Andrzej Leski „Sokół I”
Jestem Andrzej Leski, urodzony w 1928 roku, w tym roku kończę osiemdziesiąt lat. Mieszkam przy ulicy Fabrycznej w Warszawie.
- Co pan robił przed wybuchem wojny?
W 1939 roku chodziłem do szkoły powszechnej. We wrześniu lekcje się nie zaczęły, dopiero w grudniu poszliśmy na lekcje i robiłem piątą klasę. Skończyliśmy piątą klasę w czerwcu za okupacji niemieckiej. Wtedy przeniosłem się też do szkoły powszechnej. Robiłem klasę szóstą w Alejach Ujazdowskich, bo ta przedwojenna szkoła była na Czerniakowskiej (do dzisiaj są szkoły koło stadionu Legii). Robiłem lekcje w szkole w Alejach Ujazdowskich 37. To była szkoła, którą prowadziła pani dyrektor Szadebergowa. Zrobiłem klasę szóstą i następnie klasę siódmą, ale klasa siódma była w ukryciu przed Niemcami, bo nie wolno było [chodzić do szkoły]. Niemcy zlikwidowali wszystkie gimnazja i wszystkie licea w Generalnej Guberni. Nie było ani jednego. Siódma klasa była
de facto pierwszą klasą gimnazjalną. W 1942 roku po ukończeniu pierwszej klasy gimnazjalnej, zapisałem się do szkoły handlowej imienia Ryslerów na ulicy Krochmalnej. Dzisiaj ta ulica nazywa się inaczej, zmienili nazwę na Jaktorowską. Wcześniej szkoła handlowa imienia Ryslerów mieściła się na Chłodnej 33, dlatego że w tym budynku, który Niemcy przenieśli z Chłodnej na Jaktorowską, były dzieci żydowskie. Potem hitlerowcy wyrzucili dzieci żydowskie, bo zrobili getto i przenieśli szkołę. Chodziłem tam dwa lata, 1942/1943 i 1943/1944, do wybuchu Powstania Warszawskiego. W tym samym czasie zapisałem się na komplety tajnego nauczania do IV Gimnazjum imienia Adama Mickiewicza. Na komplety chodziłem dwa lata, gdzie robiłem drugą i trzecią klasę gimnazjalną. Na komplety zapisał mnie kolega, z którym chodziłem do szkoły powszechnej w Alejach Ujazdowskich. Tam poznałem Leszka Połotnickiego, [który] niestety zginął w Powstaniu na Starówce. Namówił mnie, żeby zapisać się na komplety w gimnazjum Adama Mickiewicza a jednocześnie namówił mnie, żeby zapisać się do organizacji konspiracyjnej. We wrześniu 1943 roku zapisałem się do „Konfederacji Narodu” – była taka organizacja, nawet walczyli w Powstaniu Warszawskim na Woli, na Starówce i potem na Powiślu. Należałem do tej organizacji, chodziłem do szkoły handlowej, ale Leszek Połotnicki pseudonim „Chrzanowski”, bardzo miły kolega, namówił mnie: „Słuchaj, jak ty byś mógł w szkole handlowej znaleźć kogoś, kto by się chciał zapisać do »Konfederacji Narodu«, to delikatnie namów go, spotkamy się i zobaczymy”. Mnie się to udało. Namówiłem Jurka Rejchla, Michalaka pseudonim „Sowiński” i namówiłem trzeciego, Leonarda Tarasiewicza. Udało mi się złapać trzech. Mieliśmy tajne zebrania, przychodził na nie przełożony, który uczył nas jak się zachowywać na ulicach, jak rozdawać ulotki, jak pisać na murach kotwice i tak dalej. Te zajęcia mieliśmy do czerwca 1944 roku. Wczesną wiosną, gdzieś w marcu 1944 roku zaczął przynosić szkic pistoletu maszynowego na papierze w rulonie i uczył nas, jak się obsługuje taki pistolet maszynowy. Pewnego dnia mieliśmy zebranie na ulicy Miedzianej, bo tam mieszkał kolega Michalak i u niego mieliśmy tajne spotkania „Konfederacji Narodu”. Zebranie się skończyło i nasz przełożony mówi: „W takim razie ja już idę, uważajcie”. Bierze ten rulon z rysunkiem pistoletu maszynowego, a Jurek Rejchel mówi do niego: „Panie komendancie, mam taką prośbę, czy ja mógłbym dostać ten szkic? Ja w domu sobie przejrzę i nauczę się”. On mu [to] dał [i powiedział]: „Ale uważajcie z tym rulonem”. Przełożony zaraz wyszedł i my po nim też wychodzimy. Pojechałem jeszcze do szkoły handlowej, bo nie było tak daleko z Miedzianej na Krochmalną (oczywiście spóźniłem się na lekcję, byłem dopiero koło jedenastej), a oni we dwóch pojechali na plac Narutowicza. Dlaczego tam pojechali, do dzisiaj nie wiem. Byli na przystanku na placu przy kościele, ludzi było sporo, czekali na tramwaje. Jurek trzyma ten rulon w ręku, bo on był długawy. W pewnym momencie wśród ludzi na przystanku zauważył [go] kontrolerów biletów, bo wtedy byli kontrolerzy, którzy kontrolowali bilety w tramwajach, ale to byli folksdojcze. Motorniczy i konduktor to byli Polacy, ale kontrolerzy to byli folksdojcze. On mówi do Leonarda Tarasiewicza: „Zobacz, jakie ...syny idą, widziałeś ich!”. Mówił to wiele razy, bo czekali na tramwaj. W pewnym momencie jeden z przechodzących dwóch kontrolerów usłyszał wulgarne słowa pod ich adresem, gdzieś poszedł i po chwili dosłownie przychodzi dwóch żołnierzy niemieckich (tam gdzie jest dom akademicki na placu Narutowicza za okupacji były koszary niemieckie, [w których] mieszkali Niemcy). Wzięli ich, jednego i drugiego. Wyrwali mu rulon z rysunkiem pistoletu maszynowego i zaprowadzili do domu akademickiego, gdzie były posterunki niemieckie. Minął może miesiąc, dwa miesiące, nie wiedziałem, co się [z nimi] dzieje i kolega Michalak też nic nie [wiedział], nie przychodzą na lekcje do handlówki. Potem dowiedzieliśmy się, że byli trzymani w alei Szucha, a potem byli zabrani na Pawiak. Ojciec Leonarda Tarasiewicza znalazł dojście do kogoś, kto pracował w więzieniu na Pawiaku. Zaoferował mu sporawą łapówkę i Tarasiewicza wypuścili. Wrócił do domu i zaczął chodzić na lekcje. Jak już zaczął chodzić na lekcje, pytam się go: „Co się stało z Jurkiem Rejchlem?”. – „Słuchaj, jego zabrali na teren getta i rozstrzelali”. Tak robili z jeńcami z Pawiaka. Dzisiaj nazwisko Jurka Reichla, imię i wiek (lat szesnaście) jest w kościele świętego Antoniego na ulicy Senatorskiej, tam są tablice z nazwiskami pomordowanych na Pawiaku. W lipcu 1944 roku jeździłem – [jak] każdego roku za okupacji – na wakacje na wieś w okolice Rawy Mazowieckiej, sześćdziesiąt pięć kilometrów od Warszawy. Mama mnie zawiozła autobusem, [ponieważ] jeździł wtedy autobus z Warszawy do Rawy Mazowieckiej. Gdzieś około 23 lub 24 lipca 1944 roku ni stąd, ni zowąd mama zjawiła się w tej chałupie na wsi, gdzie mieszkałem. Zapytałem: „Mamusia, co się dzieje?”. – „Coś się dzieje? W Warszawie jest niebezpiecznie. Pełno patroli niemieckich chodzi po ulicach. Porozumiałam się z tatą, że po ciebie pojadę. Przyjedź i będziemy razem w domu”. Musiałem się spakować i następnego dnia wyszliśmy na szosę Rawa Mazowiecka – Warszawa, ale autobusy już nie jadą. Staliśmy i czekaliśmy na jakiś autostop. Jechała kolumna kilku wojskowych niemieckich samochodów ciężarowych. Jeden z ostatnich samochodów zatrzymał się koło nas. Niemiec wysiadł z szoferki i zaczął na nas kiwać, żebyśmy podeszli. Mieliśmy obawy, ale podeszliśmy. On się pyta po niemiecku: „Dokąd wy chcecie jechać?”. My mówimy:
Nach Warschau. – „Wsiadać na górę, ale ja do
Warschau nie jadę, wcześniej muszę skręcić na Żyrardów”. Z mamą weszliśmy na górę, dojechaliśmy w rejon Pszczonowa, a może nawet dalej. Zatrzymał się i kazał nam wysiąść. Zostaliśmy na szosie i znowu mama zaczyna zatrzymywać samochody. Jechała jakaś mała ciężarówka, zatrzymała się i okazuje się, że to był polski samochód, który wiózł z tyłu jabłka do przerobu lub do sprzedaży. [Kierowca] zapytał: „Dokąd jedziecie?”. – „Do Warszawy”. – „Ja mogę was zawieźć tylko do placu Narutowicza, bo ja jadę potem w lewo”. – „Bardzo dobrze”. Dowiózł nas do placu Narutowicza i potem tramwajem dojechaliśmy do Powiśla, bo mieszkałem wtedy na ulicy Dobrej przy Solcu. Mama podziękowała, dała [mu] parę groszy. To był 25 lub 26 lipca. Czekałem na telefon od kolegów, [ale] żadnego telefonu nie było. W tym samym domu na Dobrej 13 mieszkał mój kolega Wiesiek Gniazdowski, zresztą tam mieszkało kilku [kolegów], którzy wzięli udział w Powstaniu. Zastanawiamy [się], co tu robić? Przychodzi 1 sierpnia, a my nic nie wiemy. Pomyślałem sobie, [że] na ulicy Chmielnej blisko Nowego Światu matka jednego z naszych kolegów z „Konfederacji Narodu” miała jeden ze sklepów z tak zwaną odzieżą damską (staniki, majtki, halki, koszule), może pobiegnę Tamką do góry? Tak zrobiłem. Kiedy byłem niedaleko Kopernika, zobaczyłem, że z góry od Kopernika, Tamką w dół biegną ludzie. Niektórzy zaczynają do mnie mówić: „Wracaj! Wracaj szybko! Tam już strzelają na Nowym Świecie”. To mnie przeraziło, wobec czego wróciłem i po południu około godziny piątej zobaczyliśmy pierwszych powstańców z opaskami biało-czerwonymi. Szli przez nasze podwórko między ulicą Dobrą a Solcem. Zrobiła się godzina szósta, siódma. Kolega Wiesiek, który mieszkał w domu [na Dobrej] (do dzisiaj tam mieszka), powiedział do mnie: „Słuchaj, chodź pójdziemy na Smulikowskiego, bo tam jest prawdopodobnie jakiś oddział powstańczy i zgłosimy się”. Myśmy tam pobiegli. Okazało się, że na Smulikowskiego w gmachu Związku Nauczycielstwa Polskiego jest siedziba dowództwa III Zgrupowania „Konrad”. Dostaliśmy się tam i zostaliśmy przyjęci. 1, 2 i 3 sierpnia robiłem porządki, trochę wody nosiłem, byłem [chłopcem] do wszystkiego, a 4 sierpnia powołano grupę obserwatorów bojowych i mnie do tej grupy zapisano. W grupie obserwatorów bojowych byłem do 6 września, kiedy wycofaliśmy się do Śródmieścia. Grupa obserwatorów bojowych liczyła mniej więcej siedmiu lub ośmiu powstańców. Jej zadaniem było obstawianie, stawianie [czujek] w domach w okolicy ulic Smulikowskiego, Czerwonego Krzyża, Solec, Tamka... Kazano nam wchodzić na ostatnie piętra albo na strychy. Stamtąd oglądaliśmy całą okolicę – nawet było widać wybrzeże Pragi, kolejowy most Średnicowy. Gdzieś tak po dwóch tygodniach służby około połowy sierpnia, 20 sierpnia, jeden z kolegów Bogdan Trzeciecki (on miał stopień podchorążego, był starszy, miał osiemnaście lat, ja miałem szesnaście) mówi do mnie tak: „Słuchaj, jest jedno przykre zdarzenie. Czy ty nie masz gdzieś kogoś tutaj, żeby mógł pożyczyć lornetkę? Gołym okiem patrząc, niewiele się widzi”. Skoczyłem do domu, bo miałem niedaleko. Musiałem przeskoczyć przez ulicę Dobrą. Zapytałem [o lornetkę] rodziców, bo byli w domu. Mój tata powiedział: „Zaraz, zaraz, tu jest taka pani, którą świetnie znamy, geodeta z zawodu, pani Aniela. Idź na czwarte piętro do niej, bo ona chyba ma lornetkę”. Poszedłem i pożyczyła mi. Wróciłem z lornetką i dałem ją koledze Bogdanowi Trzecieckiemu. [Powiedział]: „Och, jaka wspaniała rzecz”. Gdy był po kilku dniach z lornetką na posterunku obserwacyjnym na ulicy Smulikowskiego w gmachu Akademii Sztuk Pięknych na górze, Niemcy zaczęli nas ostrzeliwać z dział, byłem akurat w innym budynku na posterunku. W pewnym momencie jeden z pocisków uderzył w dom [na ulicy Smulikowskiego], wszystko się posypało, pył, kurz, odłamki, cegła i tak dalej. On uciekł z tego pomieszczenia. Kiedy znalazł się już na korytarzu, popatrzył, a jedna część lornetki została zniszczona odłamkiem pocisku z tego działa. Druga była dobra. Gdyby nie miał tej lornetki w ręku, to straciłby oko. 6 września dostaliśmy rozkaz, że rano mamy wracać na teren dowództwa na ulicy Smulikowskiego, bo nastąpi wycofanie się oddziałów do Śródmieścia. Wycofanie wyglądało w miarę możliwie, nie byliśmy pod wielkim ostrzałem. Ukrywaliśmy się, uciekaliśmy i dotarliśmy do ulicy Pierackiego, dzisiaj Foksal. Doszliśmy do Nowego Światu, [gdzie] była prowizoryczna barykada. Każdy kto przechodził z ulicy Pierackiego na ulicę Chmielną, musiał wziąć do ręki kawałek cegły, bo tam [je] dawali, i rzucić ją na barykadę, żeby się nie obsuwała. Przeszliśmy na ulicę Chmielną i kazano nam przejść na Zgodę. Nasza kwatera była na ulicy Zgoda 4. Jeden dzień czy dwa nie miałem służby. Grupę obserwatorów bojowych już rozwiązano, nie była tam potrzebna i nie było ku temu warunków. Wtedy powołano mnie do służby wartowniczej, ale również musiałem parę razy nosić rozkazy i ulotki. Służba trwała do 2 października, kiedy Powstanie Warszawskie upadło. Myśmy jeszcze byli do 5 października. Chyba 4 października dowódca zrobił zbiórkę na ulicy Szpitalnej (bo budynek na ulicy Zgoda 4 [miał] wyjście też od ulicy Szpitalnej i można było sobie przechodzić), wszyscy powstańcy dostali drobną kwotę w dolarach amerykańskich za udział w Powstaniu. 5 października nastąpiła zbiórka znowu na ulicy Szpitalnej i poprowadzono wszystkie oddziały ulicą Złotą w kierunku Żelaznej, potem Żelazną przez Aleje Jerozolimskie do Koszykowej, następnie Koszykową do Grójeckiej i dotarliśmy do domu akademickiego na placu Narutowicza. Wszyscy ci, co mieli broń, amunicję i granaty musieli ją zostawić. Ja nie miałem broni. Stamtąd potem poprowadzono nas Grójecką do Opaczewskiej, Opaczewską do Dworca Zachodniego i dalej pieszo do Ożarowa. To był kawał drogi, byliśmy bardzo zmęczeni. Odcinek drogi już za Dworcem Zachodnim, kiedy wyszliśmy na szosę do Poznania, to były pola, na których rosły warzywa, pomidory, ogórki. Na szosie trochę daleko od nas stała ludność cywilna, przeważnie kobiety, które trzymały w rękach torby z pomidorami, rzodkiewką i to nam dawali. Jakoś dziwnie Niemcy zgadzali się na to. No i mieliśmy te torebki z wyżywieniem. Trafiliśmy do Ożarowa na teren fabryki, spaliśmy na podłodze jedną noc, może dwie, ale jedną na pewno. To spanie było fatalne, nigdzie nie wolno było wychodzić z pomieszczeń fabryki. Dopiero chyba 7 października zabrali nas na bocznicę kolejową, na której stał pociąg towarowy, wsadzili nas do wagonu i zawieźli do Stalagu XI B w Fallingbostel, to jest stalag mniej więcej między Hanowerem a Bremą. Wchodziliśmy do obozu w godzinach porannych, to było o dziewiątej lub dziesiątej, bo wtedy ten pociąg przyjechał, a jechaliśmy bardzo długo, bo około dwóch – trzech dób. Były różne naloty, Anglicy strzelali, Amerykanie, pociąg się zatrzymywał. Podróż była makabryczna. Kazali nam się kąpać na golasa, stały takie pojemniki z wodą, trzeba było się rozebrać i wchodzić do pojemnika. Wchodziliśmy, co mieliśmy robić? Potem wychodziliśmy stamtąd, wkładaliśmy ubrania, które mieliśmy. Potem kobiety-powstańcy też jechały z nami, też [musiały] się rozbierać i myć się. Kiedy dochodziliśmy kilka kilometrów do obozu ze stacji kolejowej Fallingbostel, witali nas jeńcy, którzy stali przy ogrodzeniu z drutów kolczastych, w tym była spora ilość polskich jeńców z września 1939 roku. Wchodząc do obozu, jeden z kolegów trzymał małą biało-czerwoną chorągiewkę. Zostaliśmy zakwaterowani w baraku. Mieliśmy rewizję, jedną doraźną, szybką, takie obmacywanie było. Mieliśmy plecaki, bo każdy coś miał ze sobą. Druga rewizja precyzyjna, dokładna (przekopanie całego bagażu pod gołym niebem), odbywała się jakieś trzy czy cztery dni później. Mieszkaliśmy w baraku mniej więcej do Bożego Narodzenia, może nawet nieco później. Wszystkich polskich oficerów wywieźli do Bergen-Belsen. Wszystkie kobiety z Powstania wywieźli do Oberlangen, ale najpierw były też w Bergen-Belsen. [...]Nas powstańców przenieśli do dwóch innych baraków, gdzie były tak zwane sztuby. Sztuba to taka izba, w której jest osiem – dziesięć piętrowych łóżek, a w tym baraku w którym mieszkaliśmy do stycznia, to nie było sztub, była jedna wielka sala i były tylko prycze. To mieszkanie to była makabra. Potem w baraku, gdzie mieliśmy sztuby, życie było już zupełnie inne. Dotrwaliśmy w ten sposób do 16 kwietnia 1944 roku. Rano gdzieś około godziny dziewiątej lub dziesiątej zaczęły się jakieś krzyki. Myśmy oczywiście wyszli z baraku, doszliśmy do ogrodzenia z drutów kolczastych i okazało się, że tam daleko stoi czołg. Nie wiedzieliśmy, kto [tam jest]? Pewnie Anglicy lub Amerykanie. Jeden z moich kolegów, Janek Sosnowski pseudonim „Oskar”, [...] mówi do mnie: „Andrzej, chodź skaczemy przez to ogrodzenie i zobaczymy, kto to jest, Anglicy czy Amerykanie?”. Uwierzyłem mu i przeskoczyliśmy. Poszliśmy tam, to było jakieś 300 metrów. Okazało się, że to byli żołnierze angielscy. Dali nam papierosa, bo byli na zewnątrz czołgu. Potem mój kolega Janek Sosnowski mówi do mnie: „Teraz proponuję, chodź idziemy na cmentarz jeńców wojennych”. Niedaleko naszego obozu był cmentarz tylko dla jeńców wojennych a za nim był drugi stalag. Były dwa stalagi: nasz, w którym byli Polacy, Anglicy, Holendrzy, Belgowie, Francuzi, Słowacy. [Ten drugi stalag] w miejscowości Örbke, to był stalag tylko dla jeńców angielskich i amerykańskich. Tak to Niemcy zrobili. Było spokojnie, nie było żadnego ostrzału i poszliśmy na ten cmentarz, [który] był śliczny, naprawdę zadbany przez jeńców wojennych. Chodzimy po cmentarzu, [na którym rosną] wysokie krzewy, tuje. Słyszymy:
Halt! Hände hoch!. Co się stało? Zatrzymaliśmy się, podchodzi do nas żołnierz niemiecki z karabinem i po niemiecku mówi: „Co wy tu robicie?”. Bierze nas i prowadzi do tego drugiego stalagu. Zamknęli nas w celi w areszcie. W każdym stalagu były areszty. Mówię do kolegi: „Co się stało? Co oni z nami teraz zrobią? Nasz obóz jest wyzwolony, a tu są jeszcze Niemcy”. Siedzieliśmy w tej celi mniej więcej trzy godziny. W pewnym momencie słyszymy krzyki, gwizdy. Okazało się, że to były krzyki i gwizdy z radości jeńców angielskich i amerykańskich, bo już czołgi dojechały do stalagu Örbke i stalag został wyzwolony. W pewnym momencie drzwi do naszej celi się otwierają, na korytarzu stoi dwóch czy trzech żołnierzy angielskich, ale patrzymy – stoją też żołnierze niemieccy. Jeden z Anglików pokazuje gestem, żebyśmy wyszli. Wychodzimy i mnie coś dziwnie odbiło, bo kiedy wychodziliśmy i byliśmy już na korytarzu, to ja niechcący albo chcący nawet, kopnąłem w pupę jednego z żołnierzy niemieckich. Jak to zobaczył Anglik, to zaczął krzyczeć na mnie po angielsku, prawdopodobnie krytycznie ocenił moje zachowanie. Wtedy dostaliśmy się do pseudodowództwa Anglików. Wsadzili nas do jeepa i przywieźli do naszego stalagu w Fallingbostel, bo pytali się skąd jesteśmy. W tym stalagu nasz pobyt trwał tak długo, jak kto chciał tam być. Przenieśli nas do innych baraków, w których były biura niemieckie i mieszkali Niemcy. To były inne warunki. W sierpniu postanowiłem wyjechać stamtąd. Poza tym pojechałem z kolegami samochodem do Bremy. Spaliśmy tam jedną noc w ośrodku dla Polaków. Potem innym razem pojechaliśmy do Westfalii, do Düsseldorfu, odwiedziłem tam kolegę. Pojeździliśmy jeszcze po Niemczech, a finał tego był taki, że w końcu chcieliśmy się dostać do korpusu generała Andersa we Włoszech. Ale jak się tam dostać? Dowiedzieliśmy się, że aby tam się dostać, trzeba pojechać do oflagu, który był w Murnau na samym południu Niemiec w pobliżu granicy austriackiej i włoskiej, no i tam się zgłosić. Tak zrobiliśmy. Pojechaliśmy pociągiem do Monachium, stamtąd samochodem do Murnau. Dali nam taką możliwość. „Dostaniecie się do korpusu Andersa”. – „Ale jak się tam dostać?” – „Musicie iść na szosę i – jak to się mówi – autostopem [pojechać]”. Było nas czterech kolegów. Staliśmy na tej szosie dość długo. Jechały samochody wojskowe angielskie i amerykańskie, [ale] nikt się nie zatrzymał. Potem uznaliśmy, że prawdopodobnie gdyby był jeden albo dwóch, to ktoś by nas zabrał. Wróciliśmy do obozu w Murnau, to [było] niedaleko, dwa kilometry od szosy. Zapytaliśmy – co mamy zrobić, bo nikt nas nie zabrał? Wtedy w dowództwie obozu, oflagu, zaproponowano nam: „Jedźcie do Paryża, bo w Londynie jest nabór marynarzy do marynarki polskiej. Z Paryża dostaniecie się do Londynu i będziecie w marynarce przyjęci”. Tak zrobiliśmy. Pojechaliśmy pociągiem z Monachium do Paryża, to była wspaniała podróż. W Paryżu trafiliśmy do koszar w Bessiere [?], to były koszary, które Francuzi dali armii polskiej. Byliśmy tam kilka dni, ale nam powiedziano: „Niestety, wyszedł rozkaz dowództwa armii polskiej w Londynie, że koniec z naborem marynarzy do marynarki wojennej”. Co my mamy robić? Wtedy wpadliśmy na pomysł: spróbujemy do korpusu Andersa. Zrobiliśmy tak: wsiedliśmy do pociągu z Paryża do Marsylii, z Marsylii dojechaliśmy autokarem niedaleko granicy włoskiej wzdłuż Lazurowego Wybrzeża. Zatrzymaliśmy się w jakimś hoteliku. Po dwóch dniach [zastanawiamy się], co robimy? Idziemy na piechotę, musimy przekroczyć granicę. Wyszliśmy na szosę: z jednej strony Morze Śródziemne, z drugiej góry, a z trzeciej szosa. Idziemy tą szosą, mamy plecaki, jesteśmy w mundurach angielskich. W pewnym momencie widzimy, że jedzie samochód ciężarowy, zatrzymuje się. My patrzymy, a z szoferki wysiada wojskowy, to był prawdopodobnie Amerykanin, oni jechali prawdopodobnie we dwóch, ci żołnierze amerykańscy. Rozmawiają z nami: „Wsiadajcie z tyłu, zawiozę was”. Wskoczyliśmy do tyłu do ciężarówki, a tam stało kilka wielkich beczek metalowych na benzynę, ropę, ale takie wielkie, wysokie. Ciężarówka ruszyła i jedziemy. W pewnym momencie, po krótkiej drodze, zatrzymuje się i słyszymy jakąś rozmowę. Okazuje się, że jesteśmy na granicy francusko-włoskiej. Tam już była służba graniczna, prawdopodobnie Francuzi, Anglicy i Amerykanie. Rozmawiają z kierowcą, ciężarówka rusza, a my jesteśmy schowani. Kiedy ciężarówka ruszyła, jeden z naszych kolegów się wyprostował, a my patrzymy, jak z tyłu wskoczył jeden z tych ze służby granicznej. Zobaczył go i krzyczy do tego kierowcy: „Stop! Stop! Stop!”. Ciężarówka stanęła. Wyrzucili nas z tej ciężarówki i musieliśmy siedzieć w rowie parę godzin. Potem przyjechał jakiś samochód i zabrał nas do Marsylii. Kawał drogi, około stu kilometrów. Przyjechaliśmy do Marsylii, byliśmy w jakimś przejściowym obozie, ale to było krótko. Wtedy kazano nam pojechać do polskiego obozu wojskowego w Sorgues koło Avignonu. W obozie Sorgues byliśmy dwa lub trzy tygodnie, mieli bardzo dobre warunki, przyjemne i wtedy okazuje się, że Amerykanie czy Anglicy obóz likwidują. Tam mieszkało kilkaset osób, to byli żołnierze polscy. Wszyscy muszą jechać i dostać się do obozu La Courtine. Dostaliśmy się do obozu pociągiem, to był kawał drogi, mieszkaliśmy w pokojach. Po miesięcznym pobycie ktoś namówił nas, żebyśmy zrezygnowali z pobytu w obozie wojskowym w La Courtine i pojechali do Reims. To jest stolica Szampanii w północno-wschodniej Francji. Dostaliśmy przepustkę, bo trzeba było [ją] dostać i pojechaliśmy. Tam był obóz wartowniczy armii amerykańskiej, dwa obozy były, jeden nazywał się „Pułaski”, a drugi nazywał się „Sikorski”. Nas dali do obozu „Sikorski”. Mieliśmy broń i mieszkaliśmy w namiotach. Namioty były dobre. Każdego dnia pełniliśmy wartę, służbę i pilnowaliśmy olbrzymich magazynów armii amerykańskiej: ubrania, buty, bielizna, mnóstwo tego, po prostu, żeby nikt tego nie okradł. Dostawaliśmy żołd za naszą pracę i było dobre wyżywienie. Spędziliśmy tam Nowy Rok z 1945 roku na 1946 rok. Dowiedziałem się, czytając polską gazetę, że 15 stycznia 1946 roku będą otwarte kursy małej i dużej matury pod Paryżem. Wtedy jeden z kolegów, który był jeńcem z września 1939 roku, namówił nas (bo nas cały czas była czwórka), [żebyśmy zapisali się na te kursy]. Skorzystałem z tego, a ci dwaj koledzy z Powstania Warszawskiego [mówią]: „Będę tam jechał i się uczył w Paryżu? Nie. Wracam do Polski”. Pojechałem pociągiem do tej miejscowości i chodziłem [na kursy] do sierpnia 1946 roku i zrobiłem małą maturę, bo tego mi owało z Warszawy. Jak zrobiłem małą maturę, miałem się przenieść na kursy dużej matury. Niestety pan dyrektor kursów maturalnych, pan Michał Dusza, który nie wrócił do Polski i zmarł w Chicago, nie zgodził się, żeby część powstańców warszawskich, która była na tych kursach, przeszła na następny rok. Wtedy przeszedłem do tak zwanej misji wojskowej w Paryżu, powiedziałem o tym i oni mi zaproponowali: „Niech pan znowu jedzie do La Courtine, bo tam są otwarte kursy dużej i małej matury”. Tak zrobiłem i pojechałem do La Courtine. Zrobiłem pierwszą licealną [klasę], przeniosłem się i udało mi się zrobić drugą licealną, czyli dużą maturę już w szkole polskiej w Paryżu. Wróciłem do niej, dyrektor Dusza nie był już dyrektorem, odszedł i był drugi [dyrektor]. Zrobiłem dużą maturę w 1948 roku i wróciłem osobowym pociągiem do Warszawy. Rodzice żyli, a mieszkanie było totalnie spalone, dlatego że wejście do naszego mieszkania było z bramy domu, czyli na parterze z ulicy Dobrej, a Niemcy podpalali domy, wiemy o tym dobrze. Było takie komando niemieckie. Prawdopodobnie wtedy wywalili drzwi do mieszkania i wrzucili pociski, benzynę, żeby dom podpalić. Nasze mieszkanie spłonęło totalnie, nic nie zostało, jedynie to, co rodzice znieśli do piwnicy w czasie Powstania, ale to [były] minimalne rzeczy. Na ulicy Dobrej mieszkałem krótko i zapisałem się najpierw na egzaminy do Akademii Stomatologicznej w Warszawie, ale nie udało mi się, nie przyjęli mnie, wobec czego znajoma rodziców zapisała mnie do Wyższej Szkoły Handlowej we Wrocławiu, dzisiaj Akademia Ekonomiczna. Tę szkołę ukończyłem w 1951 roku. Trzyletnie studia. Jeden z kolegów, który również był z Powstania [zaproponował mi pracę]. Spotkałem go, jak byłem pierwszy raz w budynku Wyższej Szkoły Handlowej i nawiązaliśmy dalsze kontakty, bo razem siedzieliśmy w stalagu. Zaproponował mi pracę w Narodowym Banku Polskim. Zgodziłem się na to jako tak zwany praktykant, bo jeszcze byłem na studiach. 15 marca 1950 roku rozpocząłem pracę w Narodowym Banku Polskim we Wrocławiu. Wtedy były tak zwane nakazy pracy po studiach. Dostałem nakaz pracy do Polanicy-Zdroju, do Banku Narodowego. [Dostałem] też pokój. To był październik 1951 roku, a w lutym 1952 roku napisałem pismo do Ministerstwa Oświaty w Warszawie i do centrali Narodowego Banku Polskiego w Warszawie, żeby mnie przenieśli do Warszawy, bo co ja będę robił w Polanicy-Zdroju. Udało się, dostałem zawiadomienie, że przenoszą mnie do Warszawy. W 1952 roku wróciłem do Warszawy, pracowałem w Narodowym Banku Polskim, potem się ożeniłem, ale ponieważ moja żona mieszkała w Gdańsku, więc musiałem się przenieść do Gdańska. Przenieśli mnie do Narodowego Banku Polskiego w Gdańsku. Stamtąd wróciłem z żoną i córką do Warszawy i już mieszkamy w Warszawie do dzisiaj. [...]
Warszawa, 20 maja 2008 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski