Andrzej Karpiński „Leszek”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Andrzej Karpiński, urodzony 9 października 1923 roku w Mławie. Uczestniczyłem w Powstaniu Warszawskim jako podchorąży „Leszek” i skończyłem Powstanie w stopniu kaprala podchorążego, w zgrupowaniu „Chrobry II”.

  • Proszę powiedzieć, co pan robił przed wojną, przed 1939 rokiem?

Chodziłem do szkoły, zrobiłem liceum i zrobiłem maturę.

  • Gdzie pan mieszkał?

W Mławie.

  • Tam pan chodził do szkoły?

Tak.

  • Czym zajmowali się pana rodzice?

Ojciec był rybakiem, ale nie tylko, bo skupował także ryby od innych rybaków, miał jezioro i poza tym miał także przedsiębiorstwo nasion.

  • Gdzie pan chodził do liceum?

Też w Mławie.

  • Pamięta pan gdzie się znajdowała ta szkoła?

Nie.

  • Tam pan zdawał maturę?

Tak.

  • Jak pan zapamiętał lata przedwojenne?

Miałem dzieciństwo bardzo przyjemne, wychowywany byłem szczególnie w szkole w duchu humanitarnym i poza tym umiłowania ojczyzny i jej wszelkich walorów humanitarnych.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Tak. Trzy siostry. Dwie starsze, jedna młodsza.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

To bardzo ważny moment. Byłem właśnie z ojcem w Mławie, spodziewaliśmy się bo sytuacja polityczna była bardzo napięta, pozostaliśmy z ojcem w Mławie a reszta rodziny była w Warszawie. Pierwsze bombardowanie nastąpiło w Mławie bo byliśmy kilka kilometrów od granicy pruskiej. Co zauważyliśmy? Pierwsza bomba, która spadła na Mławę trafiła w szpital, gdzie na dachu był wyraźnie wyznaczony czerwony krzyż. Myślałem że to gaz, bo ukazał się jakiś płomień, później jakaś chmura żółtego dymu. W tym momencie musieliśmy zejść do piwnicy, bo wiedzieliśmy że bombardowanie będą kontynuować i kontynuowali. Nazajutrz postanowiliśmy przenieść się do Warszawy. Drugiego dnia rano piechotą wyszliśmy, bo już nie było żadnej komunikacji, do Strzegowa. Przypominam sobie tę małą miejscowość, w Strzegowie. Widzieliśmy jakiś wóz ciężarowy i razem z ojcem kupiliśmy po prostu miejsca. Ja byłem na błotniku, a ojciec był wewnątrz tej ciężarówki i dojechaliśmy do Warszawy.

  • Czy w Warszawie była już mama i siostry?

Moja mama umarła przed wojną. Były siostry i mieliśmy tam też mieszkanie.

  • Gdzie to mieszkanie się znajdowało?

Na Chłodnej, Chłodna 24.

  • Czym się pan zajmował w latach okupacji?

Prawie niczym, bo to ojciec utrzymywał rodzinę. Poza tym moja starsza siostra też zajmowała się różnymi sprawami. Jak to w czasie okupacji, skakało się od jednego do drugiego, byle się utrzymać. Na ogół nie odczuwałem głodu ani przed, ani po okupacji, ani w czasie okupacji.

  • Pracował pan w czasie okupacji?

Nie.

  • Uczył się pan?

Nie, bo miałem już maturę zrobioną i po prostu czekało się na koniec wojny.

  • Czy należał pan do konspiracji?

Tak, moja siostra pracowała w jakimś przedsiębiorstwie, zdaje mi się że to było przedsiębiorstwo elektryczne. Jej kolega, który tam też pracował, często bywał w naszym domu. Pewnego dnia spytałem go, czy nie zna jakiejś możliwości, bo wiedziałem, że któregoś dnia trzeba będzie wystąpić przeciwko Niemcom, i prosiłem go żeby mnie skontaktował z kimś. Powiedział mi: „Jeżeli chcesz ryzykować twoją głowę, to trafiłeś dobrze. Ja jestem plutonowy podchorąży << „Babinicz”>> i pamiętaj sobie, to jest mój pseudonim, nigdy więcej nie używaj mojego nazwiska.” To był Edward Sowa. Powiedział mi: „Mam dla ciebie robotę.” Bo widział, że mam zdolności do rysowania. Czasem robiłem jakieś rysunki, a on mówi: „Będziesz rysować mapy dla naszych oddziałów partyzanckich.” Ja mówię: „To mi spadło jak z nieba.” Pierwszy dzień Powstania, to jest bardzo ważne…

  • Dobrze, ale jeszcze wróćmy do czasów konspiracji. Składał pan przysięgę?

Tak.

  • Gdzie to się odbyło?

Właśnie. Przysięga była później, w pierwszym dniu Powstania, bo nie mogliśmy się spotykać. Znałem tylko jego.

  • W jaki zatem sposób robił pan mapy?

On mi przynosił z Głównego Instytutu Geograficznego, z WIG-u, Wojskowy Instytut Geograficzny. Mieliśmy mapy całej Polski i dokładne nawet. Rysowałem je po prostu. Rysowałem bo nie robiło się wielkich, tylko małe odcinki terenu, tam gdzie istniały oddziały partyzanckie. Trzeba było narysować ulice, miejscowości, wieś. Wiedziałem tylko jedno, że komendantem naszego zgrupowania był kapitan „Michał” i to wszystko co wiedziałem. Poza tym kontakt był tylko z Edkiem, z plutonowym podchorążym, który często u nas bywał.

  • Czy pana tata wiedział, że pan działa w konspiracji, że rysuje pan mapy?

Nie, nic. Konspiracja polska była najlepsza jaka istniała na świecie i to Francuzi też [potwierdzili]. Przecież mieszkam długie lata we Francji i jak im opowiadam jak [było], to [odnoszą się] z całym uznaniem dla konspiracji, która istniała w Polsce. Osobiście znałem tylko jego. Gdybym wpadł, to miałem tylko jedno nazwisko, ale nigdy nie wiadomo, tortury. Na ogół byłem przygotowany na to, że jak [by co], to albo wyskoczę oknem, albo coś takiego, bo wiedziałem że moje życie już jest przegrane jak bym był złapany. Po co mam jeszcze ryzykować inne życia.

  • Jak zapamiętał pan 1 sierpnia 1944 roku.

Byliśmy umówieni. Edek miał do mnie zadzwonić gdzie jest mobilizacja. Kontakt miał być taki. Do mnie telefon i …miałem coś odpowiedzieć, że będę i on mi powiedział, że jest… trochę pamięć zawodzi bo mam osiemdziesiąt dwa lata już… on miał powiedzieć: „Czy tu jest księgarnia” taka i taka, ja odpowiedziałem: „Pan się myli.” On mi się pyta: „A pan kim jest? A ja się spieszę bo muszę iść do fryzjera.” W każdym razie kontakt był taki, że on powiedział, że jest u fryzjera, jeżeli chcę go zobaczyć, to tam i tam. Podał mi adres do tego fryzjera, to ja mówię: „Przy okazji się ogolę.” Na tym się skończyło. Taki miał być kontakt, tylko 1 sierpnia czekałem w domu, żadnego kontaktu, żadnego telefonu, nic. Wobec tego, jak wybuchło Powstanie, mieszkałem na Poznańskiej i Poznańska 14 to był punkt zborny, wojskowy. Zgłosiłem się i tam trafiłem na kapitana „Michała”. Zgłosiłem się żeby mnie wcielił w oddziały powstańcze i on powiedział: „Umiesz strzelać?” Ja mówię: „Tak.” „A skąd?” „A bo w liceum mieliśmy przysposobienie wojskowe.” Poza tym: „Jakie wykształcenie?” Mówię: „Matura.” „A jaki byś chciał mieć pseudonim.” To ja mówię: „Ja już mama pseudonim – Leszek.” „Jesteś od tej chwili podchorąży << „Leszek” >> i nazajutrz masz się zgłosić na Hożą do sierżanta << „Rosołka” >>. Taki miał pseudonim, „Rosołek”. Przenocowałem u mnie w domu, nazajutrz zgłosiłem się na Hożą.

  • Czy wtedy złożył pan przysięgę?

Tam dopiero złożyłem przysięgę, bo przedtem nie było. To musiał być moment bardzo uroczysty, jeżeli chodzi o przysięgę. Nie wiem czy inni składali przedtem tak samo, czy nie składali, w każdym razie to było bardzo uroczysty moment, właśnie tam na Hożej, gdzie w obecności oficera i sierżanta „Rosołka” wszyscy składaliśmy przysięgę.

  • Wielu ochotników wtedy przyszło?

Nasza kompania miała około setki może, ale broni starczyło może na czterdziestu.

  • Dostał pan broń?

Dostałem. Zapomniałem pani powiedzieć, jak byłem u kapitana „Michała”, to jeszcze mówił: „Jesteś żołnierzem Armii Krajowej” i wszedł do drugiego pokoju, później przyszedł z pistoletem i z torebką naboi, w torebce było dwadzieścia naboi i mówi: „Wystarczy na kilkunastu szwabów. Odmaszerować.” Jak wyszedłem i popatrzyłem na ten pistolet, wtedy ulice były puste, wszedłem do bramy, patrzę a data 1840, czy 1841 rok. Pomyślałem sobie: „Z tym antykiem mam rozpocząć wojnę.” Nazajutrz zgłosiłem się właśnie tam do sierżanta „Rosołka” i cały dzień przeszedł mi na szkoleniu broni, jak się manipuluje karabinem, czy pistoletem maszynowym, czy moim pistoletem. Poza tym targaliśmy się po ziemi, na asfalcie, na brzuchu, na kolanach, albo biegaliśmy i tak przeszedł pierwszy dzień. Nastała noc i nie wiem jak to się stało, później dopiero się zorientowałem, że jeżeli chodzi o przygotowania do Powstania to były już z góry uplanowane natarcia, ataki na taki obiekt, czy na taki. Ale poza tym tam gdzie mieliśmy oczywiście dowódcę, porucznika naszej kompanii, była możliwość, jeżeli nie było sprecyzowane miejsce ataku, że dowódca sam mógł wybrać jakiś obiekt. Właśnie tej nocy sierżant „Rosołek” szarpnął mnie za ramię, spałem oczywiście, i mówi: „Wstawać podchorąży, idziemy do ataku.” Atak miał być na Plac Trzech Krzyży. Tam były trzy domy zajęte przez Niemców, jakieś biura czy coś takiego, nie wiem. Pamiętam to jak dzisiaj. Kilkadziesiąt lat temu się to działo, a pamiętam jak teraz, bo to był mój pierwszy chrzest bojowy. Pierwsza rzecz to było wejść do bramy domu, a Niemcy siedzieli tam gdzieś i atakowaliśmy. Były niestety ofiary. W końcu atak się udał, skoczyliśmy do bramy i schody były, a porucznik powiedział: „Na górze”, bo on zaświecił latarką. Jak świecił latarką, to z jednej strony padły strzały i z drugiej strony padły strzały. My byliśmy naprzeciwko ukryci. On mówi: „Wobec tego tam jest dwóch Niemców” i mówi: „Na ochotnika.” Zawsze byłem pierwszy i prawie wszyscy wystąpili. [Porucznik] mówi: „Musimy załatwić tych dwóch.” W jaki sposób? Wszystko się działo po cichu obok. Wybrał mnie i wybrał jeszcze jednego, który też był już trochę oswojony z bronią i mówi: „Wy podchorąży wyskoczycie na pierwsze piętro i załatwicie tego z lewej strony, a wy w prawo i załatwicie tego z prawej strony. Na mój rozkaz skoczycie. Tylko jak najszybciej.” Żeby przygotować ten atak, to on dał rozkaz, żeby się rozstąpić i zrobić miejsce na rozpęd. Miałem mój pistolet antyk, a pięknie mi służył i jak tylko [porucznik] dał rozkaz „Atak”, to my rozpędem największym w życiu po trzy schody skakaliśmy i od razu strzelaliśmy, ja na tego, on na tamtego. Tamten nie miał szczęścia, ja miałem szczęście. Potem mieliśmy skoczyć na drugie piętro, ale dałem znać porucznikowi, że słyszę tupoty nóg na wyższe piętro, to mówi: „Zostańcie tutaj.” Niemcy tymczasem uciekli stamtąd poprzez dach do sąsiedniego domu, gdzie Niemcy też byli i drugi atak na ten dom się nie udał i na trzeci tak samo nie. Zostaliśmy na pierwszym piętrze i ten drugi [kolega] niestety nie miał szczęścia. Został postrzelony i zabrali go później rannego. Jesteśmy tam nad ranem, we wielkiej radości nie spaliśmy oczywiście wszyscy. Tam załatwiliśmy jednego Niemca… Rano przychodzi meldunek, że mamy opuścić ten dom. Dlaczego? Byliśmy zdumieni. Jak to, przecież zdobyliśmy i ofiary były, a porucznik mówi: „Niestety pokazały się czołgi w Alejach Ujazdowskich. Jeżeli zostaniemy tutaj, to nie tylko dom, ale i my zginiemy tutaj.” Wróciliśmy na naszą pozycję na Hożej, do naszych kwater. To był pierwszy dzień mojego Powstania.

  • Jak się pan później dostał do Domu Kolejowego z Hożej?

Z Hożej mieliśmy jeszcze jedną akcję obok Politechniki na Noakowskiego, gdzie rozpoczął się atak. Był zapowiedziany, bo rozpoczęły się jakieś ruchy gdzieś tam i poszliśmy na wzmocnienie. Nie byliśmy w samej Politechnice, tylko na ulicy Noakowskiego. Tam też mieliśmy dosyć dobrą, gorącą akcję, ale to była akcja raczej zwycięska. Niemcy się cofnęli, bo chcieli okrążyć Politechnikę, a my na Noakowskiego odparliśmy ich. Później odpoczywaliśmy. Nic nie mieliśmy, żadnej akcji. Nie było żadnego rozkazu i po prostu nudziliśmy się. Byliśmy młodzi, chcieliśmy jednak mieć coś, jakieś akcje, ale nie było tego. Pewnego dnia siedzimy wieczorem i przychodzi w randze pułkownik, przedstawiał się jako „Topór”, pułkownik „Topór”. Przynosi legitymacje akowskie, mam legitymację akowską z jego podpisem i mówi: „Wy nie macie więcej nic do roboty tutaj, więc jeżeli chcecie, to przeniesiemy was tam gdzie będziecie bardziej potrzebni niż tutaj.” To było w Śródmieściu, tam nie było żadnych akcji. Czasem była jakaś akcja, wzmocniliśmy pozycje w Alejach Jerozolimskich, bo to był niezwykle ważny punkt połączenia dwóch dzielnic Warszawy przez Aleje Jerozolimskie. Był tam mały okop i jednego dnia byliśmy też na wzmocnieniu, gdzie był atak Niemców od strony Mostu Poniatowskiego. Ponieważ odpowiedzieliśmy ogniem, więc oni też nie bardzo się kwapili do zniszczenia barykady. Jednego wieczoru pułkownik „Topór” pyta się nas: „Kto chciałby dalej prowadzić akcje, czy to obronne, czy do ataku?” Miałem dwadzieścia lat, pełen energii, w doskonałej formie fizycznej, oczywiście wystąpiłem i jeszcze kilku innych. Mówi: „Wy pójdziecie teraz na ulicę Złotą 4 i stamtąd dostaniecie przydział do innej jednostki.” Przyszliśmy na Złotą 4, wspaniałe miejsce, sklepy otwarte, kawiarnia była otwarta, poza tym naprzeciwko było kino „Palladium”, gdzie były tańce i można było poflirtować z dziewczynami.

  • Chodził pan na tańce?

Tak, tam pozostaliśmy chyba trzy dni. Ciekawa rzecz, spotkałem tam takiego jednego w łóżku obok, jak o pierwszej w nocy przychodzę, każdy ma łóżko. Widzę jakieś nogi wystające na tyle. Wziąłem moje łóżko i on mówi: „Kto ty jesteś?” Mówię: „Podchorąży Leszek. A ty?” On mówi: „Ja jestem też podchorąży Krasnoludek.” Nazajutrz rano wstaję, patrzę, dwa metry pięć. On mi sam się przedstawił: „Dwa metry pięć.” Mówię: „To nie krasnoludek!” On mówi: „To żeby zmylić szwabów.” Ja nie szwab, ale to było dosyć dowcipne. Zostałem przydzielony do Domu Kolejowego i w Domu Kolejowym pozostałem do końca Powstania. Dom Kolejowy, to trzeba powiedzieć, że to był niezwykle ważny punkt strategiczny dla Powstania, dlatego że naprzeciwko w Alejach Jerozolimskich byli Niemcy, a my byliśmy z tej strony. My Dom Kolejowy i trochę wyżej była Poczta Dworcowa, my broniliśmy właśnie dojścia Niemców do Śródmieścia i uruchomienia szczególnie linii kolejowej, która przebiegała do Dworca Głównego. Bo Dworzec Główny był obsadzony przez Niemców. Jak byłem w Warszawie, na uroczystości pięćdziesięciolecia, to jeszcze ten Dom Kolejowy istniał, tak jak w Powstaniu, podziurawiony wszędzie. Zresztą na zdjęciach to widać. Nawet dziesięciu centymetrów nie było, gdzie nie byłyby pociski. W każdym razie była to załoga niezwykle bohaterska, byłem w Kompanii „Warszawianka”…

  • Czy były tam jakieś warty, dyżury?

Nie, to nasi oficerowie wyznaczali. Jako anegdotę podam. Pierwszy dzień co przyszedłem do Domu Kolejowego, to byłem dumny, w takie miejsce przyjść, gdzie oficerowie byli, kapitan „Zawadzki” był dowódcą, poza tym podchorążowie. Pierwsze zadanie, które miałem, to było zadanie tragarza. Myślę sobie: „Ja tragarz!” Plutonowy mi mówi: „To każdy przeszedł, ja też. Pójdziecie do Browaru Haberbuscha.” Już zaczął się głód, nie było co jeść i mówi: „Tam jeszcze jest coś, oni są powiadomieni, że ekipa pójdzie tam przynieść pożywienie.” Poszliśmy do Browaru Haberbuscha. Znałem konie Haberbuscha w Warszawie. To były wspaniałe konie, tego samego wzrostu, ale dwa razy grubsze niż normalnie. Myślę sobie: „Taki jeden koń wystarczy na kilka dni dla nas.” Przyszliśmy, to ten który opiekował się tym, mówi nam: „Już zjedli tego konia, wszystkie konie. Został tylko owies.” No dobrze, wzięliśmy owies, wziąłem dwa worki owsa i moi koledzy tak samo. Później też jeden epizod, który mi się mocno wrył w pamięć. Poszliśmy na wzmocnienie na ulicę Wronią, gdzie Niemcy często atakowali nasze pozycje. Trzeba było pomóc tej załodze, bo oczywiście to była niezwykle bohaterska załoga. Broniła tyle czasu teren. Miałem za zadanie być w bramie. Naprzeciwko był mur skąd Niemcy atakowali, miałem pistolet maszynowy i jeden granat. To było już wieczorem, w nocy, i w pewnym momencie dostaję meldunek. Łączniczka przyszła, powiedziała, że coś się dzieje za murkiem, bo tam była pozycja niemiecka, po drugiej stronie ulicy. Coś się tam dzieje, jakieś kroki słychać i poza tym widziano jednego Niemca z drabiną. Tam byli umieszczeni własowcy, to Ukraińcy byli i oni mieli atakować. W pewnym momencie sam jestem w bramie. Jedyną broń co mam to pistolet maszynowy. Patrzę jakby cień jakiś, coś się podnosi zza muru, wysoko. Puściłem salwę, ten wpadł, przechylił się na mur, hełm spadł mu z głowy i pistolet maszynowy. Patrzę czy nie nastąpi dalej jakiś atak, ale nic nie nastąpiło, więc czekałem. Przyszła znowu łączniczka, przyniosła mi trochę herbaty. Jak się zupełnie ściemniło zdjąłem buty i w skarpetkach podbiegłem, złapałem hełm, złapałem pistolet maszynowy i szybko do bramy. Tak doczekaliśmy do rana. Rano zluzował mnie jakiś inny z tamtej załogi i nasz oddział staje w bramie żeby wrócić do nas. Dowódca tego odcinka podziękował nam za naszą [pomoc], staje przede mną i wyciąga rękę. Myślę, że chce mi tylko pogratulować, to też wyciągnąłem rękę, a on otwiera rękę na pasku, tam miałem zawieszony ten pistolet i hełm. Mówi: „Ten pistolet należy się nam.” Mówię: „Jak to? Przecież ja go zdobyłem, to jest zdobyczna broń.” On mówi: „Nie, to na moim terenie było i tę broń wy macie dać.” Plutonowy obok kiwnął głową, mówi: „Nie ma co robić, no trzeba [dać].” Zamiast mu dać do ręki, ostentacyjnie złożyłem przed jego nogami, a hełm, który był na mnie za duży, bo wiele mieliśmy hełmów zdobytych na Niemcach w czasie Powstania, to dałem plutonowi. Mówię: „To należy do naszych zdobyczy.” Zapytałem: „Panie poruczniku, czy hełm też?” Mówi: „Hełm to możesz sobie zatrzymać.” Wróciliśmy i można by było do rana mówić. Jeden epizod przedstawię bardzo ważny. Zaczynał się głód. Już nie było co jeść. Ten owies co mieliśmy z Haberbuscha to służył nam do zupy, a zupa ta była taka, że się pluło po każdej łyżce. Pewnego dnia zostałem wyznaczony na patrol. To było wieczorem zawsze. Patrol był taki, że krążyło się wokół Domu Kolejowego, z tym że zawsze głowa była zwrócona na stronę Alei Jerozolimskich gdzie były stanowiska niemieckie. W pewnej chwili, już się ściemniło mocno, słyszę kroki i zza muru krzyczę: „Hasło!” On odpowiedział mi nasze hasło i on odpowiedział: „Odzew!” Dałem mu odzew. Przyszedł, patrzę, wie pani kogo spotkałem? Edwarda, tego plutonowego, który mnie wciągnął do Armii Krajowej, „Babinicza”. Był obok w „Gurcie”. Pierwsze słowa, które mu powiedziałem: „Dlaczego [do] mnie nie telefonowałeś?” On mówi: „Był zakaz telefonowania. Tam gdzie byliśmy zgrupowani, był zakaz telefonowania. Nie mogłem cię powiadomić. Dlatego trafiłem do Chrobrego II.” W końcu porozmawialiśmy, pożartowaliśmy sobie, pochodziliśmy sobie razem. W pewnym momencie jakieś strzały padły i nie wiem do dzisiejszego dnia, czy to strzały padły z tamtej strony, czy z naszej strony. W każdym razie poprzednio Niemcy nie atakowali nas, bo tak samo jak my nie mogliśmy atakować, nie mieliśmy broni. Oni byli mocno usadowieni, świetnie uzbrojeni. Niemcy widocznie zorientowali się, tak przypuszczam, bo my na każdy ich strzał odpowiadaliśmy, ale pod koniec Powstania już owało amunicji, dla nas każdy nabój był niezwykle ważny. Mieliśmy granaty własnej produkcji, zapalające, przeciwko czołgom i przeciwko atakom, bo były tam też gwoździe w nich, ale widocznie Niemcy się zorientowali, że coś niedobrego się dzieje u nas, bo normalnie zawsze jak oni strzelali do nas, to my odpowiadaliśmy salwami tak samo, jedna to jedna. [Tym razem] oni strzelali kilka salw, a my nie odpowiadaliśmy, bo był amunicji i trzeba było chronić to co mieliśmy. Tej nocy właśnie kiedy miałem patrol, to Edek mówi do mnie: „Słuchaj, czy ty nie słyszysz coś tam?” Akurat przechodziliśmy obok parkanu i na dole były szyny kolejowe. Mówię: „Możliwe.” W tym momencie Edek uchylił bramę, tam była brama obok i puścił salwę. Ja miałem karabin i miałem zawsze ten granat, odbezpieczyłem granat i rzuciłem nad parkanem, nad murem i w tym momencie rozległ się błysk niesamowity i zostałem ciężko ranny. To był chłodny wieczór, a moje ciało było zupełnie ciepłe, krew która spłynęła ogrzewała całe ciało. Usłyszałem, że ktoś biegnie z Domu Kolejowego, oni widzieli co się działo, biegnie mój kapral podchorąży Andrzej Zaorski. Jego ojciec był wielkim chirurgiem w Warszawie, nawet był w legionach przybocznym lekarzem Piłsudskiego, a sam był studentem medycyny i jego ojciec był profesorem akademii medycznej. On biegł z noszami w rękach, pod gradem kul, jeszcze ktoś za nim i pierwszy przybiegł do mnie. Pyta się: „Czy możesz wstać?” Ja mówię: „Tak” ale niestety upadłem. Nogi też były zranione, wzięli mnie na nosze i zanieśli do Domu Kolejowego, to było około dziesięć, piętnaście metrów.

  • Co z pana kolegą, z Edwardem?

Właśnie jak tam byłem pytam się, a było jeszcze dwoje naszych, plutonowy z „Gurta” i łączniczka, to on mówi: „Później się dowiesz.” Położyli mnie na stół w piwnicy i Andrzej zaczął wybierać odłamki. Niech pani sobie wyobrazi, miałem czterdzieści jeden odłamków w moim ciele. Pytam się co z nimi, mówi: „Ona została zraniona w nogę i w żołądek, ale ona się wykaraska z tego, a plutonowy << „Babinicz” >> nie miał niestety szczęścia. Odłamek wszedł między oczy i utkwił w mózgu. Natychmiast śmierć.” Oczywiście w czasie tej operacji nie było znieczulenia, dał mi coś na sen, jakieś proszki, przypuszczalnie straciłem przytomność podczas operacji i Andrzej dwadzieścia odłamków wyjął tej samej nocy. Później się [mną] opiekował, bo nie było lekarza. zresztą najbliższy szpital gdzie był lekarz, był zbombardowany i już nie było lekarza. On sam się mną opiekował, student medycyny, ale widocznie miał doskonałą praktykę przy swoim ojcu, który był wspaniałym chirurgiem. Oczywiście cierpiałem mocno, bolało mnie, ale najwięcej mnie bolała głowa i na trzeci dzień…

  • To wszystko działo się 20 września, tak?

Tak, 20 września. Na trzeci dzień myślę sobie, że to już koniec ze mną, bo mi się kręciło w głowie, traciłem przytomność. Andrzej do mnie mówi: „Słuchaj masz odłamek, który wszedł szeroką częścią i przebił czaszkę, a szpic wystaje. Jeżeli nie będziesz operowany natychmiast, to już nic ci nie będę mógł pomóc. Już nic więcej nie ryzykujesz. Za godzinę zabiorę się do roboty.” Od razu mi powiedział: „Niestety nie ma środków znieczulających. To potrwa niedługo, albo tak, albo siak.” Trwało to może godzinę. Jestem na łóżku, czterech chłopów jak szkwał z mojej drużyny, jeden na łóżku z rozwartymi kolanami, położyli mnie na brzuchu i on zaczął młotkiem stukać i dłutkiem dookoła tego, ale ten, który był na łóżku z rozwartymi kolanami, później tak mi ścisnął głowę, że prawdopodobnie na skutek tego, albo na inny, straciłem przytomność. Prawie nic nie czułem tej operacji, w końcu jak odzyskałem przytomność, to Andrzej przybiegł do mnie i powiedział: „To ci wyjąłem.” Spytałem: „Będę żył?” On mi powiedział: „Jutro ci powiem.” Znowu środki nasenne dali mi, przespałem całą noc, dobrze przespałem, a rano poczułem się jak nowy człowiek. Miałem jeszcze odłamki w organizmie, zresztą do dzisiejszego dnia mam pięć odłamków i tyle lat żyjemy w zgodzie, one się nie poruszają, widocznie się zasklepiły dobrze. Nazajutrz Andrzej mówi: „Widzisz, nie tak łatwo się przenieść na tamten świat.” Ostatni epizod, który mi pozostał bardzo w pamięci, to jest kapitulacja. Byliśmy w Domu Kolejowym, naprzeciwko jednego dnia przybiega do nas jeden z naszych kolegów i mówi: „Szkopy się poddają!” Mówię: „Jak to?” On mówi: „Chodźcie, zobaczcie na drążku z białą flagą idzie tam żołnierz.” Oczywiście od razu był rozkaz nie strzelać i od nas wyszedł jeden podporucznik. Myśleliśmy rzeczywiście, że to jest koniec wojny w Warszawie, że się poddają Niemcy, a okazuje się, że tamten był też oficer, Niemiec i mówi że chciałby pertraktować z dowództwem Powstania „Bo sytuacja jest dalej nie do utrzymania i dla was, i dla nas.” Mimo że byłem w tak ciężkim stanie, nie mogłem przeoczyć tego momentu, widząc białą flagę, też mnie podnieśli żebym zobaczył i widziałem to. Później na drugi dzień rzeczywiście było spotkanie i widziałem jak te pertraktacje się toczyły, na środku ulicy byli oficerowie, z naszej strony oficerowie tej samej rangi co z drugiej strony, wszystko się odbyło tak jak trzeba.

  • Czy pamięta pan, kto był z naszej strony?

Nie wiem, mieliśmy kilku poruczników, tam był „Mścisław”, był „Stefan”, był… kto jeszcze… trudno zapamiętać, to się działo kilkadziesiąt lat temu i poza tym pamięć nieco zawodzi.

  • Koledzy panu przekazali informację, że jest kapitulacja, że powstańcy idą do niewoli?

Nie, to wszyscy wiedzieliśmy, bo był zakaz strzelania. Już nie było żadnej strzelaniny ani z naszej strony, ani ze strony Niemców. Meldunki poszły od razu na wszystkie placówki o zaprzestaniu ognia. Andrzej Zaorski nie poszedł do niewoli. Nie wiem czy ukrywał broń, którą mieliśmy, czy nie. W każdym razie wyszedł z ludnością jako cywil. Niestety później jak nastał reżim komunistyczny, za nic, po prostu za to, że był w Armii Krajowej, że brał udział w Powstaniu, został aresztowany i skazany na półtora roku, w więzieniu we Wronkach. Za niewinność siedział półtora roku.

  • Był pan ranny. Czy wyszedł pan o własnych siłach?

Wynieśli mnie. Była ciężarówka niemiecka i tam byli wszyscy ranni. Ciężarówka jeździła po wszystkich stanowiskach. Wszystkich rannych wzięli i byliśmy przeznaczeni do niewoli.

  • Ale kto wynosił rannych na noszach, Polacy czy Niemcy?

Zdajemy się, że to Niemcy, chyba Niemcy, tak Niemcy. Wiem, że była łączniczka, która się mną opiekowała, bo wszyscy już poszli do niewoli. My ranni byliśmy wiezieni dwa dni po jeńcach, po tych którzy poszli do niewoli. Później był postój w Łodzi…

  • Jak ta łączniczka się panem opiekowała? Pamięta pan jej pseudonim?

Małgorzata…, mam w moich wspomnieniach napisane, Małgorzata Weinert, czy coś takiego. Byliśmy wagonami towarowymi wywiezieni do niewoli, w Łodzi się zatrzymał ten pociąg. Nie wiem dlaczego, rozeszła się widocznie wiadomość po całej Łodzi, że ranni powstańcy z Warszawy są na dworcu. Przybiegła też niedaleko, bo ja byłem w wagonie, leżałem i akurat obok drzwi wagonu jakaś pani, Wiktoria Rynkowska z Łodzi dała mi jakąś kartkę, żeby do niej napisać gdzie jestem. Poza tym jeszcze coś mi wręczyła, zdaje mi się, że owoce. Coś do jedzenia w każdym razie i pojechaliśmy dalej. Przechodzimy przez obóz na zewnątrz, obóz w Milbergu, obóz jeńców wojennych. Byli tam nawet z 1939 roku Polacy, później dopiero to się dowiedziałem. Jak przechodzimy obok i cały [obóz], wszyscy jeńcy, było ich około dwudziestu tysięcy, wszystko wyległo żeby nas zobaczyć. Nie byłem na furmance, bo były wozy dla tych, którzy nie mogli chodzić, kuśtykałem o kulach, miałem kule, a oni wszyscy: Viva la Polonie, ci Francuzi, Anglicy, Amerykanie krzyczeli, a poza tym rzucali nam też tabliczki czekolady, jakieś konserwy. Wylądowaliśmy w Zeithainie. Tam był obóz jeniecki rannych powstańców, cały obóz. Doskonała opieka była, bo lekarz naczelny Powstania był w tym obozie. Niemcy, nie można powiedzieć, żeby się nami jakoś źle [opiekowali]. Po prostu nie dali po sobie znać, że są bardzo okrutni wobec nas. Po wyleczeniu, jeszcze wyciągali mi różne odłamki z ciała, już mogłem chodzić. Widziałem tam Krystynę Karkowską, dwie bardzo ładne dziewczyny, później była Jola Kraftówna, córka pułkownika przedwojennego. Niezwykłej urody dziewczyny i bardzo często bywałem u nich, albo one w moim baraku. Później przenieśli mnie do Milbergu, do tego dużego obozu. Straszny głód był, paczki z Czerwonego Krzyża nie przychodziły. Rano jedna kromka chleba, na obiad pół chochli zupy z brukwi, na kolację tak samo i to wszystko. Tak że cały dzień chodziliśmy głodni wszyscy. Przypomniało mi się nazwisko tego, o którego pani mnie pytała, tego który nie miał ręki, Władek Szela on się nazywał, był na pryczy obok mnie.

  • Rękę urwało mu w czasie Powstania Warszawskiego?

Tak.

  • Napisał pan do tej nieznajomej łodzianki?

Tak, oczywiście. Potem jak wracałem z niewoli, to zatrzymałem się w Łodzi, bo nic nie wiedziałem o mojej rodzinie. Ojciec zginął w Powstaniu.

  • Ale jako cywil?

Cywil, tak.

  • W jaki sposób zginął?

Był zasypany jakimś murem na ulicy Moniuszki. Widocznie poszedł tam do znajomego…

  • Czy pańskie siostry przeżyły?

Siostry przeżyły, z tym że dwie miały szczęście, że nie zostały w domu, bo pojechały zakupić żywność na Okęciu, a Okęcie było chronione, bo blisko lotniska i zresztą działania wojenne na Okęciu się pierwszego dnia strasznie załamały i wielkie ofiary były z naszej strony. One pozostały przy życiu, a najstarsza siostra przeżyła Powstanie tak, normalnie.

  • Jak wyglądało pana wyzwolenie w obozie?

W obozie oczywiście były już odgłosy, że zbliża się armia aliancka do obozu. Pewnego dnia, już nie pamiętam daty, wychodzimy, pusto, nie ma Niemców. Patrzymy na gniazda, na wieżyczki, nie ma Niemców, pobiegłem, tam było blisko biuro Niemców, nie wiem czy biuro ale w każdym razie tam gdzie Niemcy byli, gdzie Niemcy urzędowali. Patrzę, jest rower i pod fotelem widać pistolet maszynowy. Jeszcze zanim wszedłem do tego budynku, to wszyscy pobiegliśmy do kopców, za obozem były kopce kartofli, wygłodniali strasznie, wykopaliśmy kartofle, zrobiliśmy ogniska i piekliśmy kartofle. Napychaliśmy nasze żołądki tymi kartoflami pieczonymi. Później wszedłem do obozu i właśnie w tym miejscu, gdzie byli Niemcy widziałem rower i pistolet maszynowy. Nie namyślając się dużo, pomyślałem sobie, że obok przecież, czternaście kilometrów od nas jest obóz jeńców rannych, naszych kolegów w Zeithainie. Myślę sobie: „Mam pistolet, mam rower.” Pojechałem do tego obozu i stanąłem przy bramie razem z pistoletem maszynowym, myślę sobie: „Trzeba bronić naszych chłopców i nasze dziewczęta.” Nic się nie stało, nie było Niemców, wszyscy wiedzieli już. Nazajutrz już patrole armii rosyjskiej pokazały się w naszym obozie, pokazały się też w Zeithainie. Była zbiórka, to już było nad Elbą, po drugiej stronie byli już Amerykanie, a u nas byli Rosjanie. Te dwie armie się spotkały nad Elbą i pytali się nas kto chce iść na drugą stronę, na zachód, albo do domu.

  • Czy to Rosjanie się pytali?

Rosjanie, tak. Byli też Polacy, którzy byli z 1939 roku jeszcze. Nikt nie przypuszczał co się będzie później działo w Polsce. Przecież to byli alianci i oni wyzwolili obóz, a przede wszystkim nie wiedziałem nic o rodzinie. Chciałem wiedzieć, więc optowałem przy tym, jak wielu innych, że wracamy do kraju. Ale niestety to co się później stało, jedna rzecz, żeby być przyjętym, bo chciałem studiować na wydziale prawa, to wtedy nie przyjmowali wszystkich. Przyjmowali jedynie dzieci robotników na przykład, w każdym razie selekcja była bardzo ostra. Pytali się mnie o zawód ojca. Mówię: „Ogrodnik”, bo miałem zdjęcie jak ojciec w ogrodzie był, wiedziałem już że jest taka selekcja. Podałem [zdjęcie], „A gdzie to jest?” Ja mówię: „W parku miejskim w Mławie.” A to było w naszym ogrodzie i zostałem przyjęty. Cztery lata się przemęczyłem na studiach, żadnego przedmiotu nie powtarzałem, wszystkie egzaminy mi przeszły doskonale.

  • Czy był pan represjonowany za przynależność do Armii Krajowej i udział w Powstaniu?

Nigdy nie wiedzieli o mnie, że byłem w Armii Krajowej, bo ci co powiedzieli, że byli w Armii Krajowej, to wielu z nich wylądowało gdzieś na Syberii i potem ślad po wielu z nich zaginął. Albo jak Andrzej Zaorski dostał za nic, za to że był w Armii Krajowej, półtora roku więzienia. Miałem szczęście, że nikt o mnie nic nie wiedział, bo byłem w Łodzi, w Łodzi mnie nie znali.

  • Czy uważa pan, że Powstanie było potrzebne?

Tak, powiem pani dlaczego. Później, gdyby nie było Powstania, to Polska byłaby jednym z państw, nie państw, tylko tak jak Litwa, Łotwa, Estonia, Mołdawia, republiką komunistyczną Związku Radzieckiego. Ale ponieważ było Powstanie, wobec opinii światowej, wiedzieli że Polacy walczą o swoją wolność, o swoją ojczyznę, to już nie mogli włączyć jako republikę [do Związku Radzieckiego]. To była jedna strona. Druga strona, wiedzieli że jeżeli włączą jako republikę, to będą mieli we własnym kraju olbrzymią… jak by to powiedzieć?…

  • Wewnętrznych wrogów.

Tak.

  • Czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego, gdyby miał pan znowu dwadzieścia jeden lat? Czy podjął pan wtedy słuszną decyzję?

Na to pytanie jest bardzo trudno odpowiedzieć, dlatego że wiem już z góry jak to się stało. Czy bym poszedł? Na pewno tak, bo była zawsze nadzieja, że wygramy, że skończymy, że Polska będzie wolna.
Francja, 5 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Andrzej Karpiński Pseudonim: „Leszek” Stopień: kapral podchorąży Formacja: zgrupowanie „Chrobry II”, kompania „Warszawianka” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter