Alina Pietrow

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alina Pietrow.

  • Proszę opowiedzieć w paru zdaniach o swoim domu rodzinnym.

W paru zdaniach trudno będzie, no ale będę próbować. Jeżeli chodzi o rodziców, to miałam mamę Zofię, tatuś Zbigniew. Mieszkaliśmy przed wojną na ulicy Wareckiej, w Warszawie oczywiście, to jest samo centrum. Ulica Warecka była w pobliżu poprzedniej Poczty Głównej, bo tu gdzie jest w tej chwili Bank Narodowy, mieściła się Poczta Główna w Warszawie. Tak że to było na tej [ulicy]. Powodziło nam się nie najgorzej. To znaczy rodzice byli kupcami chrześcijańskimi. To też chciałam zaznaczyć, bo byli kupcy tacy i inni. Prowadzili perfumeryjno-mydlarski sklep na ulicy Kredytowej 9. To jest obecny gmach, w którym się mieści taka księgarnia. To jest znany gmach, to jest była posiadłość hrabiego Tyszkiewicza, piękny budynek. Zresztą niczym dzisiaj nie przypomina tego sprzed wojny, bo zostały częściowo obniżone kondygnacje. W ogóle cała elewacja zewnętrza została zmieniona, co wyszło bardzo na niekorzyść. Jeśli chodzi o mój dom rodzinny, miałam siostrę – mówię miałam, bo już nie żyje – Maria. Była tylko o rok ode mnie młodsza. Stanowiliśmy taką normalną rodzinę warszawską, katolicką. Czy ja wiem, co więcej mogłabym jeszcze powiedzieć.

  • Do jakiej szkoły pani chodziła?

Chodziłyśmy do prywatnej szkoły przed wojną, do Haliny Gepnerówny. Mieściła się na ulicy Moniuszki, róg Jasnej. Tam ukończyłyśmy cztery klasy szkoły powszechnej (wtedy się mówiło powszechnej, nie podstawowej, tylko powszechnej). A w czasie okupacji później zmieniłyśmy i byłyśmy z kolei też w prywatnej szkole (to było wszystko oczywiście zakonspirowane) Janiny Tymińskiej. Takie dwie znane w Warszawie szkoły żeńskie, oczywiście prywatne.

  • Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?

O, proszę pani... Może zacznę od tego, że 31 sierpnia, znaczy dzień przed wybuchem, właściwie parę godzin przed wybuchem wojny, opuszczaliśmy Płock, z tatusiem płynąc statkiem. O siódmej rano żeśmy wyruszyli z Płocka. Dla to nas frajda niesamowita, bo zawsze uwielbiałyśmy tą podróż statkiem między Warszawą a Płockiem, bo tam spędzałyśmy prawie rokrocznie wakacje, nie tyle w Płocku, co i pod Płockiem, w majątku siostry mojego tatusia. No i tam, oczywiście, wyjeżdżając jeszcze wieczorem, poprzedniego dnia... [Było tam] pięknie, bo to nad samym [brzegiem Wisły], mieszkanie było na ulicy Piekarskiej [...]. I idąc tam z miasta czy od tego Tumu tak zwanego [Wzgórza Tumskiego], mijaliśmy taką wspaniałą kawiarnię z dansingiem. To było wszystko na skarpie wiślanej – oświetlona, jarząca się, pełno ludzi tańczących. Ale to oświetlenie było... Zawsze byłyśmy tym zauroczone z moją siostrą. Zresztą było czym się zachwycać. No i po tej, że tak powiem, podróży statkiem, [która] trwała dość długo, bo to pod prąd się płynęło, więc Wisła w tym okresie, koniec sierpnia, nie była wysoka oczywiście, dopłynęliśmy po godzinie dwunastej, czyli o północy żeśmy wylądowali w Warszawie. I jedna rzecz, już jako dziecko zauważyłam – Warszawa ciemna. To był szok dla mnie od razu, bo po tamtych [ulicach] jarzących się światłami, rozśpiewanych, roztańczonych, [pełnych] ludzi, najważniejsze to oświetlenie. A tutaj ciemno. No i nie wiedziałam, w ogóle nie miałam pojęcia, co się dzieje. No i jakoś żeśmy... Wtedy od tej stacji, właściwie od przystani statków, nie było taksówek, raczej jechało się dorożką. To my, ponieważ mieszkaliśmy na Wareckiej, jak wspomniałam, po prostu musieliśmy ten kawał drogi przejechać. Wszędzie ciemno.

  • Czy rodzice byli już tym zaniepokojeni? Czy jakieś prowadzili rozmowy?

Nie, ja nawet nie pytałam. Ja tylko, wie pani... Bo ja zawsze byłam takim dość cichym, ale obserwatorem. I patrzyłam, okna jakieś takie... poprzyklejane jakieś paski. Nie wiedziałam, co się święci. I wszędzie ciemno. No i okazało się, że Warszawa już była wtedy zacieniona jako zabezpieczenie przed nalotami. Oczywiście wylądowałyśmy w domu. No, tam przyjęcie, bo szybko trzeba było, bo byłyśmy bardzo zmęczone taką podróżą.
I na drugi dzień po śniadaniu usiadłyśmy, bo kuchnia była olbrzymia, z pięknym oknem, przy takim parapecie... Siedziałyśmy z siostrą i była ta nasza opiekunka i służąca zarazem, i słyszymy jakieś odgłosy. To już taki warkot samolotów. I później odgłosy bombardowania. To była godzina koło dziesiątej, między dziesiątą a jedenastą 1 września. Nikt się właściwie, tym bardziej dziecko, nie spodziewaliśmy się takiej sytuacji. No, okazało się, że to był właśnie wybuch II wojny światowej. Tak że jak pani pyta, jak pamiętam, tak to zanotowałam. Później były różne chwile. Siódmy września, tatuś opuszcza Warszawę razem ze swoim szwagrem i jego synem.

  • Czy był zmobilizowany?

Nie. Opuszczał Warszawę... Wtedy był taki apel, żeby mężczyźni opuścili Warszawę. Nie wiem, czy to była wroga robota, czy to prezydent Starzyński to zarządził, tego nie powiem. Bo mówiło się jednak, że to jednak nie powinno być, bo mężczyźni byli potrzebni w Warszawie. Tak że opuścili Warszawę, wrócili dopiero w październiku, koło połowy października. Mój tata był tam oczywiście hersztem tej bandy, bym powiedziała, trzyosobowej. Wędrowali nocami, żeby uniknąć ostrzeliwań, bo przecież Niemcy ostrzeliwali te wszystkie... Ponieważ mój tata miał jakiś taki zmysł, może dlatego że był swego czasu w wojsku i dobrze się spisywał, niegłupim był człowiekiem, więc właściwie chciał unikać tych zbiorowych marszy. W dzień sobie troszeczkę odpoczywali, natomiast nocą wędrowali w kierunku Lublina, mniej więcej w tamtym kierunku. No a my tutaj zostałyśmy z mamusią w Warszawie.

  • Czy pamięta pani, czy był kontakt z ojcem?

Nie, żadnego kontaktu, nie, absolutnie. Oni byli w drodze przez cały czas, więc to nie ta era, bym powiedziała, z telefonami komórkowymi, nie, wiec żadnego kontaktu nie było, nie wiedzieliśmy nic o nich, a oni o nas.
No my okres oblężenia Warszawy przeżyłyśmy, bym powiedziała... Takie [obrazy], co zapamiętałam najbardziej, utkwiło mi w pamięci, to to, że mamusia oczywiście musiała rano pójść otworzyć sklep i ja, ponieważ szkoły już nie funkcjonowały, więc bardzo często, z miłą, bardzo wielką ochotą szłam tam do mamusi. No i raz mnie tam dopadł nalot. I ja miałam taką metodę... Bo to jeszcze był olbrzymi sklep, wielkie zaplecze z toaletą, [więc] wchodziłam do tej łazienki i zatykałam sobie uszy, żeby nie słyszeć tego bombardowania. W pewnym momencie, kiedy miałam tak zatkane uszy, słyszę, jak się sypie szkło. W pobliżu właśnie tego naszego sklepu, naszego domu, tu na Kredytowej upadła bomba i to chyba nawet po tej samej stronie, co ten [sklep], może dwie posesje bliżej, znaczy od nas dalej, ale bliżej, jeżeli chodzi o… Nie, źle to powiedziałam. Po prostu to było w pobliżu. No i okazało się, że poszła szyba. To była szyba, która była z belgijskiego szkła, grubości mniej więcej jednego centymetra, olbrzymia na pięć metrów, bo to było bardzo wysokie, na pięć metrów i to wszystko w wyniku tego wstrząsu i tego wybuchu poszło. I poleciało, to jak grad upadło. No, oczywiście pełno szkła. Nie wiadomo było, co robić, bo sklep został właściwie otwarty na oścież. Olbrzymia, bo to była, tak jak mówię, pięć metrów wysokości szyba, pewnie mniej więcej dwa i pół szerokości, więc była możliwość wjechania tam nawet czymś, wie pani, a nie tylko wejścia. Nie wiem, jak mamusia sobie wtedy poradziła, jeżeli chodzi o te sprawy zabezpieczenia po prostu. No i to był taki moment, który był taki...
No i jeszcze z tych, co bardzo zapadają w pamięci, to był moment 25 września, taki terrorystyczny nalot niemiecki, który trwał od siódmej rano do siódmej wieczorem, z małymi przerwami. Oni tylko odlatywali i przylatywali, pewnie naładowali i znowuż. To był straszny dzień, to był straszny... oczywiście cały spędzony w piwnicach. Już dzień przed tym właśnie tam mamusia jakoś z tą naszą opiekunką ściągnęła część takich rzeczy bardziej wartościowych do piwnicy i okazało się, że pod koniec dnia nasz dom zaczął się palić. Jak zaczął nas już gryźć dym w tych piwnicach, musieliśmy [je] oczywiście opuścić. Nie było wyjścia, bo dom płonął, a można się było udusić od samego dymu.

  • Czy byliście razem z innymi sąsiadami?

Nie, u nas było wtedy dość dużo osób, bo my mamy takie szczęście, że zarówno w trzydziestym dziewiątym roku, jak i w Powstaniu Warszawskim przyjechali do nas z Kalisza rodzina, dwuosobowa, z małym dzieckiem w beciku dziecko, mój brat cioteczny ze swoją żoną i też z małym dzieckiem... Nie, tam to już trochę większy był ten chłopiec, natomiast ci właśnie z Koła [w Warszawie] uważali, bo tam było takie jednorodzinne domki, że tam będzie niebezpiecznie, więc przyszli do cioci, czyli do mojej mamy, z maleńkim dzieckiem w beciku. Tak, to oni byli i właśnie kaliszanie. Tak że było nas sporo tam osób, wszyscy żeśmy... No i trzeba było opuścić, no wtedy właśnie siostrzeniec mojej mamy zaproponował, ponieważ oni mieszkali właśnie na Kole, że idziemy w kierunku Koła. No bo tam oni opuścili mieszkanie, powinno coś tam jeszcze być. Okazało się, że musieliśmy przejść przez całą Warszawę. Wtedy ten widok to człowiek na całe życie zapamięta: blachy, szkło, przewody tramwajowe, te wszystkie trakcje, już nie mówiąc o gruzie, który był. Po takich ulicach żeśmy szli. I niezapomniany dla mnie widok to był dom Gebethnera i Wolfa, na rogu ulicy Zgoda i chyba Sienkiewicza, taka piękna posesja z takimi wieżyczkami na górze, z otworami. I to wszystko płonęło i te właśnie języki ognia z tej wieżyczki i w ogóle ten płonący dom to było to wspaniałe, ale i okropne za jednym zamachem. No, niosłyśmy... każda coś tam miała przygotowane, więc byłyśmy obciążone. Mamusia najbardziej, bo chyba nawet miała futro na sobie, żeby uratować, żeby w ogóle... No, dom się tam [palił], wiadomo było, że do spalenia, że na pewno się spali. No i też jeszcze miała i bardzo była zgrzana, wobec tego gdzieś tam nas poczęstowali w jakiejś bramie wodą i mamusia zimnej wody się napiła. Nie potrzeba było długo czekać, za parę godzin miała taką temperaturę, bo była bardzo zgrzana... Szczęście, że była jeszcze wtedy aspiryna. No, dotarliśmy [...] oczywiście prawie o północy. Jak żeśmy wyszli pewnie po siódmej, koło wpół do ósmej z naszego domu płonącego, to koło północy dotarliśmy, bo to trzeba było obchodzić, niektóre ulice były w ogóle [zablokowane], nie można było nawet przejść…

  • Dużo było takich przemieszczających się rodzin?

Trudno mi powiedzieć, to nie były jakiś taki exodus. Nie, nie, nie. W każdym razie na pewno były grupki ludzi, którzy się przemieszczali. No, tacy chociażby jak my, którzy... No, nas było tam jednak parę osób, koło dziesięciu w sumie, licząc te dzieciny. Okazało się, że ten jednorodzinny domek cały stoi, nic się tam złego nie stało. Tylko nie wiem, czy oni nie mieli kluczy, czy coś, wiem, że ktoś musiał chyba wybić szybę, żeby dostać się do środka i otworzyć drzwi. To był cały problem. Zaraz [pojawiła się] temperatura mojej mamy, która dosłownie tak jakby miała epilepsje, tak ją trzęsło strasznie wtedy. No więc to są takie niezapomniane chwile. Na szczęście, tak jak powiedziałam, szczęśliwie była aspiryna bajerowska.
  • Jak długo byliście na Kole?

Na Kole byliśmy chyba nie tak długo, bo zaraz było przecież zawieszenie, bo była kapitulacja Warszawy. Bo z dwudziestego piątego na dwudziesty szósty żeśmy się tam znaleźli, w tamtym domu, [więc] może koło tygodnia, ale nie wiem, czy nawet tyle.

  • Co działo się potem?

Potem, ponieważ nie było do czego wracać, a miałyśmy rodzinę na ulicy Oboźnej, moje siostry cioteczne tam mieszkały, zresztą ciocia też, tylko na innej kondygnacji... To była Oboźna chyba 9. No dosłownie z boku, tak jak jest Teatr Polski, to następna posesja dokładnie. Tak że z balkonu żeśmy oglądały zawsze wszystkich wychodzących w przerwie, i aktorów, i nie tylko. To to tam żeśmy zamieszkały, bo nie było możliwości. Tatuś wrócił dopiero w październiku, tak, z takim brodziskiem. Właściwie nikt prawie ojca […] nie poznał, no bo oczywiście przybyło mu przynajmniej ze dwadzieścia lat w związku z tą brodą, bo miał wtedy czterdzieści parę lat, a wrócił jako stary człowiek. Tak że no... Co więcej jeszcze mogę powiedzieć...

  • Czy zaczęłyście chodzić do szkoły?

Zaczęło się chodzić do szkoły chyba dość szybko. To był może koniec października, przypuszczam, może listopad, tego już tak dokładnie nie wiem. Dla dzieci to nie było takie bardzo ważne, żeby tak koniecznie się [uczyć]. Oczywiście wróciłyśmy do tej Gepnerówny. Niestety pani Halina Gepner straciła życie w swoim gabinecie w czasie oblężenia Warszawy. Pamiętam, pogrzeb był, na Powązkach jest pochowana. Wielka to była uroczystość, bo to były wszystkie ocalałe te... i nauczyciele, i wychowawcy, i wszystkie pensjonariuszki, bo to była pensja (tak się nazywało), więc one też brały udział w tym pogrzebie. No i później zaczęły się normalne lekcje, dokąd chyba... Trzeba było później po prostu [się uczyć]. Szkoły podstawowe czy tam powszechne były jakoś tolerowane przez Niemców, to znaczy oczywiście nie wszystkie przedmioty, to już wiadomo było, że zaczęły się komplety, trzeba było już [uczyć się] nie tylko w szkole, ale i nieraz w mieszkaniach prywatnych. I tak było przez cały okres okupacji.

  • A jak wyglądała droga do szkoły? Czy chodziłyście same, czy…

Jeśli chodzi o [czasy] przed wojną, [to] tak. My żeśmy były dość samodzielne dziewczynki, bo myśmy poszły od razu do drugiej klasy, jako że pierwszą żeśmy przerabiały w domu z moim bratem ciotecznym, który był nauczycielem, zresztą wspaniałym matematykiem. Więc żeśmy od razu [poszły] do drugiej klasy i z Wareckiej przez plac Napoleona na ulicę Moniuszki. Wtedy Moniuszki przecież dochodziła do placu Napoleona, nie tak jak ona w tej chwili jest zamknięta już tutaj od strony placu, no i nie było problemu. A później no to byłyśmy już takie dziewczynki jedenasto-dwunastoletnie i tego... Oczywiście, że same, same. Z tym że szkolę podstawową żeśmy skończyły, czyli powszechną, u Gepnerówny, a do gimnazjum poszłyśmy już – mimo że tam było też, ale nie wiem, tam były jakieś nieporozumienia – myśmy poszły do Tymińskiej.
Szkoła Tymińskiej mieściła się wtedy, bo miała też już swoje... Bo była ona zlokalizowana na rogu placu Małachowskiego i Traugutta. Tam oni mieli swoją [siedzibę], tam była szkoła Tymińskiej przed wojną. A później nie wiem, czy tam było spalone, czy Niemcy tam zajęli, bo po prostu znalazła pani, przełożona i właścicielka tej szkoły, taki lokal na rogu, tak jak powiedziałam, Marszałkowskiej i Królewskiej. Na jednym piętrze, chyba na pierwszym piętrze, znajdował się Arbeitsamt, czyli urząd pracy, a my żeśmy [mieli] lekcje historii, lekcje polskiego, wszystko piętro wyżej. Wszystko się wydobywało... Myśmy nawet były pod przykrywką jakiejś tam szkoły handlowej. Była i szkoła, i ogólne przedmioty, no i oczywiście przedmioty [zabronione]. Już później na żadne komplety nie chodziłyśmy, wszystko było na miejscu. Oczywiście trzeba było zachować wszystkie środki ostrożności, tak że musiałyśmy… Najgorsze było dojście do samej [klasy]. Myśmy nie korzystały z klatki schodowej, uczennice, z tej schodowej frontowej, bo tam właśnie był ten Arbeitsamt i trochę było może… Ale właśnie okazuje się, że najbezpieczniej jest pod latarnią, jak to się mówi. No i piętro wyżej tak żeśmy przetrwały do Powstania Warszawskiego.

  • Pytałam o samodzielność, dlatego że też chciałam spytać o to, czy idąc do szkoły, czy poruszając się w ogóle po mieście, byłyście jako dziewczynki narażane na jakieś obrazy wyjątkowo okrutne, na przykład czy jakieś egzekucje się odbywały?

Nie, to był mały odcinek. Bo myśmy z kolei, jak już rodzice, że tak powiem mogli sobie nie tyle pozwolić, tylko po prostu tatuś z mamą, trzeba było zmiennie... Bo myśmy tak kątem mieszkali, rodzice mieszkali właściwie w sklepie. Tatuś urządził tę antresolę, bo to było tak wysokie, że można było podzielić ten lokal na połowę, jeżeli chodzi o wysokość, w której rodzice mieszkali. Ale to trwało wszystko chyba do stycznia czterdziestego roku, troszeczkę dłużej nawet, bo tatuś wynajął mieszkanie na ulicy Marszałkowskiej 140, to jest mniej więcej tu, gdzie kino „Bajka” w tej chwili jest czy była (nie wiem, czy istnieje w tej chwili kino „Bajka”). W każdym razie to był dom, który oczywiście, tak jak warszawskie domy, [ustawiony] w takim kwadracie. Jeden front wychodził na ulicę Marszałkowską, drugi front na ulicę Szkolną. Bo to była właśnie przeciwległa ta... I to wszystko należało do jednego właściciela. Właścicielem oczywiście był wyznawca judaizmu, nazwijmy to tak delikatnie, ale wspaniały człowiek, o wyglądzie polskiego szlachciura, inteligentny. W ogóle postać wybitnie szlachetna, bym powiedziała. Nie wiem, jakie później były jego losy. W każdym razie żeśmy tam mieli mieszkanie, bo było łatwiej dostać mieszkanie duże niż małe, ze względu na opał, na wszystko to, więc rodzice wynajęli to, co mogli wynająć. Zresztą chodziło o [to, by mieszkanie było] w pobliżu (pewnie też taka była polityka rodziców), w pobliżu sklepu, ponieważ to było dokładnie na sagę, po przekątnej przez plac Dąbrowskiego i byliśmy właściwie w domu. Więc tak jak mówię, to był dom, który miał dwa adresy i dwa fronty. To było bardzo korzystne w okresie okupacji, bo były dwie bramy, jedna brama od Szkolnej była zamknięta, tylko czynna była od… Ale w razie jakiś wpadek to można było otworzyć tę bramę, bo to była Szkolna 5, a Marszałkowska 140.

  • Czy pamięta pani, kto tam mieszkał oprócz was?

Wiem, że był taki mecenas, chyba, Morawski. To była pięciokondygnacyjna kamienica. Ja się nie interesowałam, wie pani, tymi… Wiem, że od frontu były sklepy oczywiście, między innymi był sklep Meinla, to był taki sklep kolonialno-spożywczy dla Niemców. Jeszcze tam coś było, jakiś drugi rodzaj, taki właśnie drogeryjny czy coś. No bo ponieważ to był duży front, to prawdopodobnie były jakieś cztery sklepy, ale ja tych następnych nie pamiętam. W każdym razie był wspaniały dozorca, wspaniały, który, że tak powiem, ratował w różnych sytuacjach, takich ciężkich. Chwała mu za to. No i cóż... Aha, mieliśmy sąsiadów, państwa Ogórkowskich. To był major Wojska Polskiego. Nie wiem, czy on brał udział w trzydziestym dziewiątym roku, może tak, ale po prostu nie został [zabrany do obozu], jakoś się ukrył z żoną. Tam była jeszcze rodzina z Bydgoszczy, która do nich też przyjechała, bo byli wysiedleni po prostu bydgoszczanie. Tak że tam były dwie rodziny, to znaczy dwie rodziny, to też bardzo... Bo to była siostra z mężem, czyli ta pani Ogórkowska i drudzy państwo, państwo... już nie pamiętam, Majorkiewicz [Majewicz?], zdaje się, nazywali. Tam była Krysia, zresztą nasza przyjaciółka, w naszym wieku dziewczynka, dwóch braci, dużo starszych od niej, bardzo przystojnych zresztą, młodych ludzi, z których w jednym się kochałam na zabój wtedy, jako jedenastolatka czy dwunastolatka, no i ich rodzice i jeszcze jeden z braci. Tak że to była dość [liczna rodzina], a mieszkanie olbrzymie, bo to nasze mieszkanie na Marszałkowskiej, jak mówię, to miało ni mniej, ni więcej, tylko dwieście dwadzieścia metrów kwadratowych. Sześć pokoi z olbrzymią kuchnią, oczywiście dwie klatki schodowe. No wszystko, że tak powiem, było pięknie urządzone ze względu na to, że Żydzi, jak opuszczali Polskę (bo jednak początkowo jakoś tam, metodami pewnie sobie znanymi, za duże pieniądze mogli opuścić Polskę ci zamożni Żydzi), oni się pozbywali na przykład umeblowania, a mieli dość ładne rzeczy, bo to było drogie, więc tatuś skupował. Skupił na przykład takie dwa komplety stołowe. Wszystko było odnawiane w domu, no wiec urządzone było wspaniale, no bo trzeba było to mieszkanie, te dwieście dwadzieścia metrów, jakoś urządzić. No i było urządzone rzeczywiście... Zatrudnił tatuś fachowców. Meble były, że tak powiem, tak jak nowiutkie wszystkie, bo to było zdzierane, ta politura, później było wszystko... no, wspaniałe. Jeden był tak przepiękny, palisandrowy komplet w pokoju stołowym, który miał tylko czterdzieści metrów kwadratowych. To jest prawie tak jak to moje całe mieszkanie. Drugi komplet był, nie bardzo go lubiłam, bo był taki ciężki, gdański, taki właśnie też stołowy, ale ten był tak na co dzień, a tamten to właściwie taki reprezentacyjny, prawie nieużywany, ten w czterdziestometrowym pokoju. Pięknie urządzony salon, piękna u rodziców sypialnia.

  • Czyli można właściwie powiedzieć, że do momentu wybuchu Powstania żyliście państwo w warunkach niedaleko odbiegających od normalności.

Żyliśmy w warunkach naprawdę... w których byśmy zgrzeszyli, gdybym powiedziała... No, [tak było] ze względu na ten sklep, który był, istniał, wie pani, a on był bardzo zasobny, bardzo miał duże zasoby, jeżeli chodzi o towar, ponieważ tak jak mówiłam... Może nie mówiłam, ale rodzice w trzydziestym dziewiątym roku, w styczniu, musieli zlikwidować sklep na Wareckiej właśnie, bo myśmy mieszkali na Wareckiej w oficynie, a od frontu był nasz sklep. I trzeba było ten cały towar z tego jednego sklepu... A żeśmy kupili właśnie, [to znaczy] rodzice kupili oczywiście ten sklep, tę perfumerię, piękną perfumerię na Kredytowej, gdzie był też zaopatrzony. Wobec tego towar z dwóch sklepów znalazł się w jednym olbrzymim lokalu. No ale to uratowało jednak później sytuację przez całą okupację. No oczywiście brano i trzeba było uzupełniać niektóre [materiały], szczególnie te rzeczy, które były wtedy bardzo, że tak powiem, używane, to znaczy malarskie na przykład, bo przecież było dużo zniszczenia w Warszawie, to to miało wielkie powodzenie. Dzięki temu rodzice mogli właśnie jako tako urządzić, [właściwie] nie „jako tako”, [po prostu] urządzić to mieszkanie. To było tanim kosztem wszystko. Oni oczywiście, ci Żydzi, wyzbywali się właściwie za bardzo skromne opłaty, tak że no. Ale to wszystko... no wszędzie piękne tapety... W ogóle było mieszkanie luksusowe, tak że nawet odbywały się u nas koncerty, takie można to nazwać, charytatywne. To była konspiracja.

  • Jak pani zapamiętała czas tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego? Czy była atmosfera, która wskazywała, że coś będzie się działo?

Proszę pani, ja byłam dość mało może zorientowana, siostra była bardziej zorientowana w sytuacji, bo ona była młodsza i bardziej niezależna niż ja, mimo że młodsza o rok. Ona była w tych Szarych Szeregach, moja Marysieńka, uczestniczyła później w Powstaniu Warszawskim jako sanitariuszka, ale chyba po pewnym czasie musieli z niej zrezygnować, bo była za bardzo zadziorna, a miała raptem czternaście lat, więc bali się może o jej ten... tak że po prostu była bardzo odważna. Ona nie pytała tatusia o zgodę, czy może [coś zrobić], a ja chciałam być lojalna w stosunku do tatusia i rodziców i zapytałam się, czy mogę, no i tatuś mi odmówił, powiedział: „Wykluczone”. No i pamiętam, to był 15 sierpnia, byłam bardzo rozżalona na tatę (to był rok pewnie czterdziesty trzeci), poszłam sobie na plac Piłsudskiego, tam przed Grobem Nieznanego Żołnierza, gdzie oczywiście „wartę” trzymali dzielnie panowie z SS. I stałam przed tym grobem i płakałam rzewnymi łzami, że taki mnie zawód spotkał ze strony ojca, że mi nie pozwolił. No ale on miał swoje racje, ja miałam swoje, wie pani. No i w związku z tym nie brałam udziału w Powstaniu, nie byłam w Szarych Szeregach. Ale byłam zorientowana, bo [była] i prasa, prawda, tak że miałam do tego dostęp. Wydaje mi się, że tatuś miał [informacje] z innych źródeł, a my z innych źródeł, ale wszystkie żeśmy pod... Ja oczywiście najczęściej pod kołdrą musiałam czytać te wszystkie rzeczy, te wszystkie, bo była... no była w każdym razie konspiracja, bo myśmy miały. I ze szkoły wynosiło też się dużo, bo ta szkoła była bardzo patriotycznie nastawiona, to wszystko było.
I przed Powstaniem Warszawskim, jak pamiętam, proszę pani, akurat to było piękne lato, pogoda była cudowna – niestety, dla nas, dla warszawiaków – cudowna pogoda była przez całe Powstanie Warszawskie. A przed Powstaniem też było pięknie. I miałam taki przykry incydent, przykry incydent w rodzinie był. Trzynastego lipca zginął na ulicy Przechodniej (chyba [tak] się nazywała ulica, Przechodnia) mojej cioci syn. To nie był... Ona była drugą żoną mojego wuja, tego, co zginął w Katyniu, i z pierwszego małżeństwa syn zginął. Został zastrzelony w bramie właśnie na tej ulicy... czy Żabia, czy Przechodnia. Nie wiedzieliśmy dlaczego. To był poznaniak. Czy on miał jakieś... Czy to był zabity... Miał pewnie dwadzieścia dwa lata, może nawet tego nie miał wtedy, bo tak dokładnie nie pamiętam. No, nazwisko Bamberg, więc wie pani, prawdopodobnie gdzieś tam miał w rodzinie z Niemców, jeżeli chodzi o jego ojca. Czy on był jakimś... Chcieliśmy się dowiedzieć, mieliśmy dostęp do tych różnych wywiadów i tak dalej. No nie stwierdzono, żeby był jakiś wyrok wykonany na nim. W każdym razie był pozbawiony dokumentów. Wtedy niektórzy Niemcy strzelali, zabierali dokumenty na wszelki wypadek, bo wie pani, po prostu to była taka metoda ich, żeby mieć coś z Polską wspólnego. No wie pani, niektórzy przeczuwali sytuację, więc nie wiemy... Ale to była przykra sprawa w rodzinie, wie pani. Znaczy to nie była może taka bliska rodzina, ale niemniej jednak, czy jeżeli nie rodzina, to na pewno powinowaty. Dokładnie 13 lipca. Później był pogrzeb oczywiście. Co ja zapamiętałam... Piękne lato, byłyśmy wtedy z moją przyjaciółką w Józefowie na takim wynajętym mieszkanku, tam spędzałyśmy wakacje. No i tuż przed tym… Aha, były naloty, były naloty radzieckie na Warszawę. Jak myśmy [były] w tym Józefowie, oni w nocy najczęściej robili te naloty, Rosjanie. Były tak zwane lampiony zawieszane, wie pani, żeby oświetlało, i myśmy to wszystkie widziały właśnie z odległości Józefowa, ponieważ te oświetlenia trochę było widać. No to są takie rzeczy, które człowiek... Właśnie to sobie przypominam przed Powstaniem. No, co więcej…? No właśnie te bombardowania, które były bardzo dla nas, że tak powiem... Bo nigdy nie było wiadomo, co się dzieje w tej Warszawie. Bo to nie tak daleko, ale niemniej... Na parę dni przed Powstaniem żeśmy wróciły obydwie, i ona, i ja, do Warszawy.

  • A siostra była już w Szarych Szeregach?

Nie, ona, wie pani, to wszystko było... Każdy mieszkał u siebie i nie było żadnych zgrupowań. Owszem, jakieś tam zgrupowania... Ja muszę pani powiedzieć jedną rzecz, właśnie się zastanawiałam nad tym, że ja ją na przykład mało widzę. Bo ja mam taką dobrą pamięć wzrokową i pamiętam, [ale] nie bardzo jej losy [pamiętam], mimo że byłyśmy przecież tak blisko razem. Ani w Powstaniu. Wiem, że wywędrowała z taką małą walizeczką ze środkami opatrunkowymi, jako sanitariuszka oczywiście, bo była przeszkolona. Ale wracała na noce do domu, a później po jakimś czasie w ogóle już przylgnęła do… Nie wiem właśnie, nie znam sytuacji, dlaczego ona przestała, że tak powiem... I tak jak mówię, [we wspomnieniach] mało widzę ją w tym okresie, nie wiem dlaczego. Siebie pamiętam dokładnie, wszystkie moje działania, wie pani. Jakoś właśnie nie wiem... Zastanawiałam się, bo byłyśmy zawsze bardzo zżyte i blisko. Nie wiem, co się działo.
No i Powstanie Warszawskie. Więc to, co się działo przed Powstaniem. Pierwszy dzień Powstania Warszawskiego, tak jak mówię, ja osobiście zanotowałam trochę inaczej niż jest wersja podawana. Ja uważam, że w Śródmieściu, tam gdzie myśmy byli – a byliśmy, tak jak pani mówię, na Marszałkowskiej, względnie można powiedzieć ulica Szkolna – według mnie to wybuchło jakieś dziesięć po szesnastej. [Wtedy] pierwsze chyba strzały z oddali było słychać i chyba właśnie na placu Powstańców Warszawskich, czyli na placu Napoleona wtenczas. My żeśmy w naszym domu... Ja nie byłam tak bardzo zorientowana, że to jest Powstanie, uczciwie mówię. No ale jak się zaczęło, wie pani, ta strzelanina, to już wszystko stało się jasne. Pierwsza ofiara w naszym bloku to było pięć po godzinie piątej po południu, czyli na początku samym, kobieta właśnie od frontu, od ulicy Marszałkowskiej, na którymś tam piętrze, nie wiem, na piątym czy coś, mieszkała, stanęła w oknie, wie pani, a myśmy byli pod ostrzałem dokładnie z PAST-y, więc wie pani, dostała taką serię, że od razu... To było bardzo przykre przeżycie, bo matka dwojga dzieci małych, młoda kobieta.
A poza tym w pierwszych chwilach Powstania to było takie pierwsze moje zetknięcie się z taką… Entuzjazm był ogromny, muszę pani powiedzieć, jeżeli chodzi o... Jak były te głośniki ponastawiane i jak [emitowali] tę „Warszawiankę”, wie pani, to serce się tak kroiło w kawałki. Entuzjazm był olbrzymi. Troszeczkę to z czasem oczywiście mijało, ale jednak młodzi zupełnie inaczej podchodzili do tego wszystkiego, z takim entuzjazmem.
I muszę pani powiedzieć, że co widziałam... Tak jak mój kuzyn zaobserwował różne sytuacje w rodzinie, tak ja widziałam, że ludzie starsi bardziej się trzęśli, bardziej się bali o siebie, niż [młodzi]. Bo młodzi sobie z tego w ogóle nie zdawali sprawy, bo nie cenili sobie tak życia, tak że zupełnie… A dlaczego mówię o tych starszych. Bo właśnie znowuż mieliśmy takie szczęście... Nasza rodzina składała się z czterech osób, piąta była ta służąca. Mieliśmy dwóch sublokatorów (trzeba było trochę zagęścić to olbrzymie mieszkanie), ale jeden już przedtem ożenił się i wyszedł z tego, a drugi... poznaniacy zresztą, wysiedleni, bracia, mieszkali w tym salonie i właśnie… Co chciałam powiedzieć, zaraz, momencik…

  • Chodziło o osoby starsze, które obawiały się o swoje życie.

Właśnie, dobrze, że pani podpowiedziała. Przyjaciółka mamusi mojej – od lat, bo bardzo długo się przyjaźnili – ze swoim mężem, ludzie starsi od mojej mamy, a mamusia miała wtedy niecałe pięćdziesiąt lat, ale oni byli starsi od mamusi. Mieszkańcy, zresztą właściciele, takiej działki na Grochowie, na Gocławku nawet, bo to troszeczkę dalej, jeszcze za Grochowem... Piękną mieli, taki rodzaj willi, nie willi, i oni uważali, że tam będzie niebezpiecznie, bo to osobno, więc na wszelki wypadek przenieśli się do nas, do Warszawy, bo tu będzie bezpieczniej. I mieliśmy dwoje tych starszych osób. [Poza tym] był jeden z tych sublokatorów, z tych poznaniaków z nami, na naszym [wikcie], bo to trzeba było wszystko wyżywić przecież. Jak ludziska przyjechali z zaufaniem, no to trzeba było, to, co było, to trzeba było się tym dzielić, dlatego mówię. I właśnie obserwowałam tych ludzi starszych, właśnie szczególnie tych przyjaciół. Bardzo byli nieszczęśliwi z tego powodu, że jest to Powstanie, w ogóle bardzo się trzęśli o swoje życie, o swoje zdrowie. Mówię, że młodzi sobie lekceważyli, a tamci ludzie... To może taka już cecha charakterystyczna dla ludzi starszych.
No, co więcej... No, po pierwsze, Powstanie. No więc był entuzjazm, mieliśmy, tylko już dość szybko doświadczyliśmy bombardowania, bo ta Szkolna to jest taka nieszeroka uliczka, po drugiej stronie był sztab. I nie wiem, czy w jakiś sposób... Został chyba od razu na trzeci czy któryś dzień zbombardowany ten budynek i musiał się sztab przenieść. Tak przynajmniej ja słyszałam, że to był sztab, może jakiś oddział sztabu, w każdym razie sztabu Powstania Warszawskiego oczywiście, tych organizacji.

  • Czy któraś z pani koleżanek brała udział w Powstaniu? Czy miała pani kontakt z osobami, które były aktywne?

Nie, nie miałam, bo to się wszytko rozproszyło później. Samo Powstanie akurat trwało dwa miesiące. Później ludziska zostali powysiedlani, powywożeni w różne strony Polski, głównie Krakowskie, Kieleckie, bo oczywiście na terenie Guberni, jak nie wysłali do Niemiec, to w każdym razie się tu... Tak że nie przypuszczam, żebym... Może, ale nie, naprawdę o tym nie słyszałam.
  • Jak pani zapamiętała ulice Warszawy z okresu Powstania?

Proszę pani, no u nas było dość... Tak jak mówię, to samo centrum, blisko placu Napoleona, prawda. Początkowo nie było to takie groźne. Ja nawet chodziłam tam do kościoła. Na ulicy Moniuszki był taki mały kościołek Dzieciątka Jezus, nie ma śladu po nim dzisiaj zupełnie. Chodziłam, pamiętam, przez pierwsze dwa tygodnie to jeszcze tam chyba chodziłam na mszę świętą. No były, wie pani... Ponieważ chodziłam tymi ulicami, no to było oczywiście niebezpiecznie, niebezpiecznie, bo w każdej chwili można było dostać jakiś postrzał. Barykady tu, barykady tam, to były takie osłony, żeby można było przechodzić z jednej strony ulicy na drugą.

  • Czy komunikacja odbywała się piwnicami?

Tak, tak, tak. Poza tym mieliśmy jak najbardziej powybijane z sąsiednimi [otwory]. Zarówno z jednej strony, jak i z drugiej strony tego budynku w piwnicach był taki [otwór] metr wysokości, może troszkę więcej niż metr, ale niewiele więcej niż metr, no to tej szerokości pewnie, żeby można było przechodzić. Tak że tutaj te ciągi były, a to jest krótka uliczka, więc wie pani, to była jedna posesja od Rysiej, myśmy chyba byli następną, później jeszcze były ze dwie posesje i ulica Świętokrzyska, więc to na tym odcinku była jak najbardziej taka łączność zachowana. Pamiętam, jak płonął, to dość szybko został, zresztą był celem... To był ten Prudential, ten nasz drapacz chmur. A to było doskonale widać nawet z naszych okien, więc wie pani, ten Prudential był taki, no biedny, poszkodowany coraz bardziej był, z każdym dniem coraz bardziej był poszkodowany, ale trwał. Trwał na posterunku. Mieliśmy takie następne... To jest tam, gdzie jest teraz Poczta Główna, w tej chwili, róg Świętokrzyskiej i Jasnej, to był taki punkt, gdzie w podziemiach był szpital…

  • A to był budynek, gdzie mieściła się jaka instytucja, tam gdzie teraz jest Poczta Główna?

Była Poczta Główna chyba…

  • Poczta była na placu Napoleona.

Tak, ale nie wiem. PKO chyba to było. Głowy za to nie daję, ale wydaje mi się, że tam było PKO.

  • Mieszkaliście państwo w niesamowitym miejscu, vis-à-vis PAST-y, gdzie odbywały się bardzo ciężkie walki.

Tak, w zasięgu PAST-y. Nawet na dach jak się wychodziło, to znaczy tym takim otworem w dachu zrobionym, jak żeśmy tam chciały zobaczyć, jak Warszawa wygląda, [to] można było. No, oczywiście pod osłoną nocy i klapa musiała być tak tylko lekko uchylona, żeby nie dostać, bo Niemcy doskonale trafiali w te wszystkie otwory właśnie z PAST-y. Pyta pani o ulice. Ponieważ nie bardzo [można było chodzić], więcej się siedziało na podwórku albo w piwnicach, niż się chodziło po ulicy. Tak jak mówię, do kościółka tam chodziłam, więcej żadnych wycieczek nie urządzałam jeszcze przez cały sierpień, bo później już było troszeczkę inaczej. Tak że nie wiem, co by pani…

  • W pewnym momencie owało wody, na pewno owało żywności. Jak sytuacja wyglądała z wodą, żywnością?

Wodę się łapało początkowo... Przede wszystkim wanna była napełniona wodą, na pewno. Wszystkie możliwe naczynia... Bo wanna niestety nie zawsze mogła służyć tylko... Przede wszystkim są potrzeby nie tylko do jedzenia, ale i inne potrzeby też są. Wiem, że w wannie było pełno wody nałapane, wtedy kiedy jeszcze działały wodociągi. Gdzie możliwe było, to wiem, że była połapana woda.
Co do żywności, to były suchary, które się robiło z tego chleba, który nam przydzielali w czasie okupacji. Ponieważ to było prawie niejadalne, znaczy można było jeść i to się jadło, ale... No, dużo sucharów było zrobionych. Każdy dom miał jakieś zapasy, jeżeli chodzi o kaszę. Najlepsza, że tak powiem, o ile pamiętam dobrze, to była sprawa cukru. Tego nie owało właściwie. I Powstańcy mieli cukier, i wie pani... Bo później się różne fabryki [zajmowało] czy tam jakieś [magazyny] były zajmowane, to było tego cukru rzeczywiście pod dostatkiem. Natomiast na pewno zaczęło ować kartofli. Kartofle to było marzenie. [Była] kasza jęczmienna, która wszystkim obrzydła dokładnie. No wie pani, tak jak jest żywność na cztery osoby czy pięć przygotowana, a później trzeba wyżywić około dziesięciu osób, bo tyle żeśmy mieli właśnie w czasie Powstania. Bo znowuż, tak jak mówię, była przyjaciółka mamy z mężem, [...] [jeszcze] właśnie ten nasz sublokator, oczywiście ta pomoc domowa też była na to wszystko, to już było nas czworo, sześcioro, wie pani...
Aha, ciocia właśnie, ciocia, czyli rodzona siostra mojego taty. Historia, o której wspominał Jerzy. Jak wiadomo, Wola padła dość szybko i tam była okropna rzeź. Wujostwo mieszkali na ulicy Chłodnej, tu na wysokości kościoła. Oczywiście któregoś dnia, koło siódmego, między piątym a siódmym, zdaje się, sierpnia została zajęta ta część. Mężczyzn oczywiście zabrali Niemcy, a kobiety, część kobiet, nie wszystkie, popchnęli do Powstańców. Wie pani, pod osłoną czołgu szły te kobiety z dziećmi, kobiety same, i w ten sposób moja ciocia znalazła się u nas. Po prostu Niemcy doprowadzali do ulicy Królewskiej i przekazywali później. Wie pani, nie wiem, w każdym razie nie było ostrzału, no tutaj nie było jakichś... Natomiast gehennę przeżyli wszyscy ci mężczyźni. I nie tylko moja ciocia, ale mama mojej przyjaciółki, tej, o której wspominałam, że razem żeśmy spędzały te wakacje, mieszkała na ulicy Elektoralnej, naprzeciwko dawnego Ministerstwa Skarbu. To się nazywało Ministerstwo Finansów czy [Ministerstwo] Skarbu, nie wiem. W każdym razie oni też zostali tam dość szybko zlokalizowani i podzieleni – mężczyzn odsunęli, kobiety oczywiście osobno. Z tym że one zostały na terenie, one nie zostały przekazane, to znaczy moja koleżanka i jej mama zostały tam i przechodziły przez ten niesamowity kościół Świętego Wojciecha. I tak samo jak właśnie mąż mojej cioci z tym synem, to jest ta dwójka, która razem z moim tatą była w trzydziestym dziewiątym roku na tej rajzie. Więc oni zostali wszyscy. No, tam się działy rzeczy straszne. Zresztą ja nawet dokładnie nie wiem, z tego co żeśmy wiedzieli, ojciec tej mojej przyjaciółki prawdopodobnie zginął – bo widział go ktoś, jakaś później była wiadomość – zginął koło Hali Mirowskiej z boku. Tam robili sobie Niemcy takie... Kazali się kłaść mężczyznom głowami od siebie, w ten sposób, na jezdni i później szły czołgi. Ja mówię, to były okropne rzeczy, co tam się działy. Skąd wiem? Był pan, który schował się w tych piwnicach Hali Mirowskiej i tam są te okienka bardzo nisko i on obserwował te rzeczy. I on właśnie widział tego tatę mojej przyjaciółki w ostatniej chwili. Ile w tym prawdy, nie wiem. Ja przy tym nie byłam, trudno mi powiedzieć.

  • Wspomniała pani o kościele Świętego Wojciecha.

Tak, więc oni tam byli właśnie wszyscy zgromadzeni w tym kościele. Jeszcze może wrócę do tej mojej przyjaciółki. Ona tutaj została, nie przechodziła przez ten kościół, natomiast koło kościoła na Chłodnej gromadzili te kobiety z dziećmi, a później byli wysyłani do Pruszkowa. Z tym że dokładnie... to jej relacja... Proszę pani, ona była taka pulchniutka, ładna dziewuszka, bo miała te piętnaście lat, nie miała jeszcze. Ale jakiś gestapowiec – wie pani, gestapowiec – coś do niej powiedział i podał jej bochenek chleba. Tak że to jest taki moment, wie pani, [który] znam od niej z relacji. Ona była z mamą. W każdym razie one jakoś tam ocalały, nie przeszły tej gehenny.
No, straszna gehenna była dla tych mężczyzn, którzy zostali zgromadzeni w kościele Świętego Wojciecha. Tam na organach stały karabiny maszynowe, ustawione były... No, to był multum ludzi, bo człowiek przy człowieku stał. No i na przykład był taki apel (oczywiście oni mieli swoich tłumaczy), że ci, którzy brali udział w Powstaniu, żeby wystąpili. Oczywiście nikt nie wystąpił, więc tam dali jakiś termin, tyle i tyle minut, jeżeli się nie zgłosi, to wszyscy zostaną rozstrzelani. No były to straszne podobno chwile, bo wie pani, chwila takiego napięcia i wszystko... No, odwołano. Nikt się nie zgłosił i nie było tej tam rzezi. Natomiast jak oni szli, to się paliły te boczne... Nie wiem, co tam była [za ulica], Wolska, jak oni szli chyba tą ulicą Wolską czy Kasprzaka (nie umiem [powiedzieć], bo to Kasprzaka to powstała później, to już po wojnie)... Tam były różne takie masowe egzekucje i tym Polakom dawali szuflę do zbierania i wrzucania do tych płonących domów obok.

  • Ale o tym pani dowiedziała się w czasie Powstania, od rodziny?

Nie, były jakieś przecieki, były jakieś wiadomości, ale to były takie [szczątkowe], a tutaj od samych świadków, czyli od wujka i od tego mojego brata ciotecznego. Tak że oni przeszli tę gehennę. Tam straszne chwile napięcia to były w tym kościele, jak były te terminy podawane parominutowe, że jeśli się nie zgłosi, to…

  • I oni wtedy byli tam w kościele, tak?

Tak, tak. Później oczywiście przechodzili przez Pruszków, przez ten obóz pruszkowski. Tam wujek akurat spotkał swoją sekretarkę czy coś takiego, która pełniła funkcję sanitariuszki, i ona im pomogła wydostać się stamtąd.

  • A pani ze swoimi najbliższymi była do końca Powstania na Marszałkowskiej?

Do końca Powstania tak. Myśmy, nie... My czwartego, dokładnie 4 września (to była niedziela) został zbombardowany nasz dom, raczej akurat ta oficyna naprzeciwko. I ja w tym czasie, bo to akurat była niedziela, poszłam się troszkę umyć, żeby wie pani... No trzeba się było umyć. Poszłam (na drugim piętrze mieszkaliśmy) umyć się i ubrać, bo to niedziela, więc trzeba było podnosić na duchu tych ludzi, którzy sami byli tam w tych piwnicach. Bo my mieszkaliśmy już wtedy w piwnicach wszyscy, wie pani. Poszłam i dokładnie zdążyłam się ubrać w taką bluzeczkę kremową, żeby było tak jasno, i w tym momencie ta właśnie nasza służąca (zresztą chyba Żydówka, chyba nawet nieświadomie ją ukrywaliśmy) mówi: „Słuchaj, lecą samoloty, uciekamy z tego”. No wiec ja tak jak stałam, oczywiście już ubrana, na szczęście, po tym myciu, uczesana, schodzę. Szybko żeśmy obydwie leciały (nie wiem, czy ona pierwsza, czy ja, ja już tego nie pamiętam) i kiedy ja byłam na wysokości pierwszego piętra, upada ta bomba po przeciwnej stronie, dokładnie po przeciwnej stronie. Ja nie wiem, jak ja się znalazłam na parterze. Czy mnie podmuch zrzucił, czy ja tak biegłam, wie pani, nie wiem, do dzisiaj nie mam pojęcia. W każdym razie znalazłam się na parterze. Były otwarte drzwi do przedpokoju mieszkania, tam już było pełno ludzi w tym, i wie pani... No, wpadłam tam i za chwilę zakołysał się [dom], dokładnie pamiętam, ściany prawie się zakołysały. W pobliżu padła następna bomba. No jak się to uspokoiło, odleciały samoloty, [to] oczywiście żeśmy szybko [wróciły] do tej piwnicy. Proszę pani, ja miałam włosy w ogóle jak posypane popiołem. Cała byłam... Bo to był nie tylko ten materiał wybuchowy, który znajdował się, ale plus ten pył. [Włosy] sztywne, wie pani. No oczywiście ta bluzeczka, to wszystko... Mama moja była przerażona, jak mnie zobaczyła, bo włosy miałam długie, uczesane, ale stały mi dęba prawie. Tak że to był moment, którego do końca życia człowiek nie zapomni. Bo wie pani, ta bomba z jednej strony, a człowiek po drugiej stronie. Tak jak mówię, nie wiem, w jaki sposób znalazłam się, [przeniosłam się na] dużą, taką dość wysoką kondygnację, taką, przypuśćmy, nieco wyższą niż tutaj ten... Bo tam może było tak na półtora piętra, chyba tak, pół piętra, takiego wysokiego, była taka kawalerka i ja tam w tym momencie znalazłam się. To był straszny moment.
  • I po tym wydarzeniu państwo przenieśliście się w inne miejsce?

Nie, nie tylko to... Ratowany był ten dom. Bo Niemcy burzyli, a zazwyczaj wrzucali jeszcze wiązkę tych bomb zapalających. A jak się coś zburzy, to wiadomo, są i meble, i wszystko. Pożar był ogromny, więc całą niedzielę żeśmy ratowali tę chałupę, wie pani. Znaczy nie my, tylko wszyscy mężczyźni. Mój tata siedział gdzieś tam wysoko i rąbał te belki, które się paliły, żeby zabezpieczyć. Tak żeśmy ratowali do trzeciej w nocy od rana. Z jakiej wody żeśmy korzystali? Na placu Dąbrowskiego był (przez Niemców zresztą czy na decyzję niemieckich władz) zrobiony taki olbrzymi basen, też chyba przeciwpożarowy, celowo i był pełen wody. I stamtąd się nosiło kubłami wodę, znaczy był taki sznurek ludzi urządzony, jeden drugiemu podawał to i dzieciaki i wszyscy żeśmy wtedy brali udział w tym. No i tym się ugasiło ten pożar, uratowało się. Każdy, co mógł, to ratował, po to żeby na następny dzień czy niecały…
Ja pamiętam jedną rzecz, jak o trzeciej w nocy znalazłam się w piwnicy i tam mieliśmy na jakichś skrzyniach urządzone, już nawet nie z rodzicami, bo rodzice byli w innym miejscu w tejże piwnicy, znaczy w tych... Bo to nie były same piwnice, tylko to były te korytarze piwniczne. I właśnie w pobliżu tego przejścia, o którym mówiłyśmy, między piwnicami, tam było skrzynek położonych. Nie wiem, czy nie jakieś dywany, czy coś, bo to każdy ściągał, co mógł, położone jakaś tam, jakieś poduszki, nie poduszki. Pamiętam, że moment jak ja kładłam się, to już spałam. W momencie jak przechylałam się, już zasnęłam, tak potwornie byłam zmęczona. No bo to cała jednak dobra prawie.
No i na następny dzień powtórka, tylko wieczorem. Przyleciały samoloty, zrzuciły następne bomby. Systematyczność niemiecka, typowa, wie pani. Zrzucili, już wtedy właśnie poszła część naszego mieszkania i znowu się zaczęło palić. Musieliśmy opuścić oczywiście. Więc to, co było w piwnicy, to się zabierało, bo dojścia już do mieszkania nie było, bo było wszystko zburzone, i przenieśliśmy się do takich... Pod naszym sklepem były sutereny, ponieważ to było wszystko bardzo wysokie. Tam nawet był urządzony salon sztuki, bo obok rodziców był tak zwany antykwariat, gdzie były piękne dzieła sztuki, bo ludziska, ci, którzy mieli, sprzedawali to, żeby mieć na chleb. Więc piękny taki salon. I miał właśnie na wysokości parteru, to znaczy tam, gdzie był sklep, tam był taki jeden, a jeszcze była sala urządzona na dole, z oświetleniem oczywiście, bo to przecież dzieła, piękne oryginały. Na przykład ja pamiętam cudownego Chełmońskiego, te bociany lecące, wie pani. Właśnie tam się z takimi rzeczami zapoznałam. I tam były już bardzo dobre warunki, bo były wysokie te [ściany], bo to wysokość pewnie taka jak tutaj, może troszkę mniej, ale ponad dwa metry wysokości. Tam tatuś już oczywiście, co mógł, to z tego sklepu ściągnął, jakieś paki, jakieś coś, i żeśmy urządzili przede wszystkim spania, żeby można było się gdzieś… No więc tak się żyło tam przez cały wrzesień.

  • To już do wyjścia z Warszawy?

Tak, do ewakuacji. Tam jeszcze takie momenty też przeżyłam... Wyjście na ulicę Kredytową było niebezpieczne ze względu na to, że tam wszystko było pod obstrzałem. Na wysokości naszej bramy, tej posesji Kredytowa 9, była poprowadzona barykada, że można było przejść na drugą stronę Kredytowej. Bo muszę pani powiedzieć, wtedy front to opierał się o ulicę Królewską. Niemcy byli w Ogrodzie Saskim, a tutaj byli Powstańcy, więc musiała być ta łączność. Ale byliśmy z kolei pod obstrzałem właśnie tego budynku, gdzie mieściła się swego czasu ta moja druga szkoła, ta szkoła Janiny Tymińskiej. Róg, narożnik placu Małachowskiego i Traugutta, tak? Traugutta, dobrze mówię. I tam taki zaokrąglony ten narożnik, były tam balkony (też ładny budynek, proszę pani) i tam był ustawiony karabin, chyba granatnik nawet. I byliśmy w prostej linii pod ostrzałem z kolei właśnie tutaj.
A, jeszcze w Warszawie pamiętam moment, jak była wyzwolona PAST-a, zdobyta PAST-a, bo to było pod koniec sierpnia, dwudziestego któregoś sierpnia. No, też był wielki entuzjazm, bo to był wielki wyczyn dla tych naszych [Powstańców]. No i żeśmy wyzwolili się spod obstrzału chociaż tej PAST-y. To był cudowny atak naszych Powstańców. Zresztą z głową poprowadzone było to wszystko, ta całą akcja zdobycia PAST-y.

  • Czy na Marszałkowskiej w kamienicy, gdzie byliście państwo, zatrzymywali się też Powstańcy? Czy byli też Powstańcy w tej kamienicy, w której mieszkaliście?

No, wie pani... ja tak dalece nie umiem pani powiedzieć.

  • Nie miała pani takiego kontaktu bezpośredniego z Powstańcami?

Z Powstańcami owszem, ale to takich, którzy byli nieraz opatrywani. Bo nawet jeśli dostał jakiś postrzał, to tutaj też był taki punkt sanitarny, gdzie można było [opatrzyć]. Żeśmy prali. Na przykład na początku Powstania to nasza działalność, tych młodszych, młodszego pokolenia, to było pranie bandaży, bo nie było przecież aż takich ilości; pranie bandaży, zwijanie tego wszystkiego, właśnie takie pomocnicze służby, byłyśmy taką służbą pomocniczą. No, przychodzili, owszem. Jak coś było do jedzenia, to jeżeli był głodny, no to dostawał jeść, ale to był już zorganizowane. Całe komitety się tworzyły wtedy, w tych domach. Oczywiście nie takie smarkule jak ja, ale starsze panie czy nasze mamy, czy kobiety koło trzydziestki, czy coś, to prowadziły, co można było, jakieś kuchnie. Jak przychodzili [Powstańcy], to dostali czy zupę jakąś gorącą.... No, początkowo to jakoś jeszcze cośkolwiek było, wie pani. Później było coraz gorzej, bo przecież jednak pod koniec to już było dwa miesiące, to się wszystko kończyło.
No więc jeżeli chodzi o to, to dla mnie taki charakterystyczny dzień to też wyzwolenie, zdobycie PAST-y. No bo oni właśnie byli tacy uradowani, przychodzili tam wtedy. Bo to byli... Musieli się zmieniać, bo to był jednak bardzo wyczerpujący atak, to jednak ileś tam godzin trwało, zanim zdobyli. Zresztą... To tak z pierwszej ręki, wie pani, to już jest tyle lat, że nie wszystko człowiek dobrze pamięta, ale same emocje to się pamięta.

  • Pewne obrazy zostają.

Tak, tak, tak.

  • Proszę powiedzieć, czy ktoś z pani rodziny brał czynny udział, oprócz siostry, w Powstaniu?

Tak ten brat cioteczny, właśnie [syn] siostry mojego taty, która miał ten zakład fotograficzny, o którym żeśmy mówili, to właśnie był Januszek, brał udział. Brali oczywiście udział ci moi sąsiedzi, ci młodzi chłopcy, szczególnie tych państwa, nie Ogórkowskich, tylko Majewiczów [Majorkiewiczów?] synowie dwaj brali udział. Ponieważ żeśmy mieszkali drzwi w drzwi, więc mieliśmy ten kontakt. Tak że oni brali. A z rodziny, proszę pani, tak właśnie mówię, wujek z tym swoim synem już na początku Powstania zostali przecież wyprowadzeni z Warszawy. To ci, co przechodzili przez ten kościół i przez obóz w Pruszkowie. Tak się zastanawiam, co ktoś… Nie było tutaj więcej mężczyzn, jeżeli chodzi ze strony... Jeżeli chodzi o mężczyzn, to nie mieliśmy w Warszawie tyle [rodziny]. Był wujek, ale to starszy człowiek, mojej mamy brat, zresztą źle widzący na jedno oko, więc odpadała sprawa. Zresztą ojciec rodziny, więc musiał zadbać o swoje córy, które też miał, no, starsze ode mnie sporo, ale w każdym razie…

  • A co się działo z siostrą?

Siostra początkowo, tak jak mówię, jakieś tam pełniła funkcje jako sanitariuszka czy pomoc sanitariuszom, ponieważ mieliśmy dość blisko ten szpital. Nie jestem w stanie pani powiedzieć, nie widzę jej właśnie w tej…

  • A czy wróciła z Powstania?

Tak, tak, ona wracała. Sypiała w domu, tylko rano się ulatniała, a wieczorem wracała najczęściej, ale to było, ja wiem, może ze trzy tygodnie, pierwsze trzy tygodnie. Później jakoś dziwnie, ale ja jej... Chyba była więcej, jeżeli, to na terenie naszego domu, jeżeli prowadziły jakieś sprawy związane z ratowaniem ludzi czy w ogóle jakimś opatrywaniem. Ja się do tego nie nadawałam. Nie wiem dlaczego, może po prostu nie byłam predysponowana do tego, może za słaba psychicznie byłam. Ale to, co mogłam, to robiłam w ramach moich skromnych możliwości, ale…
O, czego się bałam, wtedy jak mówię o tym spaniu przy tym włazie, bałam się jednego bardzo, żeby nie wpadli „własowcy”. Bo przecież w każdej chwili mogli atak przypuścić i przejść tymi samymi drogami, które były dla nas przygotowane, dla Powstańców i dla mieszkańców.

  • Bardziej się pani bała „własowców” niż Niemców?

Chyba tak, chyba tak.

  • Ale czy jakaś aura wokół panowała?

Nie wiem, jakaś aura była. Wie pani, było dużo tych przecież... była przecież prasa, donosiła różne te. Tak że „ukraińców”, tych wszystkich „własowców”, nie wiem, taką miałam... może to była psychoza, nie wiem. W każdym razie bałam się na pewno bardzo, właśnie takiego. A ponieważ dosłownie to była taka odległość, te skrzynki, na których myśmy tam spali, to było tu, a tutaj jak pani siedzi czy troszkę dalej, było to przejście do następnych piwnic. Jeszcze wracając do tych przejść. One zostały zrobione nie na samym początku i dość wcześnie, może w pierwszym, może w drugim tygodniu Powstania, został zbombardowany sąsiedni dom, na tej ulicy. To były oczywiście wszystko grube mury, ale tam nie było, jak zawaliło się, tam ludziska zostali przysypani. Straszny moment, jak się słyszało te wołania, te pukania. I nie byli w stanie, nikt nie był w stanie pomóc, bo co się usunęło tylko troszeczkę tego gruzu, żeby im pomóc, to wszystko się waliło z góry z powrotem. To były bardzo przykre też momenty. To były takie, które głęboko zapadają w serce człowieka i w umysł.

  • A czy widziała pani zrzuty?

Nie. Nie widziałam. Natomiast słyszałam, bo niektóre na przykład wpadały w ręce Niemców, na terenie na przykład Ogrodu Saskiego. To oczywiście były nocne zrzuty. Ponieważ to się rozchodziło, to wiadomo, przecież wiadomości się rozchodziły. Ale samych zrzutów nie widziałam.
Natomiast jeżeli chodzi o okres września w podziemiach na ulicy Kredytowej, to przeżyłam dwa takie bardzo [pamiętne momenty]. Jeden to był moment – to było tak w południe gdzieś – seria padła z granatników na barykadę, o której mówiłam, która była na wysokości bramy, prowadziła z bramy naszej do następnego budynku po przeciwnej stronie Kredytowej. Strzał i później głos kobiety: „Ratunku! Ratunku!”. Nie było wtedy mojej siostry koło nas i ja myślałam, że to ją trafiło, bo ona była wszędobylska. Jak ja jestem taka bardziej statyczna, to ona była bardzo ruchliwa zawsze, od małego. I padł [pocisk] i ja myślałem, że to ona. Wtedy myślałam, że oszaleję. Wypadłam tam z tej oczywiście tam przed tą... Okazuje się, że już ściągali tą... No kobieta, młoda kobieta, ale na moje szczęście nie była to moja siostra. Odżyłam, ale co przeżyłam, to przeżyłam. Tak że to był też taki moment.
Jeszcze drugi. Było to gdzieś około 12 września, niedziela, i systematyczne bombardowanie przez Niemców. Znowuż podobne do tego w trzydziestym dziewiątym roku, co Warszawa skapitulowała po tym nalocie. Systematycznie [zrzucali bomby] i przylatywali chyba od godziny dziewiątej rano (to niedziela, to oni troszkę później zaczynali). Wobec tego, licząc od ulicy Mazowieckiej, najpierw dostał serię bomb ten bank kredytowy Ziemski [Towarzystwo Kredytowe Ziemskie], to jest tam na samym narożniku Mazowieckiej i placu Dąbrowskiego, tam poszła seria. Przerwa. Następny budynek to była posiadłość gazowni, piękny budynek, taka secesja ładna, też może pięciopiętrowy, może sześciopiętrowy następny. Później był jeszcze jakiś budyneczek i ten tak zwany pałacyk Myśliwski. Tam była kiedyś ambasada nawet jakaś, w późniejszych latach Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej tam się znajdowało. To był taki nieduży budynek, tak zwany pałacyk. I ten pałacyk już tego i jest godzina jedenasta czy dwunasta i słyszymy „tra ta ta ta ta ta”, takie terkotanie. Nadleciały kukuruźniki, wie pani. I to był moment, w którym myśmy przestali mieć bombardowania. Po prostu Niemcy już się czy bali, czy coś, przestali bombardować. A ja mówię pani, jakie to jest napięcie, jak człowiek czeka na następną serię, że za godzinę czy za ileś będzie następny dom i trafią u nas. A myśmy jednak w tych piwnicach byli, to od strony ulicy, gdzie jak pójdzie bomba skosem, to od razu się znajduje prawie w piwnicy. I wie pani, to była taka ulga. Jedyna rzecz, którą zawdzięczam naszym „przyjaciołom ze wschodu” to te kukuruźniki. Naprawdę przestaliśmy mieć bombardowania, jeżeli chodzi o bombardowania lotnicze. Oczywiście ostrzał nadal był, ale nie było bombardowań.

  • Którego to było września?

Podejrzewam, że to było gdzieś koło 12 września, dwunasty czy coś takiego. Albo może mylę z godziną, bo wiem, że to było w południe na pewno i to była niedziela. Ale tak mi się wydaje, że to było gdzieś koło 12 września, bo takie rzeczy zapadają w pamięć.
Już później był tylko taki okres bardzo ciężki, bo coraz gorzej z tym jedzeniem. No, mój tatuś to jak nie było czegoś, co on mógł zjeść, to on w ogóle nie jadł. On wyszedł w takim stanie, że Niemcy, mimo że on jeszcze nie miał pięćdziesięciu lat, to nawet nie spojrzeli na niego. Z tą brodą, wychudzony, wie pani. No, bardzo ciężko zresztą...

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak wyglądało wyjście z Warszawy?

Proszę pani, więc tak, była niedziela (to był chyba 1 [października], drugi był poniedziałek), było zawieszenie broni. W niedzielę, pamiętam, przyszedł do nas wujek, brat mojej mamy, który mieszkał na Marszałkowskiej, ale za Alejami Jerozolimskimi, czyli tutaj, w okolicach Wspólnej. Przyszedł, była wielka radość, że oni żyją, a on też chciał się dowiedzieć, co z nami. Zobaczył, że dom nie istnieje. Poszedł właśnie tam i odnalazł nas na Kredytowej. Proszę pani, wielka radość. Oni nie wiem, oni też się już szykowali do tego wyjścia. My też, tylko nie chcieliśmy pierwszego dnia, tatuś nie chciał pierwszego dnia. Drugiego dnia żeśmy [zabrali], co było możliwe... Ponieważ tam jednak ta ścianka, tak wracając, może tak nie po kolei mówię... Ścianka działowa między tą piwnicą, gdzie był ten antykwariat w podziemiach, on się nazywał „Skarbiec”, przy którymś tam bombardowaniu ona częściowo [opadła]. To była cieniutka ścianka działowa między jedną a drugą piwnicą, między tą pod naszym sklepem a tym właśnie salonem sztuki. Częściowo ona, że tak powiem, padła, ale nie całkowicie. I mój tata wpadł na genialny pomysł, żeby wyrównać, żeby nie było niebezpieczeństwa, że jak będzie następne, że ta cegła może nas tam, nie tylko pocisk, ale cegłą też można dostać, wiec wyrównał tatuś tam te, żeby było tak... I to, co mieliśmy cenniejszego, to tatuś wygrzebał [niezrozumiałe], pod ten gruz zasypał. Miałam wielki żal do tatusia, bo wszyscy... Bo to olbrzymia kamienica, przecież tak jak mówię, ta Kredytowa, poza tym było dużo ludzi, którzy przybyli tam, bo... jeszcze za chwileczkę powiem... Tam był od strony placu Dąbrowskiego (tak, to jest plac Dąbrowskiego) w podziemiach piękny lokal nocny. Piękny lokal nocny, wie pani, z tymi lożami, nie lożami, no to było wymarzone... I to były suteryny. Wie pani, wszystko w aksamitach, we wszystkim... I tam [było] mnóstwo ludzi. Przecież z kolei jak się gdzieś tam paliło czy coś, to gdzieś się trzeba było podziać, więc tam mnóstwo ludzi bazowało. Tam mieliśmy wielką sprawę, jeżeli chodzi o wodę. Były pełne pojemniki, bo tam było centralne ogrzewanie, co było rzadkością jeszcze wtedy w Warszawie, pełne, te wszystkie... było dużo wody i to była wielka sprawa, bo to jednak tyle ludzi. Więc była woda. No i w tych suterenach…

  • Kontynuujemy ostatnie chwile w Warszawie.

Tak, ostatnie dni Powstania Warszawskiego. Więc wychodzimy... O co miałam żal do tatusia? Wszyscy ci, którzy byli, dużo osób, w tym właśnie klubie nocnym i nie tylko, bo to i mieszkańcy tego domu, i ci uciekinierzy z popalonych domów sąsiednich czy nawet nie sąsiednich. W każdym razie oni wszystko w podziemiach tego budynku, gdzie mieściły się te urządzenia do centralnego ogrzewania, wszyscy tam gromadzili swoje rzeczy, te, co chcieli zostawić, bo nie wszystko można było wziąć ze sobą, i zamurowane zostało. I ja uważałam, że to jest tak wspaniałe miejsce, że zamurowane. Uważałam, że tatuś robi wielki błąd, bo tatuś powiedział: „Nie, my nie będziemy tam, ja tu schowam pod tym”. Przysypane zostało tymi cegłami, tym gruzem, i w ten sposób żeśmy część rzeczy zostawili. Każdy miał jakąś tam walizę...

  • A pamięta pani, co to były za rzeczy?

Tak.

  • Czy może pani powiedzieć?

No proszę pani, to nie były jakieś wartościowe może dla mnie, ale wszystko, co się ocalało, to znaczy trochę pięknego plateru, na przykład cudowny tatusia (śmieszna rzecz) szlafrok, ale to jedno cudo, ten szlafrok. Ponieważ ojciec był chory na nerki, więc musiał mieć ciepło, to było z jakiejś wełny, z lamy robione, no naprawdę taki królewski, bym powiedziała, no to było coś warte. No to, co mieliśmy najcenniejszego, trochę platerów, nawet coś z odzieży. Aha, była też walizka jeszcze [z zawartością] z takiego cenniejszego towaru, oczywiście najczęściej kosmetyków. Ale najważniejsze to były właśnie takie rzeczy, które żeśmy przenieśli (wtedy wszystko było cenne, że tak powiem), co żeśmy zdołali przenieść z tamtej piwnicy do tej. I każdy miał wyposażenie własnej takiej walizeczki, żeby miał przy sobie [coś] ze swoich osobistych rzeczy. Tak żeśmy byli przygotowani na ten wymarsz z Warszawy. No i tak o godzinie pewnie koło czwartej po południu żeśmy wyruszyli już z tego... No, okropny widok Warszawy, okropny. To wszystko w gruzach. Żeśmy szli tą ulicą Marszałkowską, później ulicą chyba Złotą.

  • Jak duża grupa szła?

Duża. Początkowo [ruch był] mniejszy, a później, czym bliżej... Bo żeśmy byli kierowani w kierunku placu Narutowicza. Tam był podział, tam był rozdział znowuż ludzi na tych, którzy będą jechali pociągami do Pruszkami, i takich, którzy będą szli piechotą do Pruszkowa. I na wysokości kościoła Świętego Jakuba, zdaje się, stali ci esesmani i rozdzielali. No i między innymi nas, mnie i siostrę do tych na piechotkę, a rodziców z tą ciocią moją, siostrą mojego tatusia, ta, która miała tego męża i syna, [...] to znowuż byli kierowani na Dworzec Zachodni w Warszawie i stamtąd pociągami, oczywiście towarowymi, tymi otwartymi takimi, wywiezieni do Pruszkowa. Mój tatuś trzy razy obchodził naokoło tego esesmana i tylko krzyczał: Meine Familie! Meine Familie! I wie pani, że albo on zrezygnował, albo już inni, w każdym razie wyprowadził nas z tego i żeśmy razem z siostrą i z rodzicami i ciocią znaleźli się, poszliśmy do tego Dworca Zachodniego. Wszystko oczywiście na piechotę, więc wszyscy już bardzo zmęczeni, bo to jest jednak szmat drogi od Kredytowej na ten plac, a stamtąd jeszcze na Dworzec Zachodni.
I tam w takiej hali, nie wiem, czy to była... Hala dworcowa w każdym razie. Była [tam] ogromna, olbrzymia ilość ludzi już nagromadzona, czekająca na te podstawione pociągi towarowe. Tatuś tam zawsze był organizatorem, mimo że już wyglądał fatalnie i czuł się na pewno bardzo źle (był zawsze taki sprężysty, jeśli chodzi o te organizacyjne rzeczy). No, znalazł tam kawałek miejsca, żebyśmy przycupnęli, bo to przecież wszystko zmęczone. I jakiś pan z takiej sąsiedniej grupki, bym powiedziała, która tak samo [siedziała] (bo to wszystko jedno przy drugim było przecież przy tej ilości ludzi), pyta się: „Panie starszy, panie starszy, a skąd pan jest? Gdzie pan był?”. – „Ja byłem – tatuś mówi – w Śródmieściu, z Kredytowej”. – „No wie pan…” No i zaczęli rozmowę. I ten pan właśnie, starszy człowiek, mówi: „Przepraszam pana bardzo, czy mogę wiedzieć, ile pan ma lat?”. A mój tatuś mówi: „W październiku skończę pięćdziesiąt”. A on mówi: „O matko jedyna. A ja mam siedemdziesiąt kilka, a ja do pana »panie starszy« mówię”. I to było takie dość komiczne, no bo rzeczywiście tak mój tatuś wtedy wyglądał, bardzo poważnie.
No i stamtąd zostali [zabrani], jak już zostały... Organizacja była świetna, niemiecka, naprawdę, to trzeba im przyznać. Stopniowo tych ludzi opróżniali, tę halę, bo przecież napływali następni, bo przecież to był taki napływ ludzi do tej hali. Więc tych, co już siedzieli, byli w tym pomieszczeniu dworcowym czy tam hali dworcowej, wyprowadzali do tych wagonów towarowych, takich otwartych.

  • Pani mówiła, że to był drugi dzień ewakuacji, tak?

Drugi, 2 października, tak. I to już był ciężki wieczór, już było zupełnie ciemno. I tam z tych wagonów żeśmy wszyscy [byli] na szczęście razem... Ojciec miał wielkie wyczucie tego, że nie ma prawa, żeby nas ktoś rozdzielił, bo wiedział, czym to może pachnieć. W każdym razie był rozsądnym człowiekiem, my z siostrą, nie, nie byłyśmy rozsądnymi, ale tatuś był. No, miał prawo być rozsądnym, bo miał pięćdziesiąt lat, a my po czternaście i piętnaście. Więc muszę pani powiedzieć, że jak żeśmy w tych wagonach były, był jeszcze wtedy ostrzał Warszawy. Bo do którejś tam godziny, a później zaczął się normalny ogień artyleryjski. No i widzieliśmy te płonące... Ja nie wiedziałam, że pocisk, jak leci, to on świeci, jest rozgrzany i świeci. No to był też widok, który dwa razy w życiu przeżyłam. Jeden to był właśnie w trzydziestym dziewiątym roku, jak żeśmy przechodzili z Wareckiej na Koło, bo wtedy też był ten ostrzał, a tutaj [drugi]. I to wszystko widzieliśmy, tą płonącą Warszawę, bo przecież wagony były takie oczywiście niezadaszone, to były takie jak węglarki czy coś takiego. I to był też taki obraz, który człowiekowi bardzo zostaje w pamięci – ta ostrzeliwana Warszawa, ten ogień, ta płonąca Warszawa, łuny.
No i tak dojechaliśmy do Pruszkowa. Zostaliśmy, że tak powiem, wyprowadzeni z tych wagonów i do takich hal. Nie wiem, jak to [się nazywa], co były te hale. W każdym razie tam były tory. Bo to była chyba zajezdnia. Tam była chyba ta, tam gdzie... parowozownia. Tam były szyny i tunele takie i tam żeśmy... Byliśmy bardzo zmęczeni, bo jeszcze od bramy wyjściowej do tej hali było kawałek drogi, wszyscy obciążeni, zmęczeni bardzo tą drogą. No i tam znaleźliśmy się i padliśmy, tak jak siedziało się na [dworcu], tylko byle głowę do głowy przytulić i usnęliśmy.

Warszawa, 5 lutego 2014 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło

Kontynuacja nagrania zarejestrowana 24 kwietnia 2014 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło.

  • Pani wspomnienia przerwałyśmy, kiedy dotarła pani z rodziną do Pruszkowa.

Tak jak mówiłam poprzednio, była ta „upojna” noc w Pruszkowie. Po prostu siedzieliśmy, bo nie było możliwości się położyć, bo to był beton i po prostu szyny kolejowe, więc siedzieliśmy jedno o drugie oparte i tak żeśmy zasypiali, bo byliśmy potwornie zmęczeni. Ja jeszcze jeden taki miałam właśnie... Zanim zdążyłam zasnąć, stanęły mi przed oczami takie dwa fakty jeszcze z okresu Powstania. Pierwszy [miał miejsce] gdzieś w połowie września, to był pogrzeb małego Powstańca i jednocześnie zbiorowy pogrzeb innych osób, cywilów, grzebanych wtedy. To się odbywało na ulicy Jasnej, dwie czy trzy posesje od miejsca, gdzie w tym czasie przebywałam. Czyli tak jak mówiłam, to jest budynek na rogu Kredytowej i placu Dąbrowskiego, później, wiem, że była ambasada włoska z drugiej strony i chyba ten albo następny budynek na Jasnej. Okazało się, że... Ja nie wiem skąd, ja się dowiedziałam o tym pogrzebie, w każdym razie oczywiście musiałam być na nim. To był teren, wchodziło się w bramę, jak do normalnego domu mieszkalnego, i okazuje się, że była wspaniała przestrzeń, gdzie było mnóstwo zieleni, taki jakby skwer, tak między blokami teraz się znajdują takie różne miejsca. I tam był już cmentarz, ten cmentarz tymczasowy oczywiście, gdzie chowani byli ludzie, którzy zginęli i zostali wyciągnięci z gruzów czy ewentualnie Powstańcy. Oczywiście był ksiądz, był pogrzeb normalnie, tak jak można było w tym czasie zrobić, by było normalnie. Nie było na szczęście żadnych obstrzałów, więc było dość spokojnie w tym momencie. No, było to wielkie przeżycie, bo ten maleńki, młodziutki taki bardzo Powstaniec, dziecko, był chowany, kilka osób z cywilów i chyba ktoś jeszcze z Powstańców. To było wielkie przeżycie. Zresztą nie przypuszczałam, że w tym miejscu, właśnie na Jasnej, coś takiego... Przecież to był teren moich... prawie rzut beretem od mojego [budynku], gdzie żeśmy mieszkali na Marszałkowskiej... Że tam jest takie wspaniałe [miejsce]. I to było miejsce, właśnie tak jak powiedziałam, takiej zieleni i przejście między ulicą Jasną a Mazowiecką. Tam był taki poprzecznie ustawiony budynek, dość nowoczesny jak na owe czasy, i jeszcze kawałek, dalszy ciąg takiej zieleni i wyjście na Mazowiecką. To było wspaniałe, taki korytarz, bo to było osłonięte blokami od obstrzału, tak że… To jest jedno.
Druga sprawa, która mi stanęła w oczach, to było bardzo świeżutkie przeżycie, bo to raptem działo się 1 października. O godzinie gdzieś osiemnastej wieczorem była urządzona msza święta na ulicy róg Jasnej i placu Dąbrowskiego. Był stworzony, oczywiście bardzo prowizoryczny, ołtarz, była msza święta z przepięknym kazaniem księdza. Chodziło o to, że to była niedziela, to raz, dwa, że już wszyscy byli przygotowani na to, że albo się... Bo to byli i Powstańcy, i ludność, to było pewnie paręset osób tam zgromadzonych, bo to się działo na ulicy, więc nie było żadnych ograniczeń. Pod koniec mszy, właściwie już po mszy zostało udzielone wszystkim absolutorium ze względu na to, że nikt nie wiedział, gdzie będzie za dobę czy dwie, gdzieś się znajdzie, w związku z tym i dla Powstańców, i dla ludności cywilnej to było bardzo istotne. To było wielkie przeżycie dla mnie. Właśnie pierwszy raz uczestniczyłam w takiej mszy świętej z absolutorium, z udzielonym absolutorium. No i [zasnęłam] z takim właśnie obrazem tej mszy świętej i tej olbrzymiej ilości zgromadzonych ludzi. Wtedy nie było [walk], bo to było zawieszenie broni, bo to był pierwszy i drugi października. To były dwa dni z zawieszeniem broni, żeby mogła wyjść ludność Warszawy, opuścić Warszawę. Dlatego to można było dość spokojnie przeżyć. Było to bardzo sensowne, bo to, zdaje się, do godziny dwudziestej drugiej czy do dwudziestej, nie pamiętam dokładnie, obowiązywało to zawieszenie broni. Więc o tej osiemnastej jak byli zgromadzeni wszyscy, no to był październik, prawda, więc to jeszcze i widno… Bardzo duże wrażenie na mnie zrobiło. I z takim obrazem właśnie tej mszy świętej, tego tłumu tych ludzi, zasnęłam. To było właśnie jeżeli chodzi o… To był ten pierwszy moment pobytu w Pruszkowie.
Następny dzień rano, oczywiście pobudka. Nie wiem, czy Niemcy, czy ta służba, która tam [pracowała]. Oczywiście wszystko wiadomo, Niemcy potrafią świetnie zorganizować, więc nawet i ten pobyt w Pruszkowie też był świetnie zorganizowany. Kazali nam się ustawić w kolejkach i dostaliśmy po takim kawałku chleba, na rodzinę czy (już nie pamiętam) na osobę. Ciemny, oczywiście, taki gliniasty chlebek, ale było to. RGO się tym zajmowało oczywiście. No i później potem wymarsz na plac przed tą halą. I tam był podział, że tak powiem, trzeba było się ustawiać czwórkami czy… I Niemcy dyrygowali, kto idzie do pracy do Niemiec, a kto do tak zwanej ewakuacji. Nie wiedzieliśmy, czym to pachnie, ale w każdym razie rodzice, ponieważ tatuś wyglądał jak staruszek, mimo że nie miał pięćdziesięciu lat, nawet się nie skrzywili, tak że od razu wiadomo, że [trafią] do tych, którzy będą ewakuowani na teren Guberni, Generalnej Guberni, a nas z siostrą osobno, na pracę do Niemiec. I tak to było, jedni tu, w prawo, drudzy w lewo. Jak tatuś się zorientował, że my jesteśmy tam, po prostu za plecami tego esesmana, bo to był esesman prawdopodobnie, o ile dobrze sobie przypominam, za plecami esesmana, tak bezczelnie po prostu kiwał ręką, żebyśmy my przeszły do nich. Między tym esesmanem a grupą ludzi, którzy mieli być wysłani do Niemiec, maszerował przez cały czas jakiś żołnierz Wehrmachtu, żeby pilnować. No i ja siostrę za rękę, i idziemy tak na sagę, tak troszeczkę na skos, bo oni już byli posunięci troszkę dalej. I ten Niemiec zaczął coś tam krzyczeć na nas, a ja mówię: Mein Father, Mein Father. I on kiwnął, machnął widocznie ręką. Myśmy poszły tam do tych, przeszłyśmy za plecami tego, znaczny kawałek od tego esesmana, ale przeszłyśmy do tych, którzy mają być ewakuowani na teren Guberni. No i w ten sposób zostałyśmy, że tak powiem, prawie uratowane. Ale jak każdy młody człowiek, a ja wtedy miałam te piętnaście lat, to oczywiście… Później ustawiali nas w ósemki, ósemki, które szły w kierunku tych podstawionych wagonów kolejowych. I ja oczywiście koniecznie chciałam być na brzegu. Tatuś mnie wciągał do środka, a ja [wychodziłam] na brzeg oczywiście, poprawiałam berecik, żeby ładnie wyglądać. No i w końcu żeśmy doszli do tego przed nami, stanęliśmy przed wyjątkowo świetnym pulmanem, pulmanowski wagon był. To było naprawdę wielka [zmiana]. Po tej węglarce, jaką żeśmy jechali między Warszawą a Pruszkowem, a tamtym, to był luksus. No i zajęliśmy tam ten cały przedział, bo przecież nas było sporo osób. Natychmiast prawie nas oblazły wszy, mówiąc tak [wprost]. Naprawdę to było coś koszmarnego, ale taka była prawda. W ten sposób jechaliśmy prawie cały dzień do Włoszczowy.
We Włoszczowie stanął pociąg, wyrzucili nas, znaczy wyrzucili, znowuż Raus! na dworzec, właściwie na perony, bo tam dworca prawie nie było. Bardzo biedna okolica ta Włoszczowa, to wtedy była bardzo smutna i mizerna miejscowość. Tam żeśmy zostali. Kazali nam się rozejść, że na drugi dzień będą podwody i nas rozwiozą na wsie. Zostawili nas właściwie samych, tatuś jest z nami... Właściwie tatuś tam przewodził całej naszej grupie. No, trzeba było znaleźć jakieś lokum na noc, bo to było już późne popołudnie. Doszliśmy do jakiegoś domu, zapukaliśmy, wpuścili nas bez problemu. Byli bardzo serdeczni, muszę powiedzieć. Pytali się, czy jesteśmy głodni. Byliśmy głodni na pewno. No więc ugotowali pięknych, przepysznych kartofli i [podali] zsiadłe mleko. Ja w życiu czegoś tak wspaniałego nie jadłam, jak to było. Do dzisiaj dnia pamiętam smak tych kartofli i tego zsiadłego [mleka]. Mleko takie oczywiście w garnkach kamiennych czy coś, takie że można było je kroić, postawili na stole. Nie wiem, czy dali nam każdemu po łyżce, tego już nie pamiętam. Tak, każdy dostał po łyżce i, proszę pani, ta wspólna micha dymiących kartofelków – pychota. Czegoś tak pysznego w życiu nie jadłam. Oczywiście po tych dwóch miesiącach kaszy to było coś, to była uczta Baltazara. Nam się wydawało, że to jest jak uczta u Wierzynka, prawie dla mnie to było takim przeżyciem. I później rano, rzeczywiście podjechali... Aha, rzucili nam, zapytali się, bo musieliśmy przespać się tą noc. Więc rzucili tam troszkę słomy i tak żeśmy wszyscy w ubraniach, w tym żeśmy się położyli. I znowuż następna noc tego typu. Ale to było cudo w porównaniu z tym, co było w Pruszkowie, bo jednak można było się wyciągnąć i [spać] jako tako, że tak powiem. No, nie było to twarde, bo to było jednak siano i słomka.
No i rano przyjechały podwody. Już mieli zaplanowane wszystko ci... My, nie wiem, dwanaście czy piętnaście kilometrów od Włoszczowy jechaliśmy tymi wozami. Jak to na Kielecczyźnie, to są biedne wsie, ulokowali nas, mnie z siostrą w jednej chałupie, a rodziców z ciocią, właśnie tą ciocią, o której była mowa, rodzoną siostrą mojego tatusia, w innej. I tak żeśmy przetrwali. Oczywiście, tam trzeba było płacić za wszystko, cokolwiek człowiek [potrzebował], bo to bida tam jest. Więc żeby cokolwiek zjeść…

  • Czy mieliście pieniądze, możliwość zapłacenia?

Tak. Mieliśmy te pieniądze, które kursowały w tym czasie w Generalnej Guberni, więc po prostu płacił tam tatuś za to. Myśmy raptem byli trzy dni wszystkiego na tej wsi. Ja pierwszy raz zobaczyłam, jak wygląda cebrzyk, jak to się wszystko myje w cebrzyku i wszystko... Zdumienie moje aż nie miało granic. Ale przetrwałyśmy te trzy dni i droga powrotna do Częstochowy. Tatuś zarządził, że jedziemy do Częstochowy, bo tam miał brata stryjecznego, który był głównym architektem Częstochowy, takim przysięgłym architektem w urzędzie miasta Częstochowy, i miał własny domek. Trudno nazwać to willą, ale to było coś w rodzaju własnej posiadłości, zresztą prawie w centrum Częstochowy, nie prawie, tylko w centrum Częstochowy. No i żeśmy tam [wyjechali].
Oczywiście przyjechaliśmy, radość tam była niesamowita, jak nas zobaczyli, że żyjemy, że jesteśmy. Wie pani, to są rzeczy... tak wzruszające momenty, że to łza do dzisiaj dnia może się kręcić w oku. Największą radość sprawiła wiadomość dla cioci, dla tej siostry mojego tatusia, że jej mąż i syn są w Krakowie, też u rodziny, że są w Krakowie, żyją. No i stamtąd od razu wiadomość poszła do Krakowa. Przyjechali po ciocię po paru dniach i zabrali ciocię, a my żeśmy zostali, dostaliśmy wspaniały pokój. Wspaniały pokój, każdy miał własne łóżeczko... To była wielka… W różnych warunkach Powstańcy – i Powstańcy, i ci wszyscy wyrzuceni z Warszawy – bytowali w tym czasie. Były całe hale urządzone dla tych właśnie uciekinierów warszawskich, tak nas nazywali.

  • Jak długo byliście państwo w Częstochowie?

W Częstochowie byliśmy do maja czterdzieści pięć. W maju czterdzieści pięć już żeśmy się przenieśli do Łodzi. Mamusia coś tam wynalazła, bo mama moja była taką niepozorną, ale bardzo dającą sobie radę w życiu. Więc jakiś tam sklepiczek wynalazła na ulicy głównej, czyli na Piotrkowskiej, dosłownie w takim drewniaczku prawie rozwalającym się. Ale było pomieszczenie, tam zaczęliśmy [mieszkać]. Mieszkanie się też wynajęło, byliśmy w pięknym secesyjnym budynku na ulicy Narutowicza. To jest miejsce, gdzie dokładnie w tej chwili naprzeciwko jest ta Opera Łódzka, gmach Opery Łódzkiej. I tam żeśmy zamieszkali. Oczywiście znowuż kołchoz, bo to było piękne mieszkanie pięcio- czy sześciopokojowe. Właścicielem tego domu była gazownia łódzka, a mieszkanie należało do partyjnego (już wtedy partyjnego, bo on był chyba [partyjnym] z przekonania, już przed wojną należał do partii) pracownika tej gazowni. W jednym pokoju jedni warszawiacy, w drugim pokoju inni warszawiacy, no i tak tam zaczęliśmy nowy rozdział naszego życia.

  • Dlaczego nie wracaliście państwo do Warszawy?

Bo nie było do czego wracać.

  • A ten zakopany skarb?

A to było... To było właśnie w lutym. Myśmy 2 lutego z mamusią wyruszyły z Częstochowy do Warszawy, żeby zobaczyć, jak to wygląda. Oczywiście prawie cały dzień się znowuż jechało, bo to było... [Dobrze] że w ogóle pociąg był, że był też pulman i można było usiąść. Jechaliśmy dokładnie od siódmej czy od ósmej rano do godziny czwartej po południu ten odcinek między Częstochową a Włochami, bo dalej już nie szły pociągi. I wtedy żeśmy z mamusią i z tym... Jechaliśmy nie tylko my, nie tylko ja z mamusią, ale jeszcze nasi znajomi poznaniacy, którzy raz byli już wysiedleni z Poznania do Warszawy na początku wojny, właściwie traktowani byli już jako warszawiacy. I [jechało] właśnie dwóch panów i oni mieli znajomą we Włochach i tam żeśmy się zatrzymali na noc. Wszędzie byliśmy serdeczne wtedy przyjmowani. Naprawdę każdy co mógł, to dzielił się tym, co miał, i jak mógł, pomagał jeden drugiemu.

  • Jakie wrażenie było po wejściu do Warszawy?

Oczywiście z Włoch do Warszawy trzeba było iść pieszo i szliśmy po prostu torami kolei, tak jak szła [kolej]. Na wysokości mniej więcej kościoła Świętego Jakuba (zdaje się, tak nazywa ten kościół) wszyscy żeśmy, że tak powiem, skręciliśmy w kierunku do ulicy Grójeckiej. I tam widzieliśmy różne... Właściwie obraz był straszny, bo właściwie to było jedno wielkie gruzowisko. Z tym że właśnie tamte ulice, chyba Słupecka, o ile dobrze pamiętam, to jeszcze były domy, gdzie ocalały te domy. One dość szybko były chyba zajęte przez Niemców i one ocalały, bo oni tam po prostu stacjonowali i nie zdążyli tego wysadzić w powietrze czy ewentualnie spalić, bo przez cały czas buszowali w tym czasie w Warszawie do wyzwolenia. No, warunki były... Muszę powiedzieć, że ulice już były uprzątnięte z gruzu, ale to już robota była Niemców, bo oni musieli jeździć, więc po prostu uczynili te wszystkie ulice [przejezdne]. Nie było to, że tak powiem, pozamiatane, ale usunięty był gruz, co jest najważniejsze.
Dotarłyśmy z mamusią z wielkim wysiłkiem, bo to jednak jest kawał drogi z Włoch. Mamusia miała wtedy już pięćdziesiąt lat, ja byłam piętnastolatka. Więc żeśmy dotarły do ulicy Kredytowej i problem, nie ma jak zejść do tego… Tak jak mówiłam, to było w podziemiach. Nie ma jak zejść, bo schody były wypalone. No i taka, nie wiem, tak żeśmy szukały z mamusią, jak można byłoby... A to jednak, ja wiem, dwa i pół metra minimum od poziomu chodnika do tego, żeby tam oprzeć cokolwiek. Ale znalazłyśmy bok szafy, bok szafy, gdzie są te listewki do półek i żeśmy spuściły. Jakimiś tam drutami czy coś uwiązane było to, mamusia trzymała tutaj. Oczywiście już grupka ludzi się zgromadziła, bo patrzyli, co się dzieje, bo przecież szabrowników nie owało w tym czasie. Wszyscy, wie pani, jakoś tam... Dużo tych nieuczciwych ludzi szukało jakiegoś mienia czy coś. I ja po szczebelkach, bo szczebelki, takie listewki, ten… Ponieważ byłam wtedy lekka i jeszcze zręczna, tak że zsunęłam się na ten niski... Nie można powiedzieć „parter”, bo to było po prostu na poziomie suteryn. Więc tam zeszłam. Bałam się jednego, bałam się, żebym nie wlazła na jakiegoś trupa, bo przecież Niemcy zabijali i wrzucali nieboszczyków do jakichkolwiek otworów. Ale nic na szczęście. No, miałam ze sobą świece, zapałki, ale to był... Ponieważ tu była olbrzymia, tak jak mówiłam, taka olbrzymia ta wystawa, to właściwie korzystałam z tej wystawy, żeby się [dostać]. To był olbrzymi otwór, pewnie pięć metrów na trzy metry, więc olbrzymi otwór. A po drugiej stronie, przeciwnej od strony podwórza (było też oczywiście wypalone wszystko), było takie okno, przez które żeśmy zrobili wtedy wejście do tych piwnic, żeby nie od ulicy, która była pod obstrzałem, tylko żeby od strony podwórza można było bezpiecznie wchodzić. I tam był cholerny przeciąg, bo to było naprzeciw siebie. I ta świeczka mi wiecznie gasła, ale jakoś sobie poradziłam, bo później jak już [dotarłam] w to miejsce, gdzie wiedziałam, że są przysypane gruzem nasze rzeczy, to po prostu doszłam i już tam zapaliłam, bo bałam się, że mi w ogóle nie wystarczy tych zapałek, bo ciągle mi gasło. Jeszcze czego się obawiałam. No, właściwie dom był rozminowany, bo na każdym domu było już wtedy napisane „dom rozminowany” czy „nie ma min”, coś takiego było, więc min się nie obawiałam. Obawiałam się tego nieboszczyka, tak jak mówiłam. No i właściwe warunki fatalne, bo ta gasnąca świeczka. Ale poodrzucałam ten gruz i była walizka pełna właśnie tych naszych rzeczy, które że tak powiem, żeśmy zdołali tam [ukryć]. To nawet może takie głupie rzeczy, bo był [między innymi] wspaniały szlafrok mojego tatusia, ale to była wielbłądzia wełna, to była piękna rzecz, zresztą bardzo droga. Bo tatuś był chory, jeżeli chodzi o nerki, swego czasu, więc chodziło o to, żeby miał ciepło. No i tam było, jak powiedziałam, trochę.... Jeszcze wiem, że jakiś tam plater był schowany, to co żeśmy zdołali uratować. Ale to ciężkie jak czort, bo taka waliza była dość duża. Ja to ciągnęłam oczywiście, bo nie mogłam tego unieść. No i teraz jak to wydostać z powrotem na górę. Więc znaleźli się panowie, którzy [pomogli]. Ja tylko musiałam umieścić tę ciężką walizę na drzwiach i oni po prostu kazali mi ją przymocować tymi [drutami]. To były druty, przewody elektryczne najczęściej do tego były. Ale mocno za to... I oni po prostu nam pomogli wyciągnąć to, wie pani, na ten poziom. No ale ludzi była gromadka już, bo wie pani oczywiście: „Co oni tam mają? Co to jest?”. No i w ten sposób żeśmy... A już od razu [komentarz], że szabrujemy, że ten... Takie właśnie były przeżycia.

No ale jakoś Pan Bóg nad nami czuwał, bo w tej gromadce ludzi, okazało się, była rodziców klientka, bardzo dobra klientka, bo ona była żoną portiera w banku KKO. To była Komunalna Kasa Oszczędności, taka istniała przed [wojną]. Oni oczywiście robili olbrzymie zakupy u nas dla tego banku, więc była znana, rodzice ją bardzo lubili. I ona jak nas zobaczyła, to znowuż uściski, radość, że żyjemy, że są, jesteśmy. Bo jak ludzie się znają, to wtedy zupełnie to inaczej wygląda. No i ona powiedziała: „Jedziemy do nas. My już tu mieszkamy”. Mieszkała na Czackiego, róg Traugutta i Czackiego, właśnie na terenie zaraz za tym bankiem. W jakimś takim wypalonym domu, [gdzie] nie był wypalony parter, oni tam sobie już urządzili wtedy jakąś takie, no, tymczasowe, ale miejsce mieszkania. Już była i kuchenka, i tego. I nas tam ta pani poprosiła. Żeśmy zostawili ten cały bagaż tam, bo to była osoba zaufana. Nakarmili nas jeszcze. No i wtedy powrót.
Gdzie tu się zatrzymać? Znowuż... Bo przecież nikogo nie ma w Warszawie. Ale mieliśmy na Pradze rodzinę. No i na Pragę tym mostem pontonowym żeśmy się przedostawały, żeśmy wędrowały z mamusią. Tam znowuż następna radość, że jesteśmy, że żyjemy, że jak najbardziej. Dosłownie tam nawet na stole spało dziecko, bo tyle ludzi już było. Nie był to duży dom, to były dwa pokoje z kuchenką, bo to na Pradze. Co prawda na Targowej, ale skromne to mieszkanko było. Ale ludzi pełno za to. Ale i myśmy się zmieściły tam też jeszcze z mamusią. No i później była sprawa przetransportowania. Ja już tego nie pamiętam, jak to było, że myśmy tą walizę jakoś musiałyśmy stamtąd odebrać. Aha, na saneczkach ta pani nas przewiozła, bo to przecież było ciężkie. A było trochę śniegu, trochę nie śniegu i tak przeciągnęła nas na tą Czackiego z Kredytowej. No to były takie pierwsze chwile powrotu do Warszawy.
Potem żeśmy wróciły, wracałyśmy z mamusią do Częstochowy. Wagon też pulmanowski, tylko okna bez szyb, więc straszna sprawa. Bo to była, można powiedzieć, poważna zima, to był raptem czwarty czy piąty lutego. Jakąś tam miałyśmy dereczkę. To nie bardzo... Trzeba było imitować tą szybę. Wiało, skostniałe wróciłyśmy do tej Częstochowy. Tak się zaczęła nasza ta…
Właśnie opuściłam ten moment przed chwilą, przepraszam bardzo, samego powrotu do Warszawy. Ponieważ to był 2 lutego, pamiętam dokładnie, bo to było Matki Boskiej Gromnicznej, więc kojarzyłam to wszystko. [Dotarłyśmy] dość szybko, bo 17 stycznia przecież była uwolniona Warszawa, a myśmy już 3 lutego były w Warszawie. To jak mówię, warunki były bardzo ciężkie, ale jakoś to człowiek przeżył. To [tyle], jeżeli chodzi o powrót. Bo jeszcze w momencie jak żeśmy mówiły... Bo przeskoczyły do powrotu do Warszawy, a nie wiem, czy panią interesuje sprawa naszego pobytu w Częstochowie.
Z czegoś się trzeba było utrzymywać. Mój tatuś nocami, żeby nie przeszkadzać nam, bo przecież tam też było sporo osób, też z różnych stron Polski wujostwo przyjmowali do siebie. Nie tylko, że tak powiem, chwilowo, na jakiś krótki okres, tylko niektórzy to przez całą wojnę tam u wujostwa byli. No i [tam] ojciec wypiekał nocą, ponieważ znał się na tym, bo będąc w Ameryce, pracował u swojego brata piekarza, [który] miał nie tylko pieczywo takie jak chleb i bułki, tylko miał również ciastkarnię. Takie bardziej, że tak powiem, wytworne było pieczywo. Tatuś się na tym znał. Zresztą nawet bardzo to lubił. Wypiekał w nocy ciasteczka, a mamusia w dzień roznosiła te ciasteczka po różnych miejscach. Znaczy miała takie parę sklepów, które przyjmowały te jedzenie. Zresztą miały wielkie powodzenie, bo to były drożdżóweczki robione przez tatusia i miały wielkie powodzenie, bo były wyjątkowo smaczne. Nie tam jakaś tandeta, tylko przyzwoite, z masłem, z prawdziwym masłem i wszystkim. W każdym razie w ten sposób żeśmy się utrzymywali.
Nie mieliśmy specjalnie takich zasobów materialnych, żeby... Troszeczkę tego towaru, który był... To był luksusowy towar, [więc] nie bardzo miał wzięciem, ale wstawiliśmy tam część, znaczy rodzice wstawili cześć tego swojego… Bo mówiłam, że jeszcze [wśród] rzeczy odnalezionych była walizeczka (już teraz nie pamiętam) czy jakiś pojemnik, przede wszystkim z bardzo drogimi kosmetykami. Ale to wtedy nie miało wielkiego wzięcia. Ale w takiej drogerii... Notabene właściciel drogerii na głównej ulicy Częstochowy – miał taką świetną drogerię i on częściowo nam ten towar brał w komis po prostu. Coś, co poszło, no to mieliśmy troszkę tych pieniążków ze tego, a reszta to właśnie te ciasteczka nas ratowały. No to był ciężki okres, ale głodni nie byliśmy na pewno. Była zalewajka, było coś innego, ale nie chodziliśmy głodni. To była wielka sprawa. Najważniejsze, że mieliśmy dach nad głową i w bardzo przyzwoitym, w bardzo przyzwoitym miejscu. Bo i piękny pokój, i dostęp do łazienki, i wszystko, więc czego wymagać, jeżeli chodzi... Bo ludziska naprawdę w bardzo ciężkich warunkach przetrwali ten okres do wyzwolenia, potem zresztą też.

  • Proszę powiedzieć, jak pani sądzi, na ile ten okres pięcioletniej okupacji wpłynął na pani osobowość?

Na pewno stałam się bardzo szybko dojrzałą już nie dziewczynką, tylko kobietą prawie, bo warunki takie, no, hartują człowieka, takie ciężkie warunki zarówno… Przede wszystkim, no, cała okupacja – cała okupacja, no to wie pani, to żeśmy z tych dzieci to się dość szybko, można powiedzieć, w cudzysłowie zestarzały. Na pewno się dorastało wtedy w takich okolicznościach. Dorasta i mądrzeje się, może niezupełnie mądrzeje, ale dorasta się bardzo szybko. I to nie zawsze jest, że tak powiem, takie radosne dojrzewanie, bo jednak warunki swoje robią. Ale mówię, głodni nie chodziliśmy. Myśmy w tej Częstochowie przecież od razu prawie zaczęły naukę, co prawda na takich tajnych kompletach, ale żeby nie tracić roku szkolnego, żeśmy zaczęły chodzić na takie komplety. A później po wyzwoleniu już do szkoły normalnej zaczęłyśmy chodzić. Z tym że to był bardzo krótki okres. Nie wiem, czy miesiąc, czy ileś, bo żeśmy w końcu… Przecież jak w maju żeśmy się znaleźli w Łodzi, to ten okres był bardzo krótki. A wyzwolenie przecież tak samo, Częstochowa też została któregoś tam, nie pamiętam, dziewiętnastego czy któregoś stycznia wyzwolona.

  • Czy często pani wspomina ten czas? Czy ma pani okazję dzielić się wspomnieniami z młodszym pokoleniem?

Nie, nie.

  • Ale czy dlatego, że niechętnie…

Wie pani, bo miałam młodszą tylko o rok siostrę, ona to samo przeżyła. W ogóle jeżeli chodzi o koleżanki czy z Warszawy wszystkie… Każda przeżyła w jakiś sposób, bo wszystkie byłyśmy, że tak powiem, wygnańcami później z tej Warszawy. Byłyśmy, straciłyśmy Warszawę. Dla mnie Warszawa zawsze była czymś wspaniałym, bo nie wyobrażałam sobie życia gdzie indziej. Zresztą ja dość szybko, nawet mimo mojego bardzo groźnego taty, takiego wymagającego i surowego taty, bo myśmy były bardzo krótko trzymane, dość szybko opuściłam dom rodzinny i przeniosłam się do Warszawy. Wtedy kiedy jeszcze rodzice musieli właściwie... Bo tam byli związani, na tym miejscu, gdzie były, wcale niezłe zresztą, dochody, [które przynosił] ten maleńki sklepik. Bo to wtedy wszystkiego owało, więc rodzice zmienili branżę, co prawda, bo wtedy była odzieżowa taka branża, z tej perfumeryjnej na tą. No i oni byli związani, a ja mogłam sobie [przyjechać], ponieważ miałam tutaj kuzynkę w Warszawie. Już wtedy jej mąż był zatrudniony w PZU czy w PZUW, bo to był Państwowy Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych. Mieli wspaniały dom na Mickiewicza. To była ekspozytura właśnie tego towarzystwa ubezpieczeniowego. Ponieważ mojej kuzynki mąż był naczelnikiem wydziału, to dostał piękne, służbowe mieszkanie, piękne na owe czasy. No i ja u nich zamieszkałam właśnie potem. Ale to już jest dalsza historia, bo to są lata 1946. Przeniosłam się już do Warszawy we wrześniu, żeby zacząć tutaj rok szkolny, już nie w Łodzi. Tak że Częstochowy nie wspominam specjalnie źle, ale muszę pani powiedzieć, że w momencie (taka ciekawostka może) jak została wyzwolona Częstochowa i wszyscy oczywiście Niemcy i folksdojcze pouciekali, pozostawiali wspaniałe mieszkania. Myśmy byli bez mieszkania na dobrą sprawę, bo żeśmy przecież tylko dzięki uprzejmości wuja mieszkali u nich, i rodzice poszli zdobyć jakieś mieszkanie. A my z siostrą klęknęłyśmy na środku pokoju i modliłyśmy się, żeby broń Boże, nic w Częstochowie nie dostali. I Pan Bóg nas wysłuchał i rodzice… Oni nie byli z tych, co to potrafią zagarnąć czyjąś, nawet już opuszczoną, własność. No i tak żeśmy, jako że tak bardzo skromni ludzie, wróciliśmy, przyjechaliśmy do tej Łodzi. No i tam zaczął się następny etap życia w Łodzi. I dla rodziców, i dla nas. My do szkoły. Małą maturę robiłam już w czterdziestym piątym roku, siostra też. No i tak żeśmy... [Tak] dobrnęłam aż do pierwszej licealnej w związku z tym. Ale nie chciałam już dłużej egzystować w Łodzi. Bo jak usłyszałam, pamiętam… Dla mnie Warszawa była zawsze czymś wymarzonym, więc wie pani, nie wyobrażałam sobie życia po prostu nie w Warszawie. Może dlatego, że sama byłam urodzona w Warszawie.

  • Taka z krwi i kości warszawianka.

Tak, tak. Z krwi i kości. I wie pani, te złe i dobre chwile przeżyłam w Warszawie, tak że…

  • Czy jest jeszcze coś, o czym pani chciałaby opowiedzieć, a o co nie spytałam z tego okresu Powstania?

Do okresu Powstania to może nie wracajmy, bo ja już to, co pamiętałam, to chyba wszystko przekazałam. Może nie w tej [kolejności], jak powiedziałam, opuściłam te sprawy pogrzebu i mszy świętej, która rzeczywiście bardzo zapadła mi w pamięć, bo to było przeżycie duże. No, co więcej... A ten okres powojenny. No, chodziłyśmy, wie pani, do szkoły, uczyłyśmy się. Ja przeszłam tutaj do Warszawy, najpierw do Batorego. Ale ponieważ choroba mi przeszkodziła pod koniec... Bo to była już druga licealna, więc właściwie rok maturalny, i pod koniec, właściwie gdzieś w lutym, rozchorowałam się tak poważnie, że niestety nie mogłam przystąpić do tej matury. Najpierw byłam bardzo poważnie przeziębiona, zresztą przez własną głupotę, proszę pani, bo musiałam, był jakiś tam [bal]. Wtedy nie było studniówek, tylko były takie bale przed maturą, ale to nie nazywało się studniówka, tylko po prostu byłam w okresie karnawału [na balu]. Oczywiście musiałam być lekko ubrana, a mróz na dworze jak... [niezrozumiale 37:40]. Komunikacja wtedy jeszcze bardzo kiepska. A odległość między Myśliwiecką a Żoliborzem, tutaj Mickiewicza, za placem Wilsona jeszcze, no to olbrzymia. Więc noc oczywiście zastała mnie w centrum miasta, ja dobrze przemarzłam i miesiąc czasu mnie kosztowała choroba. Później okazało się, że mam olbrzymią anemię, taką, że mnie ratowano po prostu zastrzykami, wyciągiem z tak zwanej wątroby, liver extract. Pocztą lotniczą było przesyłane z Ameryki, żeby mnie [leczyć]. Ale odratowali mnie, jak widać na załączonym obrazku. Więc proszę pani, tak to było. Tak jak mówię, przez swoją głupotę. Sama zrezygnowałam na dwa miesiące przed maturą, że nie przystępuję do matury, bo zdawałam sobie sprawę... Był bardzo wysoki poziom u Batorego, bo to było przecież jedno z najlepszych gimnazjów i liceów. To była olbrzymia pozycja jeszcze do tego wszystkiego. To Szare Szeregi, nie tylko Szare szeregi, tak że... Ale to tak mówię nawiasem, bo to nie jest może tak istotne w moim życiu. Ale tylko dlatego wspominam, że następny rok już byłam na tyle mądrzejsza, że już nie wybierałam sobie odległości takiej między Żoliborzem a Śródmieściem, a właśnie Dolnym Powiślem, bo to tak u Batorego, tylko wzięłam sobie szkołę, wybrałam szkołę na Żoliborzu, na Felińskiego. To była szkoła Bolesława Limanowskiego, gdzie chodziły dzieci samych partyjnych. Bo to było Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, to było [ich] własnością, ten budynek i właśnie ta szkoła Limanowskiego. Więc ja właśnie z tego, tam gdzie wygwizdali, nie pamiętam, któregoś z naszych władców, jak był, bo przyszedł z wizytą do Batorego. Był wygwizdany dokładnie. Oczywiście były później jakieś tam reperkusje tego zachowania się młodzieży. No ale to była wyjątkowa… To była opozycja wtedy wśród młodych ludzi. A tutaj, wie pani, z takiej jednej do drugiej przeszłam. Zupełnie odmienna atmosfera. Wszystko mi było obce, w sensie szczególnie tych wszystkich tych ideologicznych trendów. Ale musiałam się tego wszystkiego nauczyć, bo musiałam zdać maturę. No i tu bardzo dobrze zdałam maturę. Ale wydaje mi się, że wiem, skąd miałam pomoc. Stamtąd.

  • Nie zaszkodziła?

O nie, wprost przeciwnie, wprost przeciwnie. Pamiętam, że idąc na tą maturę, to tak serdecznie się modliłam w kościele Świętego Stanisława Kostki, tam u Matki Boskiej Częstochowskiej i zostałam tak wysłuchana, jak… Pytali mnie o to, co wiedziałam. Szczególnie nauka o świecie współczesnym, bo to wtedy tak się nazywało, no to dla mnie było naprawdę tak obce... No ale ponieważ się trochę przyłożyłam do tego, nie tyle, jak bym powinna, ale to, co wiedziałam, to mnie pytali, dokładnie. Jeszcze oczywiście były inne pytania, też takie związane ze polityką, na przykład: „Co to jest most powietrzny Berlina?”. Wtedy już takie pytania padały na takim ustnym egzaminie, właśnie z wiedzy o życiu współczesnym. Ale z tego to wybrałam zupełnie nieźle. No w każdym razie uzyskałam maturę. Później starałam się dostać na farmację. Dostałam się, mimo paskudnego pochodzenia, bo przecież „prywatna inicjatywa” była wtedy bardzo napiętnowana. A ja byłam tylko… Nie miałam żadnych, że tak powiem, pchnięć, ale udało mi się na piętnaście punktów zdobyć czternaście, więc siłą rzeczy musieli mnie przyjąć. Ale ponieważ tam oczywiście ten czynnik społeczny miał dużo do powiedzenia... Natomiast dziekan nasz, Muszyński, no to była też prawie taka „reakcja”, może jeszcze większa niż u Batorego. To był cały Uniwersytet Wileński, właśnie Wydział Farmacji znalazł się w Łodzi.

  • Proszę powiedzieć, czy spotkała pani kogoś, kto spotkał się z jakimiś represjami ze strony władz w związku z uczestnictwem w Powstaniu?

Proszę pani, czy ja wiem... Jureczku, może pomożesz mi, bo ja nie pamiętam tego. [...] No niewątpliwie, wie pani, nie bezpośrednio, bo akurat rodzice nie byli w tym zaangażowani specjalnie. Owszem, ojciec bardzo dużo wiedział, wiadomo skąd, proszę pani, o wszystkim. Był poza tym hallerczykiem, więc dla niego w ogóle nie do pomyślenia była ta cała sytuacja. W związku z tym na znak żałoby, jak pani mówiłam, on zapuścił brodę. W momencie jak w trzydziestym dziewiątym roku wyruszyli na taką rajzę, taką po Polsce, to on powiedział, że on ogoli brodę wtedy, kiedy będzie Polska wolna. Wobec tego jak została wyzwolona, powiedział: „To nie jest Polska wolna. Nie ścinam brody”. I tak dotrwał, proszę pani. Tak że czy ja kogoś, proszę pani... Nie bezpośrednio, ale o tym, że były represje, to wiedzieliśmy. Tylko nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to było w takim stopniu. Cały szereg rzeczy dopiero człowiek się dowiaduje niekiedy teraz. Tak że wiedziałam, że przypuśćmy, koleżanki mąż był skazany. Zresztą nie wiem, nie pamiętam, czy był wykonany wyrok, czy nie. Ale tak bezpośrednio... No na różne przesłuchania był brany mój brat cioteczny, właśnie ten, który mieszkał w Krakowie. Do UB był wzywany, bo on zajmował stanowisko w Państwowym Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych, no więc musieli być zaufani ludzie i był przesłuchiwany. Pytali go na przykład – to już fama w rodzinie później poszła – pytali go, czy ma kogoś za granicą. On mówi: „Tak”. – „A gdzie?” – „W Stanach Zjednoczonych”. – „A czy jest liczna?” – „Nie nie wiem. Może sto osób”. – „Niech pan z nas nie robi durniów”. – „Ja naprawdę nie wiem, ale mój wujek miał czternaścioro dzieci i te dzieci miały dzieci i dzieci. Ja nie wiem, ile tam jest”. Tak że wiem, że to było. Ale potrafił wszystko w żart obrócić, więc oczywiście nie był... Proszę pani, nie umiem pani powiedzieć, że ktoś był tak specjalne prześladowany w rodzinie. Akurat tutaj nie mamy żadnych zasług specjalnie. Na Virtuti Militari nie zasłużyliśmy, w każdym razie. Tak że to jest ten... A co jeszcze by pani chciała wiedzieć? Ja tak może troszkę chaotycznie mówię, bo mówiłam już i o tym, i o tamtym. No po tym, tak jak powiedziałam, rodzice zostali w Łodzi, ja wywędrowałam do Warszawy, tu zrobiłam maturę sama, oczywiście za pieniądze rodziców. Ale wynalazłam w tym okresie, to był rok czterdziesty siódmy, wynalazłam piękne mieszkanie na Żoliborzu. I proszę pani, to mieszkanie do niedawna jeszcze było w posiadaniu naszej rodziny. A to było wielkie moje osiągnięcie, bo ja powiedziałam: „Matury nie będzie, ale będzie mieszkanie”. I tak się stało. Tak że to jest moje osiągnięcie, jeżeli chodzi o Warszawę. Oczywiście za rodziców pieniądze, bo to było wtedy kupione za ciężkie pieniądze, to mieszkanie. Ale było na Mickiewicza, tam na dole, w każdym razie w takim willowym domu, bardzo ładne mieszkanko. No i to była nasza własność, wie pani, do niedawna. Musiała być sprzedana ze względu na układy rodzinne, po śmierci rodziców moich, właściwie po śmierci mojej siostry. Aha, może taka ciekawostka. Ja byłam przecież tą pierwszą właścicielką, że tak powiem, znaczy byłam zameldowana tam na okres [nauki], a wróciłam na studia znowuż do Łodzi. Byłam przez dwa lata w Warszawie, nawet trzy lata byłam w Warszawie, a na studia się dostałam do Łodzi, nie w Warszawie, tylko na łódzkiej akademii. Zresztą bardzo sobie to chwalę i jestem zadowolona bo w zupełnie innych warunkach żeśmy studiowali. Nie były to wytworne warunki, ale dużo lepsze niż w Warszawie w tym czasie.



Warszawa, 24 kwietnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło
Alina Pietrow Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter