Andrzej Budziszewski „Jacek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Budziszewski. Urodziłem się 7 kwietnia 1928 roku w Warszawie.

  • Proszę powiedzieć, co działo się z panem przed 1 września 1939 roku? Gdzie pan wówczas mieszkał?

W 1939 [roku] we wrześniu miałem jedenaście lat. Mieszkałem z rodzicami przy ulicy Grochowskiej 320, na tak zwanym Kamionku. Chodziłem wtedy chyba do V oddziału szkoły powszechnej, bo tak to się wtedy nazywało. Wybuchła wojna. Mój ojciec był pracownikiem Państwowych Zakładów Amunicyjnych „Pocisk”, które mieściły się również w tamtej okolicy, gdzie mieszkaliśmy, przy ulicy Mińskiej. 1939 rok, ewakuacja fabryki, ja z rodzicami, zupełnie mały chłopak, jedenastoletni, prawdopodobnie to było gdzieś około 12, 13 września, wyjechaliśmy z Warszawy pociągiem ewakuacyjnym w kierunku Lublina i dalej. Oczywiście historia była taka, jak tysiące innych. W pewnym momencie, już będąc daleko na wschodzie poza dzisiejszą granicą Polski, dowiedzieliśmy się, że Armia Radziecka przekroczyła granicę. 17 września zaczął się powrót, po czym objęły nas oddziały Armii Czerwonej gdzieś pod Brześciem. Dostaliśmy się do Brześcia, oczywiście z perturbacjami. Ojciec miał kuzyna w Brześciu, odszukaliśmy go i mogliśmy tam spędzić kilka nocy, przytulili nas. Wiedzieliśmy, było to ogólnie znane, że będzie regulacja granicy między Związkiem Radzieckim a Rzeszą Niemiecką, ponieważ działania wojenne się już skończyły ze strony Polski, poprzez Białą Podlaską, tutaj w Białej Podlasce została [przeprowadzona] regulacja granicy. Myśmy z jednej strony weszli jeszcze pod panowaniem Armii Czerwonej, a następnego dnia obudziliśmy się już pod okupacją niemiecką. Tym sposobem stosunkowo prosto, bez konieczności przechodzenia przez zieloną granicę, wróciliśmy do Warszawy. Skończyłem szkołę podstawową. Moją szkołę, do której chodziłem przed wojną, zajęło wojsko niemieckie, ona się mieściła na wprost fabryki „Wedla” – ulica Zamoyskiego, a dzieci zostały przeniesione do innej szkoły. Skończyłem tę szkołę w czasie okupacji. Poszedłem do gimnazjum i liceum handlowego (prywatnego wtedy), które się mieściło przy ulicy Marszałkowskiej, róg Sienkiewicza (dzisiejsze PKO). Tam skończyłem jeden rok nauki i przeniosłem się na tajne komplety gimnazjum Władysława IV, to była druga klasa gimnazjalna wtedy. Komplety około ośmiu, dziesięciu chłopców. Codziennie w innym mieszkaniu nauka. Tak minął jeden rok, to znaczy to był wrzesień 1943 roku. Od tego momentu, od momentu wejścia w komplet tajnego nauczania, wstąpiłem do Szarych Szeregów. Miałem wtedy piętnaście lat.

  • W jaki sposób po raz pierwszy zetknął się pan z Szarymi Szeregami?

W komplecie chłopców, z którymi się uczyłem. Tam już jeden miał kontakty, to było chyba zupełnie klasyczne. Wkrótce objąłem funkcję zastępowego. Większość z tego kompletu była w moim zastępie.

  • Co należało do pana obowiązków jako zastępowego?

Organizowanie zbiórek, z tym, że część chłopców to byli z tajnego kompletu, a część moi koledzy z podwórka, bo to również był układ nagminnie wtedy spotykany. Byłem wtedy w drużynie, którą prowadził Jurek Piątkowski, on miał pseudonim chyba „Witek”, był moim drużynowym. Przyzwyczajenie harcerskie takie, o jakich się w tej chwili czyta nagminnie – flaga niemiecka na podłodze, ciemno zupełnie, świece zapalone. Robiło to ogromne wrażenie i emocje. Moje przyrzeczenie harcerskie było w pobliżu domu, gdzie mieszkałem, w mieszkaniu, w którym mieszkał jeden z kolegów z kompletu. Nazywał się Stasio Zentkeller, nie żyje już dziś. Normalna praca to była jednocześnie praca harcerska powiązana z pracą wywiadowczą, bo myśmy się szkolili jeżeli idzie o znaki rozpoznawcze oddziałów niemieckich. Potem przed samym Powstaniem zdało to egzamin, bo ostatnie dwa dni przed Powstaniem cały nasz oddział był wykorzystywany do śledzenia położenia poszczególnych oddziałów niemieckich na terenie Warszawy. Myśmy byli w Śródmieściu wtedy i pilnie się przyglądaliśmy gdzie, jaki samochód, jak oznakowany się przemieszcza. Wracając do okupacji. Praca harcerska, to znaczy zdobywanie sprawności, wyjazdy poza miasto, ćwiczenia, ćwiczenia terenoznawstwa. Z bronią właściwe nie mieliśmy nic wspólnego, tak gdzieś pokątnie czasem, bo wszyscy się palili do tego. Poszczególnym chłopakom udawało się dorwać i potrzymać trochę pistolet.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Byłem w grupie zorganizowanej. Wprawdzie był rozkaz, żeby najmłodsi harcerze, tak zwana „Zawisza”, nie ujawniali się w czasie wybuchu Powstania, ale mój dowódca, komendant roju – Zygmunt Głuszek – o pseudonimie „Victor”, w skład tego roju wchodziły chyba cztery drużyny, zorganizował miejsce zbiórki, już przed wybuchem Powstania. Mieściło się ono w budynku mieszkalnym przy Alejach Jerozolimskich 25 albo 27, jak się jedzie od strony Mostu Poniatowskiego w kierunku [ulicy] Marszałkowskiej. To był albo drugi albo trzeci budynek po lewej stronie przed Marszałkowską, prawie przy Marszałkowskiej. Tam w tym budynku, na trzecim piętrze, mieściła się Szkoła Handlowa, w tej szkole, poprzez koneksje i znajomości myśmy mieli punkt zborny, spotykaliśmy się tam. Byliśmy umówieni wcześniej, przed wybuchem, czyli przed 1 sierpnia, mogło to być 31 lipca, może 30 lipca. Nie wiem czy jedną czy dwie noce tam spędziłem już, przy pełnej świadomości, że ma wybuchnąć Powstanie i że to jest tak zwana koncentracja. W tym budynku zebrało się, nie potrafię precyzyjnie powiedzieć, ale między powiedzmy dwudziestu a trzydziestu chłopaków w szkole. Myśmy byli schowani na przechowanie, jednocześnie pełniliśmy to o czym mówiłem –pewnego rodzaju służę wywiadowczą, to znaczy obserwacje tego, co się dzieje na ulicach Warszawy, jeśli idzie o oddziały niemieckie. Tam zastał nas wybuch Powstania. Wiemy, że o godzinie siedemnastej miało wybuchnąć. Chyba trochę wcześniej zaczęto strzelać do Niemców, którzy w dość dużych ilościach się ewakuowali na zachód. To było przez Most Poniatowskiego, i potem dalej przez Aleje Jerozolimskie na zachód. Pierwsze godziny to było podglądanie tego, co się dzieje z wysokości trzeciego piętra, tego co się dzieje na ulicy. Bramy były zamknięte, ale Niemcy w pewnym momencie zaczęli łomotać do bramy domu, w którym myśmy byli. Myśmy nie mieli wtedy broni, to gdyby oni tam nas nakryli, to by się dla nas i dla mieszkańców tego domu bardzo źle mogło skończyć. Kilku Niemców weszło do bramy i na teren podwórza. Myśmy się poukrywali. To znaczy dwudziestu paru chłopaków ukrywało się gdzie można było, żeby nie stanowić zwartej grupy, żeby się rozproszyć. Ja między innymi trafiłem do mieszkania pana Bauma, jak się potem okazało, to był ktoś z rodziny mojego kolegi ze szkoły powszechnej przy ulicy Zamoyskiego. Pan ten, świetnie znający niemiecki, przyjął mnie. Był sam w tym domu, ogromne mieszkanie, chyba na pierwszym piętrze. Rozpoznałem mojego kolegę na zdjęciu stojącym na kredensie. Powiedziałem, że to jest mój kolega szkolny. Ten pan się zupełnie nie przyznał do tego, zaparł się, zresztą napięcie tych Niemców na dole i obcego chłopaka w mieszkaniu, którego on zupełnie nie znał, ale zaryzykował, tak że w rezultacie Niemcy odstąpili nie robiąc żadnej rewizji w domu. Myśmy zaraz następnego dnia z samego rana zaczęli szukać nowej kwatery, bo tu byliśmy właściwie w linii frontu w tym domu. Przenieśliśmy się do szkoły, która była przy ulicy Hożej 13, to był wolnostojący w podwórzu, w długim podwórzu od strony Hożej, budynek szkolny. Tam był organizowany szpital powstańczy i myśmy, chyba na trzecim piętrze, dostali lokum dla swoich drużyn harcerskich. Już wtedy, na trzeci, może na czwarty dzień, zaczęła się organizacja harcerskiej poczty polowej, tak że początki organizacji, wejście w całą organizację, jeszcze tam byłem. Ale wkrótce „Victor”, o którym wspominałem, komendant roju „Ziemie Zachodnie”, będąc w kontakcie wtedy z komendantem „Zawiszy”, to była komenda tak zwana „Pasieka” – kryptonim „Pasieka”, mieściła się przy ulicy Wilcza 41, dostał informacje o potrzebie wysłania poza Warszawę łączników, którzy by dostali się, dotarli do, to była tak zwana „Obroża”. To znaczy, dookoła Warszawy były placówki akowskie, które zostały na obrzeżu i nie były wciągnięte w Powstanie Warszawskie. Dowództwu AK chodziło o to, żeby zorganizować pomoc oddziałów akowskich na obrzeżu Warszawy, na pomoc Powstaniu Warszawskiemu i zaczęła się organizacja tych łączników. Była potrzeba przepłynięcia Wisły z meldunkiem do jednego z obwodów oddziałów AK, mieszczących się na Gocławku. Potem odprawa ochotników, to znaczy był wybór, kto ewentualnie [ma płynąć]. Oceniając, że nieźle wtedy pływałem, zgłosiłem się na ochotnika do przeprawy przez Wisłę. „Victor”, nasz komendant, również nasz doskonały pływak, jako dowódca tego mini oddziału dwuosobowego, ja jako towarzyszący mu, tak to było do końca. Może to było 7, może to było 8 sierpnia, po południu opuściliśmy stanicę przy Hożej 13. Przedostaliśmy się nad Wisłę na wysokości Portu Czerniakowskiego. Oczywiście byliśmy tam podawani z rąk do rąk przez oddziały akowskie, które zajmowały tamten teren Powiśla, bo nie chodziło się wtedy po ulicach, bo to groziło zastrzeleniem. Czekaliśmy aż zapadnie zmrok, potem przedostaliśmy się na cypel przy Porcie Czerniakowskim. Cypel i Port Czerniakowski był zawalony sprzętem pływającym. Myślę, że przed samym Powstaniem Niemcy spowodowali oczyszczenie brzegów z łódek, kajaków i to wszystko poupychali po kątach, między innymi do Portu Czerniakowskiego. Sytuacja była taka, że to jest wąski pasek ziemi. Od strony rzeki jest pasmo nurtu, bo tam jest zakręt rzeki, i to jest ostry bardzo nurt. Postanowiliśmy, że wystartujemy na kajaku, który tam sobie wybraliśmy. Najważniejsza w tym wszystkim historia – w momencie, kiedy czekaliśmy, jeszcze byliśmy na placówce AK, która miała swoje miejsce prawie przy samym brzegu Wisły, zobaczyliśmy, że na moście Poniatowskiego stoi bateria reflektorów przeciwlotniczych i z zapadnięciem zmroku, cyklicznie oni zapalali reflektory i omiatali rzekę snopem światła. Oczywiście musieliśmy się zorientować jak to wszystko wygląda, jaki jest rytm oświetleń. Bo myśmy byli na lewym brzegu, przed sobą mieliśmy brzeg Saskiej Kępy, po drugiej stronie, reflektory z lewej strony na moście. To było tak, że zapalał się snop światła skierowany najpierw na brzeg Saskiej Kępy, po czym przesuwał się bardzo wolno (nie wiem w tej chwili czy to był jeden reflektor czy dwa), przesuwał się omiatając całą rzekę i potem przechodził na brzeg. Potem jak zaświecił na nas, jak to światło padało w rejony gdzieśmy byli ukryci w krzakach, to dosłownie było jasno jak w dzień, szpilkę można było znaleźć w trawie. Ostrość tego światła była ogromna. Po czym przesuwał się gdzieś dalej na brzeg z prawej strony i zgasł. Po czym znowu tę baterię prawdopodobnie odwracano, znowu w kierunku brzegu praskiego, za jakiś czasu znowu zapalało się, znowu to omiecenie Wisły światłem. Tak to wyglądało w momencie, kiedy musieliśmy się podjąć tego przejęcia. Oczywiście rozebraliśmy się do slipów. Przytroczyliśmy sobie ubrania na plecy. Znaleźliśmy kajak, wioseł to tam nie było, więc jakieś deski z podłogi czy innego kajaka, trudno powiedzieć, w każdym bądź razie byliśmy uzbrojeni w deski. Czekając aż światło minie nas, zgaśnie, potem zacznie się cała operacja przestawiania reflektorów, ruszyliśmy kajakiem do przodu. W pewnym momencie, jak gdyby poza rytmem, wcześniej zapaliły się światła i zaczęły się do nas zbliżać. Napięcie było duże, bo to niewiadomo, co dalej będzie, a właściwie można było dość dokładnie przewidywać, co dalej będzie. Myśmy wyskoczyli z kajaka, puszczając kajak luźno, a to światło nie doszło do nas i zgasło na szczęście, no taki układ. W każdym razie żadnego strzelania i oświetlenia nas nie było. Oczywiście potem to światło znowu weszło w rytm, przechodziło ponad głowami z tym, że myśmy nurkowali w momencie, kiedy światło nas zakrywało, ale kajaka jakoś nie odkryli, nie ostrzelali. No cud boski! Nie wiadomo na jakiej zasadzie to się stało. Po czym stwierdziłem, że zgubiliśmy się z „Victorem” na środku Wisły. Jest noc, pierwsza w nocy, ciemno, księżyc świeci. Sceneria tak jak opowiadam – reflektory, nie mamy nawet kontaktu głosowego, straciliśmy się. Zaczynam płynąć już sam, w kierunku Saskiej Kępy. Udaje mi się złapać w pewnym momencie grunt. Moje ubranie to jest namoczony kłębek, co prawda to nie było duże, bo to krótkie spodenki i bluza harcerska, ściągnięte paskiem buty, właściwie to całe moje ubranie było, ale zupełnie się nie orientuje, co jest na drugim brzegu, nie mieliśmy żadnych informacji. Znam ten teren, znam Saską Kępę, znam ulice, układ Wału Miedzyszyńskiego, plaża do wału... Wylazłem z wody, oczywiście jestem zmęczony, dyszę ciężko. Nasłuchuję, co się będzie działo, czy na wale jest jakiś ruch, czy na wale siedzą Niemcy, nie wiadomo, no nic nie wiadomo. Ponieważ przez długą chwilę nic się nie działo, wobec tego przeskoczyłem przez Wał Miedzeszyński (to było mniej więcej na wysokości ulicy Obrońców na Saskiej Kępie, trochę poniżej, bliżej Mostu Poniatowskiego), przeskoczyłem i przyczaiłem się. W dalszym ciągu cisza. Wobec tego poszedłem ulicą Obrońców. Miałem tam kolegę, właśnie z tajnych kompletów, i pomyślałem sobie: muszę zasięgnąć języka, muszę się w ogóle czegokolwiek dowiedzieć, jak wygląda sytuacja po stronie praskiej, żeby w ogóle móc dostać się przynajmniej do domu mieszkalnego, wtedy przy ulicy Grochowskiej. Poszedłem pod dom mojego kolegi i okazało się, że nikogo nie ma. Okazało się, że prawdopodobnie przed Powstaniem cała rodzina gdzieś wyjechała i kontakt mi się urwał. Szedłem dalej [ulicą] Obrońców, oczywiście na bosaka i prawie na golasa. [Stoją] takie domki szeregowe z lewej strony, spróbowałem, przeszedłem przez furtkę i zapukałem do okna. Okno było uchylone, bo to było lato, do okna podeszła starsza pani. Tłumaczę jej, że właśnie przepłynąłem ze strony Warszawy i proszę o pomoc, chciałbym się zatrzymać do rana u niej, ale ona mi odpowiedziała, że ona się boi i zamknęła okno. Poszedłem dalej. Nie zdecydowałem się przekroczyć ulicy Francuskiej, to już było ponad moje siły. Po prawej stronie znowu sforsowałem bramę, to był dom stojący frontem od ulicy Francuskiej, przy ulicy Francuskiej ostatni dom, [ulica] Obrońców róg Francuskiej. Przeszedłem i z kolei to był dom z kilkoma mieszkaniami, miałem do wyboru, do którego okna zapukać. Jedno było otwarte i na parapecie stał duży budzik, głośno cykał. Pomyślałem sobie, że jeżeli budzik stoi, to na pewno spokojni ludzie tutaj mieszkają, może mi pomogą. Zapukałem i rzeczywiście młode małżeństwo zajęło się mną błyskawicznie. Powiedzieli mi tylko: „Dobrze, że nie zapukałeś do sąsiedniego okna, bo tam mieszkają folksdojcze.” Też szczęście. W każdym razie dowiedziałem się od nich, że po Francuskiej jeżdżą patrole niemieckie, że na całej Pradze, oczywiście na Saskiej Kępie, Grochowie, na całym terenie Pragi, jest zakaz poruszania się cywilom pod groźbą strzelania bez ostrzeżenia. Dali mi wspaniały kożuch i pozwolili mi się położyć na podłodze. O świcie, piąta rano, dniało, pani przeprowadziła mnie na drugą stronę. Dali mnie ubranie, moje było jeszcze zupełnie mokre. Przeprowadzili mnie na drugą stronę Francuskiej. Tam była kiedyś, i potem jeszcze po wojnie była, mała cukierenka, tam dostałem obfite śniadanie. Uprasowano mi żelazkiem moje własne ubranie, moją kenkartę, która była jedynym dowodem osobistym wtedy, w czasie okupacji. Uprasowano bardzo dokładnie, z tym że wszystkie pieczątki na tym dokumencie poodbijały się w wodzie na sąsiednie strony. Nie mniej jednak byłem wśród życzliwych ludzi i powiedzieli mi wtedy, że... ponieważ powiedziałem, że chcę się dostać na ulicę Grochowską, a to taki układ wtedy był, że zaplecze Saskiej Kępy i zaplecze ulicy Grochowskiej mniej więcej na tej samej wysokości, to były działki, na których ludzie uprawiali warzywa w czasie okupacji, zwiększając swoje możliwości żywieniowe. Powiedziano mi, że oni mi dadzą torbę, taką płócienną, bo zdarza się nagminnie, że ludzie wychodzą na działki, żeby urwać sobie marchewkę, pietruszkę czy burak i przynieść do domu i to jest tolerowane. Jeżeli będę udawał takiego faceta, który wyszedł po pietruszkę, to dzięki pietruszce i torbie może spokojnie przejdę przez działki i dostanę się na wysokość swojego domu. No i tak było. To się udało, z tym że miałem następną przygodę, która również skończyła się szczęśliwie. Mianowicie musiałem wyjść na ulicę Grochowską, która była również ulicą tranzytową wtedy, to był kierunek na mosty, na most Kierbedzia, w każdym razie ze wschodu na zachód prowadziła. Znowu była obłożona ruchem wojsk niemieckich. Musiałem wyjść na Grochowską i przejść na drugą stronę, bo tam był dom, w którym mieszkałem, a to była baza dalszego działania, dalszych decyzji. W przerwie między domami wyjrzałem i zobaczyłem, że idzie patrol dwóch żandarmów. Żandarmeria polowa nosiła blachy na piersiach, w hełmach zawsze, z pistoletami automatycznymi. Dwóch niosących tak automaty szło w kierunku mnie, to znaczy gdybym nie wyjrzał, to miałbym kłopoty, bo wlazłbym na nich. Wobec tego pomyślałem sobie, że jak się cofnę, to następnym wyjściem między domami uda mi się, bo oni pójdą sobie w prawo, tak jak szli. Takie zrobiłem założenie, ale na wszelki wypadek schowałem opaskę, którą miałem ze sobą i legitymację akowską. Schowałem gdzieś pod kamień, zakopałem z drugiej strony zabudowy, od strony Parku Paderewskiego. Potem wyszedłem drugim wejściem i trafiłem na tych dwóch żandarmów, którzy w pewnym momencie zrobili odwrót i zaczęli iść z powrotem. Dlaczego oni? Bo oni mnie zrewidowali, wysypali mi warzywa moje wszystkie, zrewidowali, ale oczywiście obejrzeli kenkartę. Tłumaczyłem im, że tu mieszkam, że tu jest adres w tym dokumencie, że to jest właśnie ten budynek po drugiej stronie. Wszystko wyglądało bardzo prawdopodobnie, nie mniej jednak miałem odprasowane ubranko, miałem dziwną kenkartę, która miała poodbijane pieczątki, musiałem mieć wystraszoną minę, ale jakoś mnie puszczono. Jeszcze tego samego dnia skontaktowałem się ze swoim przyjacielem, który mieszkał w pobliżu i umówiłem się, że razem pójdziemy na punkt komendy głównej AK na Gocławku. [On] nie był w Powstaniu, tylko został po stronie praskiej. Następnego dnia rano wybraliśmy się, opłotkami dotarliśmy, tam znalazłem adres i dowiedziałem się, że „Victor” był u nich dzień wcześniej i że przekazał meldunek. Po pierwsze ulżyło mi, że „Victor” dostał się również, przepłynął i sprawa została, że tak powiem, załatwiona. Dalsza historia jest taka, że nie zdecydowałem się wracać do Warszawy, moja mama została sama, bo ojciec był w czasie Powstania właśnie w Warszawie, w Śródmieściu, tak że zostałem już w domu. Wkrótce zostałem zagarnięty przez Niemców bo bloki, w których mieszkałem były przez mur graniczny z Polskimi Zakładami Optycznymi. To była fabryka sprzętu optycznego już przed wojną, Niemcy potem produkowali dla potrzeb wojska sprzęt optyczny. W momencie, kiedy Armia Radziecka zatrzymała się, bo sytuacja była taka, że początkowo Niemcy w popłochu zaczęli się wycofywać z terenów na wschód od Warszawy, ponieważ Armia Radziecka w szybkim tempie szła na Warszawę, wszystkim się wydawało, Niemcom przede wszystkim, że oni dojdą przynamniej do Wisły, a potem oswobodzą Warszawę, takie były przynajmniej założenia. Potem Sowieci stanęli, że tak powiem na opłotkach miasta, a Niemcy oprzytomnieli i zaczęli wywozić to, co jeszcze mogli wywieźć, między innymi całą fabrykę optyczną, cały sprzęt, maszyny. Ponieważ w blokach, w których myśmy mieszkali i w sąsiednich blokach, było trochę mężczyzn, wobec czego zostaliśmy wzięci do demontażu fabryki. Potem, jak załadowaliśmy to wszystko na pociąg, to wywieźli nas razem z maszynami. Przejechałem przez płonącą Warszawę już w pociągu i pojechałem na tak zwane roboty do Niemiec. Właściwie cała sprawa tu mogłaby być zakończona, jeżeli idzie o Powstanie Warszawskie.

  • Co się stało z panem w Niemczech?

Trafiłem do fabryki, w której... nowa fabryka na terenie wtedy niemieckich Sudetów, a właściwie czeskich, bo dzisiaj ta miejscowość jest w Czechach, po stronie czeskiej, ale wtedy były to nowe budynki fabryczne. Te maszyny zostały tam zamontowane. Potem pracowałem do końca wojny, do maja 1945 [roku].

  • Jakie tam panowały warunki zakwaterowania?

Baraki, baraki... Łóżka piętrowe zapluskwione.

  • Jak was tam traktowano?

Względnie, to znaczy nie było bardzo co jeść, w każdym razie nie był to obóz koncentracyjny, był to obóz pracy. Tam były również rodziny. Tam były również i kobiety, z tym że wszyscy byli zatrudnieni w tej fabryce.

  • Kiedy wrócił pan do Polski?

Jeszcze może godne jest zauważenia, że to miejsce było przez dwa albo trzy dni bezpańskie, dlatego że Amerykanie nie doszli z jednej strony, a Sowieci z drugiej strony, znowuż dogadywali się co do linii podziału, potem niestety zajęli nas Sowieci, ale to mi pomogło wrócić szybko. Tak najszybciej jak można było wrócić, to 30 maja już zameldowałem się w Warszawie, w domu.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?

Nie mam takich wspomnień, które byłyby ostre, tragiczne. Nie otarłem się właściwie w czasie Powstania blisko o śmierć. To znaczy uczestniczyłem w kopaniu grobów w pierwsze dni, ale Śródmieście tak zwane południowe, Aleje Jerozolimskie, dzieliły Warszawę. To było południowe, one najdłużej jeszcze miało względny spokój. To jest druga połowa Powstania. Później w tej części miasta było już bardzo ciężko. Pierwsze dni to była euforia, to było wywieszanie flag, to było budowanie barykad.

  • Były dobre wspomnienia dotyczące Powstania?

Nie wiem, wydaje mi się, że ogólnie atmosfera była znakomita zupełnie. Chłopcy, którzy mieli czternaście, piętnaście i szesnaście lat, tak jak ja wtedy, bo skończyłem w kwietniu szesnaście lat, roznoszenie listów, łączność, myśmy mieli opaski, przemieszczaliśmy się. Przechodziliśmy przez piwnice pełne ludzi. Ogólnie w tamtym okresie w pierwszych tygodniach była znakomita atmosfera.

  • Jaka atmosfera panowała w waszym zespole?

To była organizacja, która zaczęła funkcjonować w zespole, bo myśmy w czasie okupacji właściwie nawzajem w dużych grupach się nie spotykali. Myśmy nie czuli tego związku ze sobą. To były małe grupy i nawet nie wiedzieliśmy, kto jest w sąsiednim zastępie czy powiedzmy w sąsiedniej drużynie. A tutaj okazało się, że jest duża grupa, że ta grupa coś może wspólnie. A poza tym [był] porządek, bo musiało to być zorganizowane, ponieważ byliśmy, pochodziliśmy z harcerstwa, więc to już bardzo blisko prawie wojska. Ocieraliśmy oczywiście łzę w oku i mówiliśmy, że żal nam było, że urodziliśmy się za późno. Gdybyśmy się wcześniej urodzili to prawdopodobnie bylibyśmy w oddziałach AK, byśmy walczyli... Więc wtedy u takich chłopaków to na pewno się jakoś liczy.

  • Czy kiedykolwiek po wojnie, w realiach nowego ustroju spotkał się pan z nieprzyjemnościami w związku z uczestnictwem w Powstaniu?

Nie, dlatego że to było tak, że zaraz po wojnie zaczęły się odradzać kontakty, kontakty przedpowstaniowe, to były układy koleżeńskie. Harcerstwo w pierwszych latach po wojnie miało się względnie dobrze, to znaczy myśmy mogli działać prawie normalnie jako Związek Harcerstwa Polskiego. Miałem inne różne perturbacje osobiste, które odbiły się krótkotrwałym aresztowaniem, ale właściwie nie było nawiązań w tym wszystkim do tego, że byłem w Powstaniu. To było krótko, nie mówiło się o tym.

  • Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś czego być może na temat Powstania nikt inny jeszcze nie powiedział?

To byłby odważny zamiar. Chyba się nie pokuszę być specjalnie oryginalnym, już tyle zostało powiedziane, już tyle zostało napisane...

  • Gdyby wtedy miał pan taką wiedzę jak ma pan dzisiaj i tak podjąłby pan decyzje o wzięciu udziału w Powstaniu?

Oczywiście, naturalnie. Jedyne co we mnie tkwi może nawet do dzisiaj, to to, że nie wróciłem na stronę warszawską. To we mnie tkwi cały czas, do dnia dzisiejszego. Bo te rzeczy w człowieku tkwią. Ale podjąłem taką decyzję wtedy, nie mogłem innej podjąć. Może to jest rata romantyzmu w tym kraju, w tym społeczeństwie, może to to właśnie...
Warszawa, 28 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska
Andrzej Budziszewski Pseudonim: „Jacek” Stopień: stopień harcerski – zastępowy Formacja: Szare Szeregi, „Zawisza”, Drużyna imienia Władysława Łokietka Dzielnica: Śródmieście południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter