Piotr Słonimski „Prot”, „Andrzej”

Archiwum Historii Mówionej

Piotr P. Słonimski – w ten sposób podpisuję moje prace naukowe, „P” jest od mojego pseudonimu „Prot” – urodzony 9 listopada 1922 roku w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego kapral podchorąży. Potem dowiedziałem się od kolegi pseudonim „Mały”, że przed Powstaniem zostałem podniesiony do stopnia plutonowego podchorążego.

  • Jaka była pana przynależność do oddziału w czasie Powstania Warszawskiego?


To było dość skomplikowane. Na końcu byłem w „Baszcie”, a przedtem byłem w różnych [oddziałach].

  • Co robił pan przed wybuchem wojny, przed 1939 rokiem?


Byłem w szkole, w gimnazjum, w liceum imienia Stefana Batorego, przed wojną byłem na ostatnim roku przed maturą. Byłem w 23. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej, miałem stopień Harcerza Orlego. Poza tym byłem oczywiście po przysposobieniu wojskowym.

  • Gdzie pan mieszkał?


Mieszkałem na Mokotowie, na ulicy Tynieckiej 92.

  • Jak wspomina pan przedwojenną Warszawę?


Czarująca, czarująca, dużo zieleni, szczególnie tam, gdzie mieszkałem i tam, gdzie chodziłem do szkoły. Budynek Batorego zachował się i jest mniej więcej taki sam jak był. To była ta, nazwijmy, piękna Warszawa. Poza tym był druga i trzecia Warszawa, biedna i zabiedzona, koszmarna. Bródno też było Warszawą, a były Nalewki, były piwnice, straszliwa bieda…

  • Odwiedzał pan te dzielnice?


Tak. Miałem jednego bardzo dobrego przyjaciela, który zginął w czasie Powstania, który chodził do szkoły, był starszy ode mnie, ale był synem biednego rzemieślnika, mieszkał w suterynie na Starym Mieście, warunki trudne teraz do wyobrażenia. Różne Warszawy były. Różnice pomiędzy tymi pięknymi dzielnicami Warszawy w stosunku do tych najstraszniejszych dzielnic to było zupełnie niewyobrażalne w obecnej chwili.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?


Wybuch wojny, 1 września to zupełnie co innego. Natomiast 3 września to był wybuch radości, bo Anglia i Francja wypowiedziały wojnę. Wtedy byłem przekonany, szczególnie z Anglią, że wszystko pójdzie dobrze, mimo to manifestowałem jak wszyscy wtedy przed ambasadą angielską, [która była] chyba w Alejach Ujazdowskich. Długo w Warszawie nie byłem, dlatego, że parę dni potem wyruszyłem. Zgłosiłem się na ochotnika, bo taki pułkownik Umiastowski wydał orędzie […], żeby młodzi ludzie zgłaszali się na ochotnika. To się zgłosiłem na Pradze. Zdaje się, że to był 36. czy 136. pułk Legii Akademickiej i dostaliśmy karabin, mundur i olbrzymie ilości papierosów i wymaszerowaliśmy bardzo dzielnie na wschód. Żeśmy maszerowali, maszerowali i ani razu żeśmy nie strzelili. Aż wreszcie, nie pamiętam, czy to było osiemnastego czy dziewiętnastego, Sowiety nas zagarnęli i wieźli nas bydlęcymi wagonami. Nic, żadnych nie było bicia, tortur nic tylko głód był. Głód i wszy. Strasznie wolno jechał ten transport. Także urywaliśmy się z tego transportu, żeby szukać jakichś buraków, brukwi, kartofli na polach. I zdarzył się przypadek całkowicie nieprawdopodobny, spotkałem mojego ojca, który był zmobilizowany, był porucznikiem rezerwy. Był zmobilizowany całkowicie gdzie indziej w okolicach Lwowa gdzieś i też został wzięty oczywiście do niewoli. Spotkaliśmy się rwąc brukiew na polu. [Ojca] transport też się tam gdzieś zatrzymał, był w innym transporcie. Wtedy zamiast wrócić do mojego transportu, poszedłem z ojcem do jego transportu, czyli zgłosiłem się na ochotnika do transportu jeńców wojennych numer jakiś tam, nie pamiętam oczywiście. Byłem z ojcem i dojechałem w ten sposób aż do Starobielska, gdzie byłem najmłodszym więźniem wojennym, jeszcze nie miałem siedemnastu lat. […] To byli oficerowie przede wszystkim.

  • Jakie warunki panowały w tym obozie?


Smród, wszy. Normalny obóz, żadnych prześladowań, po prostu, oczywiście żarcie nędzne. Przede wszystkim [były] wszy, pamiętam nieprawdopodobne ilości wszy, po prostu garściami się je zbierało. W takim olbrzymim baraku [było] po kilkaset osób. Zdaje się, że w nocy była jakaś strzelanina, ktoś zdaje się uciekł czy starał się [uciec], już nie pamiętam. Także wezwali nas wszystkich z tego baraku na apel. Rusek, jakiś podoficer, który był odpowiedzialny za ten barak, meldował jakiemuś tam wyższemu kapitanowi czy pułkownikowi, że barak numer taki a taki, stan 258, jeden uciekł, stan obecny 258. Tamten zaczął na niego krzyczeć głośno, także ja to słyszałem, stałem w pierwszym rzędzie z ojcem. „Ty durniu, przecież jeżeli było 258, a jeden uciekł to...”. „A nie, my mamy ochotnika”. „Co, ochotnik do obozu, co to jest? Wystąp. Więc ja występuję.” Oczywiście nędznie wyglądałem, ten szynel był na mnie za duży. Ten kapitan zaczął wrzeszczeć: „Co to jest? My tu dzieci przecież nie więzimy, skąd ty jesteś, dlaczego ty jesteś ochotnik? Natychmiast wracaj do domu, bo nie jesteś żaden oficer, do domu!”- zaczął na mnie krzyczeć.” Ja mówię: „Nie chcę, ja chcę tutaj zostać.” „Dlaczego?” „Bo tu jest mój ojciec.” „Ojciec wystąp!” A ojciec mówił świetnie po rosyjsku, dlatego, że chodził do rosyjskiej szkoły i zaczął mu tłumaczyć, że syn chce zostać i zaczął go bajtlować, założył mu jakąś mowę. Wyjął pióro ze złotą stalówką takie, nie wiem czy to był Mont Blanc, jakieś bardzo dobre pióro. Tamten zaczął oglądać to pióro, w rezultacie facet podpisał przepustkę zwalniającą i byłem z tego dumny. Na przepustce, którą oczywiście ojciec zachował, było napisane: „Piotr Piotrowicz Słonimski, – czyli ja, bo mój ojciec też miał na imię Piotr – z dodatkiem ojca – jest zwolniony z obozu numer taki i taki, żeby wrócić do domu.” Jak ojciec na mnie krzyczał potem, ja mówię: „Przecież ty nie możesz na mnie krzyczeć, bo ty jesteś po prostu dla mnie dodatkiem.” I wróciliśmy z tego Starobielska jakimiś transportami, co trwało bardzo długo, prawdopodobnie około miesiąca, minimum dwa tygodnie. Tak że przyjechaliśmy wreszcie do domu przed Bożym Narodzeniem 1939 roku. Całe szczęście, bo matka, która została w Warszawie była ciężko ranna i była w szpitalu. Dom był częściowo rozwalony. Tak że wszystko było w porządku, żeśmy wrócili. Oczywiście, gdybyśmy zostali to byśmy byli, tam gdzie wiadomo.

  • Chyba niewiele osób się wtedy uratowało ze Starobielska?


Historycznie to są znane rzeczy, na pewno mniej niż dziesięć procent, dokładnie, ile, o to trzeba się spytać historyków. Ale w każdym razie było bardzo śmieszne, bo przyszła parę miesięcy potem poprzez Szwajcarię kartka, którą ojciec wypełnił. To były takie standartowe kartki jeńców wojennych [wysyłane] przez Czerwony Krzyż: „Jestem zdrowy. (nic innego nie można było napisać) Całuję Cię mocno” i to szło przez Szwajcarię i do nas doszło, kiedy już zaczęli wtedy mordować w Katyniu.

  • Proszę opowiedzieć o czasach okupacji.


W latach okupacji zrobiłem maturę w maju 1940 roku na tajnych kompletach Batorego i zacząłem studia na tajnym Uniwersytecie Warszawskim na Wydziale Lekarskim, pod przykrywką szkoły, która się nazywała Szkoła Docenta Zaorskiego. To była taka szkoła, na której otworzenie pozwolili Niemcy, żeby kształcić felczerów, laborantów, siostry pielęgniarki, personel pomocniczy szpitala. Równolegle zaczął się Tajny Uniwersytet Warszawski – Wydział Lekarski, który zaczął funkcjonować w latach 1940–1941. Ja się na to zapisałem i to było chyba najlepsze nauczanie, jakie sobie można było wyobrazić. Dlatego, że nie było dużo studentów. To oczywiście było karane śmiercią czy dla profesora czy dla ucznia, a to jest bardzo dobry system selekcji, dlatego, że tylko ludzie, którzy są dostatecznie dobrze motywowani zarówno jako nauczyciele czy jako uczniowie, szli na to. I wykłady zaczęły się na terenie Uniwersytetu Warszawskiego w pierwszym budynku na lewo, zresztą jest tablica, że tam się zaczęła Szkoła Zaorskiego. A potem były już w różnych szpitalach, w prosektorium, gdzie ćwiczenia z biochemii żeśmy robili, w takiej fabryce różnych erzaców, namiastek na herbatę, na kawę, były możliwości wymiany doświadczeń chemicznych. Anatomię robiliśmy w prosektorium. Ja robiłem anatomię w prosektorium w Szpitalu Wolskim. Pamiętam, że dostałem preparat anatomiczny nogi, głównie kolana. Sforza pupita , to jest taka [część] pod kolanem bardzo trudna anatomicznie, tam są i mięśnie i nerwy i naczynia krwionośne. To było oczywiście w formalinie. Wiozłem ją w tramwaju ze Szpitala Wolskiego na Mokotów, myśmy mieszkali na granicy Mokotowa i Wierzbna. […] Tramwaje były strasznie natłoczone. Wisiałem na zewnątrz tramwaju, tak trzymając się za okno z zewnątrz i miałem pod pachą tą nogę w formalinie. […]

Poza tym, jak tylko wróciłem ze Starobielska, zapisałem się do ZWZ.

  • Nawiązał pan jakiś kontakt z kolegami?


Tak. Ci, którzy mnie do tego namówili, to byli moi koledzy z Batorego. Nie ci najbardziej znani, może z harcerstwa, to byli moi kumple, ale tacy jak Bednar, czy Bednarczyk. Zawadzki był o klasę wyżej. Ci którzy mnie wciągnęli to byli Niepomiłowski Wiesio i Jacek Tchórzewski. I wszedłem do „Wawru”, po prostu 23. Warszawska Drużyna Harcerska. „Pomarańczarnia” się w tym specjalizowała. No i byłem w Wawrze. Bardzo sobie to dobrze wspominam, bo to wspaniała zabawa.

  • Ale też niebezpieczna?


Tak, ale dla szczeniaków, jak jest niebezpieczne to nawet jest przyjemne. A zabawa była wspaniała, dlatego, że robiliśmy te najgorsze rzeczy, które szczeniaki lubią robić. […]Najwspanialsze wspomnienia to jest „Wawer”, dlatego, że to były akcje skautowskie, harcerskie, bez broni. Rzeczywiście do nas mogli strzelać i strzelali, ale myśmy nie, żaden nie był uzbrojony. A były akcje typu, to co robiłem, to rozbijanie szyb fotografom, którzy mieli na wystawie zdjęcia Niemców, szczególnie zdjęcia Niemców z piękną Polką obok. Rozbijanie szyb na głównych ulicach na Marszałkowskiej czy Wspólnej, czy na Świętokrzyskiej tam, gdzie były te wielkie wystawy. I to, czego się tam nauczyłem to było to, żeby rozbić szybę. Okazuje się, że rozbić szybę jest bardzo trudno. Trzeba było wziąć duży kamień, owinąć w gazetę i walnąć rzeczywiście, jak się próbuje to robić pierwszym razem, to szyba wcale nie pęka. Trzeba walnąć i wolnym kroczkiem po tym wejść do bramy. Tego się człowiek nauczył. W żadnym wypadku nie uciekać. Tylko wejść do bramy tego samego budynku i spokojnie iść tam gdzieś na górę i schować się. Przedtem oczywiście rozpoznawało się, czy jest jakieś wyjście przez podwórko. W każdym razie w żadnym wypadku nie uciekać. Druga rzecz to malowanie haseł: „Polska walcząca”, czy „Same świnie siedzą w kinie”. Znowuż to jest sprawa, bo trzeba z tą farbą i z tym kubełkiem, i tak dalej. Bardzo dużo się człowiek uczy, to się nazywa „z zimną krwią”, i dobrej organizacji fachowej, rozpoznania, jak to w czasie. Jeżeli uciekać to uciekać – zdarzyło się dwa razy chyba, jak trzeba było uciekać – w sposób nie oczywisty, to znaczy nie uciekać tam, gdzie się wydaje, że powinno się uciekać. Potem chodzenie do kina i rzucanie [różnych świństw], byłem dobrym chemikiem, przygotowałem [dużo] tych śmierdzących różnych pochodnych siarkowodoru, [było] obcinanie futer, rozcinanie futer kobietom, które chodziły do kina. To są akcje łobuzerskie jak się ma siedemnaście lat. Tutaj we Francji, co robią ci, którzy palą, w okolicach Paryża samochody? Oni to robią tylko dla siebie, a myśmy to robili niby dla dobrej sprawy. Potem po „Wawrze” zostałem wysłany na podchorążówkę. Skończyłem podchorążówkę Agrykolę. Już umiałem strzelać, przeszkolenie wojskowe było dobrze przed wojną przygotowane, a szczególnie myśmy byli takim sztandarowym liceum, więc dobrze nas tam uczyli. Uczyli nas dobrego strzelania w Kabatach. I potem zostałem delegowany do grup specjalnych do „Kedywu”, ale nie w Warszawie tylko w powiecie warszawskim. Byłem w Zgrupowaniu „Dęby”. Tam się zaczęły akcje bojowe. Głównym zadaniem była ochrona radiostacji. Tam była jedna z głównych radiostacji Komendy Głównej AK.

 

  • Jak ta ochrona wyglądała?


[…] Radiostację się rozpoznaje goniometrią, w chwili, kiedy nadaje. Jeśli ma się kilka punktów, które potrafią oznaczyć, gdzie jest najsilniejszy odbiór, to są aparaty, które są kierunkowe, to znaczy one wyznaczały te punkty, potrzeba minimum dwa, najlepiej, żeby mieć trzy. Aparat niemiecki wie, że radiostacja znajduje się w tym kierunku. Ten wie, że w tym kierunku. Wobec tego przecięcie jest w tym kierunku, w tym miejscu. Radiostacja miała zmienne miejsce. Oni mieli samochody albo ciężarówki z tym aparatem do goniometrii. A nasza rola była śledzić te samochody, ewentualnie uniemożliwić, to znaczy strzelać do samochodów, po prostu nie chodziło o to, żeby zniszczyć te samochody tylko, żeby uniemożliwić, zniszczyć ten, który ma aparat goniometryczny. A poza tym oczywiście, gdy już radiostację odkryli, to wyłączyć radiostację. Nigdy nie odkryli tej radiostacji. Drugie akcje, to były akcje zdobywania broni. Ja nie działałem na terenie Warszawy, z wyjątkiem jednej akcji na Placu Zbawiciela. Ale działałem na terenie prawobrzeżnej Warszawy w okolicach Wołomina, Kobyłki, Rembertowa. Radiostacja była w tamtych okolicach.

  • A na Placu Zbawiciela?


Na Placu Zbawiciela to była akcja, która zresztą nie udała się. To była akcja na szefa Arbeitsantu na całą Polskę, któregośmy rozpoznali i którego mieliśmy wykończyć na Placu Zbawiciela. Z Mokotowskiej wyjeżdżał, ale się nie udało.

  • A dlaczego się nie udało?


Dlatego się nie udało, że było to prawdopodobnie złe rozpoznanie. To znaczy [akcja] nie udała się czasowo, dlatego, że w jego samochód wyjechał za późno w stosunku do naszego planu i w chwili kiedy jego auto z obstawą wyjeżdżało „Kieł”, Staś Kierżyński i ja i „Winato” mieliśmy strzelać, ale nie mogliśmy strzelać dlatego, że zajechał akurat tramwaj i on za tym tramwajem i to wszystko, że tak powiem się nie udało. Potem mieliśmy wykańczanie szpicli. Tu niestety musiałem jeden wyrok wykonać w Parku Skaryszewskim na jednym donosicielu. Potem zdobywanie broni.

  • W Parku Skaryszewskim wykonał pan wyrok na gestapowcu?


To nie był gestapowiec. To był Polak, który pracował w gestapo i donosił na organizację. Po prostu dostaliśmy wyrok do wykonania.

  • Jak to się odbywało, czy tak jak się widzi na filmach?


Nie, po prostu jest zasada wykonywania: jest ten, który nadaje, ten, który rozpoznaje, ten, który wykonuje. Ten, który nadaje, oczywiście plus ochrona, i zasadniczo nie powinni się znać, co zresztą nie było prawdą, dlatego, że nas trzech było z tej samej jednostki. Już nie pamiętam numeru. Ale to jest w książce. Jest taka gruba książka Strzembosza czy coś takiego. Tam jest opis organizacji Zgrupowania „Dęby”. Moim szefem był „Kieł”. Nadaje, rozpoznaje, to jest facet, który musi sprawdzić czy to jest ten facet, to jest jego odpowiedzialność. Rozpoznaje, potem idzie, bo ja szedłem tak, on szedł tak, znak, że to jest na pewno ten. I wtedy ja wykonałem wyrok, to znaczy strzeliłem do niego. Żadnych takich, że mam mu mówić, że w imieniu tego, nie. Może tak było, ale w moim wypadku nie. Inne akcje, to były przede wszystkim akcje zdobywania broni, ochrony składu broni, przewożenia składu broni, dlatego, że skład broni został wykryty i wtedy trzeba było go przewieźć. To pamiętam takie przewiezienie spod Otwocka, bo Otwock i te wszystkie okolice też należał należały do naszego okręgu. Mieliśmy ciężko. Mieliśmy karabin maszynowy ciężki, bo tam było kilka stenów, poza tym krótka broń, to wszystko ważyło. Kilkadziesiąt kilo, rozłożonych.

  • Czy pan w tamtym okresie mieszał w domu Warszawie?


Mieszkałem w domu do 1944 roku. Nigdy nie byłem rozpoznany. Gestapo przyszło z donosem na Piotra Słonimskiego dopiero w styczniu 1944 roku. Przyszli w nocy, myśmy mieszkali w takiej willi jednopiętrowej na pierwszym. Moja mama, ojciec i ja, nie miałem rodzeństwa. Otoczyli willę i przyszli w nocy. W rezultacie okazało się, tego nie wiedzieliśmy na początku, że były dwa donosy. Był donos na mnie na Piotra Słonimskiego, przez jednego z moich młodszych [kolegów] z tej samej drużyny, przez Zbyszka Zastę, który został złapany w łapance, wygadał się i dał moje nazwisko jako swojego szefa, z tym, że ja nie byłem jego szefem. „Kieł” był moim szefem. To był pierwszy donos. I był drugi donos na Piotra Słonimskiego, że Żyd, bo mój ojciec był pochodzenia żydowskiego, z tym, że nigdy nie chciał, powiedział, że do getta nie pójdzie i nie uważał się za Żyda, uważał się za Polaka pochodzenia żydowskiego. Był bardzo z tego dumny. Ojciec był lekarzem, docentem Uniwersytetu Warszawskiego. Otworzył gabinet, przyjmował. Tak że, ludzie, którzy go znali w ogóle mówili: „Jak to możliwe, dlaczego ty się nie ukrywasz?” „Nie, ja się nie ukrywam.” I do stycznia 1944 roku wszystko świetnie grało, dlatego, że prawdopodobnie uważali ludzie, że to jest tak bezczelne, że nie może być Żyd. Oczywiście, według prawa niemieckiego był Żydem. Ja też byłem Żydem według prawa niemieckiego. Przyszło gestapo. Mój ojciec mówi świetnie po niemiecku. Moja matka jeszcze lepiej mówiła po niemiecku. Moja matka była nauczycielką polonistyki i germanistyki i w ogóle robiła doktorat w Wiedniu z literatury niemieckiej. Zaczęli zagadywać. I ojciec zagadał gestapo: „Dobrze, chcecie mieć Piotra Słonimskiego, proszę bardzo, ja jestem Piotr Słonimski, i ja idę.” I tak ich zagadał, że oni robili rewizję, ja miałem pistolet, ale miałem bardzo dobrą skrytkę, tak że tego pistoletu nie znaleźli. Zagadał i ja w nocy tak troszkę zostałem z tyłu i po prostu, tak byli zagadani przez ojca, że mnie nie wzięli. Oczywiście Zbyszek Zasta nie rozpoznał ojca na konfrontacji, bo go nie znał. Nie rozwalili ojca natychmiast, bo nie był obrzezany wobec tego nie mieli dowodów, że był Żydem. Oczywiście z domu się urwałem, zmieniłem mieszkanie, byłem na innych papierach. Ojciec był wykładowcą na Tajnym Uniwersytecie Warszawskim. Z organizacji dostałem pieniądze. Pieniądze przyszły przez Londyn i wtedy dostałem je z organizacji, i kontakt z właścicielką Domu Mody w Warszawie, która miała kontakt z Niemcami. I przyszły pieniądze poprzez takiego gestapowca, ale który już grał na dwie strony. Udało się ojca zwolnić tuż przed wybuchem Powstania, udało się ojca wykupić. A ja przez ten czas byłem oczywiście u różnych innych ludzi. Zmieniłem pseudonim, stąd jest „Andrzej”, a nie „Prot”.


  • Jak pan pamięta przygotowania do Powstania?


Przygotowania do Powstania? Ja byłem na prawobrzeżnej Warszawie i myśmy byli stosunkowo dobrze uzbrojeni. Nasza drużyna miała, oczywiście to się zmieniało statystycznie, ale przynajmniej miała trochę krótkiej broni. Mieliśmy więcej niż nam było potrzeba pistoletów. Żeśmy nawet handlowali bronią, to znaczy wymieniało się. Mieliśmy przynajmniej dwa steny na drużynę, co było jak na ówczesne stosunki zupełnie dobrym wyposażeniem. Natomiast miałem wielu kolegów, nie z mojej drużyny, tylko się wiedziało, że ten jest [w organizacji], nikt dokładnie nie wiedział, w jakiej, na jakim szczeblu. Siatki się nigdy nie dawało. Także, ojciec nie wiedział, w jakiej organizacji ja jestem. Ja nie wiedziałem, w jakiej organizacji ojciec jest. Ojciec był w Szpitalu Ujazdowskim i tam poprzez organizację Szpitala Ujazdowskiego miał swoją siatkę. Ale o tym się nawet nie mówiło w szczegółach z dziewczyną, z którą się spało.

  • Miał pan już sympatię w tym czasie?


Oczywiście. Zresztą konspiracja bardzo sprzyja seksowi, dlatego, że ma się przyjaciółkę, jest z nią w kontakcie i w pewnym momencie człowiek znika. Wiadomo zniknął, bo musiał zniknąć. A to pozwala łatwiej porzucić, bezboleśnie. Trochę to jest na zasadzie marynarza, który ma zawsze w każdym porcie jakąś [dziewczynę]. Miałem na pewno kilka takich ośrodków, z którymi się spotykałem. Czasem towarzysko, czasem, nazwijmy to, zabawowo, czasem konspiracyjnie, czasem na tajnym uniwerku, w szpitalu. I mogłem, że tak powiem stosunkowo dość łatwo, oczywiście nie tylko ja, przechodzić z jednej do drugiej, dlatego, że jak znikałem z jednej, to wiadomo, że musiałem się gdzieś tam zamelinować i było się w drugiej. Tak że miałem ten komfort z Uniwersytetu Tajnych Studiów, moje akcje na Pradze, na Radzyminie, Rembertowie, Wołominie, Kobyłce. Miałem taką grupę przyjaciół, gdzie byli głównie literaci, poeci. W innej grupie, gdzie było nas sześciu, którzy zaczęliśmy palić fajki, wszyscy razem żyliśmy z produkcji angielskiego tytoniu świetnej jakości. Wszyscyśmy palili fajkę. Zacząłem palić fajkę w 1941 roku. […]Uzbrojenie było zupełnie niezłe. I teraz wracam do Powstania. Po pierwsze, ja nie „wybuchłem” pierwszego we wtorek, tylko w piątek o trzy, cztery dni wcześniej. Dlatego, że nam kazano zająć stanowisko przed wybuchem na Pradze w piątek wieczorem. Bo te grupy, które bliżej były frontu rosyjskiego, miały być gotowe wcześniej. Myśmy tam byli i nic się nie stało. Nic, siedzieliśmy z bronią i czekaliśmy i nic się nie działo. I w niedzielę kazali nam przenieść się z bronią, przenieść wszystko do Warszawy. Dlaczego, nie wiem, rozkaz jest rozkaz. Ale to na pewno w historycznych książkach, zdaje się, że był problem taki, że Rosjanie się trochę cofnęli, czy coś takiego. Czy jakieś nowe niemieckie dywizje przyszły, już teraz tego dokładnie nie wiem. I przenieśliśmy się w niedzielę, dokładnie tego nie pamiętam czy to było na Nowogrodzką czy Bracką, gdzieś w tamtej stronie koło Marszałkowskiej. I tam znowu żeśmy czekali i nic się nie działo. Ja byłem wściekły od czterech czy pięciu dni. I we wtorek rano poprosiłem, oczywiście zostawiłem broń, czy ja mogę zobaczyć, co się dzieje u rodziców? Czy wrócę? Wrócę. Dostałem pozwolenie. Pojechałem. Ojca już nie było, bo był w szpitalu Ujazdowskim, matka była. Spotkałem tam jednego chłopaka, który na mnie czekał, bo był zagubiony, zgubił swoją jednostkę, i nie wiedział, gdzie się przyczepić. No i zacząłem wracać do siebie. Z tym, że tramwaje stanęły. O piątej na Puławskiej na rogu Rakowieckiej, zaczęło się wszystko. A jeszcze w międzyczasie, bo chciałem zobaczyć, co się dzieje u mojej ukochanej, która mieszkała wtedy na Puławskiej, nie było śladu żadnego. Także złapało mnie Powstanie nieuzbrojonego na rogu Puławskiej i Rakowieckiej. Tak że zgłosiłem się na Rakowieckiej do tych domów, jak idzie się Rakowiecką po lewej stronie Puławskiej, zameldowałem się tam: „Kapral podchorąży…” i tak dalej. Jednostka, która tam była, nie mieli dosyć broni, także pytali się, co ja robię w cywilu. Powiedziałem, że studiuję medycynę na trzecim roku medycyny. Powiedzieli: „To urządź tu punkt sanitarny.” Urządziłem punkt sanitarny w piwnicy. Oni atakowali te koszary, które są przy Rakowieckiej po prawej stronie od strony Pola Mokotowskiego, to się źle skończyło. Tam było kilku rannych, tych lekko rannych. Ciężko rannych to nawet nie można było ewakuować wtedy. I parę dni potem, to wszystko trwało dokładnie nie pamiętam, trzy, cztery dni, nie więcej, był szturm. Po prawej stronie Rakowieckiej byli esesmani i lotnicy. Tam był Luftwafe i nas zajęli. Zabili, ale bym powiedział nie więcej niż jednego na trzech mniej więcej. Niemcy wzięli na drugą stronę i zamknęli nas do takiego budynku, który do tej pory jeszcze istnieje z czerwonej cegły, na rogu Puławskiej i Rakowieckiej, prawdopodobnie taki jeszcze carski budynek z czerwonej cegły. Tam było więzienie. Wszystkich wsadzili razem. Od czasu, raz czy dwa razy wyciągali nas na podwórko duże tam i pokazowo rozstrzeliwali kilku. I to trwało znowuż jakieś pięć, sześć dni w sumie. Dwa razy byliśmy używani jako żywe tarcze, to znaczy prowadzili nas poprzez Szucha, w dół Szucha, blisko i tam szliśmy przed, za nami jechał czołg, piechota niemiecka i oni atakowali, dlatego, że Aleja Szucha była niemiecka, myśmy szli od Rakowieckiej, Puławskiej przez Plac Unii Lubelskiej, Szucha, tam nas prowadzili. Polacy byli już na rogu Koszykowej i Placu na Rozdrożu, więc myśmy wołali: „Strzelajcie, strzelajcie!” Zresztą, to wszystko było dość łagodne.

  • Ale Polacy strzelali?


Polacy strzelali. Ale w porównaniu z tym, co [można obejrzeć] na filmach, to było takie dość, nazwijmy to, „miękkie strzelanie” to nie były długie serie z cekaemami.

  • Polacy próbowali strzelać w powietrze?


Nie, strzelali w Niemców, którzy szli za nami. W każdym razie te dwa razy co nas prowadzili, to daleko nie poszli, raz im się tam czołg popsuł czy coś, musieli zawrócić. Tak że z powrotem wróciliśmy do naszego więzienia na rogu Puławskiej. Można sfotografować ten budynek. Za każdym razem jak jadę do Warszawy, to patrzę, ten budynek wciąż istnieje, on jest tak ohydny i wciąż istnieje. […] To jest z cegły jedno- czy dwupiętrowy, kwadrat, taki blok czerwony, ale nieduży. Tak jak były carskie koszary. […]Już się urwałem. Powiedziałem, że mam dosyć i się urwałem jak żeśmy przechodzili przez Plac Unii Lubelskiej, szliśmy w kierunku tego budynku, ja wyskoczyłem. Zaczęli do mnie strzelać. Dostałem w tyłek, lekką ranę i udało mi się dobiec, chyba to jest Chocimska. Wiedziałem, gdzie chciałem. Chciałem dobiec do Instytutu Higieny. To jest tam trochę w dole, tam miałem znajomych. Tam zresztą pracowałem jak byłem na Szkole Zaorskiego, tam staż odbyłem. No i udało mi się tam dobiec. Tam mnie opatrzyli, tę kulę można było palcem wyjąć. To musiał być rykoszet. I tam się zadekowałem. Tam był Szpital Wojskowy, uznany przez Niemców, to znaczy tam byli i ranni Polacy i ranni Niemcy. I dlatego ten szpital był tolerowany, bo on był w niemieckiej strefie. Ja wtedy zorganizowałem patrol sanitarny. Patrol sanitarny polega na tym, że był szef patrolu lekarz, to znaczy ja, mimo, że nie byłem lekarzem. Pełniłem obowiązki lekarza, szczególnie, że miałem już staż na chirurgii, przez rok pracowałem na chirurgii na Litewskiej w Klinice Dziecięcej Uniwersytetu Warszawskiego. Więc lekarz, dwóch pielęgniarzy, którzy nieśli nosze, jedna albo dwie sanitariuszki z wielkim czerwonym krzyżem. Z tym, że z tymi patrolami różnie bywało. Czasem rzeczywiście patrol wracał z rannym, a czasem patrol ginął. Dlatego, że szczególnie sanitariuszki były łakomym kąskiem dla [gołębiarzy]. Tam grasował Kamiński. Takie luźne jakieś dezertery z Kamińskiego [...]Byłem w tym szpitalu na Chocimskiej i chodziłem z tymi patrolami, szczególnie, że znalazłem koleżankę ze Szkoły Zaorskiego jako sanitariuszkę, tak że z nią chodziłem. Ona przeżyła, kiedyś mnie spotkała, zupełnie zapomniałem, jak ona miała [na imię], już nie pamiętam, dwadzieścia lat potem mnie odnalazła. Czy to była mieszanka Kamińskiego czy byli Ukraińcy czy własowcy, to już dokładnie nie wiem, w każdym razie, to była taka mieszanka niemiecko-rosyjsko-ukraińska jakaś. Mówiłem zarówno po niemiecku jak i po rosyjsku. Po rosyjsku nauczyłem się w Starobielsku dogadać. I potem przez tę podróż trzeba było przez dwa, trzy tygodnie mieć kontakt, to trzeba było mówić po rosyjsku. Także udało mi się wrócić z rannym w dobrym stanie. Za trzecim, czy czwartym razem postanowiłem się urwać i szliśmy, aż żeśmy doszli Narbutta aż do Niepodległości. A już na Niepodległości w lewo skręcając była polska linia. I tam przeszedłem z sanitariuszką, z noszami i z tymi pielęgniarzami i patrol się urwał. I zacząłem szukać. Pierwszy zacząłem szukać rodziców. Dom był całkowicie zniszczony, to znaczy zrównany z ziemią, jeden wielki lej.

  • Na jakiej to było ulicy?


Na Tynieckiej 52 przy Odyńca, drugi czy trzeci dom od Odyńca. Po lewej stronie jak się jedzie od Odyńca. Poszedłem do Szpitala Elżbietanek, który był też zgruchotany, nie tak jak dom, ale tam dowiedziałem się, że ojciec był w Szpitalu Elżbietanek. Jak się tam znalazł, tego dokładnie nie wiem, dlatego, że był w Szpitalu Ujazdowskim, gdzie miał przydział i znalazł się w czasie Powstania u sióstr Elżbietanek. To już był koniec sierpnia, ostatni tydzień. Zacząłem szukać kogoś z mojego oddziału. Przypadkiem zupełnie spotkałem kumpla z mojej drużyny Tadeusza Rydzy, pseudonim „Mały”, który był w Rembertowie, znaczy w tej naszej prawobrzeżnej, który nie poszedł z nami na Bracką, nie wiem, dlaczego. Potem przedostał się z kilkoma innymi kumplami przez Wisłę, na Sadybę, potem na Mokotów, ale to dopiero potem się dowiedziałem. W każdym razie mówi: „Jest tam kilku naszych.” Potem to się nazywało Pluton „Grochów” z jakimś tam numerem, chyba była ósemka w tym, już nie pamiętam dokładnie, 86, czy coś takiego. Najpierw znalazłem rodziców, a dopiero potem „Małego”. Szpital Elżbietanek był zbombardowany, dom był zniszczony, ale część rannych została przeniesiona do piwnic na rogu Tynieckiej i Malczewskiego, taki dom czteropiętrowy, klasyczny warszawski dom, Malczewskiego 3/5 i tam w piwnicach był oddział, którego ordynariuszem, kierownikiem tego oddziału szpitala był ojciec. Matka pracowała jako sanitariuszka. Tam było kilkudziesięciu, może nawet stu rannych. Więc tam przez zaledwie parę dni pomagałem ojcu, szukając kogoś i znalazłem „Małego”. Wróciłem do tego szpitala podziemnego w suterynach. Ojciec jeszcze chciał, zanim pójdę do tego „Małego”, do mojego oddziału grochowskiego, żebym mu coś załatwił, jakieś bandaże, już nie pamiętam. Ale mnie wysłał. Jeszcze wpadłem do takiej dziewczyny, której brat i mój kolega najbliższy ze studiów uniwersyteckich Iwo Tuczemski, wiem, że był w jakichś akcjach na Mokotowie, ale nie wiem dokładnie, żeby się dowiedzieć, co się z nimi stało. To było po drugiej stronie kładki, więc przeszedłem pod obstrzałem. Ona powiedziała, że Iwo zginął, jej brat zginął. Więc ja wracałem do Szpitala, żeby potem iść do „Małego”, którego oddział był na Dolnej. Wracam z tego spotkania z moim kumplem Rydzym i idę w kierunku szpitala polowego na rogu Malczewskiego i Tynieckiej i widzę trzy sztukasy. Jestem o kilkaset metrów od tego miejsca, gdzie mam się pożegnać z rodzicami i sztukasy rzucają bomby i koniec. Wszyscy zginęli, cały budynek się zawalił. Jeszcze oni potem obstrzeliwali to z karabinów maszynowych. Rodzice zginęli, dokładnie nie wiem, ile, ale na pewno stu rannych, którzy byli w piwnicach tego szpitala zginęło. Sztukasy przyleciały, dlatego, że poprzedniego dnia, czy nad ranem tego samego dnia oni wywiesili olbrzymią płachtę z czerwonym krzyżem na dachu tego domu. Niemcy wtedy, to była zasada, Szpital Elżbietanek najpierw, potem Szpital Ujazdowski, wszystkie te szpitale były bombardowane. Tak że wszyscy zginęli. […] Opowiem prawdziwą historię o Powstaniu, jak Polska odbiera Powstanie. Mam czworo wnucząt. Pierwszy raz byłem z nimi w Warszawie dobrych parę lat temu, ale już po powrocie demokracji i wolności. Kupiłem dużo kwiatów i wszyscy nieśli te pęki kwiatów. Chcieliśmy po prostu złożyć to na tym miejscu na rogu Malczewskiego i Tynieckiej. Składamy to. Wychodzi policjant i mówi: „Czego? Co wy tutaj?” Tłumaczę mu. Nie, tu nic nie ma. Nie można składać kwiatów. Jak to? Bomba może być. To tłumaczę. Nie ma żadnej tablicy, nie ma żadnego śladu. Jest jakaś komenda policji stołecznej, poza tym podwórko, na którym stoją samochody i nie ma śladu. A tu zginęło sto pięćdziesiąt osób i nic nie ma. W Paryżu, jeżeli ktoś zginął, jedna osoba, to ma tabliczkę. Tak że dużo w czasie wyzwolenia Paryża, w tym okresie przecież dokładnie, w lipcu 1944 roku dużo osób nie zginęło, ale powiedzmy kilkaset osób zginęło, to każdy z nich ma indywidualną tabliczkę. […] W Polsce zginęło sto pięćdziesiąt tysięcy, czy dwieście tysięcy, w każdym razie dokładne liczby są nieznane, to rząd wielkości. Dobrze, zgadzam się, że nie można dać dwustu tysięcy indywidualnych tabliczek, ale jednak tam, gdzie zginął cały szpital z ponad setką rannych, jednak powinien być jakiś symbol, a nie ma nic. Nie ma nic i wszyscy to mają w nosie. […]Ja wiem dobrze, to możecie sprawdzić, to są dokumenty historyczne przecież. Prawdziwą datę pamiętałem, że to było w sobotę 2 września. Więc to jest śmierć rodziców. Cóż potem, potem już do tego „Małego” nie dostałem się, bo żeśmy starali się odkopywać przede wszystkim. Nikogo żeśmy nie uratowali z tego. Myśmy parę dni starali się to odkopywać. Zresztą „Mały” zginął w międzyczasie.

Stworzyłem punkt opatrunkowy i punkt sanitarny w jednej z willi na ulicy Malczewskiego, niedaleko tego miejsca, gdzie rodzice zginęli, niedaleko Szpitala Elżbietanek. Tam miałem kilku, czasem kilkunastu rannych operacyjnych, operacje łatwe technicznie. To trwało jakieś dwa tygodnie. Gdzieś około 15 czy 18 września, coraz bardziej się Niemcy zbliżali, zagrożenie było co raz większe. Przeszedłem przez Park Dreszera, który był już pod obstrzałem, tak że myśmy zostali odcięci. Przeszedłem, zgłosiłem się do pułkownika „Karola”, który był wtedy dowódcą Mokotowa. On mnie przydzielił do „Baszty”, bo tam lekarz III-go batalionu był ranny czy chory w każdym razie potrzebowali lekarza. Więc tam mnie przydzielili i tam byłem parę dni wszystkiego. Miałem dwie wspaniałe sanitariuszki: Magda i Magdalena Załuskie, siostry Załuskie. Byłem tym lekarzem, biegałem. Front był wzdłuż Szustra, zresztą był to bardzo dobrze zrobiony front, w piwnicach opatrywałem rannych.

Kazali się nam ewakuować przez kanały, chyba dwudziestego siódmego wszedłem do kanałów.

 

  • Dostali państwo przepustki?


Żeby wejść do kanałów trzeba było mieć przepustkę, oczywiście. Wchodziłem, byłem w mundurze, byłem z moim batalionem, to wchodziłem normalnie, oczywiście, jasne, że były przepustki, tak.

  • W którym miejscu pan wchodził do kanału?


Na Szustra, blisko Puławskiej od tej strony. Nie wiem, co się stało z ulicą Szustra. Nie ma ulicy Szustra w tej chwili. W jakiś sposób tam całkiem wszystko przebudowali. Ale to wejście było na Szustra. Doszliśmy do połowy drogi i wrzucili gaz czy granaty, musieliśmy wrócić z powrotem, to trwało praktycznie biorąc cały dzień. Ta droga w jedną i drugą stronę. Jak wyszedłem znowuż na Szustra, to już byli Niemcy i stos broni. To pamiętam stoją, zresztą tak jak jest bardzo dobrze zrobione w jakimś filmie, stoją te nogi, widzi się te nogi takie, to może nawet w filmie Wajdy jest. Jak się wychodzi z kanału, dziury, te nogi tak rozstawione.

I skąd broń? Broń była najbardziej cenną rzeczą, przecież myśmy zawsze mieli za mało broni, zawsze. Ludzie gotowi byli się zarżnąć, żeby dostać parabelkę, nie mówiąc o szmajserze. I tu ten stos broni leży. Nie rozwalali nas, dlatego, że już byliśmy uznani jako kombatanci, nie wiem, czy dzień czy dwa, parę dni przedtem dosłownie. Potem nas wzięli do transportu do pociągu, do tych wagonów towarowych wszystkich i już oficjalnie byliśmy jako jeńcy wojenni.

  • Ale pan wiedział, że przecież Śródmieście jeszcze walczy?


Oczywiście.

  • Kiedy się pan dowiedział o całkowitej kapitulacji Powstania?


Urwałem się z transportu w Pruszkowie. Ale urwałem się zupełnie nie dlatego, że chciałem się urwać, dlatego, że miałem moich kolegów, tam miałem wszystkie moje rzeczy, żołd. Dostaliśmy żołd. Pierwszy żołd to były zupełnie porządne pieniądze, gąsior spirytusu. Miałem potworną biegunkę. Większość ludzi miało biegunkę wtedy. A ja miałem zupełnie tak, że lało się ze mnie. Tak że jak tylko ten transport stawał, to ja wyskakiwałem na dwór. Bo była ta dziura w wagonie. I gdzieś w nocy wyskoczyłem, to było gdzieś w okolicach Pruszkowa i przyszedł [niezrozumiałe], który mnie nie wpuścił już do mojego wagonu. Zostałem się w portkach, w koszuli. Zostawiłem cały mój żołd, gąsior ze spirytusem. Zostałem w nocy na torach. Potem w nocy doszedłem do Milanówka. Nie pamiętam, może to jakieś dwa dni trwało, czy coś takiego. W Milanówku znowuż był punkt opatrunkowy i taki szpital polowy, tak że tam się zahaczyłem. Prawdopodobnie dowiedziałem się o tym, jak byłem już w Milanówku chyba, bo oficjalna kapitulacja Komorowskiego była chyba 2 czy 3 października. Jeżeli Mokotów się poddał dwudziestego ósmego, to prawdopodobnie załadowali nas do tych wagonów dwudziestego dziewiątego czy trzydziestego, dokładnie nie pamiętam.

  • Znalazł się pan w Milanówku. Czy miał pan tam znajomych, ktoś panu pomógł?


Nie, nikogo nie miałem. Zaczepiłem się do tego szpitala. To nie był żaden szpital. Po prostu leżeli ranni i chorzy na podłodze, na sianie. To było w jakimś baraku czy hangarze. Potem, przypadkiem oczywiście, miałem takie dwie rzeczy dość niebanalne. Spotkałem siostrę tego chłopaka, który został zabity, do której poszedłem tuż przed śmiercią rodziców, Hankę Starkównę–Pstrokońską, która żyje. Przypadkiem wpadłem na nią, gdzieś, nie wiem, w Milanówku czy Brwinowie. Ona chodziła po nocy i szukała jakiegoś lekarza, bo wyciągnęła na plecach rannego „Waligórę”. „Waligóra” to był pułkownik Grocholski, który był ciężko ranny postrzałem karabinu maszynowego, którego zresztą opatrywałem na Mokotowie jeszcze. I on przeżył, a ona go przeciągnęła przez obstrzał tam na polską stronę, jak Niemcy przychodzili. […] Szukała lekarza, bo tam nie wiem, tamtejszy lekarz ukrywał się. Twierdzili, że jest gangrena. Wpadła na mnie. Przyszedłem i go zbadałem, to wszystko oczyściłem i to była nieprawda. On nie musiał być natychmiast operowany, tak że wszystko wyczyściłem dobrze i on przeżył zresztą. Umarł potem już w normalnych warunkach. Drugie niebanalne zdarzenie w Milanówku, znaczy to już jest październik 1944 roku. Wzywają mnie do chorego w jakiejś willi. Odsuwają fortepian, pod fortepianem jest klapa, skrytka, wchodzę. Pan mówi do tej pani, która mnie wprowadza tam: „Zdradziłaś mnie!” To była rodzina żydowska, która się ukrywała, a ona mówi: „Nie, to jest pan Słonimski.” „Pan Słonimski? Przecież my się znamy.” To była rodzina Winawerów. On miał ostry atak wrzodu żołądka z krwawieniem. W każdym razie jego zaleczyłem czy wyleczyłem do tego stopnia, że przeżył. Kiedyś opowiadałem o tej historii, tu w ambasadzie, nie wiem, powiedzmy dwa, trzy lata temu, jako anegdotę, dlatego, że Krysia Winawer dostała jakiś od ambasadora medal, za działalność społeczną polsko-francuską. Więc ja mówię: „Winawerów to ja nie wiem, czy znam, ale raz ich widziałem. Ostatnim razem kilkadziesiąt lat temu.” Ona się bardzo wzruszyła: „To mogą być moje kuzynki.” Potem dostałem list z Australii, że to była taka mała dziewczynka, która bardzo dobrze pamięta, że przyszedł lekarz, który nie zdradził i który uratował tatusia. A poza tym była normalna praca w szpitalu. Medycyna okresu Powstania i po Powstaniu, to jest medycyna w pewnym sensie łatwa. Dlatego, że to jest medycyna wojenna, to są rany postrzałowe, które są najlepsze, najczystsze, rany od szrapneli czy od bomb są już trudniejsze. Potem są zakażenia powiedzmy typu, ropnych zakażeń po ranach, które są nie oczyszczone. Ale to jest walka, kiedy się walczy z czymś, co jest szkodą wyrządzoną człowiekowi przez czynniki zewnętrzne. To nie jest walka z chorobą, która jest spowodowana przez czynniki wewnętrzne, to nie jest walka z rakiem, to nie jest walka z jakimś stwardnieniem rozsianym, tak że to jest medycyna, gdzie jest pewna satysfakcja, jak się jakąś kulę wyjmie, jak się tą ranę oczyści, jak się ten brzuch rozwarty zaszyje, to ma się szansę, dużą szansę, że ten ranny przeżyje. […]Wtedy to było bardzo trudne. Nie ze względu na chirurgię. Chirurgia nie jest taka trudna, dużo operacji robiłem, w złych warunkach zresztą, ale to nie o to chodzi. Nie było antybiotyków, tak że były zakażenia postoperacyjne. Nie było antybiotyków, były już sulfamidy, ale bardzo mało, ale jednak to nie jest to samo, co antybiotyki. […]

  • Czy dobrze kojarzy się panu Powstanie Warszawskie? Czy są takie momenty w Powstaniu Warszawskim, które pan dobrze zapamiętał? Niektórzy powstańcy właśnie opowiadają, że w pierwszych dniach była taka duża radość.


Pierwszy dzień… Nie, ja byłem wściekły pierwszego dnia, po prostu wściekły, bo się spóźniłem, cholera. Nie miałem broni, gdybym dotarł do tej Brackiej to byłbym szczęśliwy. A tu jestem, brzydko mówiąc: usrany w jednostce, do której nie należę, która mi broni nie da. Sami nie mają, dlaczego mnie mają dać? I nic nie mogę zrobić. Zakładam ten punkt opatrunkowy, sanitarny, bo go nie mieli, który się przydał zresztą, jak oni zaatakowali tą Rakowiecką, to byli ranni. Ale byłem wściekły, że się spóźniłem.

  • Ale dzięki temu, że pan został w Śródmieściu, to mógł się pan jeszcze spotkać z rodzicami.


Co by było gdyby, i tak dalej. Natomiast politycznie, zrozumiałem, że Powstanie jest bez wyjścia. Jak byłem w tym więzieniu, gdzie mnie Niemcy wsadzili do Luftwafe do tych lotników w tym czerwonym budynku, gdzie teraz jest WKW siedział tam z nami, starszy ode mnie, nazwiska nawet nie znałem, pseudo znałem oczywiście, ale nazwiska nie znałem, zawodowy oficer, powiedziałbym, że miał trzydzieści pięć, trzydzieści osiem lat, [był] spod Wilna, był dowódcą jakiegoś oddziału w Wilnie. Opowiadał mi, co się stało w Wilnie, to znaczy oni pozbyli się Niemców, była oficjalna umowa między AK i Sowietami, że wszystko będzie cacy. [Wiadomo] jak się skończyło, wszystkich ich zamknęli, wywieźli, część rozstrzelali. On został wysłany do Warszawy, do Chruściela, do którego nie dostał się, bo za późno był, tak jak ja został złapany w drodze i mi o tym wszystko dokładnie opowiedział. Ja wtedy zrozumiałem, że sytuacja jest bez wyjścia. Bo jeżeli Ruskie to zrobili we Wilnie, no to w Warszawie to samo zrobią, jeżeli by tego nie zrobili w Warszawie, to by się przyznali, musieliby się przyznać do tego, to znaczy Warszawa jest całkowicie bez wyjścia. Wtedy zrozumiałem to, co do tej pory twierdzę i prawdopodobnie wśród tych ludzi, którzy dali wywiady będę jednym z rzadkich, który to publicznie powiedział, uważam, że Powstanie było politycznym błędem. Wybuch Powstania był politycznym błędem. Ja nie mówię o heroizmie, mówię jako mąż stanu, ktoś, który w tych warunkach powziął decyzję, popełnił zupełnie zasadniczy błąd polityczny, dlatego, że powinien sobie zdawać z tego sprawę, że Ruskie nam nie pomogą. A oczywiście bez Ruskich nic nie można było zrobić, co tu dużo gadać. Bo to mogło trwać miesiąc, dwa miesiące, trzy miesiące, ale przecież bez Ruskich sytuacja [była] bez wyjścia.

  • Gdzie pana zastał koniec wojny?


W Krakowie. Potem z Milanówka w grudniu, zdaje się, pojechałem do Krakowa i tam zacząłem na nowo kontynuować medycynę. Zapisałem się, byłem na czwartym roku, więc chodziło o skończenie. I tam u jednego z moich przyjaciół Andrzeja Gwizda, w jakiś tam sposób, był kołchoz tam, nie wiem tam było piętnaście, dwadzieścia osób, które leżały pokotem na podłogach jakiegoś mieszkania. Potem jego Niemcy złapali, gdzieś już nie pamiętam, tuż przed Bożym Narodzeniem. Potem ja go wydostałem łapówką od Niemców, bo już wtedy łatwiej było dawać. Z transportu go zdjąłem, bo jeszcze były transporty. 17 czy 18 stycznia jak Ruskie weszły, to byłem w Krakowie. Nic się nie zmieniło, to znaczy nie miałem żadnego poczucia, że wojna się skończyła i że wolność nadeszła. Nic. Był jeden, jest drugi, co będzie nie wiadomo. Zresztą zamknęli mnie parę miesięcy potem, tak że poszedłem najpierw na Monteluppich, potem do takich piwnic, tam gdzie ubecja była. Dokładnie adresu nie pamiętam, taki duży budynek na Placu Niepodległości. Parę miesięcy siedziałem i mnie zwolnili. Zwolnili, dlatego, że mój stryj, który był w Anglii przyjechał. Antoni był w czasie wojny w Londynie. Koniecznie chcieli go [z powrotem]. Jeszcze Mikołajczak w rządzie był. Więc on przyjechał. […] W każdym razie jakaś delegacja władz powiedziała: „Pan wielki poeta, prawda, a pan tu przyjechał?” On mówi: „Tak, jedyny członek mojej rodziny, który przeżył, mój bratanek Piotr, gdzieś został zamknięty i nie wiadomo, co się z nim stało.” Wtedy, jakiś tam sekretarzyna, jakiegoś komitetu, jakiś PZPR-owiec, nie, jeszcze nie było PZPR-u, nie pamiętam, jak to się nazywało, Partia Robotnicza czy coś takiego, zaczął mnie szukać po tych więzieniach i mnie zwolnili.

  • Czy postawiono panu jakiś zarzut w więzieniach?


Był, że nie ujawniłem się jako akowiec. Po prostu, wtedy trzeba było się ujawniać.

  • Brali pana na jakieś przesłuchania?


Tak, ale to było zupełnie nic, żadnych tortur nie było, prostu od czasu do czasu bili kolbą, ale znacznie mniej niż Niemcy. Niemcy mnie złapali chyba w 1942 roku zaraz po wybuchu wojny niemiecko – rosyjskiej. Było wtedy mnóstwo jeńców rosyjskich. I zostałem wysłany przez organizację na to, żeby zbadać jeden z takich obozów. Chodziło o to, czy należy im pomagać, czy nie należy im pomagać czy powiedzmy może im pomagać, żeby uciekali. Była sytuacja niejasna, zostałem wysłany do rozpoznania. I mnie złapali przy tym, nie żadne gestapo, po prostu normalna żandarmeria, która pilnowała tego obozu. I po prostu tak mnie zbili kolbami, złamali mi rękę. Natomiast wtedy jak byłem w ubecji, to nic takiego nie było. Nie, owszem tam podobno był zarzut, że ktoś prowadził jakąś propagandę antykomunistyczną, że znaleziono jakiś powielacz w tym mieszkaniu. Zdaje się, że ja nawet pod tym powielaczem spałem. Ludzi się brało i koniec.

  • Wuj z Anglii pomógł panu się wydostać?


Tak, wydostał. Jak on twierdził wyszedłem brudny, to na pewno byłem brudny, śmierdzący to na pewno byłem śmierdzący. Zjadłem ogromne porcje lodów, ale to chyba jest nieprawdą, bo ja lodów nie lubię. Więc, żeby to był befsztyk, to wierzę, ale, żeby lody to chyba nie.

  • Wtedy zdecydował się pan wyjechać?


Nie, nie. Musiałem skończyć medycynę. Skończyłem medycynę, zrobiłem doktorat z medycyny, pracowałem w laboratorium biologii. Postanowiłem wyjechać, ale nie ze względów politycznych. Oczywiście reżim mi się nie podobał, to jest jasne, ale po prostu całkowicie przestałem się zajmować polityką, do żadnej organizacji już nie należałem, natomiast interesowało mnie to, co to są geny i jak funkcjonują. A było tylko trzech facetów na świecie, bardzo mało ludzi nad tym pracowało. Trzech ludzi, jeden był Niemcem, oczywiście wykluczone, żebym jechał do Niemca i był Francuz i Amerykanin. Francuz był bliżej niż Amerykanin, wobec tego przyjechałem do Paryża i w 1947 roku zacząłem pracować u niego.

  • Wcześniej powiedział pan, że Powstanie było polityczną pomyłką.


Błędem. To nie jest pomyłka, gorzej, to jest błąd.

  • A jakby pan znowu miał dwadzieścia parę lat to poszedłby pan do Powstania?


Na pewno, ale to wcale nie znaczy, że miałem rację. Młodzi chcieli się bić, to jest jasne, to jest oczywiste. Nie wiem dokładnie, ilu było akowców, powiedzmy, dziesięć tysięcy, może dwadzieścia tysięcy. Na początku było więcej. Przypuśćmy, że połowa z nich zginęła. Ci młodzi by i tak zginęli, dlatego że sami by się rzucili, gdyby nie było rozkazu o piątej godzinie we wtorek, te dziesięć tysięcy by zginęło, ale by nie zginęło dwieście tysięcy cywili. O to chodzi. Młodzi są po to, żeby ginęli, po to, żeby się kochali, żeby się nie bali, żeby się upijali i żeby się bili. Natomiast zniszczenie Warszawy jako stolicy, zniszczenie stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi, którzy się nie bili i nie mogli się bić, bo nie mieli broni. Wszystkie małe dzieci, które zginęły, wszyscy ci starcy czy w średnim wieku. Jeżeli się mówi, że w Warszawie w tym okresie zginęło dwieście tysięcy ludzi, z tego zginęło dwadzieścia tysięcy akowców, to znaczy, że sto osiemdziesiąt tysięcy to byli cywile, których zabijano z taką samą okrutnością, z taką samą wydajnością jak akowców. To jest cena, która jest za duża, i to był ten błąd polityczny.

  • Czy był pan w Muzeum Powstania Warszawskiego?


Byłem z dziećmi.

  • Jakie były wrażenia?


Dobre. To jest małe muzeum, jest dobrze zrobione, jest dużo bardzo ciekawych rzeczy. Dla mnie jest trochę za mało technicznych detali, – ale to jest prawdopodobnie moja przywara, bardzo lubię dokładne technicznie opisy – jakichś szczegółów, to znaczy planów, rozkładu grup, tego dużo nie jest. Prawdopodobnie dla większości zwiedzających te techniczne szczegóły są zupełnie bez znaczenia. Świetnie wybrane miejsce, że jest ta czerwona cegła w tej centrali elektrycznej tak jak była. Ten budynek, w którym siedziałem jest dokładnie z takiej samej czerwonej cegły, prawdopodobnie budowane w tym samym okresie. Wszystko jest bardzo dobre. Problem jest, że to nie jest duże. Jak tam byłem to był już tłok. Praktycznie rzecz biorąc, był człowiek przy człowieku, jeżeli chciało się podejść gdzieś trochę się trzeba było rozpychać, a jednak muzeum powinno mieć trochę luzu. […] Ale jeżeli trzeba powiększać, to w tym samym stylu, to znaczy nie dobudowywać żadnego szklanego cuda architektonicznego, żadnej piramidy Luwru, tylko pozostać w tym. Teraz co można zrobić, to symulacja kanału, trzeba zrobić normalny kanał, żeby ludzie schodzili do kanału, przecież technicznie jest to całkowicie do rozwiązania. I będzie i lepsze wrażenie i miejsce. Trzeba zrobić rzeczy realne, kilka stanowisk takich jak były stanowiska ogniowe z karabinem maszynowym bez naboi. Na to trzeba mieć przestrzeń …

Francja, 3 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Piotr Słonimski Pseudonim: „Prot”, „Andrzej” Stopień: plutonowy podchorąży Formacja: zgrupowanie „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter