Andrzej Iwo Dobrzański „Janicz”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Andrzej Iwo Dobrzański, pseudonim „Janicz”.

  • Jak wyglądało pana życie przed wojną?

Moje życie przed wojną było bardzo wygodne i bardzo dobre. Mój ojciec był znanym lekarzem we Lwowie. Moja matka miała mały majątek pod Lwowem, gdzie jeździło się na weekendy. Tam były bzy, które kwitły obłędnie i pachniały obłędnie, i które myśmy przynosili całymi naręczami do Lwowa na prezenty dla znajomych i krewnych. Czasami spędzaliśmy wakacje u moich dziadków na Podolu, a rodzice w tym czasie podróżowali po Europie. Z najazdem niemieckim to się wszystko skończyło. Mój ojciec wdział mundur i pojechał razem ze szpitalem polowym jako jego komendant na zachód, żeby się przeciwstawić inwazji niemieckiej. Jak Sowieci z kolei zaatakowali Polskę od wschodu, dywizja Langnera i szpital oczywiście wróciły z powrotem do Lwowa, żeby bronić Kresów i Lwowa. Ojciec powrócił do swojej pracy w szpitalu przy Kurkowej i [pracował] w szpitalu uniwersyteckim. A myśmy czekali oczywiście na skończenie działań wojennych. Trochę nas bombardowali, ale bez ofiar w ludziach, przynajmniej tam, gdzie myśmy mieszkali. Natomiast jedna z bomb sowieckich uderzyła w naszą kamienicę, zwaliła schody, musieliśmy wchodzić naokoło, schodami kuchennymi, takimi kręconymi naokoło.
W zimie czterdziestego roku zaczęły się masowe wywózki ludzi z Kresów, a głównie uchodźców, którzy wtedy masowo przybyli do Lwowa i do innych miast. Lwów z trzystu dwunastu tysięcy wzrósł do ośmiuset kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców w tym czasie. Rosjanie załadowywali całe pociągi ludzi i wywozili ich do Rosji. Oblicza się w tej chwili, że około półtora miliona polskich obywateli było wywiezionych na Syberię. Moja ciotka znalazła się w Kazachstanie, a z rodziny mojego ojca jedenaście osób zostało wywiezionych na Syberię. To trwało mniej więcej do lata czterdziestego roku. Zima była wtedy bardzo ciężka i wagony były nieopalane, więc ci biedni ludzie, którzy tam byli uwięzieni, cierpieli szalenie, bo nie mieli ani wody, ani jedzenia, ani niczego, ani opału nawet. Cały Lwów wtedy właściwie spał na walizkach i w ubraniu, żeby być przygotowanym na ewentualną wywózkę do Rosji.

  • Pana rodzina również?

No, rodzina mieszkała poza Lwowem. Myśmy sami mieszkali we Lwowie. Moja ciotka, siostra ojca mieszkała we Lwowie, ale oni nie byli wywiezieni.

  • Czy pana rodzice obawiali się również wywózki?

Każdy się obawiał wtedy, ale jakoś nas to ominęło. Natomiast po jakimś roku już przyszli do nas, przyszła do nas policja rosyjska w nocy i kazali się mojemu ojcu ubrać. On myślał, że go aresztują wtedy, więc pożegnał się z nami, a oni powiedzieli: „Nie, nie, nie, nie. Weź ze sobą narzędzia”. Więc wziął narzędzia, pojechaliśmy wszyscy na lotnisko Skniłów pod Lwowem i tam ojca, który nienawidził latać w ogóle, wsadzili do takiego małego samolotu, kukuruźnika, zawieźli go gdzieś na wschód. Myśmy nie wiedzieli, gdzie ani dokąd, na jak długo, nic. Po jakichś pięciu dniach ojciec wrócił i opowiedział, co się wtedy z nim działo. Okazało się, że pierwszy sekretarz partii w Kijowie był ciężko chory, miał zapalenie ucha. A ojciec go opanował. Powiedzieli mu: „Jak pacjent umrze, to i ty umrzesz”. Ale na całe szczęście pacjent wyżył i ojca z powrotem odesłali do Lwowa za pomocą tego maleńkiego samolociku. I to był jedyny raz, w którym właściwie w naszym domu zjawiła się rosyjska policja.
Po jakimś czasie Rosjanie nalegali na to, żeby właściwie życie we Lwowie się toczyło normalnym trybem. Oczywiście nic nie było normalnym trybem, bo był głód, bo było wszystkiego, armia rosyjska konfiskowała wszelkie żywnościowe dostawy, które ewentualnie miały być dla miasta. Wtedy po raz pierwszy właściwie Lwów czuł się, jak gdyby był zniewolony przez dzicz ze Wschodu, ale z czasem terror jakoś wtedy ustał. To znaczy może nie całkiem ustał, ale zelżał w każdym razie.
Oczywiście z wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej 22 czerwca 1941 roku Lwów oczekiwał, że z przyjściem Niemców może to się jakoś bardziej złagodzi. Rosjanie przed opuszczeniem Lwowa zaproponowali wszystkim uczonym, żeby skorzystali z ciężarówek armii rosyjskiej i pojechali do Rosji. Wtedy pojechali tylko Żydzi, dlatego że oni oczywiście wiedzieli, co ich czeka, ale poza tym nikt więcej chyba. Niemcy weszli do Lwowa 22 czerwca chyba i z nimi weszła organizacja, która się zajmowała eksterminacją inteligencji w polskich miastach. Oni mieli listy, na które przychodzili do domów, zabierali wszystkich i natychmiast ich rozstrzeliwali. Gubernator Frank wtedy napisał do władz bezpieczeństwa niemieckiego, żeby nie przysyłali nikogo do obozów, bo wtedy zaczynała się cała międzynarodowa interwencja na ich temat, żeby ich zwolnić. Jemu chodziło o to, żeby tych wszystkich ludzi zniszczyć. Rosjanie – ja się cofam w tej chwili trochę [w czasie] – Rosjanie po wejściu do Lwowa w tydzień później zarządzili demobilizację oficerów. Ojciec nie poszedł na tę demobilizację, powiedział: „Ja im nie wierzę”. I rzeczywiście, wszyscy, którzy się zgłosili na plac Bernardyński wtedy, zostali aresztowani, wysłani do Starobielska i Kozielska, nie wiadomo, gdzie jeszcze, a potem zamordowani w Katyniu. Tym razem Niemcy koncentrowali się wyłącznie na inteligencji i we Lwowie aresztowano w pierwszej fali czterdziestu profesorów wyższych uczelni, dwunastu z uniwersytetu, Wydziału Lekarskiego, ośmiu z politechniki i poza tym jeszcze innych. I tego wieczoru zgromadzili ich w bursie Adamowiczów na Wzgórzu Wuleckim i potem sprowadzali wszystkich w dół, a tam był wykopany dół i tam ich rozstrzeliwali. Świadkowie, którzy widzieli tę całą egzekucję, mieszkali na ulicy, na drugiej stronie ulicy, która przechodziła u stóp tego Wzgórza Wuleckiego, i to oczywiście wszystko potem zostało udokumentowane w książce pod tytułem „Kaźń profesorów lwowskich”.

  • Proszę powiedzieć, jak z perspektywy chłopca, bo miał pan wtedy kilkanaście lat, jak pan rozumiał to, co się dzieje dookoła?

No, myśmy doskonale rozumieli, co się dzieje dookoła. Po pierwsze dlatego, że to dotyczyło naszych rodziców, po drugie dlatego, że każdy to widział. Może nie same aresztowania, ale później niektórzy widzieli egzekucje, niektórzy widzieli wywózki, tak że myśmy dokładnie wiedzieli, co się dzieje.

  • Czy pana tata również był na tej liście inteligentów do zabicia?

Był, tylko że tego wieczoru, czyli 3 lipca, po niego nie przyszli. Jak się rozeszła wiadomość po całym mieście, że takie aresztowania mają miejsce, to wtedy mój ojciec się ukrył u swojej siostry i po jakichś sześciu tygodniach przedostał się do Warszawy, gdzie miał objąć klinikę laryngologiczną Uniwersytetu Warszawskiego. Po jakichś chyba siedmiu miesiącach, w lutym czterdziestego drugiego roku, myśmy z kolei dołączyli do niego w Warszawie. Matka wynajęła wóz meblowy i nasze meble spuszczono na linach z balkonu, bo nie było schodów, i myśmy jechali do Warszawy przez dwa dni przez zaspy śniegu. To była dość interesująca podróż wtedy. Ale żeśmy dojechali i zamieszkaliśmy przy ulicy Filtrowej 62 w Warszawie, w domu ZUS-u, Zakładu [Ubezpieczeń Społecznych].

  • Czy w okresie lwowskim chodził pan do szkoły?

Tak. Było chyba... Około [po] roku otworzyli szkołę. Szkoły były w języku polskim, ale obowiązkowy był język rosyjski. Przed wojną we Lwowie był obowiązkowy język ukraiński, bo była mniejszość ukraińska, nie tylko w mieście, ale i wszędzie naokoło, więc myśmy się musieli uczyć tego. Ale po tym jak Rosjanie weszli, Ukraińcy byli bardzo zawiedzeni, bo myśleli, że będą mieli tę swoją ukochaną, wolną Ukrainę, a tymczasem nic takiego się nie stało. Ukraina nie była wolna, była pod rosyjskim zarządem (to była właściwie republika wtedy) i dzięki temu Ukraińcy byli bardzo rozczarowani. Potem, jak weszli Niemcy, to Ukraińcy, szowiniści ukraińscy, witali ich bardzo serdecznie, wydawało im się, że Niemcy z kolei ustanowią tę ukraińską republikę. Ale też się nic takiego nie wydarzyło i dzięki temu oczywiście Ukraińcy byli raczej rozczarowani, raczej nieprzychylnie nastawieni do okupantów, tak rosyjskich, jak i niemieckich. Były oczywiście tak zwane bataliony ukraińskie, które wstąpiły do SS i razem z Niemcami… Na przykład działali też w Warszawie, [brali udział] w zlikwidowaniu getta i różnych innych takich akacjach.

  • Jak wyglądały stosunki narodowościowe we Lwowie?

Instytucje, pani mówi?

  • Stosunki narodowościowe.

A, narodowościowe. Jak rozumiem, pani myśli pomiędzy Polakami a Ukraińcami? Właściwie nie było żadnych starć takich, jakie mogłyby być, gdyby się tak zwana wolna Ukraina wtedy stworzyła. Jeżeli chodzi o Żydów, Niemcy zrobili getto i tam wszystkich Żydów skomasowali. Potem myśmy widzieli na przykład naszych profesorów żydowskich, którzy wykładali w szkołach, widziano ich na ulicach, to były drużyny zamiatające miasto. I to opisał w swojej książce mój dobry przyjaciel, pan Andrzej Ziemilski w książce pod tytułem „Dobry Niemiec”. U niego była wzmianka na temat jego profesora [żydowskiego], któremu zaproponowali, że go ukryją, ale on odmówił, nie chciał się rozłączać ze swoją rodziną. Niestety, wszyscy zginęli.

  • Jak wyglądało pana życie po przyjeździe do Warszawy?

Po przyjeździe do Warszawy mój ojciec objął swoją klinikę i nią kierował, i wykładał w tajnej szkole lekarskiej profesora Zaorskiego, w której ci, którzy zaczęli studia przed wojną jeszcze, kończyli i dostawali dyplomy lekarzy. Poza tym pracował w Instytucie Onkologii, gdzie leczył pacjentów z rakami krtani i gardła. Jeżeli chodzi o moją siostrę i mnie, to myśmy zaczęli uczęszczać do szkoły pani Goldman, która była dyrektorką szkoły na Ochocie. Ta szkoła mieściła się właściwie w prywatnych mieszkaniach, jedna klasa w tym bloku, druga klasa w innym bloku. To wszystko odbywało się pod przykrywką studiów zawodowych, to znaczy każdy z nas miał przydział do jakiejś firmy. Ja byłem na przykład malarzem i raz na tydzień musiałem iść i malować coś, co było wtedy malowane, a okazało się, że to była Klinika Dziecięca przy ulicy Litewskiej. I potem, jak kończyłem studia w Warszawie, to widziałem swoje ściany pomalowane przeze mnie jeszcze w tym czasie.

  • Czyli pan malował pomieszczenia w szpitalu dziecięcym?

Nie, w szpitalu… Tak, to był cały budynek Szpitala Dziecięcego przy Litewskiej 3. Tak.

  • Proszę powiedzieć, czy zetknął się pan z życiem konspiracyjnym?

Konspiracja w szkole zaczęła się na jesieni czterdziestego drugiego roku. Harcmistrz Tadeusz Wiśniewski pseudonim „Pantera” poprosił o pozwolenie pani Goldman i jej sióstr na organizację w szkole Szarych Szeregów. Te Szare Szeregi zostały zorganizowane, jak mówiłem, w jesieni czterdziestego drugiego roku. Ja między innymi wstąpiłem i zostałem wtedy drużynowym. Nie wiem, inni byli też, był szereg drużyn wtedy, a z naszej klasy chyba więcej niż połowa chłopców była zaangażowana w tę walkę konspiracyjną. Głównie myśmy się uczyli czytać mapy, chodzić w terenie, były jak gdyby patriotyczne zebrania, gdzie śpiewało się patriotyczne pieśni, historię się omawiało, tego rodzaju rzeczy. Potem starsi z nas wstąpili albo do tak zwanych BS-ów, to się nazywało Bataliony Szturmowe... Ci z kolei malowali po ulicach Warszawy kotwice i znaki Polska Walcząca, roznosili „Biuletyn Informacyjny”, który był wtedy podziemną prasą, i zajmowali się tak zwanym małym sabotażem. Najstarsi z harcerzy byli z kolei w tak zwanych GS-ach, Grupach Szturmowych. Ci wykonywali wyroki czasami na tych, którzy zostali skazani przez sądy za współpracę z Niemcami, odbili harcerza, który był aresztowany przez gestapo wtedy (to jest sławna historia, opisana w książce „Kamienie na szaniec”).

  • Czy wówczas wiedział pan, czym zajmowali się starsi koledzy?

Tak, myśmy to wiedzieli. Myśmy często ubezpieczali ich, to znaczy akcja była wykonywana, a myśmy naokoło patrzyli i ewentualnie informowali zbliżanie się policji czy oddziałów niemieckich, czy kogoś takiego. Były przerzuty broni do getta warszawskiego, które myśmy ubezpieczali przez przejście w Sądach na Lesznie. A więc tego rodzaju akcje były.

  • Jak często brał pan udział w przerzutach broni do getta?

Pamiętam, chyba ze trzy razy żeśmy byli proszeni o to… [Właściwie nie] proszeni – mieliśmy rozkaz ubezpieczać tego rodzaju akcje.

  • Ile osób…

Trzeba sobie zdawać sprawę, że AK nie miało zbyt wiele broni własnej, ale na przykład była broń, którą zdobyto ze składów niemieckich poza Warszawą i tę przerzucano do getta.

  • Ile osób brało udział w takim przerzucie broni?

Ile osób aktualnie niosło broń, to ja nie wiem. Ale z naszego oddziału harcerskiego to ze trzydzieści osób było zaangażowanych w tę obstawę naokoło.

  • A jaka broń była przerzucana?

No, głównie pistolety i broń krótka, dlatego że tę było najłatwiej ukryć. Broń długa, karabin… Jest piosenka, znaczy była piosenka na ten temat, nazywała się „Konspiracja”, i piosenka mówiła o tym, który niósł przez miasto karabin zakamuflowany jako drzewko. Z jednej strony były gałęzie drzewa, z drugiej strony jak gdyby korzenie, ale to nie zawsze dobrze się układało, ponieważ część karabinu wystawała, wszyscy na to patrzyli. To była piosenka taka, jak gdyby, komiczna trochę.

  • Wspominał pan również o akcjach, w których pan brał udział jako ubezpieczający. Czy mógłby pan opowiedzieć, jakie to były akcje?

Była akcja pod Arsenałem na przykład. Ja nie wiem dokładnie, co tam się działo, bo myśmy w to nie byli wtajemniczeni. Była akcja raz przy Dworcu Głównym. Nie wiem, czy to były ćwiczenia, czy to była prawdziwa akcja ochrony. Nam powiedziano, że ma ktoś przyjechać pociągiem i na niego będzie czekało gestapo na Dworcu, i że myśmy mieli w jakiś sposób dać jemu znać, żeby on się ukrył i nie wpadł w ręce gestapo.
  • Czy w związku z tymi akcjami albo też pozostałym zaangażowaniem konspiracyjnym był pan bezpośrednio narażony na jakieś niebezpieczeństwo?

Jeżeli by nas rozpoznał ktoś jako część konspiracyjnej czołówki czy też ubezpieczenia, to tak, to wtedy byśmy byli narażeni, ale to nie było zbyt częste wtedy. Właściwie myśmy się mieszali z tłumem i jakoś nie było tego, żeby ktoś stał w mundurze czy coś takiego, nie. Poza tym harcerze na ulicach Warszawy katalogowali jednostki niemieckie, które przejeżdżały przez Warszawę, bo to był właściwie jedyny most na drugą stronę, na wschód, i niemieckie jednostki miały swoje oznaczenia jakieś, takie czy inne. I te katalogowanie potem zostało przesuwane do aliantów, na Zachód, wtedy oni wiedzieli, jakie dywizje niemieckie są posuwane na front wschodni.

  • A pan nie brał w tym udziału?

Tak, dopóki nie przeszedłem do AK, to brałem w tym udział. Ale z dwoma moimi przyjaciółmi zgłosiliśmy się do AK w lutym czterdziestego czwartego roku. Podaliśmy nasze daty urodzenia o trzy lata wcześniej, żeby się móc zapisać do tego zbrojnego ramienia Polski Podziemnej. Ja zacząłem od tego, że byłem kurierem, który woził broń na zbiórki naszych oddziałów po to, żeby ci, którzy tam przychodzili na takie zbiórki, mogli się z bronią zapoznać. Ja z bronią miałem do czynienia od dziecka, mój ojciec polował, ja polowałem, tak że to nie było specjalnie dla mnie nic nowego. Więc demonstrowało się dwa pistolety, ja przynajmniej miałem pistolet parabellum i pistolet polski vis. I do tego był granat, „sidolówka” tak zwana, to były granaty produkowane przez Polskę Podziemną w butelkach od... Sidol to była rzecz do czyszczenia kuchennych garnków i tak dalej. I miałem też stena. Nie miałem amunicji do tego żadnej, tak że gdyby mnie złapano, nie miałbym się czym bronić.
Poza tym jeździliśmy na skład żelaza na Pradze, gdzie od czasu do czasu były części od luf, od karabinów maszynowych, granaty bez zapalników i tak się zbierało. I potem, jadąc do Warszawy, patrzyło się z pomostu tramwaju, czy przypadkiem nie było łapanki gdzieś na widoku. I raz tak, jadąc takim tramwajem, niestety wepchnęli mnie ludzie do środka. Łapanka okazała się być przed Muzeum Narodowym, tam niemiecka żandarmeria zatrzymała tramwaj, wszystkim kazali wyjść. Ja z tą teczką pełną granatów, które w ogóle nie mogły być używane, bo nie miały zapalników, myślałem, że już właściwie koniec ze mną. Patrzyłem, w jaki sposób mógłbym się stamtąd wydostać, uciec czy coś. Aż wreszcie jeden z Niemców popatrzył na mnie, mówi: Kommen Sie, Jude. On uważał, że ja byłem Żydem, więc ja powiedziałem do niego, że ja: Ich bin kein Jude. A on na to się uśmiechnął i zaprowadził mnie do bramy i chciał, żebym udowodnił, że nie jestem obrzezany. Jak zobaczył, że nie, to potem tak się zirytował, że kopniakami mnie wyrzucił na Nowy Świat, na ulicę. Ja powoli się oddalałem, a on starał się mnie kopnąć raz jeszcze czy dwa. Ja nie miałem nic przeciwko temu, bo myślałem sobie, że jak on ma swoją zabawę, to niech sobie ma, a ja przez ten czas uniknę łapanki, prawda. To było raz takie zdarzenie.
Poza tym oddziały Armii Krajowej jeździły do lasów, do Kampinosu, pod Mińsk na przykład, na ćwiczenia. Czasami nawet było ostre strzelanie. Potem chyba już w maju zostałem łącznikiem komendy „Baszty”, która używała oczywiście łączników, a nie telefonu do przesyłania rozkazów do dowódców oddziałów. Pewnej niedzieli mój oddział wyjechał pod Mińsk na ćwiczenia. Ja koło piątej godziny musiałem zostać w komendzie jako łącznik, dostałem telefon od mojego przyjaciela, Jurka Pawlickiego, że nasz przyjaciel Kamil Braun został postrzelony przez straż kolejową, tak zwanych Bahnschutzów, i potrzebował pomocy lekarskiej. Więc poprosiłem mojego ojca, żeby załatwił dla niego przyjęcie do szpitala, i przyjęli go do szpitala z ZUS-u na Solcu. On miał strzaskany staw biodrowy przez ten postrzał. Następnego dnia profesor Gruca go operował, żeby oczyścić staw z odłamków kości i pocisku. Niestety wdała się infekcja i Kamil umarł potem w Milanówku, dwa, dwa… Pochowany… Jego nazwisko jest na czarnej tablicy, w Parku Wolności, przy Muzeum.

  • Proszę powiedzieć, jak często odbywały się te szkolenia w Kampinosie?

O, prawie co niedzielę, tylko że nie te same oddziały, tylko różne inne oddziały jeździły tam. Tak że to był już okres, kiedy się armia rosyjska zbliżała do Warszawy i wreszcie zaczęliśmy słyszeć komunikaty radia Wandy Wasilewskiej z Moskwy, które wzywały ludność Warszawy do walki, chwycenia za broń i walki z nieprzyjacielem i okupantem. Prawie co godzinę były tego rodzaju audycje stamtąd, tak że Rosjanie i ta rozgłośnia Wandy Wasilewskiej właściwie bardzo namawiali ludność Warszawy do tego, żeby zrobili Powstanie.

  • Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę na okresie okupacyjnym. Proszę powiedzieć, jak wyglądało pana zaprzysiężenie?

Zaprzysiężenie? O ile pamiętam, to się odbyło u nas w mieszkaniu. To było kilka osób, które należały wtedy do mojej sekcji. Przyszedł ktoś, kto był jakimś wyższym oficerem, myśmy nawet nie wiedzieli, kto to był, i wtedy odbyło się zaprzysiężenie.

  • Dlaczego wybrał pan taki pseudonim?

Cała nasza sekcja miała pseudonimy na „J”, więc mój przyjaciel był „Jastrzębiec”, Kamil Braun już nie pamiętam, jaki miał pseudonim, ja byłem „Janicz” i jeszcze było dwóch innych, których też nie pamiętam. Jurek Zawadzki mieszkał przy Tarczyńskiej, to u niego w mieszkaniu były często zbiórki i ktoś jeszcze był, tak że chyba nasza sekcja miała pięć albo sześć osób.

  • Wspominał pan o wożeniu broni. Czy przechowywał pan ją później u siebie w mieszkaniu?

Broń, którą demonstrowałem, tak. Tylko że ja jeździłem codziennie gdzieś, żeby ją demonstrować. Dopóki to trwało, to było u mnie w mieszkaniu, tak.

  • Czy w związku z tym zdarzyła się kiedyś jakaś groźba rewizji, jakaś inna sytuacja tego typu?

Nie, rewizji nie było, zagrożenia rewizją właściwie nie było, chyba że ktoś donosił na taką rzecz, ale raz moja siostra dobrała się do mojej teczki z bronią i usiłowała wydłubać sznurek z szyjki granatu. Gdyby to jej się udało, granat wtedy by eksplodował, byłaby niewyobrażalna tragedia, dlatego że oczywiście wtedy byłoby wiadomo, co się stało. Na całe szczęście nie.

  • Jak trafił pan do komendy „Baszty” jako łącznik?

Komenda chyba naszego batalionu „Baszty” była przy Zielnej, gdzieś niedaleko PAST-y. Ja nie pamiętam dokładnie już w tej chwili adresu, ale to było prywatne mieszkanie.

  • I po prostu został pan tam rozkazem skierowany, tak?

Byłem odkomenderowany, można powiedzieć, tak.

  • Czy w czasie okupacyjnym miał pan kontakty z Żydami?

Z Żydami nie. Nie, nie miałem żadnych kontaktów z Żydami. Oczywiście jest znany wypadek lekarza, który poszedł do getta, żeby zoperować chorego, i został tam zastrzelony przez gestapo, które wdarło się do tego pokoju, gdzie go operowali, i zastrzelili wszystkich, włącznie z pacjentem.

  • A czy pana ojciec też tak chodził?

Nie, mój ojciec nie był w getcie.

  • A wspominał pan o komunikatach radiowych ze strony Sowietów. Jak wyglądały u pana przygotowania do Powstania?

Przygotowania do Powstania… Mniej więcej około dziesięciu dni przed Powstaniem komenda AK zarządziła, żeby wszyscy, sekcje batalionów czy też kompanii, były zgromadzone w mieszkaniach. Więc na przykład u nas w mieszkaniu (myśmy mieli większe mieszkanie) codziennie było około dziesięciu osób, które tam siedziały przez cały dzień i czekały na rozkaz do Powstania. Ja w tym czasie nie byłem w domu, ponieważ byłem łącznikiem. To trwało chyba do momentu, w którym podano rozkaz do Powstania, to znaczy 1 sierpnia.

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania?

Ja przyszedłem do domu z rozkazem, żebym się stawił na Mokotowie, w parku Dreszera, gdzie nasza kompania i batalie się zbierały. Powiedziałem do matki, że idę. Mama mnie dała złoty medalik, który do dzisiaj mam, właściwie jedyną pamiątkę z tego czasu. Mój ojciec, który był też żołnierzem AK, poszedł do szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie był chyba wtedy jedynym lekarzem. Został przez Niemców zatrzymany jako zakładnik i nawet nie wiadomo było przez jakiś czas, czy go przypadkiem nie rozstrzelają, ale wreszcie wypuścili go z tej [kliniki]. Więc razem z pielęgniarkami ze swojego oddziału uratowali narzędzia na przykład z kliniki i niektóre z książek bardzo wartościowych, podręczników, i te przenieśli do Milanówka, chorzy zostali przetransportowani do Milanówka.
Ja wyjechałem z domu około czwartej godziny po południu, jadąc tramwajem na Mokotów, do parku Dreszera. Tramwaj był pełen młodych ludzi, jak zresztą każdy tramwaj w Warszawie wtedy. W parku było kilka różnych oddziałów, nie tylko „Baszta”, ale oddziały innych zgrupowań. Ja dołączyłem do tych, których znałem, i raptem o godzinie piątej... przepraszam, przed piątą jeszcze przyszła broń, przywieźli broń ze składu i każdemu z nas, może nie każdemu, ale większości, dali broń. Ja dostałem pistolet parabellum i chyba miałem osiemnaście nabojów do niego, dwa magazynki, co nie było dużo, jak można sobie wyobrazić. A potem żeśmy czekali chyba przez godzinę i wtedy się rozległy strzały, kule świstały nad nami, nikt nie wiedział, kto strzela, do kogo strzela, w jakim kierunku strzela. Wreszcie otrzymaliśmy rozkaz, żeby pójść ulicą Kazimierzowską, stamtąd na północ, do Madalińskiego, gdzie była szkoła. Ta szkoła była jak gdyby siedzibą żandarmerii niemieckiej i myśmy mieli tę szkołę zdobyć. Nie wiem, w jaki sposób oni sobie wyobrażali, że my tę szkołę zdobędziemy, bo nie mieliśmy ciężkiej broni żadnej, żeby na przykład rozwalić część tego budynku i się do niego dostać. Zgromadzili nas z tyłu tej szkoły, tam był ogródek z ziemniakami, które tam rosły, i powiedzieli: „Mamy atakować tę szkołę”. Tam była naga ściana z małymi otworami na strzelnicę. I myśmy wbiegli przez to pole z kartofelkami i zaczęli do nas strzelać z karabinów maszynowych. Wtedy z nas, z naszej kompanii około stu, chyba trzydziestu Powstańców zginęło. To była w ogóle masakra. Koło mnie był Majewski, który przed Powstaniem był fryzjerem, ja go znałem wtedy, i on miał trzy butelki zapalające. I pocisk trafił w jedną z tych butelek, oblało go tą zapalającą cieczą, miał kolosalne poparzenia całego ciała. Ja go widziałem potem, po Powstaniu, już w Warszawie, miał przykurcze rąk i nóg, i szyi, i tak dalej, rzeczywiście był ciężko zdeformowany. Myśmy musieli tam leżeć na tym pólku kartofli aż do zmroku, kiedy mogliśmy wycofać się stamtąd, zostawiając tych, którzy zostali tam zabici.
Zgromadziliśmy się w jakiejś z kamienic, niedaleko, i tam właściwie nasz oddział został wtedy zreorganizowany. Mnie pozwolono być częścią tego zespołu piata. Myśmy mieli podchorążego Andrzeja Warachowskiego, miał pseudonim „Piotr”, i ja byłem z nim, było nas dwóch wtedy. I odkomenderowali nas następnego dnia na ulicę Szustra. Nie wiem, jak się ta ulica w tej chwili nazywa, ma chyba inną nazwę. W każdym razie na końcu Szustra przy Puławskiej był jak gdyby taki ogródek i tam było ogrodzenie z płotu. Myśmy zrobili stanowisko za tym płotem, wycięliśmy dziurę odpowiedniej wielkości, żeby można było, po pierwsze, widzieć, a po drugie, strzelać przez nią, i to było nasze stanowisko. Inni członkowie naszej kompanii zajęli kamienicę naokoło tego placyku przy Szustra.
Następnego dnia właściwie nic się nie działo, a potem – to by był 3 sierpnia – wyjechały czołgi z Dworkowej, gdzie była żandarmeria niemiecka. Te czołgi przyjechały na nasz skwer tam i zaczęły strzelać naokoło, na chybił trafił właściwie. Ale czołgi były za daleko od nas, myśmy nie mogli strzelić na taką odległość, piat miał ograniczony dystans rażenia, chyba do stu dwudziestu metrów maksymalnie, i te czołgi sobie odjechały potem. Następnego dnia przyjechały, postrzelały sobie trochę i znów odjechały. Nas to bardzo zirytowało. Myślimy: „Jak tak bezkarnie mogą do nas strzelać”. Więc ja wymyśliłem, że zrobię coś, że się podczołgam rowem, który był niedaleko szyn tramwajowych, przez ten plac szedł, bliżej do miejsca, gdzie się czołgi miały pojawić. I jak po południu przyjechały czołgi, to jeden z nich był w odległości może osiemdziesięciu metrów. I wtedy ten czołg... Ja do niego strzeliłem, czołg przestał strzelać, w ogóle zamarł, tak że miałem nadzieję, że został unieszkodliwiony. Drugi czołg z kolei schował się za niego, założył łańcuchy i go odciągnął. Ja nie wiem, co się tam działo oczywiście, ale mówiono, że piat miał taką kolosalną siłę wybuchu, że właściwie cała załoga ginęła, niezależnie od tego, czy czołg eksplodował, czy nie. Więc następnego dnia uroczyście dostałem w prezencie w nagrodę karabin za ten wystrzał. Ja myślałem, że powinienem dostać Krzyż Walecznych, ale nic takiego się nie stało, miałem karabin.
No, z karabinem to ja mogłem coś zrobić, bo mogłem pójść na wypad, mogłem pójść na patrol nocny. Ja byłem wtedy szaleńczo odważny, muszę powiedzieć, i dla mnie siedzenie za płotem i czekanie na czołgi to nie było specjalnym wyrazem dobrej walki, chciałem coś innego zrobić. Dwa dni później zorganizowano patrol, który miał iść na północ, do ulicy Madalińskiego i zbadać tak zwany teren niczyj (to jest opisane w książce „Mokotów”, którą napisał angielski reporter). W każdym razie doszliśmy do tego Madalińskiego nad ranem, jeszcze było ciemno wtedy (nie wiem, ilu nas było wtedy, prawdopodobnie około trzydziestu osób), i przeszliśmy przez ulicę do domu mieszkalnego. Tam się okazało, że na pierwszym piętrze było mieszkanie otwarte, w którym był stół zastawiony jedzeniem, jak gdyby ktoś to przed chwilą opuścił. Myśmy oczywiście tego nie tknęli, bo każdy się bał, że to może być zatrute jedzenie. Potem, jak tylko zaczęło świtać, to Niemcy zaatakowali ten dom, myśmy ich odparli, rzucając granaty i strzelając przez okna, ale myśleliśmy, że oczywiście to nie będzie jedyny atak. Potem oni w godzinę później znowu próbowali i znowu zostali odparci. Myśmy w tym domu byli chyba przez cały dzień, nie chyba, na pewno. Był jeden zabity, którego zastrzelił jakiś niemiecki strzelec wyborowy przez okno, poza tym jeden z Powstańców został ranny, miał kolosalny krwotok z tętnicy, którą przestrzelili mu pod kolanem, a ten krwotok zatamowano i uratowali jego życie. I myśmy się mogli wycofać dopiero po nastaniu ciemności. Ja nie wiem, kto się na ten wypad zdecydował, ja nie wiem, jakie wiadomości z tego otrzymali, dlatego że wiadomo było, że i my, i Niemcy chodzimy na te tak zwane tereny niczyje. Czy to w jakiś sposób pomogło komendzie? Moim zdaniem nie, ale tak się wtedy walczyło.
W kilka dni później, to znaczy 14 sierpnia, dostałem rozkaz, żeby zanieść meldunek do majora „Burzy”, który był wtedy komendantem Mokotowa. Pomyślałem sobie, że sobie pojadę rowerem (byłem wtedy już dobrym rowerzystą) i szybko ten meldunek tam zaniosę. Na ulicach właściwie nie było nikogo wtedy, bo Niemcy strzelali do nas, obstrzeliwali nasz teren z granatników, z Dworkowej. I jadąc przez ulicę Odolańską naprzeciwko numeru 20, raptem usłyszałem za sobą huk i poczułem, jakby mnie ktoś kopnął w udo. Zeskoczyłem z roweru i ręką zbadałem, co tam jest. Okazało się, że była krew. Rower był zdeformowany. Więc ja wtedy zawróciłem i jak mogłem najszybciej, pokuśtykałem na ten punkt opatrunkowy przy Bałuckiego 24. Tam mi dali zastrzyk z morfiny, aczkolwiek mnie wcale tak bardzo nie bolało, ja ich nie prosiłem o tę morfinę, w każdym razie położyli mnie na nosze i zanieśli mnie do szpitala Elżbietanek. Ja chyba w połowie drogi już właściwie pod działałem morfiny przestałem dokładnie wiedzieć, co się dzieje. Obudziłem się w białym, czystym łóżku szpitalnym po operacji, którą przeprowadzili na mnie tamtejsi lekarze. Nie znaleźli moich odłamków wtedy, aczkolwiek miałem chyba siedemnaście co najmniej, w różnych miejscach. Na drugi dzień zostałem przeniesiony do takiej jak gdyby izby w piwnicy przy Szustra 7 i tam właściwie byłem już do końca Powstania. Teraz myślę, że gdybym nie był ranny, to bym prawdopodobnie został zabity, bo chodziłem tam, gdzie były walki oczywiście i... No nie wiem.
  • Jakie warunki panowały w szpitalu?

Szpital Elżbietanek był dobrze wyposażony, przynajmniej na początku Powstania. Potem to ja nie wiem, dlatego że myśmy byli właściwie w tak zwanych salach dla chorych czy też dla rannych. W naszej piwnicy leżało pięciu Powstańców, którzy byli ranni. Jeden z nich miał amputowaną nogę i od czasu do czasu skarżył się na bóle w stopie na przykład, której nie miał, to tak zwane bóle fantomowe. I tam żeśmy dotrwali do końca Powstania. Przychodzili do mnie z wizytą moi przyjaciele, Jurek Pawlicki, mój kolega od tej sekcji, to znaczy Piotr Warachowski, Andrzej Warachowski pseudonim „Piotr”, i opowiadali to, co było, jakie były walki, co robili i tak dalej. Wreszcie jak Powstanie już oczywiście było narażone na całkowitą klęskę, zaczęły się pertraktacje na temat tego, żeby Powstańców uznać za kombatantów, dlatego że do tej pory myśmy byli bandyci i gdziekolwiek Niemcy mogli, to nas jako bandytów rozstrzeliwali. Ponieważ Mokotów już wtedy był zaatakowany, przez dwa czy trzy dni odbywały się walki i właściwie zepchnęli wszystkich na samą północ Mokotowa, to wtedy dowództwo zdecydowało, że ci, którzy byli jeszcze zdolni walczyć, pójdą do Śródmieścia kanałami. No więc mój przyjaciel przyszedł się pożegnać, bo on miał właśnie iść do kanałów. Ja mu życzyłem szczęścia, on mnie życzył szczęścia. I okazało się, że grupa około stu dwudziestu sześciu chyba Powstańców wtedy zeszła do kanałów i poszła w kierunku Śródmieścia. Niestety pomylili drogę, wyszli z kanałów właśnie w tym bastionie żandarmerii na Dworkowej i tam w bardzo krótkim czasie wszystkich rozstrzelano. Tam w tej chwili stoi pomnik, który upamiętnia masakrę tych ludzi i który co roku w rocznicę Powstania odwiedzamy. To jest marsz z parku Dreszera do Dworkowej, do tego pomnika.
Jeżeli chodzi o mnie samego, to ja pierwszego dnia zawsze idę tam, gdzie naszych kolegów tylu zginęło, atakując szkołę przy Kazimierzowskiej. Jak byłem tam po raz pierwszy w pięćdziesiątą rocznicę Powstania, to miałem zupełnie wizję tego wieczoru czy popołudnia, jak gdyby słyszałem strzały, jak gdyby to wszystko się właśnie odbywało. Oczywiście, otrząsnąłem się z tego i poszedłem stamtąd. W parku Dreszera było, nie wiem, kilkadziesiąt osób co najmniej. Był oficer z obnażoną szablą i harcerze z proporcem, i głośniki grały, i to wszystko jakoś tak nie bardzo pasowało do tej chwili jako rocznicy Powstania, pięćdziesiątej rocznicy. Jak myśmy zbierali się tam do Powstania, tam nie było głośników, nie było oficera z szablą, nie było harcerzy z proporcem – byliśmy my i to wszystko. Ale to już są takie dygresje na temat tego, jak obchodzi się tę rocznicę.

  • Jak było z jedzeniem i wodą podczas Powstania?

Przynosili nam jakąś zupę chyba raz dziennie. Myśmy mieli pielęgniarkę czy tam sanitariuszkę (to nie była pielęgniarka), Hanka Jabłońska, która potem była w naszym klubie narciarskim po wojnie i ona się opiekowała tą naszą piątką. Tak że nie głodowaliśmy w każdym razie, nie pamiętam, żebyśmy byli głodni, przynajmniej ja nie pamiętam, żebym ja był głodny wtedy. Ale oczywiście cała Warszawa wtedy głodowała, ludzie czołgali się na Pola Mokotowskie, żeby wykopać parę kartofli. Z wodą to ja nie wiem, na Mokotowie prawdopodobnie były jakieś studnie artezyjskie.

  • Czy w czasie Powstania – czy to w czasie, kiedy pan walczył, czy już jak był pan ranny – istniało życie religijne w pana otoczeniu?

W moim otoczeniu, w tej piwnicy, nie było innego życia. Ale oczywiście ci, którzy tam byli, nie ranni, mieli swoje kwatery naokoło tego skwerku i stamtąd wychodzili na różne takie czy inne patrole może... Ludność cywilna, moim zdaniem, była bardzo nieszczęśliwa w czasie Powstania, dlatego że nie mieli dostępu do tego, co mieli już Powstańcy. Ale ja oczywiście nie bardzo wiem, jak to działało, dlatego że ja nie byłem częścią tego.
Zacząłem mówić o tych nieszczęśnikach, którzy mieli przejść kanałami do Śródmieścia i zostali zabici, rozstrzelani na Dworkowej. Mój przyjaciel nie był w tej pierwszej części, tak że przyszedł do mnie, żeby mi o tym opowiedzieć, i ja się w ten sposób o tym dowiedziałem. Myśmy jako ranni nie mogli właściwie nigdzie się dostać, czekaliśmy naszego losu. Była mowa o tym, że Niemcy rozstrzeliwują rannych, ale dwudziestego chyba dziewiątego września zawarto umowę o poddaniu Warszawy i o uznaniu Powstańców kombatantami. Wtedy już właściwie Niemcy zaprzestali represji w stosunku do nas. Wojsko miało wyjść z Warszawy, składając broń, i pójść do niewoli niemieckiej. Myśmy nie wiedzieli, co się z nami stanie, ale następnego dnia przyjechały furmanki, które Niemcy zorganizowali wśród chłopów z Piaseczna, na południe od Mokotowa i te furmanki miały nas zawieźć na Służewiec, tam był pociąg. W tym czasie nasze pielęgniarki chodziły po okolicznych mieszkaniach, żeby zdobyć jakieś ubrania, szczególnie buty. Tam oczywiście już wszyscy byli wyewakuowani z tych mieszkań, więc one przynosiły to, co mogły, i każdy sobie dobierał to, co by na niego pasowało. Jadąc furmankami na Służewiec, szereg naszych sanitariuszek wtedy uciekło i nie poszły do niewoli. Natomiast mi jeden furman zaproponował, że mnie ukryje, ale ja nie miałem ani dokumentów, ani pieniędzy, ani nie byłem zdolny chodzić, pomyślałem sobie: „Jak mnie Niemcy znajdą, to mnie rozstrzelają, po pierwsze, a po drugie, wyślą mnie do obozu koncentracyjnego”, więc już nie chciałem tego ryzykować.
Więc zabrali nas na Służewiec do tego pociągu, to były otwarte wagony, wysłane słomą i myśmy nimi pojechali do Skierniewic. Tam był obóz jak gdyby zbiorczy dla wszystkich rannych i tam byliśmy chyba przez dwa dni, zanim zorganizowano pociąg sanitarny do Niemiec. Tym pociągiem, w tym pociągu były podwójne, piętrowe prycze i był piecyk do ogrzewania, ale nie było niczego do palenia. Poza tym my też nie mieliśmy niczego do gotowania, więc jechało się. Pociąg, zajęło mu cały dzień, żeby przejechać ze Skierniewic do Berlina i tam stanął na stacji Potsdam. Myśmy myśleli, że teraz to już rzeczywiście nas zbombardują na tej stacji kolejowej – to było chyba najgorsze miejsce dla tego pociągu. Wieczorem, jak zaczęło być ciemno, zaczęły wyć syreny, nasi wartownicy niemieccy schowali się pod wagony i raptem zaczął się nalot. To było rzeczywiście widowisko niesłychane. Przeciwlotnicza artyleria strzelała do góry różnymi pociskami o różnych kolorach, były czerwone, żółte i białe, najróżniejsze. Anglicy, którzy przylatywali nocą, Amerykanie głównie bombardowali w dzień, a Anglicy w nocy, zawiesili te latarnie fosforowe, to było zupełnie jasno, jak w dzień, wszystko było jak na dłoni widać, samoloty starały się unikać tych większych pocisków artyleryjskich, które widać było na niebie jako kłębki czarnej waty jak gdyby, a myśmy stali i dopingowali pilotów w drzwiach wagonów. To trwało chyba z godzinę, niesłychany rzeczywiście pokaz tego nalotu i artylerii. I potem lampy zgasły, samoloty odleciały, nasi niemieccy wartownicy wyszli spod wagonów, a myśmy ich wygwizdali wtedy. Czekaliśmy do następnego dnia i następnego dnia pociąg zaczął posuwać się naprzód, wolno, w kierunku naszego obozu. Myśmy byli poinformowani, że to jest obóz ze szpitalem i tak dalej.
Dojechaliśmy tam chyba wczesnym popołudniem. Na małej stacji kolejowej był duży napis, było napisane: Altengrabow, Stalag XI A. I jak pociąg stanął, otworzono drzwi do dużego wagonu i Niemcy nas zaprosili po niemiecku przez głośniki, że ci, co mogą wyjść, żeby wyszli do karetek pogotowia, które tam czekały. Więc ja jako uczynny człowiek wyszedłem o kulach z tego pociągu, tam oczywiście żadnych karetek nie było, musiałem na piechotę iść jakieś pół kilometra do obozu. I tam naokoło obozu były druty kolczate, podwójny rząd, ale brama była otwarta, można było przejść. Potem stamtąd nas skierowali na pole, gdzie były ustawione namioty, i tam myśmy mieli na razie w tych namiotach czekać na nie wiadomo co. Było zimno, wtedy już były mrozy, to był 2 października. Potem, następnego dnia okazało się, że oni będą nas rejestrować wszystkich. Tam były stoły ustawione, przy tych stołach siedzieli Niemcy, którzy mówili po niemiecku i po polsku (głównie z kampanii wrześniowej tam byli jeńcy) i każdego zarejestrowali, każdy dostał numer jeńca i potem, jak już nas wszystkich zarejestrowali, to trwało ze dwa dni chyba, zostaliśmy zaprowadzeni do dużego budynku, który okazał się być stajnią dla koni w czasie I wojny światowej. Tam były trzypiętrowe prycze drewniane, bez żadnych materaców, bez niczego, i tam nas zakwaterowano. Były trzy duże sale, w każdej sali było około sto osiemdziesiąt osób, tak że obliczaliśmy, że było ponad pięciuset rannych Powstańców. Tam były różne, wszystkie szarże. Byli wysocy oficerowie, chyba nawet był jakiś... Nie wiem, czy był generał, ale było szereg pułkowników i innych oficerów. Stamtąd codziennie, z tych baraków wysyłano wózek, który jeńcy pchali do kuchni i tam napełniano beczkę tak zwaną zupą. Zupa to była po prostu gotowana woda z kawałkami marchwi w niej pływającymi, to była marchew pastewna, nawet już nie do użycia przez ludzi. [Poza tym] był kawałek chleba dla każdego codziennie, mały plasterek margaryny i łyżeczka chyba cukru. Więc naprzód myśmy ten cukier, [ponieważ] nie wiadomo było, co z tym robić, zjadało się i było po wszystkim. Ale potem, po jakimś miesiącu postanowiliśmy, że będziemy składać ten cukier i na Boże Narodzenie zrobimy z tego wódkę. I tak się rzeczywiście stało. Potem Niemcy się dziwili, skąd myśmy mieli alkohol na Boże Narodzenie, ale tam było kilku, którzy podczas wojny pędzili bimber w Warszawie, oni wiedzieli, jak to zrobić bardzo dobrze, no i była szklaneczka wódki dla każdego na Boże Narodzenie.

  • Jak wyglądało Boże Narodzenie w obozie?

No, były tak zwane przygotowania do Bożego Narodzenia. Właściwie nie było nic specjalnego z wyjątkiem dwóch facetów, którzy gdzieś złapali kota i tego kota mieli zrobić na Boże Narodzenie, chcieli zrobić z niego pasztet. Więc jak przyszedł ten dzień, kiedy kot miał być gotowany na pasztet, wszyscy wyszli na zewnątrz patrzeć, jak to się działo. Więc najpierw była dyskusja, jak tego kota uśmiercić. Wreszcie ktoś powiedział, że najlepiej to będzie złapać go za tylne nogi i trzasnąć głową w ścianę, to kot wtedy… No więc oni to zrobili, położyli kota na ziemi, kot leży. Oni zaczęli gotować wodę, a ja patrzę, a ten kot otwiera jedno oko, potem otwiera drugie oko, a potem: „miau” i pędem uciekł pomiędzy druty kolczaste i oczywiście już nic z tego nie wyszło.
No i wtedy wszyscy zaczęli się właściwie organizować w grupy jakieś, dwóch, trzech było razem. Moją parą był ten, który kiedyś był postrzelony w tętnicę udową, nazwiskiem „Portos”, Włodek Mroziński. I on przyjechał z Warszawy w lakierkach, tylko że te lakierki to były tak zwane lakierki trupie, które używano do pogrzebu i miały podeszwy z tektury, żeby oszczędzić oczywiście na kosztach. Więc on bardzo uważał, żeby nie wejść w jakąś kałużę gdzieś, bo wtedy te podeszwy by mu się rozlazły. I jak żeśmy szli, popychając ten wózek do kuchni, to mijaliśmy baraki. Tam byli jeńcy z różnych kampanii, Polacy z września byli, byli Anglicy, byli Holendrzy, byli Francuzi, Jugosłowianie nawet też byli. I raptem przed francuskim barakiem przybiegł do nas któryś z tych jeńców i coś zaczął, gestykulując, mówić do nas. Nikt tego nie mógł zrozumieć. Ja kiedyś uczyłem się francuskiego jako dziecko, więc wreszcie zrozumiałem, że on chce zamienić się z moim przyjacielem na buty. On chce wziąć jego lakierki i dać mu buty wojskowe. Więc przyniósł te buty, Włodek spróbował, buty pasowały świetnie, a tamten zabrał lakierki do siebie. Myśmy truchleli na myśl o tym, że on wreszcie odkryje, że te lakierki miały tekturową podeszwę. Ale nic, poszliśmy do kuchni, wracamy z powrotem, a on stoi przed barakiem, mówi: U la la! Les souliers sont magnifique! No więc wszystko się skończyło dobrze. Okazało się, że on miał pewnego rodzaju zarobki w obozie i zapłacił szewcowi, żeby te buty podzelował, i wreszcie miał elegancką garderobę, nawet z lakierkami.
To trwało do stycznia. W styczniu przyjechali do obozu Włosi. I Włosi to chyba byli oficerowie i podoficerowie, ja nie wiem dokładnie. Nikt tego nie wiedział, nikt nie mógł rozpoznać ich za bardzo. Ale Włosi byli zakwaterowani w naszych barakach, razem z nami i jak światła gasły, to zaczynali wtedy śpiewać i to było coś tak eleganckiego i przyjemnego. Oni śpiewali arie z oper włoskich albo włoskie piosenki i było bardzo jakoś tak po domowemu, to się odczuwało.

  • A panowie nie śpiewali żadnych piosenek powstańczych?

Nie. Myśmy niczego nie śpiewali wtedy, nikt nie był w nastroju do śpiewania – myśmy głodowali i to bardzo poważnie, dopóki nie nadeszły paczki amerykańskich i te paczki były dzielone jedna na czterech. Tam nie było właściwie wiele jedzenia. To była jednodniowa paczka, którą żołnierze amerykańscy dostawali. W niej była mała puszeczka kawy, puszka tak zwanego corned beef, potem była puszka czegoś jeszcze (już nie pamiętam, co tam było), tabliczka czekolady i sto papierosów. Papierosy to była waluta obozowa, za papierosy można było kupić wszystko, jedzenie... Jeden bochenek chleba kosztował dwadzieścia papierosów, paczkę papierosów amerykańskich, więc to oczywiście żeśmy wymieniali na jedzenie. A jeżeli chodzi o kawę, można było za kawę dostać coś od wartowników niemieckich. Na przykład ktoś chciał mieć widelec czy nóż, czy kawałek jakiegoś czegoś innego, to za kawę to można było kupić wtedy. Potem przychodziło coraz więcej paczek i wreszcie rozdawali jedną paczkę na dwie osoby. No, wtedy to już miało jakieś znaczenie. A były też paczki ze Szwecji, szwedzki Czerwony Krzyż przesyłał paczki, które były chyba pięciokilowe wtedy, i tam było kilo cukru, kilo słoniny, kilo chyba mąki i czegoś jeszcze. Ja nie wiem, bo ja nigdy takiej paczki nie dostałem, ale o ile pamiętam, to to było to.
Zaczęły przychodzić też listy od rodzin z Polski, dopóki front jeszcze nie przeszedł przez całą Polskę. Ja dostałem list od mojego ojca, który się dowiedział, gdzie żeśmy wyjechali od lekarzy obozowych w Skierniewicach. Oni mu powiedzieli, jaki był adres tego obozu, on do mnie napisał i ten list przepuścili. Potem listy były wyłącznie na blankietach obozowych, one były niebieskie, niebieskie blankiety. Myśmy pisali z jednej strony, a rodzina odpisywała z drugiej strony. Ojciec mi napisał, że wtedy mieszkali w Milanówku, że Warszawa została właściwie spalona, nasze mieszkanie szczególnie też i jeszcze nie mogli wrócić do Warszawy, bo front jeszcze nie przeszedł. Jak już rosyjska ofensywa zaczęła się, 17 stycznia chyba, 1945 roku, to potem listy ustały, już nie przychodziły więcej do nas.
Ale wtedy to zaczęło się wysyłanie jeńców na tak zwane komenderówki pracy. To były jednostki, które w różnej ilości były, przychodziło zapotrzebowanie na tylu a tylu pracowników i obóz miał wtedy obowiązek ich dostarczyć. Na podstawie konwencji genewskiej podoficerowie i szeregowcy mieli obowiązek pracować, ale nie w przemyśle, który by wspomagał wojnę. Oficerowie nie mieli obowiązku pracować. Ponieważ u nas było sporo oficerów, więc Niemcy do tej pory nie wysyłali nikogo poza obóz, a dopiero po tym, jak odłączyli oficerów i zabrali ich do oflagu w Murnau, w Bawarii, to wtedy myśmy zaczęli mieć dostęp do całego obozu i jednocześnie zaczęli wysyłać nas na różne komenderówki. Mnie wraz z chyba sześćdziesięcioma wysłano do fabryki czołgów koło Berlina, w Kirchmöser. Tam robiono pancerze czołgowe, a potem te czołgi odsyłano gdzieś indziej, gdzie je wykańczano i wyposażano zupełnie. Tam też było dwustu Rosjan i wśród nich był lekarz rosyjski. Poza tym pracowało tam w tym koncernie około czternastu tysięcy ludzi, to był bardzo duży koncern. Myśmy oczywiście starali się sabotować tę pracę, jak tylko można było, i początkowo wybrano kilkunastu z nas i uczono nas, jak pracować na różnych maszynach: tokarnie, wiertarki, szlifierki i tak dalej. Po jakimś miesiącu moje rany się otworzyły, zaczęły ropieć od nowa, więc poszedłem do tego rosyjskiego lekarza i on mnie skierował z powrotem do obozu. Zanim wszedłem do jego gabinetu, to wypaliłem pół, nie pół nawet, ćwiartkę papierosa, i miałem oczywiście natychmiast wymioty, nie wiadomo co, moje ciśnienie spadło prawie do zera i on jak mnie zobaczył, natychmiast zdecydował, że ja muszę być leczony w szpitalu w obozie. Zorganizowano wartownika niemieckiego z tak zwanego Volkssturmu, który był jakimś tam starszym facetem, około sześćdziesięciu lat, przypuszczam, z karabinem. No i wsiedliśmy do pociągu, jadąc wpierw do Magdeburga, to znaczy na zachód, a potem z powrotem do obozu, pociągiem popołudniowym. Jak żeśmy przyjechali do Magdeburga, to okazało się, że stacja kolejowa jest zupełnie zniszczona i cały ten obszar naokoło dworca kolejowego jest zupełnie zrównany z ziemią przez naloty bombowe. I mój ten wartownik powiedział, czy ja chcę pójść na miasto. Powiedziałem, że oczywiście, że chcę pójść. Tutaj to się kłębił tłum niemieckich uchodźców, którzy nie mieli co ze sobą zrobić, więc wyszliśmy z tej stacji kolejowej, przeszliśmy chyba przez jakieś dwie czy trzy przecznice i on stanął, i raptem dramatycznym gestem wskazał na te ruiny, i powiedział: „Popatrz, co ci barbarzyńcy zrobili”. A ja powiedziałem do niego: „Wiesz co, mi się to bardzo podoba, zupełnie mi przypomina Warszawę”. Wtedy on jak gdyby prychnął i kazał nam wrócić z powrotem na stację. Oczywiście upewnił się, że ja nie ucieknę. Ja powiedziałem: „Gdzie ja mam uciekać, już front jest prawie pod Berlinem, Polska jest cała w rękach rosyjskich, a ty masz karabin, mógłbyś mnie zastrzelić”. On mówi: „No tak, ale nie mam amunicji”. Więc taki był wartownik bez amunicji z niego.
W obozie był w ogóle raj na ziemi. Słońce świeciło (to był już marzec wtedy), ludzie grali w siatkówkę... Tam były kursy języków obcych: niemiecki, angielski i tak dalej. Poza tym pewnego dnia ogłoszono, że Radwan będzie miał dla nas przedstawienie. Okazało się, Radwan to był cyrkowiec, bardzo silny mężczyzna, który przed wojną występował w cyrku i wyginał różne sztaby żelaza w różne takie czy inne kształty, gryzł gwoździe i tym podobne rzeczy. Jak Radwan walczył w Westerplatte, tam bardzo się oznaczył wielką odwagą i potem dostał się do niewoli. Kiedyś, jak był taki bardzo zdeprymowany właściwie i głodny, siedział przy drutach kolczastych i jakiś wartownik tam przyszedł, i powiedział do niego, żeby stamtąd się usunął, a jak nie, to on go już dźgnie bagnetem. Ale Radwan powiedział: „Jak ty tu pokażesz swój bagnet, to ja go przegryzę”. Tamten powiedział: „Co, przegryziesz bagnet?”. On mówi: „Tak”. A więc on dał mu ten bagnet i trzymając go pod karabinem, kazał mu go przegryźć. Radwan go wziął i złamał. Więc wartownik się zaczął wtedy okropnie wyzwierzać na niego i zaprowadził go do komendanta obozu, bo oczywiście zniszczył mu bagnet. Powiedział komendantowi, co się stało, tamten nie chciał wierzyć w to, więc dali mu drugi bagnet i on ten drugi bagnet też złamał. Wtedy komendant z całym szacunkiem dla niego powiedział, że ma dostać codziennie podwójną porcję jedzenia, więc trochę go odżywiło, zrobił się mniej ponury i zaproponowali, że oni przywiozą sztaby żelazne, żeby Radwan je powyginał dla nas. No więc było przedstawienie takie jak w cyrku. Przyszli na niego wszyscy jeńcy i niemiecka komenda przyszła i rzeczywiście, te sztaby były ciężkie, nawet trudno było podnieść taką sztabę, ale on je bardzo pięknie powyginał w różne kształty i oczywiście zadokumentował wtedy swoją niezwykłą siłę.
Potem pod koniec marca myśmy zdecydowali z przyjaciółmi, kilkunastu nas, że w jakiś sposób musimy pojechać na zachód, dostać się na zachód, żeby nas uwolnili alianci zachodni, a nie Rosjanie, którzy się tam zbliżali. Więc zdecydowaliśmy, że będziemy się dopytywać za każdym razem, jak przyjedzie grupa wartowników, transportować jeńców gdzieś, to będziemy się dowiadywać, gdzie to się dzieje. Przyjechała taka grupa i zarzekali się na wszystkie świętości, że to na wyjazd do majątku rolnego, tam a tam. No więc myśmy wtedy zdecydowali, że się na ochotnika tam zapiszemy. Zapisaliśmy się na ten wyjazd, zabrali nas stamtąd, pojechaliśmy na zachód od Magdeburga (to znaczy rzeka Elba była granicą pomiędzy sowieckim sektorem Niemiec, a późniejszym amerykańskim i angielskim) i dostaliśmy się do małego miasteczka, które nazywało się Aschersleben. W tej okolicy wszystko się nazywało na „leben”, było Aschersleben i inne takie miejscowości.

I tam był barak, były całkiem wygodne prycze z siennikami, było wygodnie leżeć wtedy, jedzenie było lepsze, znaczy nie takie jak obozowe. Paczki amerykańskie tam nie docierały do nas, bo one były tylko w obozie trzymane. Myśmy w tym czasie dostali już mundury angielskie chyba z początku wojny i z tymi… I tam zaprowadzono nas pierwszego dnia, dali każdemu motykę i mieliśmy pielić chwasty naokoło kartofli. No więc około godziny dziesiątej raptem słychać samoloty. No więc przyleciały te samoloty, myśmy zaczęli patrzeć w górę na nie i nasz wartownik, bardzo starszy, podstarzały Niemiec raptem zobaczył je, wrzasnął: Runter! Mieliśmy leżeć płasko na ziemi. Samoloty przeleciały, a on wtedy wściekł się na nas, żeśmy mu o tym nie powiedzieli, bo on nie słyszał samolotów. W czasie I wojny światowej bomba wybuchła blisko niego i on stracił słuch. A więc zapowiedział nam, że jak tylko się samoloty pokażą, to mamy leżeć na ziemi płasko, bo inaczej mogą nas zbombardować. Oczywiście oni wcale nie myśleli nas bombardować, tylko lecieli tam gdzieś na wschód, ale my zawiadamialiśmy jego za każdym razem, leżeliśmy na ziemi przez godzinę, bardzo było przyjemnie i wygodnie, nie trzeba było działać z tą motyką.
Po kilku dniach Niemcy zaczęli budować barykadę na szosie i jeździliśmy wozem zaprzężonym w woły do lasu, po pnie drzewa. Tam je potem zawoziliśmy na barykadę, pnie ustawiano pionowo i między nimi było oczywiście... wypełnione to było po prostu ziemią. I to trwało około tygodnia.
Potem pewnego dnia nikt nas nie obudził rano, nasz sierżant, który nas tam pilnował, zniknął w ogóle i myśmy nie wiedzieli, co się dzieje. Przez dwa dni poprzednio słyszeliśmy odgłosy frontu zbliżającego się do nas, więc zorientowaliśmy się, że prawdopodobnie on uciekł. Więc wybiegliśmy na szosę przed ten folwark, stoimy tam, a raptem gdzieś w dużej odległości mały czarny punkt się okazał i z tego za chwilę był błysk i nad naszymi głowami przeleciał pocisk artyleryjski z tego czołgu. Trafił w tę barykadę, którą myśmy budowali tam z trudem przez kilka dni. Barykada zniknęła zupełnie, od jednego pocisku. Potem przyjechały czołgi, to była armia generała Pattona. Trzy czołgi i jeep, trzy czołgi i jeep, i taka parada właściwie tego trwała przez sześć godzin, bez przerwy. Myśmy w międzyczasie pobiegli do miasta i tam była grupa Niemców, którzy się poddali, złożyli broń i jeden czołg ich tam pilnował. Okazało się, że w tym czołgu ktoś mówił po polsku. Źle, ale mówił. Powiedział nam, że oni są oddziałami, które mogą się wycofać w każdej chwili, jeżeli spotkają opór, napotkają jakiś opór, żebyśmy wzięli samochód i jechali na zachód.
Więc żeśmy skombinowali mały autobus i tam nas się do niego zapakowało kilkunastu, mieliśmy broń wtedy z tej złożonej broni przez Niemców i pojechaliśmy na zachód. Kierowca zmylił drogę, wreszcie w jakiejś małej miejscowości nas ostrzelano, więc myśmy zaparkowali ten samochód na jakimś podwórku i przetrwali noc w domu. Nikt nas tam nie atakował. Następnego dnia pojechaliśmy na zachód i dojechaliśmy do Bremy, miasta niemieckiego na północy, w którym jeszcze w tym czasie odbywały się walki. Więc jak zaczęli do nas strzelać tam, myśmy zawrócili z powrotem i pojechali na południe, do miasteczka Elze i tam żeśmy mieszkali przez następny miesiąc. Potem zaczęli werbować ludzi do tak zwanych kompanii wartowniczych. To miały być kompanie, które miały strzec amerykańskich magazynów różnych. Nam się to nie uśmiechało wcale, więc z moim przyjacielem pojechaliśmy na objazd Niemiec i jeździliśmy po Niemczech na autostop przez kilka miesięcy, aż chyba do października czterdziestego piątego roku. (Nas uwolniono dwanaście dni przed końcem wojny i dzięki temu myśmy oczywiście mieli krótszy okres pobytu w tym obozie).
Wreszcie w październiku przyjechaliśmy do miasteczka, które się nazywało wtedy Maczków. Dywizja generała Maczka, która wylądowała w północnej Francji, potem przeszła przez Belgię, Holandię, północne Niemcy i zatrzymała się właśnie koło tego miasteczka Maczków, które było niedaleko granicy holenderskiej, i w tym miasteczku jak gdyby się zrobiła... cała społeczność polska tam się zbiegła. Dywizja Maczka pomagała tam wszystkim wtedy jakoś i żywnościowo, i tak dalej, a poza tym jednostki generała Andresa z Włoch przesyłały do nas samochody z pomarańczami i południowymi owocami, a zabierały tam z powrotem tych, którzy chcieli wstąpić do 2 Korpusu. Więc przyjaciel mój i ja zapisaliśmy się na taką listę i mieliśmy pojechać do Włoch. Kolejka była, zdaje się, na sześć miesięcy. W międzyczasie mój ojciec skomunikował się ze swoją siostrą i jej mężem w Londynie, mój wuj był wtedy prezesem Polskiego Czerwonego Krzyża w czasie wojny w Londynie i mając dostęp do różnych takich czy innych sieci, znalazł mnie na liście w Maczkowie. I przez oficera od Maczka, porucznika Rontalera, skomunikował się ze mną i przesłał mi listy od mojego ojca, który namawia mnie, żebym wrócił do Polski. Ale ja nie bardzo miałem wtedy ochotę wracać do Polski, dlatego że były wieści o tym, że Powstańców deportowali do Rosji na przeszkolenie ideologiczne, kształcenie się tam i tak dalej. Ja nie chciałem tego zrobić, więc napisałem, że nie pojadę do Polski. I wtedy mój wuj powiedział, że sprowadzi mnie do Anglii bez tego, żebym jechał do Włoszech.
No i rzeczywiście ciężarówką wojskową zawieźli mnie do Brukseli, w Brukseli byłem chyba tydzień, dostałem odpowiednie papiery i potem przejechałem promem przez kanał La Manche, do Londynu pociągiem. Na stacji czekali moi wujostwo, zabrali mnie do siebie, do swojego małego mieszkania, no i przez… Zaczęła się właściwie wtedy – to był czterdziesty szósty rok, wczesnym latem chyba – zaczęło się poszukiwanie jakiejś instytucji, gdzie mógłbym mieć takie czy inne kształcenie się. Okazało się, że wtedy angielskie ministerstwo oświaty nakazało wszystkim szkołom mieć około czterdziestu procent miejsc na pierwszym roku nauczania wolnych dla żołnierzy angielskich, którzy byli wtedy demobilizowani. Tak że dla mnie nie było tam żadnych szans. Ja nie byłem już wtedy wojskowym ani nie byłem jeńcem, ani nie byłem nikim w ogóle. Więc jedynym sposobem, żeby coś ze mną zrobić, to było pojechać do polskiej szkoły w Szkocji. No więc pojechałem do polskiej szkoły w Szkocji, która była koło Glasgow, w małej miejscowości, nazywała się Garelochhead, i tam [byłem] przez miesiąc. Po miesiącu zdecydowałem, że to nie jest dla mnie, że ja tam nic z tego nie skorzystam. Oni wydawali dyplomy, po maturze oczywiście, których nikt nie uznawał, więc powiedziałem, że w tej sytuacji wracam do Polski. Mój ojciec pisał, żebym wrócił, widocznie miał jakieś rozeznanie, więc ja pojadę do Polski To był czterdziesty szósty rok. Poszedłem do ambasady w Londynie, polskiej ambasady, już wtedy Polskiej Republiki Ludowej, i powiedziałem, że chcę wyjechać do Warszawy. „A, no tak, ale oczywiście mamy bardzo niewiele miejsc. Każdy rudowęglowiec – który tam przywoził węgiel do Anglii – tylko dwudziestu pasażerów zabiera, tak że pana to może w przyszłym roku”. Ja myślę sobie: „No, rzeczywiście, to ja coś muszę innego zrobić”. Napisałem do ojca, żeby ze swojego końca zainterweniował gdzieś. Mój ojciec wtedy był konsultantem Ministerstwa Spraw Zagranicznych, więc Ministerstwo Spraw Zagranicznych wysłało iskrówkę do Londynu, żeby mnie natychmiast odstawić do Warszawy. Ambasada zadzwoniła, żebym przyszedł, przychodzę ja tam i ten urzędnik mówi do mnie: „Proszę pana, tu przyszedł telegram, żeby pana natychmiast zesłać do Warszawy”. Ja mówię: „No to świetnie”. On mówi: „Czy pan nie rozumie, co ja do pana mówię?”. Ja mówię: „Rozumiem doskonale, proszę pana”. – „Ja panu mówię, że oni żądają, żeby pan natychmiast przyjechał”. On jak gdyby chciał mnie ostrzec. Jemu się wydawało, że jestem w jakiś sposób poszukiwany przez władze. Powiedziałem, że rozumiem doskonale, więc on już miał czyste sumienie w stosunku do mnie, zapisał mnie na okręt i kazał się zgłosić za dwa dni w porcie, więc ja się zgłosiłem. Okręt był w Londynie w porcie i myśmy wyruszyli przez Morze Północne, przez Kanał Kiloński, które były zupełnie spokojne, i na drugiej stronie oczywiście był Bałtyk. Bałtyk był wtedy zaminowany jeszcze i tylko była odminowana jak gdyby szosa z Kanału Kilońskiego na północ, do ówczesnego Leningradu, a potem drugi odcinek „szosy” był północ–południe, Gdynia–Sztokholm. I stamtąd miał on się kierować wzdłuż tych boi i nie zboczyć nigdzie, bo wtedy była możliwość, że napotkamy jakąś minę. A poza tym miny i tak tam pływały, dlatego że łańcuchy, które były przedtem zakotwiczone, rdzewiały i te miny się urywały. Więc okręty wojenne różnych narodów pływały po Bałtyku i rozstrzeliwały te miny z dział. No, płyniemy tym statkiem, raptem zaczyna się burza. Zaczęła się burza, zaczął wiać silny wiatr, fale się zrobiły jakieś co najmniej sześciometrowe, statek jechał do góry i potem, jak windą spadał w dół i potem znowu jechał do góry, i znowu spadał w dół. Statek miał szybkość około ośmiu węzłów wtedy, czyli jeszcze nie było tak źle, bo jak się okazało później... Dwa dni potem siedzieliśmy przy stole na lunchu i był barszcz. I raptem statek się cały zatrząsł... Nas było sześciu, którzy nie chorowali, reszta pasażerów leżała i cierpiała na chorobę morską. Raptem statek się tak zatrząsł, że ten stracił równowagę, złapał się za talerz z barszczem i się wywrócił do tyłu, oblał się tym czerwonym barszczem cały. Ja wybiegłem na zewnątrz, jakiś marynarz biegł akurat i pytam się, czyśmy spotkali minę. „A, nie, nie, to nie była mina, to była duża fala”. I rzeczywiście, statek nie tonął, więc wszystko jest w porządku, tylko potem się okazało, że szybkość spadła z ośmiu węzłów na dwa i pół. To jest najgorszy okres, kiedy łódź czy statek nie ma szybkości i właściwie stoi w miejscu, i te fale go podnoszą i spadają w dół, podnoszą i tak bez przerwy.
Dojechaliśmy, dopłynęliśmy do Gdyni z opóźnieniem dwudniowym. Tam czekał na mnie ojciec i moja siostra. Po krótkim czasie po rejestracji (wydali tam jakieś dokumenty chyba nam wtedy) pojechaliśmy do Warszawy. Mama była w domu, jak mnie zobaczyła, powiedziała: „Ach, jaki ty jesteś duży”. Musiałem wyrosnąć w tym czasie jeszcze, jak mnie nie było w domu. No więc to był pierwszy dzień w Warszawie.

  • Czy w związku z pana zaangażowaniem podczas Powstania Warszawskiego miał pan problemy z Urzędem Bezpieczeństwa?

Właściwie nie, dlatego że wtedy albo natychmiast po przyjeździe, albo bardzo niedługo po moim przyjeździe zarządzono amnestię i wszyscy, którzy byli w AK i różnych innych takich podziemnych organizacjach, mogli się zdekonspirować. Więc ja poszedłem na Oczki do Urzędu Bezpieczeństwa i się zgłosiłem tam. Oni zarejestrowali mnie, pytali mnie, kim ja byłem, powiedziałem, że ja nie byłem nikim, że byłem zwykłym strzelcem, bo tak było rzeczywiście, i dzięki temu nie miałem żadnych trudności. Gdybym tego nie zrobił, to prawdopodobnie miałbym później przykrości. Ale jak już raz się ujawniłem…

  • Wiem, że teraz mieszka pan w Stanach Zjednoczonych. Kiedy pan zdecydował się na wyjazd z kraju?

Krótko mówiąc, proszę pani, to po pierwsze, musiałem pójść do szkoły, żeby skończyć moje liceum i wtedy w Gimnazjum i Liceum imienia Słowackiego, które przedtem było szkołą dla grzecznych dziewcząt, urządzono dla nas półroczne kursy, w których myśmy przerabiali materiał jednego roku w sześć miesięcy. To mi pozwoliło trochę dogonić moich rówieśników, tak że skończyłem w czterdziestym ósmym roku, zdałem maturę wtedy i dostałem się na medycynę i skończyłem najpierw uniwersytet, później akademię medyczną w czterdziestym ósmym roku, przepraszam, w pięćdziesiątym czwartym roku, w czterdziestym ósmym zdałem maturę. I zacząłem pracować w szpitalu Wolskim, na oddziale profesora Manteuffla, który przyjął mnie. Mój ojciec był jego promotorem, jak Manteuffel został profesorem, i dzięki temu on mnie zaprosił, żebym się zgłosił, jak będę gotowy pracować. Mój ojciec nagle zmarł na zawał serca w pięćdziesiątym trzecim roku, jak ja byłem na piątym roku medycyny, i ja natychmiast zgłosiłem się tam na oddział do profesora Manteuffla, zacząłem pracować. Po kilku latach wysłano mnie do Liverpoolu, do Anglii, do uniwersytetu i po uniwersytecie w Liverpoolu ja już zostałem, moja żona dołączyła wtedy do mnie we Francji, w Paryżu. Tam pracowałem przez trzy lata w szpitalu amerykańskim w Paryżu jako chirurg i potem żeśmy wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych.

  • Wracając jeszcze na chwileczkę do Powstania Warszawskiego, czy był pan świadkiem zbrodni wojennych popełnianych przez stronę wroga?

Chyba nie, dlatego że ja byłem tylko zaangażowany, znaczy, moim zadaniem było bronić Mokotów przed pancernymi jednostkami niemieckimi, tak że myśmy pełnili tę funkcję. O ile wiem, na Mokotowie była tylko jedna horrendalna zbrodnia Niemców, to było rozstrzelanie tych Powstańców, którzy przeszli przez kanał i wyszli na Dworkowej. Poza tym, o ile wiem, to tam nie było żadnych niemieckich zbrodni popełnionych na innych Powstańcach, ponieważ Niemcy dopiero zaczęli ofensywę od południa Mokotowa, na dwa dni chyba przed tym, zanim Warszawa się poddała.

  • A na ludności cywilnej?

O ile wiem, to też nie.

  • Czy miał pan dostęp do prasy powstańczej?

Prasy powstańczej, nie.

  • A do radia?

Nie. Znaczy było radio gdzieś, ale nie było w moim pokoju.

  • Czy w pana otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?

Nie, nie było żadnych, o ile wiem.

  • Czy zdarzały się jakieś lżejsze momenty, gdzie były jakieś przedstawienia kulturalne czy tego typu rzeczy?

Przedstawienia były tylko w obozie jenieckim, tam zorganizowali takie czy inne wieczorki. Ale w Powstaniu oczywiście jedynym takim radosnym dniem to było wtedy, kiedy były zrzuty z samolotów i myśmy je mogli zobaczyć, stojąc na zewnątrz wtedy. Nie pamiętam, kiedy to było, chyba w trzecim tygodniu Powstania.

  • Czy zdarzały się wśród Powstańców zachowania niegodne żołnierza?

O ile ja wiem, to takich nie było.

  • Jakie jest pańskie najlepsze wspomnienie z Powstania?

No, najlepsze to było, jak zastrzeliłem ten czołg.

  • A najtrudniejsze?

Najtrudniejsze? Wie pani, najtrudniejsza to chyba by była ta noc przedtem, zanim się nie zjawili Niemcy i nie wyewakuowali nas na Służewiec, dlatego że nikt wtedy nie był pewien, czy... Były historie mówione o tym, że rzucali granaty do miejsca czy izb, gdzie leżeli ranni, prawda, wszystkich zabijali tam. Więc ta noc była jak gdyby taka trochę straszna, bo myśmy oczekiwali naszego losu, nie wiedząc, jaki będzie ten koniec.

  • Jaka po latach jest pana opinia na temat Powstania Warszawskiego?

Wie pani, ja myślę, że Powstanie było nieuniknione, dlatego że ja pamiętam atmosferę Warszawy na kilka tygodni, a szczególnie w okresie bezpośrednim przed Powstaniem, kiedy wszyscy już mieli dość okupacji, wszyscy chcieli być na wolności. Wszyscy oczekiwali, że my się uwolnimy od okupacji Niemców, wszyscy nas do tego namawiali. Czołgi radzieckie się pokazywały po drugiej stronie Wisły, radiostacja Wandy Wasilewskiej namawiała wszystkich: „Ludu Warszawy, chwyć za broń”. Ja myślę, że to wtedy był najbardziej patriotyczny okres w czasie wojny i wszyscy mieli już tak... Atmosfera była tak napięta wtedy w Warszawie, że to w ogóle było nieuniknione, że Powstanie było oczekiwane, że w jakiś sposób wszyscy chcieli, żeby to się stało.


Warszawa, 3 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Andrzej Iwo Dobrzański Pseudonim: „Janicz” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter