Andrzej Bontemps „Mnich”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Bontemps pochodzę z rodziny francuskiej, osiadłej od dawna w Polsce. Urodziłem się w majątku Sieraków ziemi kutnowskiej [w dniu 5 listopada 1920 roku. Matka Natalia Janina z domu Rossman, ojciec Włodzimierz w prostej linii pochodzący od generała Piotra Bontemps, wyższego oficera wojsk francuskich okresu napoleońskiego.]

  • Jak pan wspomina swoją młodość jeszcze w niepodległej Polsce?

Od urodzenia do dziesiątego roku życia mieszkałem na wsi w naszym majątku w Sierakowie pod Kutnem. Skończywszy dziesięć lat rodzice przenieśli się do Warszawy, do naszego domu w rodzinnej kamienicy na Mazowieckiej 4. Dom już dzisiaj nie istnieje poza jedną małą oficyną. Od jedenastego roku życia chodziłem do gimnazjum imienia Adama Mickiewicza w Warszawie, które ukończyłem w 1939 roku, zdając maturę.

  • Jaki wpływ na późniejsze pana losy miała ta szkoła? Wyniósł pan stamtąd uczucia patriotyczne, szacunek dla historii Polski?

Szczęściem było to, że mieliśmy bardzo dobrych profesorów prawie od wszystkich przedmiotów, od języka polskiego, skończywszy na rysunkach, gdzie rzeczywiście młodzież była wychowywana w duchu patriotycznym opartym na lekturze Mickiewicza, Sienkiewicza, Słowackiego, która ugruntowała pewne zasady dla późniejszego życia młodego człowieka. Naturalnie dużym osiągnięciem było, że udało nam się przed samą wojną zdać maturę, tak że do okresu okupacji i wojny wstępowaliśmy jako, można powiedzieć, dorośli ludzie. Wtenczas dorosłość to się kształtowała, już mówiono, od dwudziestego trzeciego roku życia, więc nie miałem jeszcze tego [wieku], wszyscy zdający maturę to mieli siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście lat. Byliśmy jeszcze młodzi ludzie.

  • Jak pan wspomina ostatnie dni wolności, sierpień 1939 roku?

Ostatnie dni wolności były następujące: po zdaniu matury odbyłem obowiązkowy staż pracy w junackich hufcach pracy, gdzie pod Gubałówką budowaliśmy szosy. Po zakończeniu turnusu, [na początku] sierpnia wróciłem do Warszawy, do naszego mieszkania na Mazowieckiej, gdzie zastałem list od rodziców, że ponieważ jestem już dorosłym człowiekiem, żebym sobie dalsze wakacje ułożył według swoich zamiarów. Otrzymałem pewną kwotę pieniężną w kopercie i zdecydowałem się, bo taki miałem od dawna plan, pojechać nad morze. Nad morze pojechałem [w połowie sierpnia] do Władysławowa, gdzie w willi państwa Bagińskich, prywatna piękna willa, były wynajmowane pokoje dla wczasowiczów. Beztrosko, było sporo młodzieży, spędziliśmy cały okres. Tam zapoznałem się z kolegą Januszem Żerańskim, który miał motocykl, a ja już miałem zrobione prawo jazdy w 1938 roku, za zgodą rodziców. Niestety nie zachowało się to prawo jazdy, jako pamiątka naturalnie. W każdym razie to było chyba mniej więcej 20 sierpnia, a więc dziesięć, dni dwa tygodnie przed wybuchem [wojny] postanowiliśmy pojechać do Gdańska, naturalnie na motocyklu. To był piękny zagraniczny model.
Przejechaliśmy granicę, [zgodnie z przepisami] za okazaniem dowodu osobistego, w którym musiało być tylko stwierdzone obywatelstwo polskie. Zarówno ja, jak i [Janusz] mieliśmy w dowodach stwierdzone [obywatelstwo] i bez problemu wjechaliśmy na teren Gdańska. Zwiedziliśmy Gdańsk i pojechaliśmy szosą, która prowadzi w kierunku na Wrzeszcz i Sopot. W pewnym momencie na tym odcinku drogi zobaczyliśmy, że mija nas ciężarówka obładowana oddziałem wojskowym młodych w mundurach ludzi, naturalnie Niemców. Ciężarówka w pewnym momencie zaczęła zajeżdżać nam drogę. Szosa zbudowana była tak, że [w środku znajdowały się] tory tramwajowe z podwyższeniem, bandą i dalej następne pasmo w drugą stronę. Zaczęli nas dopychać do bandy i naturalnie szybkość już wtenczas zmalała chyba do trzydziestu, czterdziestu kilometrów na godzinę. Niemniej nas tak dopchnęli, że motor zawadził [o wzniesienie] z torami tramwajowymi. W pewnym momencie kierownica motocykla zawadziła o burtę samochodu. Naturalnie przewróciliśmy się i na moment było odurzenie, że nie wiedzieliśmy, co się z nami dzieje. Z tyłu jechał samochód polski, zaczęli krzyczeć, że [zabrać nas] do szpitala, tego myśmy za nic nie chcieli. Na szczęście motocykl działał, miał rozbity reflektor i przedni błotnik nad kołem był trochę uszkodzony, ale tak że się nic specjalnie nie stało.
Zrezygnowaliśmy już z jazdy do Sopotu, tylko wykręciliśmy i z powrotem czym prędzej wycofać się przez granicę. Tutaj mieliśmy problem na granicy. Zresztą zupełnie przyzwoicie z nami rozmawiający ze straży granicznej, zaczął się pytać gdzie myśmy spowodowali wypadek, gdzie motocykl został rozbity. Wytłumaczyliśmy mu, że za Gdańskiem szosa była mokra, spryskana wodą i poślizgnęliśmy się, ale nam się nic nie stało i nikomu się też nic nie stało, najlepszy dowód, że nas puszczono i wracamy do domu. On się zastanawiał przez chwilę, machną ręką i w ten sposób wróciliśmy do willi.
Z Januszem Żerańskim umówiłem się, ponieważ państwo Żerańscy mieli pod Skierniewicami majątek ziemski pod nazwą Żerań, że przyjedzie do nas, do Sierakowa, żeby spędzić razem parę dni. Rzeczywiście przyjechał [konno], to był 25 czy 26 i powiedział, że tylko wpada na jeden dzień, że rodzice [jego mnie zapraszają] do siebie. Przyjedzie po mnie samochodem 31 sierpnia i parę dni w Żeraniu spędzimy przed pójściem na dalsze drogi szkoleniowe. Każdy miał pewne swoje plany. Rzeczywiście 31 sierpnia [rano] Janusz przyjechał po mnie. Byli to zamożni ludzie, jego ojciec był dyrektorem Boryszewa i Nitratu, to były fabryki zbrojeniowe. On, młody chłopak, miał już swojego małego fiatka, dostał w prezencie po zakończeniu szkoły gimnazjum i liceum.
Przyjechaliśmy 31 sierpnia koło południa. Pani Żerańska nas przywitała, spędziliśmy całe popołudnie, a ponieważ od 1 września wolno było polować, umówiliśmy się, że rano wyjdziemy na polowanie, na pole, gdzie można coś ustrzelić. Wprawdzie nic żeśmy nie ustrzelili, natomiast widzieliśmy masę samolotów lecących w kierunku zachodu, na Kutno, na Warszawę. Jeszcze mówiliśmy jakie mamy ładne samoloty i jaka ich ilość jest, ćwiczenia czy coś takiego. O dziewiątej wracamy do domu, nic naturalnie nie ustrzeliliśmy, ale coś budziło niepokój w naszych umysłach. Wracamy, pani Żerańska stoi na ganku, wita nas, wojna wybuchła. To był bodajże piątek 1 września. Tam przebywaliśmy i w niedzielę pan Żerański do mnie mówił, że albo mnie odeśle jakąś bryczuszką do naszego majątku, to było trzydzieści kilometrów jedno miejsce od drugiego, albo pojadę z nim do Warszawy, bo on musi wracać dowiedzieć się co się dzieje, jakie są dalsze losy jego zakładów, co się dzieje w pracy [i we wtorek wraca do Żerania]. Zdecydowałem się pojechać z nim do Warszawy i umówiłem się, że jakbym się zdecydował z nim wracać, to żebym do niego zadzwonił. Byłem w rozterce, co ze sobą zrobić.
W mieszkaniu nikogo nie zastałem, duże mieszkanie pięciopokojowe na Mazowieckiej. Wiem, że rodzice, mój brat, są na wsi w majątku i co dalej tutaj będę robić. Wprawdzie znalazłem zapasy żywności, moja mama zawsze preparaty wekowe robiła; pieniędzy jeszcze miałem wystarczająco na dwa, trzy, cztery dni. Mogłem sobie pozwolić na siedzenie w Warszawie i zastanowić się, [co dalej robić]. Poszedłem do mojej rodziny na ulicę Świętej Barbary koło Poznańskiej w centrum miasta, naradzałem się co robić. To był wtorek, a miałem do godziny drugiej dać znać panu Żerańskiemu, jak decyduję. Do ostatniej chwili nie mogłem się zdecydować, rodzina też nie wiedziała, jak mi najlepiej poradzić. Za pięć minut przed umówioną godziną zadzwoniłem, żeby powiedzieć, że wracam z powrotem z panem Żerańskim do Żerania. Niestety odebrała służąca, stwierdzając, że pan parę minut temu wyjechał, czyli rozstrzygnięte zostało, zostałem w Warszawie w wielkim mieszkaniu sam. Rodzice już nie wrócili.
Całą wojnę przetrwałem w Warszawie, przeżywając róże losy mieszkańców. Naokoło się paliło, Mazowiecka miała też dwa domy spalone pod numerem drugim i naprzeciwko paliło się, cała Świętokrzyska się paliła. Przeżyliśmy okres szczególnego bombardowania, to był chyba dwudziesty któryś września, gdzie były zmasowane naloty na Warszawę. Później Warszawa się poddała.
Z chwilą kapitulacji na drugi dzień razem ze znajomymi, których spotkałem w Warszawie, państwem Sławińskimi. Ich majątek był niedaleko naszego, o pięć czy siedem kilometrów oddalony… Oni mieli wóz, bo liczyli się z tym, że spokojniej przetrwają wojnę, uciekając ze wsi ze swojego majątku do Warszawy, niż żeby tam być w samodzielnym miejscu. Z nimi spotkałem się, wróciliśmy do ich majątku, to jest Bedlno, też pod Kutnem. Stamtąd mnie już bryczuszką odesłali do majątku rodziców. Matka mnie zobaczyła, wyleciała z ganku, z krzykiem witając. Okazuje się, że na górze piętro zajmowali Niemcy, Niemcy przylecieli, przyleciał podoficer niemiecki, [pytając,] co się stało. Mama mówiła świetnie po niemiecku, ponieważ mama pochodzi z rodziny niemieckiej Rossmanów, i matka, i mój tam mieszkający [brat matki] świetnie znali język niemiecki. Wytłumaczyli mu, o co chodzi, ten gratulował, że ocalałem i był bardzo sympatyczny, nawet się przedstawił, do dzisiaj pamiętam, pan Karol Cirpel z Breslau, czyli z naszego obecnego Wrocławia. Tak się zakończył okres wojny wrześniowej.
Potem co robić dalej? Trzeba zdobyć Ausweis. Przede wszystkim u znajomych zatrudniłem się [...] w małych Zakładach Mechanicznych [„Technoservice”] na ulicy Ząbkowskiej 40 na Pradze. Te zakłady – metalowa fabryczka – były pod kontrolą niemiecką, produkowały [sprawdziany i] fragmenty [urządzeń mechanicznych]. Później wiedziałem o tym, na potrzeby armii, na potrzeby Niemców. W każdym razie zatrudnieni byli sami Polacy [...]. Dostałem Ausweis z wielką pieczęcią Rüstungs Komando der Wehrmacht i poczułem się trochę pewniejszy. Szczególnie w następnym roku i dalszej okupacji, gdzie Warszawa przeżywała bez przerwy różne naloty niemieckie, łapanki na ulicach, wsadzanie na Pawiak bez żadnego powodu, po prostu dlatego, że się było młodym Polakiem.
Do konspiracji przez znajomego wstąpiłem w 1941 roku, to był dywizjon warszawski „Jeleń” i może parę słów podam co to był za oddział. Mianowicie po ustaniu działań wojennych, już bodajże w październiku czy na początku listopada, grupa oficerów, żołnierzy i podoficerów z siódmego pułku ułanów lubelskich – miejsce jego postoju to był Mińsk Mazowiecki, zresztą zasłużony oddział kawalerii, biorący udział w wojnie 1920 roku z wielkimi sukcesami – zebrała się, naturalnie w konspiracji ścisłej i zaczęła odtwarzać siódmy pułk ułanów, który był odtwarzany zarówno w terenie w rejonach Mińska Mazowieckiego, jak i w Warszawie. W Warszawie był tworzony [dwuszwadronowy] tak zwany 1. dywizjon warszawski, który tak samo jak i pułk, tak i ten dywizjon przybrał nazwę „Jeleń”, czyli 7 Pułk Ułanów AK „Jeleń” i warszawski 1 dywizjon też „Jeleń”. Skąd to się wzięło? Mianowicie to jest element herbu ziemi lubelskiej znajdujący się na sztandarze pułkowym, stąd nazwa „Jelenia” zarówno dywizjonu, jak i całego odtworzonego pułku. [Przez cały czas konspiracji pułk stale się rozwijał. W czerwcu 1944 oku stan osobowy pułku liczył 881 żołnierzy], a więc prawie stan normalny, stan pułkowy, a stan dywizjonu warszawskiego [w przededniu wybuchu Powstania] wynosił dwieście pięćdziesiąt pięć osób. [Dowódcą dywizjonu był rotmistrz Lech Głuchowski pseudonim „Jeżycki”. Poległ w Powstaniu 15 września na ulicy Dolnej.] Co się działo w czasie konspiracji? Mianowicie przy dywizjonie powstała szkoła podchorążych, która szkoliła do przyszłych zadań bojowych nowy, młody, narybek. To były paromiesięczne turnusy, w czasie okupacji tych turnusów wyszło pięć ze szkoły przy dywizjonie, właściwie można powiedzieć przy pułku, dywizjon pierwszy warszawski był elementem pułku. Wykłady głównie odbywały się w Warszawie, natomiast ćwiczenia pod Warszawą w lasach okolicznych i to małymi grupkami, gdyż większą grupą byłoby niebezpiecznie się pokazywać, a więc pewne ćwiczenia odbywały się w grupkach po pięć, po sześć, po siedem osób. Pamiętam jeździliśmy kolejką EKD, która z Nowogrodzkiej wtenczas jeszcze wychodziła, stacja końcowa była na Nowogrodzkiej. Jeździliśmy do Otrębusów (przystanek przed Leśną Podkową) i w lasach otrębuskich przeprowadzało się różnego rodzaju ćwiczenia, mając naturalnie z sobą zawsze jakąś piłkę czy coś, żeby w razie czego udawać, że jesteśmy po prostu młodzieżą, która przyszła pograć w piłkę do lasu.
Podchorążówkę ukończyłem w 1942 roku, otrzymując stopień kaprala podchorążego. W następnych turnusach brałem udział już jako przeszkolony, też przeważnie w terenie pod Warszawą.
  • Jak wyglądała konspiracyjna działalność? Czy pan brał udział w akcjach?

Były akcje przeprowadzane szczególnie poza Warszawą polegające na zdobywaniu broni i samochodów. W tym nie brałem udziału, bo byłem oddelegowany do szkoły podchorążych, ale pewni moi znajomi, koledzy, brali udział w tym. Wiem, że zdobywali trochę broni, która była w różnych punktach magazynowana. Zresztą broń to jest osobne zagadnienie. Była zdobywana na poszczególnych Niemcach, na grupach, a oprócz tego była kupowana. Pułk czy dywizjon w Warszawie miał pewne fundusze, a Niemcy lubili się i napić i pójść na dziewczynki, można było na lewo załatwić. Broń, która dotrwała do czasów Powstania, była kupowana na bieżąco w okresie okupacji. Teraz będę mówił o dywizjonie warszawskim. Cały czas grupa dwustu pięćdziesięciu pięciu podchorążych była szkolona i wiedziała, że nastąpi w końcu okres walki, czy to będzie Powstanie, czy jakiś inny [zryw], że front się zbliży i będziemy mogli czynnie wystąpić przeciwko Niemcom.

  • Pan przez cały okres okupacji, aż do wybuchu Powstania działał w szkole podchorążych przy pułku?

Tak, w szkole podchorążych przy dywizjonie. Głównie w Warszawie to się odbywało, jednocześnie pracowałem w fabryce na Pradze, do końca miałem Ausweis, który mnie dwa razy ratował przy łapance.

  • Jak pan wspomina lipcowe dni 1944 roku? Jak wyglądała sytuacja w dywizjonie warszawskim i jak wyglądała sytuacja w Warszawie?

Już nerwowość u Niemców widać było na początku [lipca]. Mieliśmy wiadomości z radia londyńskiego o ofensywie wojsk sowieckich, o wkroczeniu armii radzieckiej i wojska polskiego przy armii radzieckiej, przekroczenie dawnej granicy Polski na wschodzie i wiedzieliśmy, że lada moment coś może nastąpić. Kulminacyjnym punktem, to był chyba 20 lipca, gdzie przez Warszawę przetaczały się oddziały rozbite na froncie rosyjskim, tu właśnie wyczuwaliśmy. Później się okazało, że to był najlepszy moment do wykorzystania, żeby można było, jeśli było to zaplanowane i zadecydowana jakaś akcja zbrojna przed wkroczeniem armii radzieckiej. Był popłoch wśród Niemców. Ludzie stali z uśmiechem, patrzyli na obdarte, zakurzone oddziały na wozach ciągniętych przez zaprzęgi konne, jak się ewakuowali również Niemcy z różnych urzędów, Arbeitsamtów i tak dalej. W Warszawie pozostało wojsko, a przede wszystkim cała policyjna armia gestapo stacjonująca na Alei Szucha.

  • Kiedy pan dowiedział się o tym, że musi się pan udać na swój punkt, że już jest ta akcja mobilizacyjna?

28 lipca wiedzieliśmy, że coś nastąpi, bo była już taka sytuacja nerwowa, ale czekaliśmy znaczy ja, moi koledzy. Miałem kontakt bezpośredni tylko z paroma, bo była tak ścisła konspiracja, myśmy nie znali nawet wszystkich w naszym plutonie ludzi ze względów konspiracyjnych. W każdym razie wiedzieliśmy, że coś nastąpi. To było 28 [lipca] przyszedł do mnie do domu na Mazowiecką goniec, który powiedział mi koncentracja Puławska numer 3 czy 5, już nie pamiętam, dom gdzie jest apteka, o godzinie takiej i takiej, trzeba wejść do mieszkania tylko pojedynczo, na piętrze… To było rano czy przedpołudniem, koncentracja popołudniu. Pożegnanie z rodzicami, mój młodszy brat [Stanisław, kapral podchorąży „Boruta”] już wyszedł przede mną [na swój punkt koncentracyjny oddziałów „Żywiciela” – Zgrupowanie „Żmija”]. Około godziny piątej przybyłem na punkt koncentracyjny Puławska chyba 5, gdzie pod wskazanym mieszkaniem, pod umówionym znakiem pukania, skoncentrowany był pluton 1111, to jest pluton, do którego byłem przydzielony. Dywizjon „Jeleń” składał się z siedmiu plutonów, łącznie dwieście pięćdziesiąt pięć podchorążych i wojskowych, żołnierzy, podzielonych między siedem plutonów. Byłem w plutonie 1111. Czekaliśmy na dalsze rozkazy. W niedzielę mało nie nastąpiła tragedia.
Trzeba sobie zdawać sprawę, że ulica Puławska była w większości wysiedlona i zamieszkała przez Niemców, to był rodzynek w cieście to mieszkanie na pierwszym piętrze, duże mieszkanie, które jeszcze zajmowała rodzina polska. Nas uprzedzili, że musimy się zachowywać tak cicho, jak gdyby nikogo nie było, a było nas zgromadzonych chyba dwudziestu paru młodych ludzi. W niedzielę mało nie nastąpiła pewnego rodzaju katastrofa, nie wiedzieliśmy o tym czy nie uprzedzono nas, że w niedzielę przychodzi o godzinie ósmej rano mleczarka roznosząc po domu mleko. Rzeczywiście zapukała do drzwi, przy których zawsze dwóch [kolegów] stało z pistoletami, bo już mieliśmy broń naturalnie na tym punkcie. Zamiast wyjść i uprzedzić ją, otworzyli drzwi i ona zobaczyła dwóch młodych ludzi z pistoletami w ręku. Narobiła niesamowitego krzyku do tego stopnia, że po paru minutach słychać było głosy niemieckie, że jacyś bandyci na pierwszym piętrze są, czy coś takiego. Mieliśmy dane pięć minut czasu na spakowanie wszystkich rzeczy i podzielono nas na trzy grupy, bo były zapasowe punkty konspiracyjne. Wtenczas po parę osób wychodziliśmy, niosąc trefne pakunki, i udaliśmy się, ja i jeszcze paru kolegów [na punkt rezerwowy,] na ulicę Ursynowską koło parku Dreszera. Tam szczęśliwie, omijając posterunki niemieckie, [dotarliśmy]. Powiedziano nam tylko, żeby nie iść ulicą Puławską. Pamiętam żeśmy szli Narbutta. Tam też mało nie doszło do wpadki, ponieważ na rogu Narbutta i Sandomierskiej była szkoła zajęta przez Niemców, bunkier na zewnątrz i zauważyliśmy Niemców z pepeszami, z automatami w ręku. Skręciliśmy szybko w ulicę Sandomierską i jakoś nas przepuścili, nie wiem czy nie chcieli zaczynać. Chyba się zorientowali, że coś trefnego to jest, bo na wózku – mieliśmy wózek, rykszę zarekwirowaną – siedzi dwóch ludzi z pakunkami, a trzeci, ja, szedłem chodnikiem jako niby ubezpieczenie. Dużo bym nie ubezpieczył, ale pistolet miałem w kieszeni. Ale udało nam się przejść i dotrzeć na ulicę Ursynowską.
Tam dowiedzieliśmy się, że godzina „W” to jest godzina siedemnasta we wtorek. Tam dowiedzieliśmy się, gdzie będziemy walczyć. Wydaje mi się, że to był jednak wielki błąd, że jeżeli nawet wiedziano, gdzie będziemy walczyć, było przeznaczone, że dywizjon „Jeleń” będzie atakował siedzibę gestapo przy Alei Szucha, że o tym nie wiedzieliśmy [wcześniej], że nie było szerszego rozeznania, nawet pojedynczo gdzie to jest, którędy można przejść i tak dalej. Nie mieliśmy rozeznania, gdzie będziemy rozpoczynać walkę, to dowiedzieliśmy się dosłownie na godziny przed Powstaniem. Może dowódca wiedział już, ale w każdym razie my i moi najbliżsi koledzy dowiedzieliśmy się na parę godzin przed tym, że jesteśmy przeznaczeni do atakowania Alei Szucha.

  • Gdyby pan mógł więcej powiedzieć o swoim plutonie przed atakiem?

Tak jak powiedziałem, dywizjon składał się z siedmiu plutonów i miał jako cała jednostka atakować aleję Szucha. Tymczasem już na parę dni przed wybuchem Powstania, nawet jeszcze chyba przed koncentracją piątkową, dowiedzieliśmy się, że jeden z plutonów 1112 pluton, został odkomenderowany do Komendy Głównej jako ochrona Komendy Głównej AK, czyli już nie będzie brał udziału w Powstaniu. Natomiast nie wszyscy zostali zawiadomieni. Jeden z plutonów 1110, gdzie miał koncentrację na Królikarni, w ogóle nie został zawiadomiony. Jeszcze dostaliśmy dodatkowe zadanie, żeby jeden wydzielony oddział atakował Dom Prasy „Nowy Kurier Warszawski” na rogu placu Unii i Marszałkowskiej. Do ataku na aleję Szucha pozostały właściwie cztery plutony. Jeden pluton w ogóle nie mógł dojść, już był opóźniony i nie mógł się z placu Unii przedostać, dopiero okrężnymi drogami [dotarł] na punkt koncentracji przed Powstaniem. Punkt koncentracji [oddziałów to] ulica Bagatela róg Flory. Powstanie wybuchło o godzinie siedemnastej. Wyszliśmy o godzinie trzeciej z naszego punktu koncentracyjnego [na Ursynowskiej] i dołem, omijając ulicę Puławską, doszliśmy na róg Klonowej i Flory, stamtąd mieliśmy już łączność z Bagatelą, gdzie inne plutony, inne grupy się tam koncentrowały. Tak, że jeden z plutonów odpadł, jak mówiłem, i w godzinę „W” atakował od strony Pola Mokotowskiego Dom Prasy, a trzy plutony od strony ulicy Bagatela siedzibę gestapo. Nie pomyliłem się, pluton 1108 atakował przez Pole Mokotowskie a plutony 1109, 1111 i 1119, trzy plutony, atakowały siedzibę gestapo. [Z tych trzech plutonów 1109 nacierał wzdłuż ulicy Szucha, zaś 1111 i 1119 uderzyły z ulicy Bagatela przez warsztaty samochodowe, rozdzielając się na dwie grupy. Jedna grupa atakowała domy przy Szucha, druga grupa atakowała gmach dawnego Inspektoratu Sił Zbrojnych. W akcjach tych czterech plutonów brało udział 177 żołnierzy dywizjonu. Z tego poległo sześćdziesięciu (34 %), rannych zostało czterdziestu sześciu (26 %). Łączne straty atakujących wyniosły 60 % stanu wyjściowego.]

  • Gdyby pan mógł coś bliżej powiedzieć na temat uzbrojenia?

Z uzbrojeniem niestety było bardzo kiepsko, nie wiem czym to było spowodowane, w każdym razie jeden magazyn stał się niedostępny, żeby go móc wynieść, był zajęty przez policję niemiecką. Niezależnie od tego z wielu magazynów część broni była przesunięta w teren. W ogóle padały różne wiadomości, bo przecież była mowa o tym, czy w ogóle rozpocznie się Powstanie, były różne głosy. W Londynie, jak i w Warszawie, w Głównej Komendzie Armii Krajowej, były różne zdania na temat wybuchu Powstania, czy powinno wybuchnąć, czy nie i kiedy. Różne były głosy. Zresztą, czy ono było potrzebne, czy nie, to osądzą historycy i historia osądzi. Z różnych głosów historyków – profesor [Paweł] Wieczorkiewicz twierdzi [„Życie Warszawy” 29 lipca 2005 r.], że to był absurd, takimi siłami i tak uzbrojonymi rozpoczęcie Powstania i kwestionował tak samo godzinę rozpoczęcia. Cały szereg wojskowych twierdziło, że Powstanie powinno wybuchnąć w nocy, gdzie mając rozeznanie terenu, wiedząc wcześniej, gdzie się będzie, można było uniknąć szalonych strat, jakie się poniosło w ataku, który miał miejsce na różne obiekty w Warszawie o godzinie siedemnastej. Uzbrojenie – w mojej grupie, w plutonie były chyba dwa „peemy” i krótka broń. Miałem kolta z dziewięcioma nabojami, to było całe uzbrojenie. Jeden z kolegów Wojtek Orzeszkowski za uzbrojenie miał nożyce do przecinania drutów i z takimi nożycami poszedł do ataku. Dwaj bracia Orzeszkowscy Wojtek i Jan byli w tym plutonie, do którego należałem.
Taki fragment mi się przypomina, jak już szliśmy, dostaliśmy o godzinie trzeciej wiadomość, że trzeba się przesunąć na ulicę Flory i na róg Bagateli, to omijając ulicę Puławską dołem, dochodziliśmy tam, ja szedłem z Jankiem Orzeszkowskim, myśmy się przyjaźnili. On do mnie tak mówi: „Słuchaj Andrzej, powiedz mi…”. Widzę, że był bardzo przybity. Mówi: „Już rozpoczynamy. Powiedz mi, czy jak człowiek polegnie, czy pójdzie do nieba?”. Mówię: „Janek co ty w ogóle, o czym ty myślisz! Na pewno tak, ale co ty myślisz”. Zarówno Jan Orzeszkowski jak i Wojciech Orzeszkowski, dwaj bracia, polegli w pierwszych minutach Powstania w ataku na budynek GISZ-u. Żołnierze [z dwóch plutonów 1111 i 1119] atakowali budynek dawnego [Głównego] Inspektoratu Sił Zbrojnych, częściowo zniszczony, jeden – 1109 atakował domy wzdłuż alei Szucha.
  • Jak wyglądał ten atak?

Dwa plutony atakowały bezpośrednio, miały kierunek na budynek Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych, którego front dochodził – dzisiaj ten budynek istnieje – hen w Aleje Ujazdowskie. Nasza grupa przeskoczyła płot murowany, dostała się na teren. Teren od ulicy Bagateli był niezarośnięty. Po przeskoczeniu muru trzeba było przebiec przestrzeń dzielącą ulicę Bagatela z gmachem GISZ-u. Dopiero potem się dowiedziałem, dlaczego tamtędy musieliśmy, bo inne oddziały miały atakować ten budynek od strony parku. Nie wiem, czy to miało miejsce, czy tak było rzeczywiście. W każdym razie myśmy nie spotkali kogoś z innych oddziałów, nie było czasu się nad tym zastanawiać. Musieliśmy przebiec niezarośniętą przestrzeń stu czy więcej metrów. Niestety tutaj się rozegrał dramat, gdyż do budynku GISZ-u jakeśmy dobiegli i oknami piwnic weszliśmy do budynku, to zostało nas siedmiu z grupy prawie dwóch plutonów. Niemcy się wycofali, nie chcieli prowadzić walki wręcz. Zresztą muszę powiedzieć, że w tym etapie walk na alei Szucha dosłownie żadnego Niemca nie widać było, choć wszyscy siedzieli z bronią maszynową, za załamami murów, w bunkrach i mieli łatwą sytuację nie dopuścić do zdobycia budynku.
Strasznie to przykre jest wspominać dawne czasy, tam większość kolegów zginęła na polu, to był tak zwany ogródek jordanowski. Wpadliśmy do piwnic budynku, to trudno nazwać piwnicami, to były wielkie zakamary, w każdym razie widać było boksy, nawet konie stały, widać było, że Niemcy to przed chwilą opuścili. Zaczęliśmy się posuwać dalej w kierunku dalszych budynków korytarzem. W tej chwili od pierwszych, którzy szli, [dobiegło wołanie:] „Cofajcie się, Niemcy już wchodzą”. Rzeczywiście na końcu [korytarza] zamajaczyły postacie niemieckie, już prawie broni nie mieliśmy. Trudno było się wdawać w jakieś walki. Czając się wzdłuż murów, poszliśmy w stronę Alej Ujazdowskich, tam gdzie się kończy budynek GISZ-owski. Tam straszny widok zobaczyliśmy, jakiś boks zakratowany i jeńcy polscy, którzy tam siedzieli, sztaby żelazne, zakratowane wejście i myśmy już nie byli w stanie im cokolwiek pomóc, już pomijając to, żeby próbować otworzyć drzwi, ale to były kraty, sztaby żelazne, którymi były zakratowane drzwi, a Niemcy już byli o kilkadziesiąt metrów. Musieliśmy zrezygnować z tego. Ledwo wyskoczyliśmy przy murze budynku, przy samych Alejach Ujazdowskich. Było nas sześciu czy siedmiu. Wzdłuż muru ogrodzenia, od strony Alei Ujazdowskich i Bagateli, dotarliśmy po zewnętrznej stronie do punktu wyjściowego. Tam była część naszych kolegów, bo jeden z plutonów się opóźnił i przyszedł już po rozpoczęciu ataku, został użyty, zresztą bardzo prawidłowo, do powstrzymania Niemców, którzy chcieli od strony placu Unii rozbić tą grupę, która jeszcze na rogu została – dowództwo, które było na rogu i paru żołnierzy, którzy nie poszli do ataku, bo byli przy dowództwie. Udało im się powstrzymywać ataki Niemców z placu Unii Lubelskiej, spalili jeden samochód. Jak myśmy wyszli, przeskoczyli z powrotem na punkt koncentracyjny, ulicę Bagatelę, widzieliśmy, jak samochód się pali. Tak się zakończyła akcja w grupie, w której byłem.
Inne grupy walczyły w domach przy ulicy Flory, tak samo niestety nic dalej nie mogli zrobić. Każda grupa, która szła ulicą, chcąc opanować domy na Szucha, była witana zmasowanym ogniem, Niemcy nie żałowali pocisków. Myśmy musieli oszczędzać każdy pocisk, a Niemcy mieli ich w nadmiarze. Tak się zakończyła działalność naszego dywizjonu jako zwartej jednostki organizacyjnej.
Nastąpiło wycofanie rozbitych plutonów w różne miejsca. Pluton, który atakował z Pola Mokotowskiego poniósł najmniejsze straty, bo tylko dwóch podchorążych stracił, bo największe straty były przy budynku GISZ-u, na otwartej przestrzeni. Pluton 1108 z Pola Mokotowskiego wycofał się do Śródmieścia, dołączając do Zgrupowania „Golski” i „Ruczaj”, częściowo do „Ruczaja”, częściowo do „Golskiego” w rejonie politechniki. Tam dalej z tymi oddziałami do końca Powstania [„jeleniowcy”] brali udział we wszystkich walkach, jakie te zespoły prowadziły.
Część żołnierzy wydostała się Dolnym Mokotowem w lasy kabackie. Później z lasów kabackich dołączyła do Puszczy Kampinoskiej i tam brała udział we wszystkich walkach jakie oddziały kampinoskie stoczyły, aż do rozgromienia, strasznej klęski, jak całe zgromadzone oddziały AK wycofywały się z Puszczy Kampinoskiej i stoczyły dwie ciężkie walki: Budy Zosine i Jaktorów. Tam większość z naszych oddziałów z tej grupy, która tam się dostała do Kampinosu, zginęła.
Trzecia grupa z rotmistrzem „Jeżyckim”, to był dowódca dywizjonu Lech Głuchowski, pseudonim „Jeżycki” wycofała się już nocą, po odparciu paru ataków Niemców z placu Unii na ulicę Flory. Może tylko tutaj dodam Niemcy atakowali i własowcy atakowali począwszy od godziny szóstej, siódmej popołudniu, tyle czasu minęło od powrotu z rejonu Szucha… Po kolei reszta żołnierzy, która miała coś broni, po prostu broniła każdego domu. Mieliśmy tylko jedną jeszcze siedzibę, to jest Flory 1, na rogu ulicy Klonowej. Wtenczas dowództwo postanowiło (ponieważ już prawie broni nie było, a Niemcy i „własowcy” przypuszczali bez przerwy ataki) [wycofać się, jak się ściemni – na Dolny Mokotów].
[Na Flory 1] broniliśmy się w ten sposób, że nie mając już zapasu amunicji, tylko dosłownie resztę, byliśmy na klatkach schodowych, w sieni klatki schodowej i jak usłyszeliśmy, że wróg wchodzi do sieni, wyskakiwaliśmy wtenczas z klatek schodowych, dosłownie stykając się pierś w pierś z Niemcami i „własowcami”. To trwało chyba do godziny jedenastej, dwunastej w nocy. Potem była przerwa w atakach niemieckich, jednak trochę stracili ludzi. Dowódca rotmistrz Głuchowski „Jeżycki” pseudonim, zdecydował, że [teraz pora] wycofać się na Dolny Mokotów, ponieważ w dzień już nie ma szans utrzymywania się, nie mając już prawie żadnej broni, nie mając amunicji.
W nocy, to była godzina chyba dwunasta, wycofaliśmy się na Dolny Mokotów, gdzie na drugi dzień odnaleźliśmy pluton 1110, który stacjonował w Królikarni i w ogóle nie wyruszył na koncentrację przy ulicy Bagateli. Cały ten pluton oraz niedobitki, które się wycofały z Bagateli i Flory połączyły się i powstała grupa „Jeleń” na Mokotowie, która przyłączyła się do pułku „Baszta”. Pułk „Baszta”, to wiadomo, obsadzał cały Mokotów. Wielooddziałowy Pułk „Baszta”. Tak jak mówiłem wszystkie rozbite odziały na placu Unii, a przede wszystkim na terenie przy gmachu dawnego GISZ-u, które się rozłączyły w różne punkty w Śródmieściu, na Mokotowie, walczyły już dalej w ramach tych oddziałów. Byłem w plutonie 1111, który łącznie z dowódcą i z ocalałymi kolegami w ataku na siedzibę gestapo, przedostał się na Mokotów, właściwie Górny Mokotów przy ulicy Puławskiej. Tak jak mówiłem, połączyliśmy się z plutonem 1110, tworząc odrębną grupę [„Jelenia” na Mokotowie].
Dalej już działalność naszej zorganizowanej grupy podległa „Baszcie” i brała udział we wszystkich działaniach, które były wykonywane w ramach „Baszty”. Tak to trwało do 16 sierpnia. 16 sierpnia nasza grupa „Jelenia” dostała rozkaz obsadzenia Sadyby. Nocą przedostaliśmy się poprzez fort mokotowski, w którym spędziliśmy noc, uważając na ulicę Dolną, żeby nie wpaść pod patrole niemieckie wychodzące stamtąd, na Sadybę. Tam dostaliśmy trochę broni. Zwarta grupa „Jelenia” liczyła chyba ze trzydzieści osób, może trochę więcej. Mieliśmy uzupełnioną broń i dołączyliśmy do oddziałów, które już poprzednio Sadybę obsadziły. Początkowo punktem naszego postoju był fort, który jest przy ulicy Powsińskiej, gdzie nawet było zamkniętych trzech czy czterech jeńców niemieckich. Okazuje się, że w poprzednich dniach, jak już była Sadyba obsadzona przez inne oddziały, patrol niemiecki został wciągnięty w zasadzkę, część Niemców poległa, część została wzięta do niewoli, jeden tylko uciekł do Wilanowa, skąd wychodzili, bo Wilanów był obsadzony przez wojska niemieckie.
Na Sadybie działalność polegała na utrzymaniu tego stanu w posiadaniu i przeciwstawianiu się atakom niemieckim. Właściwie to była walka patroli, które przechodziły ze strony niemieckiej i ze strony naszej. Tylko z naszej strony była dziwna sytuacja, ja raz brałem udział koło 20 czy 22 sierpnia w patrolu czteroosobowym, który miał rozpatrzyć jak daleko Niemcy spoza Wilanowa [z] pałacu wysuwają się w stronę Sadyby. Szliśmy koło ulicy Powsińskiej, naturalnie nie ulicą tylko wzdłuż domków. Co ciekawe, że domki były zamieszkałe przez ludność polską, bo słychać było rozmowy po polsku.
Mieszkańcy częściowo opuścili, częściowo pozostali jeszcze w domkach. Na wysokości jak jest dzisiaj pomnik Matki Boskiej na ulicy Powsińskiej, usłyszeliśmy ogromny hałas motorów, jednocześnie rozpoczęła się straszna strzelanina od strony ulicy Belwederskiej i Powsińskiej, a środkiem między tymi stożkami pocisków, leciał wielki czterosilnikowy bombowiec z Włoch z zrzutami. Modliliśmy się tylko, żeby go nie zestrzelili, zniknął z naszych oczu, nie wiemy co się dalej z nimi stało. W każdym razie wiedzieliśmy jak odbywają się loty, w jakim niebezpieczeństwie, z jakim wielkim poświęceniem. Piloci musieli [latać] w nienormalnych warunkach – dosłownie z karabinu maszynowego można było zestrzelić samolot.
Dalej przesunęliśmy się w stronę Wilanowa, już niedaleko od Wilanowa idąc po cichu, usłyszeliśmy głosy niemieckie. Okrążyliśmy tą grupę, okazuje się, że to było paru Niemców na placówce. Tutaj był dylemat co robić. Czy ich zlikwidować, bo mieliśmy szansę ich zlikwidowania, tylko baliśmy się jednej rzeczy, że obok mieszkają ludzie, że po zlikwidowaniu paru Niemców, będzie rzeź ludności, która nie opuściła jeszcze domów. Niestety, [nie mogliśmy] ich zlikwidować, jednak rozwaga przeważyła, że nie wolno było nam po prostu doprowadzić do tego, że Niemcy spacyfikują wszystkie domy, gdzie jeszcze ludność polska jest. Pokrętną drogą wycofaliśmy się, zostawiając placówkę niemiecką, i wróciliśmy do swoich [na Sadybę].
Sadyba upadła 2 września, Niemcy zajęli Sadybę. Przed tym stan „Jelenia” się powiększył, bo przeszły grupy harcerzy z Pragi koło 20 sierpnia. Chyba ze trzydziestu harcerzy, bo tam Powstanie upadło po paru dniach, przedostało się, chcąc walczyć dalej, w grupach przez Wisłę i dołączyli na Sadybę. Część ich została przyłączona do naszego zgrupowania znaczy „Jelenia”. Oni czuli się już „jeleniowcami”. Byli pod dowództwem zorganizowanej jednostki. Zajmowaliśmy willę przy ulicy Okrężnej, dalej były pola i Wilanów. Miałem wtenczas drużynę, paru żołnierzy, stacjonowałem na rogu ulicy Morszyńskiej i Okrężnej, gdzie obok stacjonowały dalsze drużyny „Jelenia”. Ponieważ widzieliśmy, że coś się może niedługo zacząć, bo zaczęły przylatywać samoloty niemieckie, które już raz zbombardowały fort (cała Sadyba w rękach polskich była), na rozkaz dowództwa wykopaliśmy rowy przeciwlotnicze na polu przed domami, willami, które zajmowaliśmy przy ulicy Okrężnej. Każdy miał mniej więcej w razie alarmu wyznaczone miejsce, które ma zajmować, żeby nie było niespodziewanego bałaganu i tłoku, że się skierują wszyscy do jednego rowu, a innym zanie miejsca. To było zorganizowane, każdy gdzie w razie alarmu ma z willi wychodzić. 1 września nastąpił atak niemieckich samolotów. Trzy samoloty zrobiły koło nad Wilanowem, jeden poleciał w kierunku fortu, a dwa skierowały się na nasze stanowiska, zrzucając bomby koło willi. Jak samoloty nadleciały nad Wilanów i robiły koło, żeby atakować nas, wszyscy umieścili się w rowach przeciwlotniczych, które sięgały do głowy, dość szerokie, zakosami wybudowane przed naszymi dwoma willami.
Obok stacjonował kolega podchorąży [Karol Wierzbicki] „Kujawiak”, który miał przydzielonych paru harcerzy i zajmowali sąsiednią willę. Przed atakiem wysłałem jednego z kolegów po prowiant do punktu rozdzielczego żywności koło fortu, tak jak to było codzienne robione. W chwili ataku miałem dla siebie miejsce w środkowym rowie. W chwili ataku samolotów kolega, który był wysłany, miał miejsce [w sąsiednim rowie] po mojej lewej stronie. Tutaj dziwna intuicja, przeznaczenie czy opatrzność. Jak dwa samoloty leciały na nas i za chwilę zrzucą bomby, mnie coś tknęło i ja ze swojego rowu przeskoczyłem o trzy metry do następnego w miejsce kolegi, który poszedł po prowiant i było wolne. Bomba lotnicza uderzyła w to miejsce, które opuściłem. Kolega, który koło mnie był, śladu z niego nie zostało. Sąsiednie dwa wykopy były zasypane ziemią. Po bombie został ogromny lej, który zasypał lewy i prawy odcinek okopu. Widziałem, jak samolot nadlatuje, i widziałem bombę, która się odrywa i leci prosto na mnie. Zdążyłem schylić głowę, przeżegnać się i za chwilę straszne uderzenie w plecy, to była ziemia z leja z bomby, która wybuchła w środkowym leju.
Nie wiem, jak długo byłem zasypany. Miałem trochę powietrza, bo byłem nachylony, ręce miałem oparte o burtę rowu, ale byłem tak obsypany ziemią, że ręką nie mogłem żądnego ruchu zrobić. Próbowałem czy się przebiję, nie było mowy, żeby coś zrobić. Jakim cudem ocalałem? W sąsiednim rowie kolega Czarski, też był zasypany, tylko wystawała jego ręka. Po nalocie zaczęli odkopywać od tamtego rowu. On natychmiast pokazał, żeby kopali tutaj. Mnie w ostatnim momencie odkopali. Jeśli można tak nazwać przeżyłem śmierć, bo powietrza mi na pewien czas jeszcze starczyło, ale w którymś momencie czuję, że zaczynam dusić się i rzeczywiście nastąpił straszny moment duszenia, całkowitego u powietrza. Tutaj dziwne refleksje, bo nagle w świadomości swojej znalazłem się w naszym domu, stoję przed gankiem w otoczeniu rodziny i przez drzewa zbliża się wielkie słonce, które oświeca mnie i w tym momencie straciłem świadomość. Decydowały sekundy, że mnie odkopano, zlano wodą i odzyskałem przytomność.
Sąsiedni, trzeci rów, gdzie był kolega podchorąży „Kujawiak” z paroma chłopcami z drużyny harcerskiej, został też zasypany. Okopali ich, ale niestety on już nie żył i dwóch harcerzy też już nie żyło. Byli po mnie odkopani po pięciu minutach. Dosłownie mogę powiedzieć, że przeżyłem śmierć jakimś cudem, dzięki modlitwom matki, zrządzeniem losu. Tak się skończyła moja działalność w wojsku. Miałem pęknięty bębenek, w tej chwili jestem z aparatem, bo od tego czasu prawie na lewe ucho nie słyszę.

  • To jest jeszcze obrażenie z czasów Powstania?

Po zasypaniu ziemią, chorowałem, przez pewien czas byłem chory. Znalazłem się na izbie szpitalnej naszego oddziału, to było 1 września, a 2 września Sadyba była opanowana. Leżałem, [w izbie] były dwie nasze siostry i jeszcze jeden z kolegów ranny w nogę, który nie mógł iść. Reszta, jak się rozpoczął w rannych godzinach atak niemiecki od strony Wilanowa, to z izby sanitarnej wyprowadzili lekko kontuzjowanych, bo dalej całe oddziały się wycofały na Dolny Mokotów z Sadyby. Mnie sanitariuszka przebrała w ciuchy cywilne. [Byłem] z kolegą podchorążym Sroczyńskim, który był ranny w nogę, on brał udział w kampanii wrześniowej, był inwalidą, bo stracił oko w czasie działań wojennych. Miał szczęśliwie przy sobie legitymację po polsku i po niemiecku inwalidy wojennego. To nas prawdopodobnie ocaliło, bo Niemcy wszystkich żyjących wycofali [z Sadyby], naturalnie wybierając podejrzanych młodych ludzi. Byłem z kolegą Sroczyńskim przy wózku, na którym on siedział. Siostry dwie, które zostały z nami, wyprowadzały nas, bo Niemcy kazali ludności przejść do kościoła w Wilanowie. On znał dobrze niemiecki, od razu wylegitymował się i żandarmom pokazał – to byli chyba lotnicy, stacjonowali tam, po mundurach można było poznać – legitymację inwalidy wojennego. Ja koło niego stałem, udając, że jestem jego znajomym, popycham wózek i tak nam pozwolili przejść do kościoła w Wilanowie.
Nie trafiłem do kościoła, gdyż po prawej stronie stały wojska węgierskie. Byłem tak kontuzjowany, że mało zdawałem sobie wtedy [z tego] sprawę, ale jednej z sanitariuszek przyszło na myśl, że trzeba się wydostać z tego kotła, bo nie wiadomo co Niemcom przyjdzie dalej do głowy z młodymi ludźmi, czy uda nam się przejść. Skręciliśmy na prawo od ulicy Powsińskiej, stacjonowały wojska węgierskie, które udawały, że nas nie widzą. W ten sposób przedostaliśmy się z pierścienia wojsk otaczających Sadybę i Dolny Mokotów. Po różnych perypetiach udało się i sanitariuszce i mnie dotrzeć do rodziny, którą miałem pod Sochaczewem, do wujostwa Koczorowskich, właścicieli majątku Rybno pod Sochaczewem, gdzie wiedziałem że tam znajdę oparcie. Rzeczywiście znalazłem, moja matka tam była. Nie bardzo sobie zdawałem sprawę, jak myśmy tam trafili, bo byłem mało przytomny, ale wspólnymi siłami doszliśmy, korzystając kawałek z kolejki EKD, która nas po drodze podwiozła dwa przystanki, ryzykując, że tam mogą być Niemcy. Byłem obandażowany, ale się udało. W takim stanie dotarliśmy do Rybna pod Sochaczewem i tam już do końca wojny przebywałem.
Tam potem się odnalazł mój brat, który był w Kampinosie, przechodził walki i bitwy pod Jaktorowem i w Budach Zosinych, [byli] rozbici, dostał się do lasów świętokrzyskich. Potem gdzieś w grudniu jakimś cudem, wiedział, że to jest jedyne miejsce, gdzie możemy się spotkać, przybył. Ojciec już nie żył, bo umarł w czasie okupacji, ale miałem matkę, moją babkę, brata, który potem przyłączył [się] i tam byliśmy do czasu wyzwolenia, jak przyszły władze polskie i wyrzucili [nas] z majątku na dalszą tułaczkę, nie mając gdzie iść. Ale całe ziemiaństwo to przeżyło.

  • Jak wyglądały pierwsze miesiące w Polsce Ludowej? Wrócił pan do Warszawy?

Wróciłem, mój brat był przez pewien czas razem z matką niedaleko majątku Rybno, u gospodarzy tam się zatrzymali, a ja wróciłem do Warszawy. Spotkałem jednego z kolegów, którego willa na Żoliborzu ocalała i miał trochę żywności, tam były kartofle, buraki, coś takiego. Na maszynce, którą się tam znalazło pitrasiliśmy. Człowiek musiał egzystować. Odnalazłem trochę znajomych, tylko marzyłem o tym, że jak pójdę ich odwiedzić, że mnie poczęstują czymś, bo w chwilach pierwszych dni wolności po raz pierwszy [byłem stale głodny]. W czasie okupacji nie przeżywałem głodu, skromnie się jadło, ale głodu nie miałem, może dlatego, że mieliśmy w rodzinie majątek Rybno, skąd wozem dowozili do Warszawy kartofle, inne rzeczy dla rodziny. Tam zawsze mieliśmy punkt oparcia, jak człowiek był głodny, mógł wyskoczyć pod Sochaczew, odżywić się i nabrać sił na dalszą egzystencje. Spotkałem znajomych i tak przebidowałem, to był marzec, kwiecień, do połowy maja, dokładnie do 20 maja, gdzie znów przez znajomych – których odnalazłem na Saskiej Kępie, a którzy już zagospodarowali się, bo Saska Kępa nie ucierpiała i właściwie wszystkie domy ocalały – dostałem pracę w organizujących się władzach na terenie Warszawy, a mianowicie dostałem posadę w departamencie budownictwa i sprzętu ministerstwa budownictwa i materiałów budowlanych. Siedzibą były domy dzisiejszej dyrekcji kolei, zresztą i przed wojną, na rogu Targowej i już nie wiem jak się ta ulica nazywa, w każdym razie w dawnych gmachach dyrekcji kolejowej.
Dostałem się do pracy, naturalnie nie pytając, ile będę zarabiał czy coś takiego, bo byłem uszczęśliwiony, gdyż dostałem kwity do stołówki, co dawało podstawę egzystencji. Śniadanie się jadło, obiad to był składający się z zupy i czasami drugiego dnia i prowiantu suchego na wieczór. Wiedzieli, że ci są w większości w takiej sytuacji, że po prostu nie mogli sobie pozwolić na pójście do restauracji. W ten sposób udało mi się przez pewien czas przebidować dzięki tym kartkom. Potem przyjechał mój brat. Napisałem, poczta dotarła, ściągnąłem brata do Warszawy. Wynająłem pokój na ulicy Dobrej przez znajomych, którzy mieszkali w gmachu róg Tamki i Dobrej. Wynająłem jeden pokój, wtenczas już ściągnąłem brata do Warszawy. Naturalnie, on też bez grosza przy duszy, dzieliliśmy się tym co dostawałem w stołówce. Tak to trwało przez miesiąc.
Co z sobą robić? Odnalazłem swojego dyrektora z gimnazjum Mickiewicza, które ukończyłem w 1939 roku i poradziłem się dyrektora Dadleza co zrobić. Powiedział do mnie: „Musisz coś zaradzić, pracujesz?”. – „Pracuję”. – „To trzeba coś jeszcze pomyśleć”. Mówię: „Chciałbym się dalej kształcić”. On mówi: „W takim razie jedyną rzeczą, którą byś dał radę, o ile ci pozwolą, żebyś się zapisał, to w tej chwili przyjmują zapisy na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego”. Mój brat się zapisał do SGGW, miał zawsze ciągoty, że jak dorośnie, to będzie gospodarował w naszym majątku, który wiadomo, że został zabrany i nawet nie pozwolili nam tam przenocować. Wszystko ocalało i dwór i zabudowania ocalały, ale nie pozwolili nam się tam nawet zatrzymać. Miejscowi fornale do gminy w Oporowie ze mną jeździli prosząc, z ich strony wyszła inicjatywa, żeby oddali jeden czy dwa pokoje we dworze, żeby matka, która nie ma się gdzie zatrzymać, a do Warszawy jej nie ściągniemy, bo nie mamy jak ją utrzymać, żeby mogła się tam zatrzymać. Naturalnie nie pozwolili, [obowiązywało zarządzenie,] że właścicielom nie wolno w danej gminie przebywać. Moja matka mieszkała ze swoim bratem koło Oporowa w gospodarstwie [chłopskim, w wynajętym pokoju].
W końcu 1945 roku już się zapisałem na Wydział Prawa, mój brat do SGGW. Żywiliśmy się znów tak jak popadło, przede wszystkim dzięki mojej stołówce, a jeszcze dzięki małemu kantu, ponieważ zupę wydawali bez oddawania numerku z karty, więc braliśmy dwie porcje zup, a drugim daniem dzieliliśmy się na połowę i w ten sposób egzystowaliśmy
  • Pan został w ministerstwie budownictwa?

Zostałem, udało mi się spotkać znajomych, zresztą rodziców kolegi, który był tak samo w „Jeleniu”, a który przeszedł do niewoli niemieckiej i był za granicą. Ich dom na Sandomierskiej na Górnym Mokotowie częściowo ocalał, w ogóle ocalał w czasie działań, tylko Niemcy wychodząc podpalili go. Tam dwa, trzy mieszkania, czy cztery nawet były niespalone, to była trzypiętrowa nieduża kamienica z jednym wejściem z jednej klatki schodowej, na trzech piętrach po trzy mieszkania na piętrze, więc malutkie. Pan Gadomski, ojciec mojego kolegi Ryszarda był inżynierem budowlanym, mieszkał gdzie indziej, mieszkanie jego na ulicy Czerwonego Krzyża ocalało i tam miał biuro i jako inżynier stworzył placówkę inżynieryjną dla odbudowy Warszawy, dla wykonywania projektów odbudowania czy modernizacji domów. [Na Sandomierskiej] zatrzymał dla siebie jedno mieszkanie dwupokojowe na trzecim piętrze i oddał nam jeden pokój. Wtenczas wprowadziłem się z bratem do tego pokoju, co było o tyle korzystne, że nie potrzebowałem opłacać wynajętego na ulicy Dobrej pokoju, i ściągnęliśmy matkę. W ten sposób zahaczyliśmy się tu w Warszawie na stałe. [Mój brat w późniejszych latach wykupił to mieszkanie i mieszka w nim do dzisiejszego dnia.]

  • Czy kiedykolwiek w pana pracy, w końcu pracował pan w administracji rządowej w czasach późniejszego PRL-u, spotkały pana nieprzyjemności, z racji tego, że pan służył w Armii Krajowej i brał udział w Powstaniu Warszawskim?

[...] [W 1949 roku kończyłem studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim, pracując jednocześnie, od paru lat, w biurach przemysłu mineralnego i przemysłu materiałów budowlanych. Mieszkałem przy ulicy Noakowskiego w mieszkaniu matki mojej przed paru miesiącami poślubionej żony. Był to lokal czteropokojowy, z którego dwa pokoje były zajęte przez obcych ludzi. Po śmierci jednego z lokatorów do jego pokoju wprowadził się bezprawnie pracownik UB, którego życie rozpoczynało się w nocy – tańce, pijatyki. Przeżywaliśmy wtedy bardzo ciężkie chwile. Starałem się znaleźć jakieś inne mieszkanie, co było trudne przede wszystkim ze względów finansowych, lub dostać pracę w instytucji mogącej przedzielić mieszkanie służbowe. Koleżanka w biurze, pani Sznajder, znała moją sytuację mieszkaniową i postanowiła mi pomóc. Jej mąż, partyjniak, wyższego szczebla pracownik PKPG otrzymał nominację na wiceprezesa organizowanej nowej placówki pod nazwą Głównego Urzędu Gospodarki Materiałowej przy PKPG. Do dyspozycji otrzymał pewną pulę mieszkań służbowych dla angażowanych pracowników. Dzięki wstawiennictwu swojej żony, a mojej koleżanki biurowej, zgodził się mnie zatrudnić. Postanowiłem powiedzieć, że: „Byłem w AK żołnierzem i walczyłem w Powstaniu, a polityka mnie nie obchodziła”. Od chwili zakończenia wojny postanowiłem, że nie będę ukrywać przed władzami faktu należenia do AK i brania udziału w Powstaniu. Nie przyznałem się natomiast, że pochodzę z rodziny ziemiańskiej i że moja matka miała majątek ziemski koło Kutna. Podawałem, że rodzice byli urzędnikami. Po mojej rozmowie z panem Sznajderem – mężem koleżanki biurowej – mijają tygodnie, a ja nie dostaję żadnej wiadomości. Jego żona do mnie mówi: „Mój mąż nic nie może zrobić, bo się władze sprzeciwiają”. To zaważyło, że się przyznałem do AK.] W tym czasie zdarzyła się też dziwna historia, przypadek. Pracując, w biurze projektów materiałów budowlanych w międzyczasie, kierownikiem kadr był niejaki pan Wieczorek, miałem [z nim] kontakty personalne, wzywał mnie [nieraz do siebie i] mnie znał. Dość mnie cenili w tamtej instytucji, miałem dobrą opinię, ciągle nie przyznając się do pochodzenia. Pan Wieczorek, który był moim personalnym przed tą całą historią przeszedł do Komitetu Centralnego, na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu, gdzie dzisiaj jest centrum bankowe. Tam przeszedł do pracy jako człowiek, który się zajmuje przemysłem materiałów budowlanych. Koleżanka, prawdopodobnie jej mąż to podsunął, powiedziała do mnie, żebym poszedł do Komitetu Centralnego i skontaktował się z panem Wieczorkiem, może on mi coś pomoże. Niczym nie ryzykuję, poszedłem tam, zameldowałem się, skontaktowali mnie telefonicznie z panem Wieczorkiem. On mi powiedział, możemy rozmawiać, ale przez telefon, nie wpuszczono mnie do gmachu tylko z poczekalni. Powiedziałem kto ja jestem, czy on mnie pamięta. On powiedział: „Tak, pamiętam bardzo dobrze”. Mówię: „Mam taki problem i widzę jedyny ratunek ze strony pana, mnie nie chcą przyjąć do pracy, ponieważ byłem żołnierzem, zwykłym żołnierzem AK walczącym w czasie okupacji z wrogiem, a jest tam dla mnie miejsce, mogę liczyć na to, że stamtąd dostanę mieszkanie”. Dobrze, przyjął do wiadomości.
Mija dziesięć dni, dostaję wiadomość od koleżanki: „Mój mąż może pana przyjąć”. W ten sposób udało mi się przejść do nowej rzeczywistości. [...] Pan Sznajder jak mnie już zatrudnił, powiedział, że jak odbędę odpowiedni staż pracy i wykonam pewne zadania, które mi dano do wykonania [...], [to postara się, by minister Waniołka – prezes nowego urzędu, przydzielił mi mieszkanie. Głównym zadaniem była sprawa zabezpieczenia hutnictwa w materiały ogniotrwałe potrzebne do remontu pieców hutniczych i ograniczenia, względnie zlikwidowania ich importu ze strefy dolarowej. Po dłuższej współpracy organizacyjnej z przemysłem materiałów budowlanych udało mi się wykonać zadania, które na mnie nałożono. Dostałem wkrótce wiadomość, że dostanę służbowe mieszkanie. Tak skończyły się najtrudniejsze lata powojenne. Była druga połowa 1953 roku.]




Warszawa, 24 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadził: Mateusz Weber
Andrzej Bontemps Pseudonim: „Mnich” Stopień: kapral podchorąży Formacja: dywizjon „Jeleń” Dzielnica: Śródmieście Południowe, Mokotów, Sadyba Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter