Andrzej Gruziel
Nazywam się Andrzej Gruziel, mieszkam w tej chwili w Warszawie na Żwirki i Wigury, a mieszkałem w czasie Powstania na ulicy Freta 17.
- W którym roku pan się urodził?
W 1935 roku.
- Czy pamięta pan wybuch wojny?
Tak.
- Jak pan zapamiętał ten wybuch?
Po prostu pamiętam, że jak tata wrócił z pracy, ponieważ pracował w szpitalu, to prawie że następnego dnia zaraz nas z mamą zabrał do siebie. Ja nawet chodziłem wśród chorych, którzy mnie praktycznie dokarmiali jako małego chłopca, bo nawet ziemniaków było , tak że chętnie mi oddawali. Pamiętam jeszcze taki moment, Niemcy dożywiali ludność na ulicach i taki moment zapamiętał mi się bardzo, mianowicie ludzie się tam niestety bardzo gromadzili, bardzo tłoczyli, a ja byłem na wysokości pasa. Niemiec odpychał karabinem, w związku z czym skaleczył mi bardzo twarz tym swoim karabinem. To właśnie bardzo zapamiętałem.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Mama nie pracowała, była w domu. Tata pracował w szpitalu jako lekarz. No, w różnych szpitalach, i Przemienienia Pańskiego, i Dzieciątka Jezus czy Świętego Rocha. Już nie pamiętam dokładnie wszystkich, ale wiem, że w tych paru szpitalach pracował na pewno.
- Jak rodzice mieli na imię?
Mama miała na imię Katarzyna, tata Stanisław.
Przyrodnie rodzeństwo miałem, to znaczy dużo starsi ode mnie, niestety już nieżyjący. To był brat Wacław, najstarszy, potem był Marian, średni i siostra Janina.
- I wszyscy państwo mieszkaliście razem na Freta?
Na początku to mieszkałem, owszem, bez brata najstarszego, bo brat się wcześnie dosyć ożenił i mieszkał na Targówku. Z kolei średni brat został zabrany do Niemiec, wiem, że pracował u jakiegoś, nie wiem, bauera, nie bauera, coś takiego. A siostra też została zabrana do Niemiec, zaraz po wybuchu praktycznie, i też pracowała w jakimś sklepie u Niemca.
- Jakie było główne źródło utrzymania w pana rodzinie w czasie okupacji? Czy tata cały czas pracował w szpitalach?
No do Powstania pracował, a tak... Do Powstania Warszawskiego to pracował na pewno.
- Jak pan zapamiętał warunki okupacyjne?
Jakoś w czasie okupacji to specjalnie za bardzo tego nie odczułem. Tylko mi się utrwaliło parę różnych takich rzeczy. Między innymi z okna widziałem, na tej szerokiej części Freta (tam jest część szeroka Freta i część wąska) była apteka, tak po skosie od moich okien. I w pewnym momencie zobaczyłem, jak jakiś młody człowiek, rzędu dwudziestu lat, może i tyle nie, wybiegł z bagnetem, nawet jeszcze okrwawionym. Później się dowiedzieliśmy się, że zabił Niemca w tej aptece. No, dosłownie za kilka minut przyjechało multum Niemców i zrobili łapankę na tej części. Tyle mi się utrwaliło w tym czasie.
- Czy pamięta pan podobne sytuacje?
Jeszcze pamiętam taką sytuację, jak z mamą poszedłem w kierunku, jak było getto warszawskie. I utrwaliła mi się taka bardzo nieprzyjemna rzecz, to znaczy widziałem, jak młody człowiek, dzieciak praktycznie, no, pochodzenia żydowskiego, jak rozumiem, wychodził przez takie przejścia, [które] były porobione chyba pod samym murem. Wychodził, Niemiec akurat się napatoczył i dosłownie swoimi butami zmiażdżył mu głowę. Tak że do tej pory pamiętam ten moment.
- Jak pan sobie radził z tą rzeczywistością jako małe dziecko? Jak pana rodzice starali się panu to wytłumaczyć?
No, właściwie to specjalnie mi nic nie mówiono. No, ja owszem, pierwsza i druga klasa szkoły podstawowej to chodziłem tam właśnie w pobliżu, [ulicą] prostopadłą do Freta, na ulicę Świętojerską, do szkoły. No i właściwie to wszystko. Tak specjalnie nie pamiętam dokładnie, jak to było. Nic mi na ten temat specjalnie nie mówiono.
- W którym roku poszedł pan do szkoły?
Jak miałem mniej więcej siedem lat. A który to był rok? Czterdziesty drugi chyba.
- Pamięta pan kolegów ze szkoły, może jakichś nauczycieli?
No, nie bardzo, niestety nie bardzo pamiętam.
- Czy pana rodzice mieli jakiś kontakt z konspiracją?
Nie, nie mieli żadnego. Nie mieli.
- Gdzie zastał państwa wybuch Powstania?
Właśnie na Freta 17. Tata dosłownie wrócił z pracy i tak się zaczęło. Zaraz, prawie że natychmiast zaczęto budować barykady, jak pamiętam, to na tej szerokiej Freta i potem na tej Świętojerskiej, tak że trochę oddzieliło nas to od razu. Myśmy prawie że od razu, w niedługim czasie, przeszli na dół. To nie był taki schron, jak schron, [tylko] właściwie taka większa piwnica. I tam żeśmy przez ten okres, póki Stare Miasto nie padło, przebywali. Zalewała nas tam woda, to wiadomo. Poza tym jeszcze spadł taki niewypał na podwóreczko, które było bardzo małe, bo wtedy były bardzo małe podwórka. Jacyś Powstańcy wynieśli ten niewypał. Całe szczęście, że nie wybuchł, bo [spadł] dokładnie przed dalszym oknem, gdzie przebywało, ja wiem, na pewno więcej jak dwadzieścia osób. To mi się najbardziej utrwaliło. Poza tym utrwaliło mi się też to, że po kilku chyba dniach Powstańcy odbili jakiś niemiecki magazyn z żywnością. Ja z mamą właśnie się tam wybrałem, po gruzach już, co prawda, bo było dużo budynków, coś tam przynieśliśmy, ale w powrotnej drodze ostrzeliwał nas z samolotu ciężki karabin maszynowy. Całe szczęście, że nas nie trafił. Wiele osób nie powróciło, jak to się mówi.
- Dużo osób przebywało z państwem w tamtym schronie?
Właśnie nie pamiętam dokładnie, ale będzie około dwudziestu na pewno.
- Jakie warunki tam panowały oprócz tego zalewania wodą?
Praktycznie to nie było... Były dwa łóżka, na których, nie wiem, chyba na zmianę żeśmy spali, bo to, co pamiętam, to były dwa łóżka, jakieś takie starszego typu.
Pamiętam też taki moment, bo to jeszcze... Wiadomo, że nawet wówczas zaczęły się chyba [nieporozumienia]. Teraz sobie uświadomiłem, że to musiał być ktoś z Armii Ludowej, a to nie była Armia Krajowa, byli tacy troszeczkę zwaśnieni między sobą. No, przyszła i zabierała nam poduszki taka pani, młoda dziewczyna zresztą, a jak ludzie nie dawali, to wyjęła pistolet, strzelała na wiwat. Tak było.
- Jeżeli chodzi o sprawy żywności...
To, co ktoś miał – dosłownie. Tylko nocami żeśmy gotowali na ogniu, żeby dymu nie było widać. No, dosłownie cokolwiek, nie wiem. Pamiętam, że może jakieś zacierki się tam robiło, jakąś kaszę, jak ktoś miał. Z wodą były też problemy. Co prawda w sąsiedni budynek akurat też uderzyła bomba i tam kanalizacja została właśnie [uszkodzona] – co mówiłem, że nas zalewało, to tam kanalizacja była przerwana. Poza tym jeszcze pamiętam taki moment, że jak ta kanalizacja była przerywana, to tata poszedł do naszej piwnicy, którą mieliśmy troszeczkę dalej, i okazuje się, że nie wraca. Mama się przestraszyła, poleciała tam, ja nawet tam nie poszedłem. Okazuje się, że tata zasłabł, trzymając ściśniętą świeczkę w ręku, no ale jakoś docucili tatę i wrócił. I jakoś do momentu, kiedy Niemcy nas stamtąd nie wykurzyli, to żeśmy tam przybywali.
- Czy pamięta pan, jaki wówczas panował nastrój?
No, specjalnie to nie pamiętam. Nikt na ten temat... Byli wszyscy ludzie na pewno nastawieni wrogo. Poza tym tak zwani strzelcy – nazywali ich „gołębiarze”, nie gołębiarze – trafiali się, że strzelali tutaj. Jak ktoś wyszedł na podwórko, to po prostu... No ale podwóreczko było małe, podwóreczko miało może z trzydzieści metrów kwadratowych, może nie. Tam niestety nie było wówczas w tych budynkach żadnej kanalizacji. Jedynie dochodziła do nas, do mieszkania woda, a wszelkie ubikacje były na tym podwóreczku. To właściwie to wszystko, co pamiętam.
- Czy w tych warunkach była jakaś możliwość dla pana jako młodego chłopca, żeby się na przykład uczyć, bawić?
Niestety nie było to możliwe. Wiem, że drugiego albo trzeciego dnia poszedłem z Powstańcami i wróciłem z taką taśmą naboi. Jeszcze tata mi potem dobrą rugę dał za to i... Oni po sąsiedzku byli, więc im oddał to, ale na tym się skończyło. Dobrze, że nie pobił mnie, ale niewiele owało.
- No właśnie, czy te kontakty z Powstańcami były częste? Jak pan je wspomina?
Raczej nieczęste. Nie, nie były częste, bo oni byli sobą zajęci. Obok od strony Świętojerskiej to dawniej, a teraz widzę, że tam nie ma tego, była olbrzymia hala z jatkami, to znaczy takie jatki mięsne głównie i tam były podziemia, gdzie przetrzymywali w lodzie swoje mięso i tam właśnie najwięcej się gromadzili chyba Powstańcy.
- A czy dochodziły do państwa jakieś informacje odnośnie tego, co się dzieje w innych częściach Warszawy?
Nie, nie bardzo, nie, nie. Wiem, że pierwszego dnia, jak tylko wybuchło Powstanie, czy drugiego, to młoda para wybrała się na randkę, jak to się mówi, na Stare Miasto. Potem wiem, że wrócili kanałami do Śródmieścia.
- Jak pan zapamiętał upadek Starego Miasta?
Po prostu w ten sposób, że zauważyliśmy, że szeroką częścią Freta szli Niemcy z miotaczami ognia. No i palili, głównie do piwnicy puszczali ten ogień. Ponieważ ktoś to zobaczył, a myśmy byli właśnie w piwnicy, wyszła pani, która umiała po niemiecku i powiedziała do... Nie wiem, albo był to oficer, albo podoficer, i powiedział potem, żebyśmy się zbierali i wyszli. Jak żeśmy wyszli na ulice, to już nas potem skierowano do tego głównego [szlaku]. Szliśmy potem chyba Krakowskim, Nowym Światem, Alejami na Dworzec Zachodni, gdzie nas już potem wywieziono do Pruszkowa.
W Pruszkowie to przebywaliśmy... dokładnie nie pamiętam, ale chyba... W każdym razie pierwsze wejście to od razu zabrali tatę. Myśmy zostali tylko we dwoje z mamą i przebywaliśmy tam chyba dwa tygodnie, bo nie pamiętam, czy to więcej było, czy nie. Tam nabawiłem się różnych chorób, bo spało się na słomie, gdzie był praktycznie beton. A tam tej słomy to było tak niewiele, że... No ale tyle [pamiętam]. Więcej nie wiem, no może jeszcze coś bym sobie przypomniał, ale dokładnie nie wiem.
- Rozmawialiście wtedy państwo z innymi o tym, co się z nimi działo, czy poznaliście jakieś inne historie?
Nie bardzo. Nie było takich kontaktów, jak ja pamiętam, to chyba nie.
- Kiedy wróciliście do Warszawy?
O, to jeszcze była droga dosyć daleka, bo potem nas wywieźli wagonami towarowymi. W każdym bądź razie znaleźliśmy się w Opocznie i tam zajęli się nami strażacy, polscy strażacy. Nie wiem, czy to już dlatego, że Niemcy się cofali, czy coś w tym rodzaju. I tam byliśmy jakiś czas, a potem mama znalazła się w okolicach Łowicza na wiosce u jakichś tam znajomych, których znała wcześniej. Ja tam też byłem, pasłem krowy również, wiadomo, chodziłem tam dorywczo do szkoły. Jedni państwo nawet przyjęli mnie, jak już właściwie Niemcy stamtąd się wycofali. Oni mieszkali naprzeciwko szkoły, gdzie byli Niemcy i mieli duży skład amunicji w pobliżu. No ale jak to chłopcy, byli może troszkę starsi ode mnie wtedy, w tym czasie i zginęli, jak się dostali do tej amunicji. To nie tylko oni, ale i ci państwo, u których żeśmy byli, to przyjęli mnie dosłownie jak syna, więc miałem tam naprawdę dobrze. Co jeszcze więcej...
- A jak się ci państwo nazywali?
Nie pamiętam. O, właśnie tego nie spamiętałem. Nie, nie pamiętam. Wiem, że w miejscowości pod Łowiczem, a wioska nazywała się o Łaguszew, ale ich nie pamiętam. Wiem, że mieszkali naprzeciwko szkoły, która tam była.
Dosyć długo tam byliśmy, bo mama, jak to się mówi, żeby z czegoś żyć, to kupowała tam na wsi różne rzeczy i do Łowicza jeździła, bo jeszcze wojska rosyjskie wtedy wyjechały wagonami. Więc czy jakieś pieczywo, czy cokolwiek innego, no to tym handlowała, żeby jakieś parę groszy zarobić chociaż na jakieś utrzymanie, mimo że ci państwo prawie że nas utrzymywali. A później to byliśmy z kolei w innej miejscowości, jak już weszli Rosjanie, bo mama moja urodziła się też właśnie pod Łowiczem, w Boczkach. Jej mama już nie żyła, żyła jej macocha, w związku z tym tam żeśmy się zatrzymali przez pewien okres czasu. Pamiętam, jak Rosjanie wjechali pierwszym takim gazikiem i pytali się, czy Niemcy są jeszcze na wsi. Odpowiedzieliśmy, bo tam chłopcy już byliśmy, że nie, nigdzie nie ma, Niemcy już się wycofali wcześniej. No i wtedy dopiero olbrzymia ilość wojska przyjechała.
Tam byliśmy jakiś czas, do czasu [kiedy] prawie że wrócił mój tata z obozu. Już jak był obóz wyswobodzony... Co prawda w encyklopedii piszą, że wojska radzieckie, ale to nie jest prawdą. Przecież tam Amerykanie wyswobodzili, bo tata był tak: najpierw był w obozie Gross-Rosen, z tego co się dowiedziałem, później był w Mauthausen w Austrii i tam ten obóz w Mauthausen właśnie był wyswobodzony przez Amerykanów. Tam tata był w szpitalu i dzięki temu może przeżył, bo pracował przy układaniu czy reperacji torów kolejowych i pracował z trochę może młodszymi ludźmi i oni, jak był nalot amerykański samolotów, puścili szybciej tę szynę i tacie spadła na nogi. Tata, ponieważ miał okaleczone nogi... Niemcy nawet chcieli odjąć tą jedną nogę, która była najbardziej [uszkodzona], ale tata wiedząc o tym, że jak się ma temperaturę, to nie można wykonać operacji, w związku z tym kombinował, jak mógł, żeby tą temperaturę mieć, a wiedział, jak to robić. No i potem, do momentu kiedy tata wrócił... A ja po prostu chyba intuicyjnie wyczułem, bo wyszedłem w kierunku południowym i zobaczyłem człowieka idącego. Tata szedł, jeszcze w tym w mundurze praktycznie i z tą amerykańską czapką jeszcze, z fikuśnym, długim daszkiem, jak de Gaulle kiedyś chodził. mniej więcej. I tam właśnie spotkałem pierwszy raz tatę, jak już wrócił.
- Pamięta pan, kiedy to było?
To był już chyba koniec maja, czterdziesty piąty rok. Chyba koniec maja, bo dosyć długo tata mówił, że jechał różnymi pociągami, jakimiś tam okazjami, aby się tylko dostać. Szukał nas, nie wiedział gdzie. Najpierw był w Łowiczu, myślał, że może gdzieś tam u kogoś się zatrzymaliśmy, no a później właśnie znalazł nas tu.
- Co się działo, kiedy już wrócił pana tata?
Przez pewien okres czasu to był z nami, ale niedługo. Wiem, że pracował, pomagał trochę. Pracował, pamiętam, przy żniwach, bo trochę umiał kosić, więc nawet kosił zboże z tymi ludźmi wiejskimi. Potem znaleźliśmy się już w Łowiczu, tam gdzieś jakieś mieszkanie znalazł. Mieszkaliśmy chyba tam jakiś czas, nie pamiętam, jak długo, w każdym bądź razie tata szukał cały czas pracy. Do pracy w Warszawie nie bardzo mógł [wrócić]. W Warszawie domu nie mieliśmy, bo to była ruina, gruzy, więc niewiele mógł tam zdziałać. I okazało się, że dowiedział się, że na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, w Nidzicy, jest możliwość pracy. No i tam z drugim takim panem lekarzem uruchamiali szpital. Tam był jeden taki szpital duży, a drugi jeszcze kiedyś podobno był tak zwany dziecinny. No i ten dziecinny najpierw uruchomili, bo był najmniej zniszczony. Tam pracował też w ośrodku zdrowia.
Później, chyba w czterdziestym dziewiątym roku, ściągnął nas już do siebie. Tam pracował, mieszkaliśmy tam, co prawda, w takim baraku, w baraku przyszpitalnym, ale jako takie mieszkanie było. I tam już też chodziłam do szkoły. Tam jest moje [dzieciństwo], jak to się mówi, chłopca już dorastającego, bo to wiek taki najgorszy, jak to się mówi. Tam się nauczyłem pływać, tam się nauczyłem na rowerze, tam się nauczyłem jeździć na nartach. No i takie różne rzeczy były jeszcze.
- Czy miał pan później jeszcze jakiś kontakt z kolegami ze szkoły?
No, ze swoimi kolegami ze szkoły z Nidzicy to owszem, miałem, bo jeszcze potem spotkałem niektórych w Warszawie, bo się okazuje, że też ciągnęli do siebie, jak to się mówi. Oni byli też rozrzuceni, gdzie się dało, a tam tak się złożyło, że znałem takiego pana, znaczy kolegę, nie pamiętam, jak miał na imię, wiem, że Miecznikowski miał nazwisko. On się urodził nawet chyba w Paryżu, rodzice potem wrócili do Polski, a był też w Nidzicy. No więcej tak jakoś nie kojarzę.
- A z tymi kolegami z Warszawy, ze szkoły, sprzed Powstania?
O nie, sprzed Powstaniem to nikogo nie pamiętam, absolutnie. Jedynie takiego sąsiada pamiętam z przeciwka. Żeśmy bawili się zabawkami z papieru, to znaczy gołębie, jakieś inne rzeczy. On rzucał, ja rzucałem, to była taka wzajemna zabawa, znaczy nad ulicą Świętojerską, bo tak nasze okna wychodziły. Nie wiem, co jeszcze więcej, nie pamiętam.
- Czy mieliście jeszcze państwo jakąś rodzinę w Warszawie?
No, w Warszawie była rodzina, tak, owszem. Tata pochodził z dosyć dużej rodziny, można powiedzieć. Chyba ich było w sumie siedmioro rodzeństwa. Tam była siostra najstarsza, to co później się dowiedziałem, to pracowała na Świętojańskiej u księży, tam w katedrze. Wiem, że jeden z braci był nauczycielem, który mieszkał na Żoliborzu. Stryjek mieszkał na Okólniku, ulica Okólnik. I właśnie tutaj też mam taki... Później spotkałem tą siostrę stryjeczną, nawet prawie tam, gdzie żeśmy zamieszkali teraz, na Rakowcu. Na oczach jej mamy, czyli mojej stryjenki, Niemcy rozstrzelali stryjka na ulicy. Dostała paraliżu, osiwiała i potem siostra musiała się nią zajmować aż do śmierci. To pamiętam, bo jak żeśmy byli, to... W związku z tym nie miała dzieci i tak to się złożyło.
- Czy oni w czasie Powstania też byli w Warszawie?
Chyba tak, chyba tak. Nie mieliśmy kontaktu, bo wiadomo, wtedy nie było możliwości. Oni mieszkali na Okólniku, a co się tam stało, [tego nie wiem]. Okólnik to w pewnym sensie Śródmieście. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Poza tym brat mieszkał na Targówku, miał swojego synka, który miał dwa latka i niestety zmarł. Nie pamiętam już, na jaką chorobę. No już teraz to się nie dowiem, bo już teraz ani brat, ani bratowa nie żyją, chyba że się dowiem jeszcze od rodzeństwa, które żyje.
- Jak pan dziś ocenia decyzję o wybuchu Powstania?
Trudno mi powiedzieć. Może była słuszna, może była niesłuszna, ale nie wiem, naprawdę nie wiem. Trudno mi w tej chwili rzec, jak to właściwie... Może była słuszna. Gdyby jednak ta pomoc nadeszła, to może i byłoby to rzeczywiście [udane], bo Niemcy by się nie wrócili do Warszawy, nie zniszczyliby może tej Warszawy, gdyby ta pomoc była faktycznie. Wiadomo, alianci nie pomogli, mimo że była umowa z nimi, ale tak to już jest, co zrobić.
Warszawa, 1 lutego 2014 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak