potem drugi raz pojechaliśmy w kierunku Kielc pociągiem, mając nadzieję, że Niemcy nas nie wyciągną z tego pociągu, bo często były łapanki w ten sposób robione. Udało się i nie było. Tam były egzaminy w jakimś majątku. Trzeba było przyjść specjalnie. Już nam powiedziano którędy, żeby nie wyglądało, że za duża grupa osób idzie, i wyjść stamtąd. Tam były egzaminy. To była mała matura tak zwana. I z religii to był po prostu język... Historia kościoła [była] bardzo ważna. Egzaminował mnie jeden ksiądz i strasznie się zachwycił, że ja tak dobrze znam. Podał mi temat: „Kościół jako protektor nauki i sztuki w Polsce, od początku dziejów do obecnych czasów”. Ja pomyślałam sobie: „Ja sobie nie dam rady z tym, no ale spróbuję”. Dostałam jakieś dwie minuty, żeby się namyślić, jak to zacząć ,i widocznie zaczęłam bardzo dobrze, bo ksiądz wpada w to. Ja mówię następne zdanie, ksiądz dwa więcej. I w gruncie rzeczy rozmawiał dosyć długo. Dyrektor przylatuje: „Czy ksiądz już wszystkich wyegzaminował?”. – „Ach, nie, bo tu tak idzie dobrze, że muszę to wysłuchać”. Uważam, że on chyba słuchał siebie, bo w gruncie rzeczy to on mówił więcej niż ja. Ja dodawałam słowo, dwa, już nawet nie zdania, tylko tak. W końcu zakończyło się to bardzo dobrze, każdy zdał te swoje egzaminy i trzeba było wracać. Już wracaliśmy dosyć późno, też nikt nas nie złapał, udało się.
Wróciłam do rodziny i wtedy zrobiło mi się strasznie (to był już czterdziesty czwarty rok) przykro, zatęskniłam za mamą bardzo. Więc napisałam, nie wiedząc naprawdę, jak tam było, bo mama specjalnie nie opisywała, że są w takich okropnych warunkach. Więc nie powiedziała: „Nie przyjeżdżaj”. Załatwiła mi to, że będzie mnie przewozić kolejarz gdzieś pod węglem. Musiałam tylko dojechać najpierw do Warszawy, potem do Łowicza, w Łowiczu zaczekać i tam miałam właśnie wsiąść. Zaczekałam chyba ze dwa dni i okazało się, że ten kolejarz został zastrzelony. No więc nie mam i nie mogę dojechać do mamy, to wróciłam do Warszawy. Spotkałam koleżankę jeszcze ze szkoły powszechnej. I ona mi poradziła: „No to w takim razie zostajesz tutaj. Ja jestem u rodziny, oni wyjechali na wakacje, no to możesz tu ze mną być”. Ale ja pomyślałam sobie, że muszę znaleźć jakąś pracę. Druga koleżanka się znalazła i znalazła mi pracę w Brwinowie u państwa Więckowskich, którzy mieli trójkę dzieci, dwóch chłopców i jedną dziewczynkę, i pani była w dobrze zaawansowanej ciąży. Więc z chęcią mnie przyjęła. Tam spędziłam zaledwie parę miesięcy, może dwa czy trzy miesiące najwyżej.
Będąc jeszcze jakieś parę dni w Warszawie, moja koleżanka jakoś dała mi doskonały kontakt z grupą NSZ-tu. Wiedziałam, co to jest NSZ. Wiedziałam, że mogę się do tego zapisać. Mnie nie chodziło o polityczne sprawy, tylko żeby wziąć czynny udział w obronie Polski.

  • Wtedy pani zetknęła się pierwszy raz z konspiracją?

No, interesowałam się, tak, jak najbardziej interesowałam się. Bo myśmy wiedziały już, bardzo wcześnie, jeszcze będąc u siebie w domu, mama od kogoś dowiedziała się, że już zaczęła się konspiracja. A ja wtedy rzeczywiście byłam smarkacz, ja się wtedy rozpłakałam, że wojna się skończy, a ja nie będę mogła wziąć udziału w konspiracji. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, że wojna może potrwać dłużej niż mnie się wydawało. No ale… A teraz wróciłam z Brwinowa... Ci państwo w pierwszej chwili się żachnęli, specjalnie ta pani, dlatego że ja byłam naprawdę im potrzebna. Ale jak ona sobie zdała sprawę, dlaczego ja jadę do Warszawy, to ona mi w końcu powiedziała: „Gdybym ja była w innej sytuacji, to ja bym też chciała być w Warszawie”. I odwieźli mnie nie z Brwinowa, bo tam kolejki już nie chodziły, tylko do Podkowy Leśnej. Pożegnali bardzo serdecznie. Wtedy umieściłam się u tej mojej koleżanki Krystyny (nazywała się Kędzierówna) i tam u niej zamieszkałam.
No i wtedy zaczęła się moja konspiracja. Dostałam… Jakiś pan pytał się: „Miała pani przeszkolenie ideologiczne?”. Mówię: „Ale to już za późno, to już nie ma co sobie głowy [zawracać]”. Mnie nie chodziło o ideologiczne wychowanie, bo przecież wiedziałam, że to jest grupa polityczna bardzo prawicowa i tak dalej, ale walczą o to samo, co wszyscy inni chcą walczyć. No i zaczęło się tak, że nosiłam broń w teczkach. Te teczki to była część broni, małej naturalnie, ręcznej, w kawałkach. Potem donosiłam do różnych miejsc, gdzie potrzebowano, było potrzebne. Ze dwa razy zdarzyło mi się tylko to, że kiedyś idę z kolegą, on też niesie, no i rozmawiamy. W pewnym momencie (już wtedy Niemcy chodzili po dwóch, a nie po jednym po ulicach Warszawy) słyszę: Halt! My udajemy, a nie wiem, mówili do mnie czy do kogo, nie mam pojęcia. Myśmy się nie oglądali, udawaliśmy, że nie słyszymy. Idziemy tym samym krokiem, tą samą szybkością, rozmawiamy, śmiejemy się. Znowu drugi raz: Halt! A potem słyszymy jakieś strzały, gdzieś na jakiejś dalszej ulicy, ale strzały. Nie wiem skąd i dlaczego. Niemcy się wrócili gdzieś, no a myśmy poszli tam, gdzie trzeba było pójść. Było kilka takich momentów.
I teraz 1 sierpnia dostaję zawiadomienie, że mam zanieść wiadomość ustną gdzieś w Warszawie, do pana (podali mi nazwisko, adres, że ma się stawić pod Prudentialem o godzinie piątej.
  • Wiedziała pani, że zbliża się Powstanie?

Nie, nie nie wiedziałam. Jeszcze nie. Myśmy mieli w gruncie rzeczy... O tyle ja wiedziałam (czy to była dokładna wiadomość, to ja nie wiem), że NSZ miało się przenieść do Kampinosu i przyjść na pomoc Warszawie. Ale tego nie zdążyli, bo między nimi nie było porozumienia, kiedy to ma być czy coś.
I zawiadomiłam tego pana... Aha, nie mogłam dojechać. Myślę: „Jak ja tam dojadę, ja nie znam dobrze Warszawy”. Ale ktoś mi powiedział, że jest taki roboczy tramwaj. Ktoś mnie musiał do tego tramwaju [wsadzić] (bez dachu przecież)... Ci pracownicy strasznie sympatyczni, grzeczni, ktoś mnie podniósł, podsadził i mówi: „Pokażemy pani to miejsce, tę ulicę i wszystko będzie w porządku”. I tak rzeczywiście mnie doprowadzili. Ja doszłam, to była jakaś dzielnica Koło, naprawdę nie wiem [dokładnie]. To była jakaś nowa dzielnica Warszawy, że ja jej zupełnie nie zdałam. No ale znalazłam tego pana, podałam mu tę wiadomość. I teraz muszę wrócić. Jak ja wrócę? Ja do dziś nie pamiętam, jak wróciłam. W każdym razie jak wróciłam do siebie, tam do tej mojej koleżanki, to już była czwarta godzina po południu. Jej nie było, a wiedziałam, gdzie ona będzie, [czyli] na Nowym Świecie u znajomych, to ja tam poszłam.
No i rzeczywiście. I rozmawiamy... I wtedy zaczęło się Powstanie. Bramę ktoś na szczęście zamknął, czołgi [jadą] ulicą Nowego Światu, strzelanina. No a ja jestem u kogoś, moje rzeczy są zupełnie gdzie indziej. Ale muszę się dostać do swojego oddziału. Więc następnego dnia to samo. Na trzeci dzień zaczęliśmy robić barykadę na tej ulicy. Ale już była chorągiew polska po drugiej stronie, to ja już wiedziałam na trzeci dzień, że są tutaj nasze oddziały, że będę mogła znaleźć ewentualne, i rzeczywiście wyskoczyłam. U tej pani, gdzie zostałam te dwa dni, czekając, żeby pójść do swojego oddziału, był syn. Ja go nie namawiałam, jestem pewna, że jego matka nie chciała, żeby on poszedł ze mną, ale on pobiegł za mną. Ja wyskoczyłam, pożegnałam się z tą koleżanką. Ktoś mi powiedział, że porucznik „Szary” jest właśnie pod Prudentialem. To już było po zbombardowaniu Prudentialu. Tam był chaos, dym i jeszcze wszystko... Okazało się, że to był „Szary”, ale nie ten, którego znałam.
No więc zostało mi tylko przejście przez Aleje [Jerozolimskie], adres na Kruczej. Tego samego dnia spróbowaliśmy dojść bardzo blisko do Alej, na rogu. Przyłączyłam się do grupy, gdzie była młoda dziewczyna i dwóch chłopców obok niej, czyli tak zwana obstawa, i jakiś cywil. Czyli było nas prawie pięć osób. I zrobiliśmy parę kroków zaledwie, a tu wychodzi czołg i za nim Niemcy. No więc my w pierwsze drzwi, w bramę, biegniemy, mając nadzieję, że w wielu domach były przejścia piwnicami jeszcze z trzydziestego dziewiątego roku. Tymczasem tam nie ma, więc jedyna ucieczka jest przez strych. No więc schodami na strych. Jeden z tych chłopców na ostatnim piętrze (nie wiem, czy to było czwarte piętro, czy trzecie piętro, ale chyba czwarte) zastukał do jakiegoś mieszkania, poprosił o siekierę, bo wiedział, że trzeba będzie prawdopodobnie rozbić drzwi czy coś takiego, żeby się dostać na strych. Była siekiera. Jesteśmy już na strychu, drzwi wyglądają wspaniale, nowe, widać, że mocne, zamek jeszcze mocniejszy. I on zamiast uderzyć w drzwi, to uderzył w zamek i siekiera poszła, złamała się. No więc zrezygnowany siadł na schodach, wyjmuje ten swój maleńki rewolwer i zaczyna liczyć, ile ma kul. Okazało się, że ma sto sześćdziesiąt sześć kul. Mówi: „No to będziemy strzelać”. A Niemcy w międzyczasie na dole strzelają do nas. Cały czas klatka schodowa, słychać, jak strzelają. Jak jest taki hałas i widzę, że jest taki zrezygnowany, myślę sobie: „Nie. Ja jeszcze nie dotarłam do swojego oddziału i mam już umierać?”. To jeszcze zeszłam o jedno piętro niżej i poprosiłam. Na szczęście była jeszcze jedna siekiera. Weszłam z powrotem tam do nich i mówię: „Tylko zróbcie dziurę w drzwiach”. No i rzeczywiście. I [jeden z mężczyzn] wyszedł pierwszy, taka dziura wystarczająca, że można było przejść (chyba nazywają się dymniki takie [otwory]), sprawdził, gdzie my jesteśmy. No niestety, następny budynek, który przylegał do tego, był o piętro niżej. Tak, wiedział, doskonale znał Warszawę, że w niemieckie ręce nie dostaniemy się, ale musimy skakać o to jedno piętro. No więc w porządku. Tylko teraz szybko, bo wreszcie ci Niemcy podejdą do góry, na sam strych. No więc jak już przyszła moja kolejka, wtedy biegałyśmy w sukienkach, ja się spuściłam na dwóch rękach, wiszę tak, a sukienka pod pachami. Chciałam się trochę poprawić, a kolega nade mną [znalazł] odpowiedni epitet... Znalazłam jeszcze nawet jakiś hak, gdzie troszkę się obniżyłam, skoczyłam, w porządku, sukienka się opuściła. I [tak zrobili] wszyscy po kolei, tylko ten biedny cywil, jak ja go nazwałam, niestety spadł. Potłukł się na pewno. Oni go nie musieli znosić, on zszedł schodami na dół, ale odprowadziliśmy go na pierwszy punkt jakiejś pomocy. Jeżeli coś złamał, to już myśmy się nie dowiedzieli. W każdym razie nie wyglądało [jakby coś złamał]. Jeżeli szedł, to noga na pewno nie była złamana. Może ręka pęknięta czy coś takiego.
No i teraz mówią nam, że teraz to jest za późno. Teraz się nie da przeskoczyć, bo przeskok przez Aleje [Jerozolimskie jest utrudniony, bo] z BGK był niesamowity ostrzał niemiecki. Tam Niemcy siedzieli. Trzeba czekać następnego ranka. Wcześnie rano jest najbezpieczniej. No więc czekaliśmy całą noc. Jak ja ten czas spędziłam w ciągu dnia, też nie pamiętam. Wiedziałam, że gdzieś była msza odprawiona, gdzieś ktoś częstował czymś do jedzenia. Tak że musimy czekać tutaj do rana. No więc ja spałam… Spałam, siedząc na jakiejś ławce z deski, na dwóch takich pieńkach. Co chwila właściwie się budziłam. Właściwie to nie był sen, ale odpoczywałam. No i okazało się, że grupa tych [osób, z którymi byłam wcześniej], ta jedna młoda dziewczyna i tych dwóch, jej obstawa, już przeszli, przeskoczyli przez Aleje. Udało im się dobrze, więc teraz my idziemy. I trzeba było dojść prawie do samego rogu. Przechodzimy przez budynek palący się całą noc widocznie, bo jeszcze był rozgrzany, jeszcze było widać. No, były niestety ciała na podłodze, i cegły, i wszystko, i niemieckie, i nie niemieckie. Stanęliśmy w drzwiach i po drugiej stronie byli nasi i oni dawali ręką znać, że można skakać. I dali [znak] ręką… Ja zdecydowałam się pobiec pierwsza. Miałam sandały, wtedy były takie modne i nie za drogie, robione ze sznurka. Aleje – pełno drutów, różnych śmieci takich, że można [zahaczyć], oczywiście i szyny, i wszystko, można się potknąć. Nie daj Boże. Ale trzeba biec chyba nie prosto, tylko skulić się jak najniżej, żeby być mniej widocznym. Udało mi się. Wpadłam w jakieś okno, w którym nie było szkła, po tym szkle się przejechałam i nawet się nie skaleczyłam. Wszystko było dobrze.
Dostaję adres na Kruczej. Zgłosiłam się tam i wtedy mnie wysłano właśnie też chyba na Kruczej do oddziału, gdzie dowódcą był „Topór”. Tam poznałam Julitę Korwin-Szymanowską. Potem jeszcze jedna młoda dziewczyna była, Grażyna Wiśniewska, i jeszcze ktoś. Ale te dwa nazwiska zapamiętałam specjalnie. Julitę wszyscy ją nazywali „Ita”. Od razu, że tak powiem, obydwie poczułyśmy [do siebie] sympatię – nikogo nie znamy, jesteśmy same, młode dziewczyny, jakoś nam to wyszło. I zaczęto mnie wysyłać na różne miejsca, ściągać kolegów do tego oddziału. Wszędzie gdzie poszłam, okazało się, że każdy poszedł od razu tam, gdzie najbliższy oddział ich potrzebował. Nie szukali swojego, weszli do każdego oddziału, który ich wziął. Któregoś dnia wysyłają mnie na jeszcze inny adres. I tam ktoś jest, no więc zastukam w drzwi ledwie, ledwie otworzone, żeby było widać. I ja mówię, że jestem z takiej i takiej grupy i my będziemy przeskakiwać Aleje nocą i jeżeli on chce włączyć się, to rano spotykamy się na Marszałkowskiej. No i rano żeśmy się spotkali. Co było robione, co było mówione, to ja tego też nie pamiętam. W każdym razie to znowu były nowe osoby, poznanie nowych ludzi. I teraz czekamy, żeby się przedostać. Z tym że na Alejach była już duża barykada, taka dosyć wysoka. A ja włożyłam taki kombinezon roboczy, który wkładało się (dla mężczyzn głównie) na garnitur. Ale ja włożyłam to na sukienkę, bo wydawało mi się, że to jednak spodnie, to będzie łatwiej chodzić w tym. Oczywiście było miejsce na kieszenie, które się otwierały. Ja żadnych kieszeni w sukience nie miałam i ciągle ta sukienka wyglądała, ktoś tam zawsze sobie zrobił jakiś żarcik na ten temat. No nic, w każdym razie udało nam się nocą przejść. I ja tam znowu poznałam następną koleżankę, na [ulicy] Złotej. To już ciemna noc i ona mi ustąpiła swoje łóżko. W czasie Powstania łóżko? Jak spotkaliśmy się wiele lat, miesięcy później właściwie, nie tyle lat, okazało się, że ona wcale nie była zadowolona. Uważała, że jej wypada. No ktoś, co przeskoczył Aleje. Jest noc oczywiście, ona powinna ustąpić mi swoje łóżko.
I teraz była kwestia, gdzie nas umieścić. Przez parę dni miałyśmy być gdzieś włączone do jakiegoś kobiecego oddziału, ale nasi koledzy zdecydowali, że oni chcą i wszystkich nas przenieśli do Domu Kolejowego. No i tam już zostałyśmy do końca. Wysyłano [nas] na takie placówki, na różne placówki. Gdzie myśmy nie były. Wysyłano mnie na przykład na dach. Aha, była walka dwóch samolotów, chyba ruskiego i niemieckiego, walczyli nad nami (bo nie polski samolot na pewno) i to trzeba było obserwować. W Domu Kolejowym była i elektryczność, i nawet chyba… Nie, chyba tylko elektryczność, ale chyba i troszkę wody na początku. Na każdym piętrze były wanny, ktoś wypełnił je wodą. Oczywiście tynki i inne, więc ona nie była zupełnie czysta, ale to była woda, którą można było jakoś wziąć i jeszcze się umyć, tak że myśmy nie cierpiały tak jak większość ludzi, którzy nie mieli ani wody, ani elektryczności. To było okropne, że ani się umyć, ani coś ugotować czy zjeść. No i dalej, co ja robiłam?

  • No właśnie, a jak wyglądała sprawa z jedzeniem?

Z jedzeniem to właśnie był w tym samym Domu Kolejowym inny oddział i tam był facet, który się zajmował dostarczaniem. Gdzie oni chodzili… [Byli] w różnych miejscach. Czasem znaleźli jakiś cukier, to było trochę, na początku, do września. We wrześniu zaczęło się robić tak, że została głównie tylko tak zwana zupa pluj i może czasem kostka cukru, [jak] gdzieś ktoś znalazł więcej. To było jedzenie. Ale ja właściwie niewiele z tego pamiętam, bo dla mnie jakoś to nie było ważne, ja nie myślałam o jedzeniu. Trzeba było coś zjeść, coś się napić, ale to było dla mnie nieważne. Taka część przeżycia tego. Chociaż może i powinno.
I teraz większość moich koleżanek była… Ja nie wiem, czy ja tak bardzo młodo wyglądałam, że nie chcieli mnie [narażać], że chcieli mnie ochronić, czy jak. Bo ja się złościłam trochę. Drobiazgi takie jak pójść na dach i obserwować to było zupełnie bezpiecznie, prawda, te samoloty – to żadna dla mnie praca była. No, jakieś tam rzeczy naokoło robiłam dla nich, biegłam kilka razy opatrzyć rannego, ale nie byłam wysłana nigdy na żadną placówkę. No i wreszcie udało mi się. Poszłam z kolegą. Nieśliśmy dzbanek czegoś do napicia i nie wiem, jakie jedzenie, ale coś tam było. No i idziemy drogą łatwą i po drodze spotykamy dwóch kolegów, którzy niosą jednego z naszych radnych, ranny w piętę. Wyrwana pięta z nogi. Jakiś odłamek mu to wyrwał. Nieśli go do nas, bo u nas były dwie, były rzeczywiście pielęgniarki i było dwóch medyków. Doktor Zaorski (on jeszcze chyba nie miał tytułu doktora) i medyk Staś Kalinowski, który był już na tyle zaawansowany w medycynie, że on mógł się opiekować. Ucieszyłam się, że to przynajmniej będzie jemu tutaj [lepiej], że może go uratujemy, prawda. A żeby nie być w szpitalu, to się ucieszyłam dlatego, że kiedyś biegłam pierwsza, a koleżanki niosły nosze, bo ranny potrzebuje pomocy. [Tylko że] oni dostali wiadomość, że już tam ktoś jest, a ja tego nie usłyszałam. Przeskoczyłam Aleje, […] małe drzwiczki i patrzę, rzeczywiście jest dwóch młodych ludzi. Ten leży nieprzytomny, oni [sanitariusze] zakładają bandaże na głowę, bo taka duża kula… Ja nie wiem, taka duża kula tkwi mu… Nie wyglądało, że mózg, ale pewno tak, bo chyba… Ale ona sterczała chyba więcej nad głową niż w głowie. On był nieprzytomny. Ponieważ już [tam] pobiegłam, [wprawdzie] pomóc im nie mogę, ale chciałam dowiedzieć się, do jakiego szpitala go zaniosą. Więc poszłam razem z nimi, idąc różnymi uliczkami, i [to była] otwarta przestrzeń, leci samolot nisko, niemiecki. I mnie pierwszy raz ogarnął jakiś strach. Strach taki, że ja się nie powstrzymałam, tylko chciałam podskoczyć pod jakiś dach. Jak podskoczyłam, podeszłam do tego [rannego], patrzę się, no przecież zrobiło mi się tak wstyd, że oni nie mogą nawet przyśpieszyć kroku, bo to jest mężczyzna, duży, ciężki, młody człowiek, a ich jest tylko dwóch. I zdecydowałam się jeszcze pójść dalej z nimi. Doszli do szpitala, który kiedyś chyba był dziecinnym szpitalem, chyba na Śliskiej. Weszłam i dopiero zobaczyłam – nie było miejsca. Już w korytarzu, wszędzie, wszędzie leżeli chorzy i ranni, nie wiem, popaleni, bo te najróżniejsze kolory skóry osób wyglądały tak strasznie, że na mnie to zrobiło niesamowite wrażenie. No ale zdecydowałam się. Ale nikt mi nie podał jego nazwiska, nikt mi nie podał jego oddziału. Poszłam z powrotem, wróciłam do swojego oddziału i im to powiedziałam, co zobaczyłam. Przeżyłam to dosyć głęboko.
Wracam znowu do mojej historii, jak idę z tym śniadaniem i w pewnym momencie ten ranny... Jego pseudonim był „Larysz”. „Larysz”, myśmy nigdy nie dowiedzieli się, jak on się nazywał. I ja zostawiłam dzbanek ze piciem, złapałam swoją torbę i biegiem tam, [że] może jeszcze komuś coś pomogę. I był nasz kolega, który był potężnym, wysokim mężczyzną, a miał pseudonim „Paciorek”. Jak mnie zobaczył, mówi: „Wynoś się stąd szybko, bo tu już nikomu nic nie pomożesz”. To były szczątki ludzkie i wszystkiego naokoło. „Idź na kwaterę. Tam chłopcy przyjdą i [będzie] odpoczynek. Ktoś ich zmieni, na ich miejsce przyjdą nowi”. No więc ja [odeszłam] jak niepyszna. Jak nie mogę komuś pomóc, no to trudno.
Poszłam na tę kwaterę. Właśnie nie jestem też pewna, gdzie to było, ale to było chyba pierwsze piętro, a nie drugie. Duże dwa okna, materace jakieś pod tym oknem. Moja kanapka była (bo ja tam usiadłam) tuż przy drzwiach wyjściowych. Był korytarz dosyć duży, potem znowu drugi kawałek korytarza i wreszcie schody na dół. No i po chwili zeszło trzech chłopców ([właściwie] mężczyzn, żołnierzy) i oni tak patrzą też na te materace i na to okno, mówią: „To nie wygląda bardzo bezpiecznie”. I oczywiście nie wyglądało. „No to może…” Bo ja jeszcze im to potwierdzam. Mówię: „Bo popatrzmy, tu jest okno i to duże okno. Tu mamy jedną ścianę, drugą ścianę, trzecią ścianę. Może jest bezpiecznie”. Ale ja naprawdę się nie orientowałam, gdzie jest północ, południe. Chyba to było południe, a to była północ, ale nie byłam tego pewna. No i jeszcze ktoś zaczął żartować. W tym momencie jest huk, ciemno się zrobiło, wszystko opada w dół, wszyscy wyskakują, trójka i ja wyskoczyliśmy na korytarz. Ja przez to zostawiłam swoją torbę na tej kanapce. No, zrobiłam dwa kroki, a on krzyczy: „Nie chodź tam!”, bo to nie wiadomo, jak jest. Ale ja wiedziałam, że to są dwa kroki i na pewno nic się nie dzieje. I rzeczywiście, bardziej ręką sięgnęłam i złapałam tę torbę. Bo przecież tam było wszystko [potrzebne], takich toreb nie było za dużo, było za mało. Biegiem na schody, zleciliśmy z tych schodów i okazuje się, że wejściowa brama jest kompletnie zawalona. Więc ktoś już pomyślał o tym, że aby uciec stąd, trzeba odgrzebać cegły różne i wszystko, żeby uciec stamtąd jak najszybciej. Ja nie wiem, widocznie oni wiedzieli więcej, niż ja się orientowałam w tym. Więc śpieszyć się, śpieszyć, śpieszyć. Ponoć komuś uratowałam życie, ale ja nie wiem, ja tego nie pamiętam. Podobno właśnie odepchnęłam go, jak już nasze schody zaczęły się walić. Ale jak „śpiesz się”, to ja odepchnęłam go, on upadł, ale cegły na niego nie spadły, tak że nic mu się nie stało. Trochę może był pokaleczony, ale to drobne rzeczy, nic poważnego. A ja w międzyczasie na brzuchu przeczołgałam się tym wyjściem, po tych gruzach zeszłam na dół i biegiem do następnej bramy naprzeciwko. No i jak już wszyscy przebiegli, to patrzymy się na to (to już pani odpowiadałam), że ten domek zaczyna się rozkładać, tak rozpadać strasznie wolno. Dziwne to, że…

  • Osuwa się.

Tak się osuwa, tak. Ja myślę sobie: „Nie słyszałam drugiego huku”. Ale może ja po prostu nie usłyszałam, dlatego że pierwszy huk mnie na tyle ogłuszył. No ale gdyby to był jakiś drugi pocisk... Ja nie wiem nawet, co to [było], bo to nawet nie była „krowa”. Bo „krowę” to się słyszy najpierw, a potem, prawda… Ja nie słyszałam żadnego jakiegoś huku, zanim pocisk [uderzył]. To przecież było chyba blisko niemieckich pociągów pancernych. Ja nie wiem dokładnie. No i on tak się zaczął osuwać i wreszcie ja to nazwałam, że domek usiadł.
No i teraz [trzeba] się przedostać. To chyba było przy ulicy Śliskiej, ale też nie jestem pewna. Wiem, że nie było przejścia przez ulicę, chociaż ona nie była szeroka, bo był duży ostrzał. Ale było przejście pod ulicą. Ktoś tam, żeby umocnić górę, drzwiczki jakieś tam były, niestety z haczykiem i ten haczyk wisiał i zawsze kogoś musiał dotknąć wysokiego. Mnie to tylko po głowie troszkę pogłaskał, a ktoś wyższy musiał tamtędy się przedostać na drugą stronę... I teraz przyłączyliśmy się do tego oddziału, który tam był. Okazało się, że wracać do Domu Kolejowego nie możemy teraz, ponieważ ta droga, którą przedtem szliśmy, jest zajęta przez Niemców, więc musimy czekać do nocy, żeby zrobić nowe dziury gdzieś i przedostać się inną drogą. Któraś z dziewcząt powiedziała: „Możesz sobie usiąść tutaj czy położyć się”. Ja się położyłam, zamknęłam oczy i dopiero wtedy zaczęło mi wszystko wirować. Że jednak ja ten huk, to wszystko, przeżyłam na tyle. Ale myślę sobie, że nie będę tu siedzieć, nie chcę myśleć o tym w tej chwili, no i poszłam. Dziewczynki, dwie koleżanki gotowały tam jakieś jedzenie dla swoich kolegów. Kuchenka niestety stała prawie tuż przy oknie. W pewnym momencie odłamek uderzył w to okno i szkło, wszystko, wpadło do tego jedzenia. Więc one załamały ręce, ja też. Bardzo mi ich było żal. Nie wiem, co dalej. Ja wtedy poszłam do swoich kolegów i dowiedziałam się, gdzie oni zdecydowali się, którędy będziemy przechodzić, ale trzeba było poczekać, aż się zrobi ciemno. No i ciemno się zrobiło wreszcie. Przeszliśmy, doskonale udało się, bez problemów.
Następnego rana mamy taką zbiórkę i zaczynają mi gratulować i nie mówią, za co. Ja myślę: „No co? Że nie wpadłam w histerię czy że dlaczego, nie wiem”. Bo zamiast powiedzieć, czy że komuś życie uratowałam, czy że poszłam, że się nie bałam, że ocaliłam swoją torbę, nie wiem. Do dziś dnia nie mam pojęcia. W każdym razie podziękowałam za to, że mnie pochwalili. Ale wtedy powiedziano, że ponieważ my jesteśmy niby pod komendą AK, bo to było tak zorganizowane, więc jesteśmy w gruncie rzeczy AK, wszyscy razem. Ale że to była grupa NSZ-u, to nam się nic takiego… Owszem, pochwała się należy, ale nic więcej. No i mnie na niczym więcej nie zależało, ani nawet nie spodziewałam się jakiejś pochwały, powiedziawszy szczerze. No i tak zaczęła się reszta tego dnia.
Potem, no zaczęło być coraz trudniej, coraz trudniej. Już mnie na następny odcinek nie wysłano do żadnej placówki. Już zaczęło się robić… Widać było, że już to za długo nie potrwa. Wszyscy tego się zaczęli spodziewać.
  • Jaki był wtedy nastrój w Warszawie? Jaka panowała atmosfera?

Atmosfera to mi trudno powiedzieć, dlatego że byłam cały czas w Domu Kolejowym i myśmy tam już nie wychodzili specjalnie. A, nie. Atmosfera w końcowych dniach, jak się przechodziło piwnicami, to już nie była zbyt przyjemna. Zresztą ja się nie dziwię, bo były rodziny z dziećmi. Im było dużo ciężej niż nam. Myśmy się ruszali, a oni siedzieli w tych piwnicach i im było strasznie ciężko. Ale wszyscy to rozumieli. Kilka razy ktoś powiedział parę ostrych słów, no ale co było zrobić. Na to nie było specjalnie… Myśmy nie mogli poradzić. Kazali iść, to się szło. No a że to nie była zbyt dobra atmosfera, dlatego że cywilni ludzie… No im było naprawdę strasznie ciężko. I tak to żeśmy dotrwali prawie że do końca.
Potem jak już mówiło się o zakończeniu, to trzeba było też pomyśleć, jak się ubrać, bo w gruncie rzeczy nikt nie miał ze sobą jakiejś zmiany ubrania. Mnie udało się pobiec na Nowy Świat, bo koleżanka podobno moje rzeczy, walizkę przyniosła tam, bo nie chciała być sama. I ja tam pobiegłam dwa razy, wzięłam sukienkę czy dwie, jakąś bieliznę, coś takiego, to ja troszkę miałam. Ale moje sandały się rozleciały, byłam prawie bosa. I trzeba było pomyśleć, no bo pójdziemy do niewoli, musimy mieć coś ciepłego, bo będzie zima, a ja tego nie miałam. Więc ktoś mi znalazł jakiś płaszcz, który pasował, ktoś mi znalazł pantofle, [właściwie] nie tyle pantofle, buty, [tylko] kapce zakopiańskie. Może o pół numeru troszkę za małe, ale ja tam włożyłam sobie pod piętę parę jakieś tam coś, że noga była wyżej, i dzięki temu mogłam te kapce nosić. Ktoś jeszcze coś tam. I tylko tak przygotowane na niewolę żeśmy [szły]. Jak już okazało się, że idziemy do niewoli, to wtedy atmosfera była… Było już bardzo pusto, bo oni chcieli, żeby cywilna ludność wyszła pierwsza. A potem zaczęło iść wojsko i szliśmy do Ożarowa.

  • Jak wyglądała Warszawa, jak wychodziliście?

Jak się szło, to było nic, tylko gruzy, gruzy, gruzy. Ja widzę taką jedną kobietę, która jest w chusteczce na głowie, i stoi, żegna nas krzyżem i mówi: „Ale wy wrócicie, na pewno wrócicie”. Potem jest miejsce, gdzie wszyscy składają broń. Co to była za broń, mój Boże... Ale jednak było przykro patrzeć na to, że muszą składać tę broń. Nie mogą z bronią przecież iść do niewoli.
Doszliśmy do Ożarowa. Oczywiście wepchnięto nas do budynku, gdzie było wszystko cementowe. Wepchano nas tyle, że każdy, kto miał mały tobołeczek z ubraniem czy coś takiego… No nie było możliwości przejść tędy. Po drodze ludność rzucała nam pomidory, jabłka, ale to też było nie zawsze dobre, bo większość ludzi zaczynała już chorować na żołądek, bo przecież nie było kanalizacji, i zaczęło się u niektórych osób poważnie, u niektórych mniej. Ale w każdym razie tej nocy nie można… Moja koleżanka, która chciała zobaczyć, czy nasi koledzy już są, czy nie ma, nie mogła wrócić do mnie. Ja zostałam w nocy sama z jej rzeczami i ze swoimi. No i musiałam pójść do łazienki w nocy. No więc ja przeszłam... Niektórzy się wściekali, ale starałam się wkładać stopę gdzieś tak, żeby na kogoś nie wejść. Jak ja potrafiłam wrócić na to miejsce, to ja do dziś też nie wiem – jak ja wróciłam i znalazłam swoją teczkę i mojej koleżanki teczkę. No i tak żeśmy dotrwały całą noc. W dzień podobno był duży kocioł z zupą, ale dostać się do tego nie było możliwości. Myśmy z „Itką” Szymanowską zdecydowały, że może ludzie byli przy drutach, żeby coś kupić na drogę. Dałyśmy pieniądze jakiemuś panu. „A, to ja wam kupię chleba”. No dobrze, dałyśmy jakąś sumę (już dziś też nie pamiętam, ile), żeby zabrał, kupił nam. Czekałyśmy, ale on poszedł i chleba nie dostałyśmy. Innym się udało, no więc to różnie było.
I zaczęło się ładowanie na wagony. Tak samo bardzo ciasno, że muszę powiedzieć, moje wrażenie było okropne. Nie wypuszczano nas, dopiero po iluś godzinach na pole i jakaś pani krzyczy: „O patrz, patrz, to niebieska koszula, to mój mąż na pewno”. Ale porobiło się, że ktoś miał kubek… Jak ktoś musiał się, powiedzmy, załatwić, że tak powiem, to przez okienko gdzieś tam. Niektórzy, mając noże, mogli dziurę sobie gdzieś w deskach wyskrobać tak, żeby to używać jako łazienkę, że tak powiem. Ale nie wszystkim się to udawało. No i tak dojechałyśmy do obozu.

  • Czy wiedzieliście, dokąd jedziecie?

Nie. Nie wiedzieliśmy, absolutnie nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią. Mówią, że jedziemy do obozu, ale czy nas tam zawiozą, czy nie, to nie miałyśmy pojęcia. I przyjeżdżamy właśnie do Lamsdorfu, to był pierwszy obóz. Nic nieprzygotowane. Większość osób musiała spać… Znowu błoto niesamowite, po tym błocie [trzeba było] przyjść, dojść tam wieczorem. Z tego pociągu jeszcze był spory kawałek do przejścia piechotą. I dopiero na drugi dzień zaczęto coś poprawiać, żeby ludzie nie musieli spać na ziemi cementowej i brudnej do tego. No więc niektórym się udało. Ja też nawet nie pamiętam, no byłam na jakiejś pryczy, nie na podłodze. Oczywiście sienniki [wypchane] słomą, ale można było na tym usiąść i spać nawet. Oczywiście zrobili jakieś latryny, jak to oni nazywali. To trochę niby schowane, o tyle żeby ludzie się nie krępowali. I tak pierwsze… Aha, oni nam potem nowe latryny zrobili, takie właściwie jak w kurniku takie żerdzie – człowiek siadał na takiej małej deseczce. To właściwie było otwarte, to nie było zasłonięte bardzo, ale nikt się temu nie przyglądał. No i okazało się, że nasi koledzy są niedaleko, ale na tyle daleko, że nie mogłyśmy porozmawiać z nimi, bo nie usłyszało się. Wiemy, że jest „Ity” ktoś ze znajomych i tych moich znajomych, no więc co... Chłopcy nasi prosili nas, która z nas ma białe nici i igłę, czarne nici i igłę, bo o tym nie pomyśleli. Każda z nas chyba miała coś takiego ze sobą. Owijało się to wszystko w papierek i do tego dołączyło się kamyczek. Trzeba było się nauczyć tak dobrze rzucić, żeby przeleciało to przez druty, i w ten sposób żeśmy się porozumiewały z kolegami. Atmosfera momentami robiła się... Ktoś, chyba Markowski, stanął na stole i zaśpiewał, no to od razu lepiej się wszystkim nam zrobiło, jakoś raźniej i nie czułyśmy się takie same.
Potem zaczęto wywozić do innych obozów, dzielono. Dlaczego, co i jak, to nie wiem. W każdym razie ja byłam w kilku obozach. Aż wreszcie był obóz, w którym zaczęto… Niemcy nie nie wiedzieli, co zrobić z kobietami. Pierwsze kobiety jako jeńcy wojenni, prawda, jeszcze oficerowie, było ileś oficerów. I teraz kwestia... Który to już był obóz, to mam to gdzieś zapisane w notesiku. Był Lamsdorf, Mühlberg... Chyba w Mühlbergu zaczęto. A my się ciągle z koleżanką trzymamy, że będziemy razem. Oni chcieli dawać zastrzyki, szczepić chyba ospę. Ja pozwoliłam, moja koleżanka pozwoliła, bo musiała. Ale głupio zrobiła, że jej się wdała mała infekcja raczej, a nie reakcja do tego. [U mnie] nie został żaden ślad. Ja miałam szczepioną ospę jako dziecko, jak wszystkie dzieci wtedy, to mam ślady, a po tym nie miałam żadnego śladu. Ale to robili, bo nie chcieli mieć, jeżeli ktoś nie był szczepiony, nie daj Boże, będzie problem z innymi osobami.
Zaczęto wysyłać oficerów do oflagów, no a żołnierzy do innych obozów. I teraz z kobietami to samo. Nasze panie chyba zdecydowały, że najmłodsze, najsłabsze powinny zostać z oficerami, czyli naszą pracą będzie... zapominam zawsze to słowo. Oficer musiał mieć ordynansa, tak, ordynansa, więc myśmy były dwie grupy ordynansów. W moim pokoju nie było, w drugim pokoju obok była Ninka Januszowska i dwie Chruścielówny były obok. Ale o tyle to było lepiej może dla nas, że myśmy mogły się ruszać. Musiałyśmy chodzić myć te kartofle, które nam dawano do jedzenia, chodzić w takich chodakach. Nie wiem, jak to się nazywa, takie z drewna robione buty. Właściwie w butach wchodziło się do tego, bo błoto było straszne. I już wysłano nas do ostatecznego obozu, to był Molsdorf się nazywało. A był jeszcze Altenburg, zanim nas wysłano... Tak że byłam w kilku obozach. Najpierw był Lamsdorf, Mühlberg, Altenburg i Molsdorf czwarty, tak, to był ostatni.

  • Po jakim czasie pani trafiła do ostatniego obozu?

W jakim czasie? To było jeszcze przed Bożym Narodzeniem, bo przyszło Boże Narodzenie, Niemcy traktowali nas, nawet robili prześwietlenia, ale [my byliśmy] jako pracująca grupa, więc oni uważali, że trzeba zrobić prześwietlenia. Ale mnie prześwietlili, powiedzieli, że mam jakieś zmiany w płucach, a wcale nigdy ich nie miałam, więc moje koleżanki: „Boże, będziesz chora”, i tak dalej, prawda, gruźlica czy nie. Ale na pewno nic nie było. W każdym razie dzięki temu nasza grupa była wysyłana do przygotowania kartofli, bo kto kroił brukiew na zupę, to nie wiem, to chyba ci, co gotowali, ale kartofle to myśmy musiały myć w tej zimnej wodzie (muszę powiedzieć, dosyć duże te kartofle były) i potem roznosić od baraku do baraku rano taką, takie coś do picia, niby-herbata. To były jakieś ziółka czy coś takiego, przynajmniej gorące, więc tyle było dobre. I nasza dzienna porcja [to] jeden kawałek chleba, który potem można było troszkę przekroić, jeżeli ktoś miał nóż, i zostawić sobie na później trochę, i czasem margaryny kawałeczek, ale to było wszystko. Potem na główne danie to była zupa z brukwi. Potem na wieczór dostawało się trochę coś do picia gorącego i myśmy to nosiły. Dzięki temu że byłyśmy tymi ordynansami, czasem nas zabierano do jakiejś piwnicy, wtedy starałyśmy się nosić, pożyczać nawet spodnie, żeby [można] je [było] zamknąć, żeby nic nie wypadło, i ukraść Niemcom cebuli. Jedną cebulę, dwie cebule, ekstra marchewkę jakąś, bo to było w tej piwnicy. Myślę, że ten, co nas pilnował, chyba widział to, ale myśmy przynosiły to do baraku, do naszego pokoju i żeśmy się tym dzieliły. Więc to było ekstra, które nam pomagało trochę być mniej głodnym. No i teraz okazało się, że Molsdorf był takim obozem przejściowym różnych narodowości, bo tam były nazwiska napisane na drzewie, na ścianach i po żydowsku, i po polsku, i po niemiecku, i po francusku, w najróżniejszych językach. Tak że wiedzieliśmy, że to był przejściowy obóz w okropnym miejscu, bo tam nie było jednej zielonej trawki, nie było nic jakiegoś przyjemnego.
Ale potem tak samo. Jako ordynansi pozwolono nam pójść... Zaczęły przychodzić paczki najpierw z Czerwonego Krzyża. Zanim niektóre osoby nawiązały kontakt z rodziną w Polsce, dawano nam takie specjalne blankiety, które się wypełniało, by wysłać do kogoś, kto by przysłał coś do jedzenia w obozie. Ale Niemcy nas jednak bardzo obserwowali. Myśmy starały się ciągle, będąc na przykład na poczcie, po te paczki, podkraść gazetę, żeby wiedzieć, co się dzieje na świecie. No a oni nie chcieli, nie daj Boże. Nigdy nas nie złapali, ale widzieli, to przestałyśmy być wysyłane tam na pocztę, tak. No i tak...
Ale muszę powiedzieć, że nie dałyśmy się zgnieść nastrojem. Było głodno, było chłodno, przestano ogrzewać. Na początku można było mieć prysznic raz na tydzień, potem w ogóle wie, bo nie mieli dosyć węgla. Chodziło o to, żeby utrzymać ten węgiel na to, żeby ugotować coś sobie więcej, prawdopodobnie. Tak że i nie było... Ale przed Bożym Narodzeniem przyszła, powiedzmy, pierwsza paczka z Czerwonego Krzyża, jedna paczka na pięć osób. No więc dostało się jedną sardynkę, ale to było coś. Ja nie zapomnę koleżanki, wysoka, młoda dziewczyna, fajna, taka wysoka, więc ona potrzebowała więcej zjeść. Ona mówi: „Ja jestem tak głodna, że ja to muszę wszystko zjeść”. Tłumaczymy jej: „Nie, bo ty się pochorujesz, poczekaj, po troszku”. „Nie, kiedy ja muszę”. I ona to zjadła. Oczywiście reakcja była taka, jak żeśmy przewidziały. No to ona płacze, biedna, więc żeśmy jeszcze podzieliły się raz, jeszcze mniej, ale żeby coś jeszcze dostała. Potem od czasu do czasu ktoś dostał jakąś paczkę, ale to były paczki głównie takie z czymś do jedzenia, [na przykład] wysuszona jarzyna, a my nie mamy piecyków, [nie ma] jak ugotować. Zaczęłyśmy ścinać różne takie deski na tych pryczach. Niektóre zaczęły się robić tak cienkie, że się łamały. No i Niemcy wiedzieli dlaczego, że my palimy, więc zabrali nawet te piecyki. Kto miał dużą jakąś puszkę, to z tych puszek robiło się taki piecyk i do tego trzeba było tylko naskrobać tego drzewa, jakieś patyczki, to można było... Moja mama znalazła mój adres i przysłała mi kiedyś taką jedną paczkę, gdzie było wszystko, wszystkie jarzyny były wysuszone, tak że ja mogłam z tego zrobić zupę, taką jak dla mnie to wydawało się, fantastyczną.
A życie w samym obozie wcale nie było takie [monotonne]. Od razu porobiły się najróżniejsze grupy. [Były tam] osoby, które przed wojną jeździły po świecie, więc były grupy, takie jak wykłady, opowieść o takim kraju, o innym kraju, co się widziało. Nauka języka, francuski głównie, potem nauki jakichś innych języków, angielskiego ktoś mógł uczyć, bo było parę osób, które znały angielski. Aha, no i oczywiście kilka aktorek i naturalnie teatr. I to trzymało wszystkich najwięcej. Nie mając przecież ze sobą żadnych rzeczy, z których... Wszystko to, co każda zapamiętała, grając w różnych teatrach. To nawet aż Niemcy się zaciekawili i chcieli przyjść zobaczyć, nie rozumiejąc, co one mówią, ale zobaczyć, jak to jest zrobione. W trudnych warunkach, ale naprawdę człowiek się czuł, że nie jest tak źle.
No i teraz dzieje się co? Któregoś dnia jest walka dwóch samolotów nad nami, amerykański i niemiecki, bo armia amerykańska zaczęła podchodzić... To było gdzieś niedaleko... Kazano nam wszystkim wejść i zamknąć nawet okna. No ale człowiek chciał coś zobaczyć. Miałyśmy jeden pokój w takim jednym baraku, który był pokojem rzekomo dla chorych, tych, które rzeczywiście źle się [czuły]. Miałyśmy kilku lekarzy, lekarek raczej, w obozie. [Wprawdzie nie było] lekarstw żadnych, ale jakoś można było się lepiej opiekować i wymagać trochę od Niemców, że muszą coś dać. Młoda dziewczyna, która stanęła w drzwiach, jej pseudonim był „Żaczek”, niestety dostała kulą, która przeszła przez nią całą, przez brzuch, tak że śmierć na miejscu. Było kilka osób poważnie rannych. Było kilka osób trochę tylko, nie było zbyt poważnie rannych, ale można było z tego wyjść łatwo. W naszym pokoju, w naszym baraku była taka szafka niby i moja koleżanka ta „Ita” Szymanowska miała przy sobie, jakoś Niemcy jej nie wykradli, małą buteleczkę perfum (o ile pamiętam, to się nazywało Narsis Blue), a druga to były krople nie miętowe, Inoziemcowa, takie były krople na żołądek. Tam uderzyła [kula], to rozerwało oczywiście wszystko i teraz połączenie tych dwóch zapachów było niesamowite, tych perfum i tych kropel. No ale to był drobiazg. Ale rzeczywiście Niemcy się tym przyjęli, przynajmniej pokazywali, że się tym przyjęli. Od razu przyjechały [sanitarki] (chyba Erfurt to miasto najbliższe się nazywało, Erfurt am Main, nad rzeką Main chyba) i zabrano chore te osoby, poważnie chore, do szpitala. I pojechała z nimi jedna z nich, prawdziwa pielęgniarka, żeby się nimi opiekować tam w szpitalu. Jak to się odbyło tam w szpitalu, to ja nie wiem, czy jeszcze ktoś zginął z tych poważnie rannych, to nie wiem, ale w każdym razie one tam miały pomoc od naszych i pilnowały, żeby lekarze jednak zajęli się nimi. Chyba się zajęli, ile z tego osób wyszło, to nie wiem. Teraz, to się skończyło. Był pogrzeb „Żaczka”, ale nie pozwolono nam pójść na pogrzeb. Niemcy sami ją zanieśli, pochowali na cmentarzu najbliższym. Jak to potem się zakończyło, to nie wiem, czy rodzina potem się zwróciła do nich, czy coś takiego, w każdym razie to było załatwione. No i życie dalej się potoczyło. No i teraz coraz cieplej się robi i wiemy, że wojska amerykańskie i kanadyjskie się przybliżają coraz bliżej.
  • Czuliście, że nadchodzi koniec wojny?

No, jeszcze nie koniec wojny, ale przynajmniej może nas wyzwolą, oto nam chodziło. I teraz jest znowu... Aha, jest walka znowu dwóch samolotów. I nas w ostatniej chwili, dlatego że... Aha, to nie tak… Było tak, że Niemcy chcieli wysadzić most w powietrze, a Amerykanie chcieli im przeszkodzić. No i oczywiście walka między tym. No i Niemcy dosłownie parę minut przed wybuchem tego mostu wyprowadzili nas z tego obozu. Domki przecież drewniane, takie ani mocne, ani ten… I wybuch, niesamowity huk, strzelali, więc kule świstały tu i tu. Rzeczywiście powiedzieli nam: „Leżeć na trawie”. Leżałyśmy, nikomu nic się nie stało. Teraz wracamy do obozu, obozu nie ma, bo wszystko jest [zniszczone]. Baraczki się złożyły i teraz trzeba było tylko wygrzebać swoje rzeczy, jeżeli można było je wygrzebać. Ja zdołałam sobie wyciągnąć swoje dwie teczki i moja koleżanka. I teraz jest [kwestia], co oni z nami zrobią, bo muszą nam dać przecież jakieś schronienie. Ktoś pojechał na rowerze, bo chyba nie samochodem, szukać miejsca. I wreszcie pod sam koniec dnia znalazł miejsce po obozie Hitlerjugend, oczywiście bez drutów. No i teraz my zaczęłyśmy maszerować. Maszerowałyśmy dosyć długo i trzeba było na noc się gdzieś zatrzymać. Zatrzymali nas gdzieś... Aha, była podana furmanka taka, że ktoś, kto nie miał siły unieść nawet tych rzeczy, które miał, to można było położyć na tę furmankę. I na noc dano nam jakąś stodołę wypełnioną chyba nie sianem a słomą, że tam można się będzie wyspać. I teraz, o ile ja pamiętam dobrze, ale nie wiem naprawdę, jak to było – czy ten gospodarz, czy ktoś inny chciał nas tam podpalić, żeby nas tam spalić, ale został złapany, nie udało się.
Na drugi dzień zaczęłyśmy iść dalej. Doszłyśmy do takiej miejscowości, która nazywała się Blankenheim, i tam właśnie [stał] ten obóz po Hitlerjugend. Materace na łóżkach, są podwójne łóżka, oczywiście, ale [też] materace. Potem okazało się, że znaleźli nawet koce i prześcieradła. Pani może sobie wyobrazić, jak człowiek poczuł się, że nareszcie może wyspać się – chociaż jeszcze Niemcy nas pilnują – wyspać się na czystym łóżku. No i miasteczko musiało nam dać jeść. Oczywiście mięsa specjalnie nie przywozili, ale jedzenie i chleb był dużo lepszy.
I teraz któregoś dnia, ja nie pamiętam, ile to dni zabrało, że patrzymy, że wojska amerykańskie są pod lasem, bo to jest tylko farma gdzieś, no i oczywiście strzelają niesamowicie i jesteśmy właściwie na linii frontu. Dwie panie, które znały dobrze angielski, biała chorągiewka, zdecydowały się pójść im powiedzieć, że to nie jest Hitlerjugend, tylko tu są Polki. I oczywiście miałyśmy dwie gestapówki, które nas podsłuchiwały, mówiły świetnie po polsku. Chciały zabronić, ale ci nasi Niemcy, którzy nas pilnowali, powiedzieli im: „Nie wtrącajcie się w to”. One nie mogły nic. No i one poszły pod las i powiedziały Amerykanom, że tu są Polki. I całe szczęście, bo tam zginął ich dowódca (nie wiem, nie znam nazwiska dowódcy) i chcieli to wszystko zrównać z ziemią, jak powiedzieli. Wtedy przysłali jeden tank, kilku żołnierzy i oficer jakiś, do naszego obozu. Niemcy w międzyczasie postawili swoje karabiny w takie, właściwie nie wiem, jak to się nazywa po polsku ani po angielsku, nie wiem, że karabiny były ułożone w taki stożek. Byli gotowi do wyjścia do niewoli sami. No i oczywiście zostali zabrali bez żadnych kłopotów. Te Niemki były posadzone na samochodzie, „Trzymaj się, jak możesz – na wierzchu. – Jeżeli wytrzymasz, to dobrze, jak nie, to upadniesz”. A myśmy się tym nie przejmowały.
Zostałyśmy pilnowane przez Amerykanów, ale nie było dużej pomocy, dlatego że to jest front i oni musieli dalej iść. Trochę osób nam dali, że będziemy się same [bronić], bo tam jeszcze od czasu do czasu jacyś uciekinierzy niemieccy, chyba żołnierze, jeszcze do nas zaczęli strzelać. Pewno wieść poszła wtedy bardzo szybko, że tam już są Polacy, a nie ich ludzie. Ale nikomu się nigdy nic się stało. Z tym że nasza władza dała nam karabin do ręki, ale kazali nam trzymać kule w kieszeni. Co za… Jak słyszy się, że ktoś tam jest i będzie do mnie strzelał, to ja zdążę wyjąć tę kulę, włożyć do karabinu? To raczej nie była wielka [pomoc], ale tam był zawsze jakiś mężczyzna czy coś takiego. W każdym razie nigdy nikomu się nic nie stało.
I stamtąd po iluś dniach (też nie pamiętam, ile dni to zabrało) zdecydowano... Aha, bo te ziemie też zostały oddawane raczej pod ruską, że tak powiem, kuratelę, więc musieli nas stamtąd [zabrać]. Zawieźli nas do miejscowości, która się nazywała Burg, to było w tej dzielnicy niemieckiej, która się nazywała Hessen-Nassau. Nawet nie wiem, gdzie to jest dokładnie, ale w każdym razie tam. I w tym Burgu ([tam] były jakieś takie ruiny zamku, może dlatego to się nazywało) to [byłyśmy] w jakieś fabryce pustej, nic nie było przygotowane, no ale w końcu to się ułożyło, że zostałyśmy i miałyśmy czyste łóżka i można było się wykąpać, ale nie pozwolono nam specjalnie wychodzić. Mnie to strasznie denerwowało, że ja wyszłam z niewoli i oni mnie tu jeszcze [pilnują], trzeba było prosić o przepustkę, żeby wyjść. No ale jakoś się pogodziłam. Nazwały mnie wtedy ciotką Norską, bo siedzę tylko tam, ale mi to przeszło.
No i teraz masę osób zaczęło przyjeżdżać do tego Burgu ze wszystkich obozów, komu się dało, żeby poznawać i szukać siebie, że tak powiem. No i jedna z naszych znajomych Oleńka Kasprowiczowa (to już jest jej drugie nazwisko, po mężu), pielęgniarka, chciała zebrać sobie grupę i zabrać nas do [1 Samodzielnej] Brygady Spadochronowej. Szukała pielęgniarek, ale i takich jak ja, powiedzmy, która była przygotowana do pomocy tak, [by] obejrzeć rannych, [choć] nie byłam pielęgniarką. Ale użyto nas. Oczywiście z miejsca nas ucząc pewnych rzeczy, jak to się robi. Ja miałam nocne dyżury. Pamiętam raz miałam nocny dyżur i lekarz mi powiedział, że ten chory jest [w ciężkim stanie]. Nie wiem, co to było, ale on bał się, że on może umrzeć. Ale ja pytam się: „Jak ja to poznam?”. On mi wytłumaczył, więc musiałam chodzić tam kilka razy i sprawdzać, jak on wygląda. Ale okazało się, że wyglądał coraz lepiej, nic się nie stało, nie musiałam budzić lekarza i to przeszło. No i teraz okazało się, że dowiedziałyśmy się, że w Maczkowie jest gimnazjum polskie. Ponieważ ja jedna i jeszcze Ninka i jeszcze taka koleżanka Janka, nasza trójka, myśmy nie miały jeszcze matur, miałyśmy tylko małe matury. Więc jak w Maczkowie [jest szkoła], zwracamy się do tego lekarza, który był tam głównym lekarzem i zajmował się tym. Powiedział: „Oczywiście, jak chcecie jechać, jedziecie – to był doktór Milian, który powiedział – a tu jest wasz dom”.
I pamiętam – to zanim jeszcze nawet pojechałam do Maczkowa – było Boże Narodzenie. Miałyśmy polską choinkę, ubrałyśmy. Były dwie panie, które zrobiły Wigilię taką, jak się robiło w Polsce. Niemcy musieli wszystkiego dostarczyć. Muszę pani powiedzieć, to były niezapomniane chwile dla nas wszystkich. Myśmy się wszyscy czuli taką, nie znając się naprawdę, rodziną w obcym miejscu, ale my wszyscy jesteśmy Polacy i nam tu jest dobrze. Potem zaczęłam dostawać listy od rodziny i w pewnym momencie dostałam list, zdecydowałam się, że wrócę do Polski. Ja strasznie tęskniłam za matką i za ojcem. Chciałam i już się właściwie wypisałam, zaczęłam się szykować, że wracam, i dostaję list od mojej matki, która wysłała list przez kogoś (tych rzeczy nie znam). Ten list został wysłany przez Londyn, czyli ktoś, kto jechał do Londynu, musiał kupić znaczek i wysłać [list] do Brygady Spadochronowej w Niemczech, że sytuacja w tej chwili... Znowu żeśmy stracili wszystko. Rodzice nie mają absolutnie nic, niczego nie mogą się spodziewać, że warunki są bardzo trudne. Więc ja zdecydowałam [zostać]. Po co ja pojadę, żeby jeszcze być ciężarem. Więc kilka moich koleżanek zdecydowało to samo i żeśmy stworzyły taką rodzinkę naszą właśnie tam.
Ale zaczęła się Brygada (już wtedy to było po iluś miesiącach) wycofywać z powrotem. Anglicy przestali [okupować tereny niemieckie], zaczęto wojsko polskie zabierać z Niemiec do Anglii. No to pomyślałyśmy sobie: „W porządku”. Ja nie skończyłam matury, dlatego że przerwałam, ale myślę sobie: „To pójdę do drugiego roku maturalnego, do drugiego roku liceum – wtedy to się tak nazywało – i zrobię maturę”. I rzeczywiście zawieziono nas do Anglii okrętem. Płynęliśmy tak jak to żołnierze płynęli, w takich hamakach na dole, bardzo takie... Gdzieś wylądowałyśmy właściwie w Szkocji. No i potem w pociągi i pociągami do takiego obozu, który się dziwnie nazywał, Ontario, w którym ja potem mieszkałam w Kanadzie. A ja wtedy nawet nie wiedziałam, że takie Ontario istnieje, znaczy w Kanadzie. Tam nas zawieziono i teraz znowu zaczęło się takie życie obozowe. Więc organizacje, ludzie szukają siebie, rodzinę jakąś, bo ktoś mógł mieć, parę osób miało i to sporo, no a ja zdecydowałam się: „Dobrze, muszę poszukać jeszcze następnej szkoły, żeby zrobić maturę”. No i we trójkę z koleżankami żeśmy zdołały przenieść się do innego obozu, gdzie była szkoła z Włoch, która przyjechała też do Anglii, urządzona we Włoszech, i tam wzięłam kurs matematyczno-fizyczny, koleżanka wzięła humanistyczny, i tam starałyśmy się skończyć, zrobić tę maturę.
Zrobiłyśmy i teraz kwestia, co robić dalej. Staramy się [dostać] na jakieś studia. Z tym że Anglicy naszych matur nie bardzo chcieli przyjmować. Nie, jeżeli była matura nawet z tego okresu, ale z Polski, przyjmowali. Może i mieli rację, nasze matury były troszkę takie... No bo to nie była naprawdę prawdziwa szkoła, chociaż starano się, ale to było takie angielskie podejście. Ale Irlandia przyjmowała. Może dzięki temu, że byłam w Brygadzie Spadochronowej, i pracowałam niby jako pielęgniarka, znaczy bardzo mi się to wszystko [przydało]. Chciałam się dostać na medycynę, ale musiałam znać język. Żądano świadectwa, że znam język, a wtedy... No, znałam trochę, ale to bardzo trochę. Zamieszkała z nami jedna Angielka, która pracowała w polskich biurach, była potrzebna z językiem swoim angielskim. Ona nauczyła się po polsku dobrze, my też zresztą, bo dostaję takie zawiadomienie z Komitetu Edukacyjnego Polskiego w Londynie, że aby dostać takie świadectwo, że znam angielski, proszę zgłosić się do takiej i takiej pani. Więc zgłosiłam się, tylko że ja stoję pod drzwiami i myślę sobie, czy wejść tam i ośmieszyć się, że ja nie potrafię nic powiedzieć, a jak nie wejdę, to nie będę wiedziała, czy rzeczywiście [nic nie potrafię], a może mi się uda. W końcu jak byłam taka zdenerwowana, jednak okazało się, że potrafię mówić. I ta pani ze mną [rozmawiała], pytała się, skąd pochodzę, dlaczego chcę się uczyć medycyny, dlaczego staram się dostać na wyższe studia. No, taka rozmowa wydała mi się zupełnie nietrudna do odpowiedzi. Ona z uśmiechem mówi: „Nie musisz się martwić. Jeszcze masz lato przed sobą, do września czy października jeszcze na pewno poprawisz swój angielski. Możesz wysłać swoje podanie, żeby dostać się na uniwersytet”. No więc podziękowałam jej uszczęśliwiona, wysłałam to do polskiego komitetu, oni też potwierdzili: „Możesz wysłać”. A ja już wysłałam, powiedziawszy szczerze, wcześniej, bo czułam, że muszę. Przyjęto mnie, ale już było za późno. Zamiast mi powiedzieć od razu, że na ten rok stypendia zostały wydane, to mi nie powiedzieli. No więc tego roku się nie dostałam.
Starałam się jeszcze do innej szkoły dostać. Mnie to bardzo kosztowało dosyć dużo. Pracowałam w polskiej kafeterii jakiejś takiej, no i szukałam, co mogę zrobić. Jeżeli nie tutaj, może coś w Stanach. Tylko ja nie zdawałam sobie sprawy z tego, że studia w Stanach Zjednoczonych idą innym trybem, że tak powiem. Jeśli chcesz się dostać na medycynę czy na prawo, musisz najpierw... Przede wszystkim matura nie pozwala na to. Trzeba skończyć co najmniej dwa albo trzy lata takiego college’u na uniwersytecie, podstawowe rzekomo. Ja dostałam tylko za maturę jakiś rok, oni uznali uniwersyteckie wykształcenie rok, ale nie więcej. Żadnych przedmiotów jak religia czy coś, tego się nie uznaje, to nic nie znaczy. No i zdecydowałam się pojechać.
I teraz myślę sobie: „No to w takim razie ja się na medycynę teraz nie dostanę, ale przecież czas leci. Ja już straciłam dosyć czasu, to kiedy ja zacznę studiować”. No więc zdecydowałam się zmienić to na biologię, najbliższe medycynie, co mogłam sobie wymyśleć. No więc zrobiłam tę medycynę i potem zdecydowałam się... Miałam najpierw na jeden rok tego college’u i skończyły mi się pieniądze, znaczy więcej już się miałam zapłaconego [za naukę] szkoły. Teraz zastanawiam się, co zrobić. Miałam znowu następne szczęście. Poznałam profesora (z innego uniwersytetu) chemii. Znajomi znali się jeszcze parę lat przedtem i opowiadają, że jest taka młoda osoba, która właśnie szuka stypendium, żeby dostać się i skończyć te studia. Proszę sobie wyobrazić, że ten profesor w połowie lata znalazł mi pieniądze i dostałam stypendium, niepełne, że musiałam jeszcze pracować, ale dostałam stypendium. Nie wyobrażałam sobie nawet, jak ja wrócę do Anglii, z czym, jak to wszystko jest nieskończone. No więc skończyłam te studia. Ale to dla mnie to nie było dosyć, ja bym chciała [więcej], tylko że musiałam wreszcie trochę zacząć o siebie dbać. Dlatego że jak spadały jedne pantofle, to dopiero wtedy mogłam kupić drugie, a nie czekać na jakieś czy ubrać się trochę i odetchnąć. Przypadkowo, bo tam miałam dużo znajomych, przeniosłam się, z Michigan przeniosłam się do New Jersey. W New Jersey miałam dobrych znajomych i pracę dostałam bardzo szybko, bo wtedy dostać pracę nie było trudno, szczególnie jeżeli znało się science, nauki, szczególnie, powiedzmy, biologia i inne tego rodzaju prace, to właściwie szukano osób, które mają takie wykształcenie.

  • Czy miała pani kontakt ze swoją rodziną? Bo rozumiem, że była pani najpierw w Anglii, potem pojechała do Stanów i cały czas nie widziała swojej rodziny.

Nie widziałam, absolutnie nic. Ja wyjechałam, byłam w Anglii sama i nigdy. No połączyłam się jedynie tyle, że zaczęłam dostawać listy, to był jedyny ze mną kontakt.

  • Kiedy później pani wróciła do Polski?

Do Polski nigdy nie wróciłam na stałe. Ja już tam wyszłam za mąż, to jeszcze później trochę, i założyłam swoją rodzinę. Czasy były takie, w których ja nie chciałam wracać do Polski.

  • Wiedziała pani, że może pani mieć problemy w Polsce spowodowane tym, że była pani w konspiracji?

O, szczególnie w konspiracji i w NSZ. Ja chciałam, bo moja matka wtedy umierała i chciałam przynajmniej zobaczyć mamę, ale nie miałam żadnych papierów, byłam bezpaństwowcem właściwie. A ja mówię, przecież ja byłam nikim, co zrobią, na przykład jak mnie zaaresztują... Ale to podobno nie chodziło o to. Chodziło o sam fakt zrobienia tego, że się aresztuje ludzi z NSZ-u, że to są ci wrogowie ojczyzny, Polski i tak dalej. Tak że ja nie pojechałam, bo kto miałby się za mną upomnieć, nikt. Ani Anglia, bo to ich nie obchodziło, ani Stany Zjednoczone.

  • Do Polski pani nie wróciła, ponieważ wiedziała, że mogą być kłopoty? To był ten powód, tak?

To był ten problem, tak, że będą kłopoty. Potem nigdy o tym już nie myślałam, bo każda z moich sióstr miała swoje życie. Mamy nie było, ojciec nie czuł się najlepiej po tych różnych problemach, i ja nie miałam do czego wracać.

  • Cała pani rodzina przeżyła Powstanie, przeżyła wojnę i oni wszyscy mieszkali w Polsce? Ojciec z siostrami, wszyscy mieszkali w Polsce.

Wszyscy, cała rodzina mieszkała w Polsce, nikt nigdy nie wyjechał z Polski. Ja chciałam wrócić, ale nie wróciłam, bo nie mogłam.

  • Czy wie pani, czy oni mieli jakieś problemy spowodowane tym, że córka, siostra była w konspiracji?

Mieli, ale właściwie te problemy były na lepsze, bo jak siostra skończyła chemię, chciano ją gdzieś wysłać, nie wiadomo gdzie, ona bała się tego i powiedziała... Pierwsze było pytanie: „Czy masz kogoś za granicą?”. – „Tak, mam siostrę”. To ją zostawili na Śląsku, tak że ona nie była gdzieś wysłana na jakichś innych [terenach]. Nie wiem, jakie wtedy były prace, jak to się załatwiało, w każdym razie dzięki temu ona dostała dobrą pracę, ale nie była gdzieś w jakiejś... W każdym razie wytłumaczyła mi to, że bała się tego, że wyślą ją gdzieś na takie [obszary], że nikogo nie będzie znała, nikogo nie będzie widziała, że będzie jej trudno nawet wyjechać stamtąd. A dzięki temu, że miała kogoś za granicą, to niestety nie ufano jej wystarczająco czy coś takiego.
A moja starsza siostra skończyła dentystykę, była dentystką. Tak że wszystkie pokończyły, moja najmłodsza była czymś innym. A ja starałam się sama sobie dać radę najpierw w Stanach, a potem, jak poznałam swojego męża, on był z Kanady, wyszłam za niego i przeniosłam się do Kanady. Od tego czasu mieszkam w Kanadzie.


Warszawa, 6 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek
Alina Bromke Pseudonim: „Alina Norska” Stopień: strzelec, łączniczka, sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter