Andrzej Lisicki „Szabla”, „Ścigły”

Archiwum Historii Mówionej
Andrzej Lisicki. Jestem z rocznika 1927, czyli jak wybuchła wojna, miałem lat dwanaście, więc trudno mówić, co robiłem. Chodziłem po prostu do szkoły. Moi rodzice, mój ojciec – Stefan Lisicki – był inżynierem budowlanym. Był członkiem zespołu, który zbudował gmach poczty na rogu Poznańskiej i Nowogrodzkiej w Warszawie, potem zespołu budynków Poczty Kolejowej na Żelaznej, róg Alei Jerozolimskich. Budował most nad torami kolejowymi u zbiegu Niemcewicza i Szczęśliwickiej. Tam chyba inaczej teraz biegną ulice. Tego mostu dawno oczywiście nie ma. Mówię o tym dlatego, że po prostu ojciec, rodzice w ogóle… Od dawna mieszkali (od początku) w Warszawie lub pod Warszawą.
Urodziłem się nie w Warszawie, tylko w Gocławku – wtedy nie był jeszcze częścią Warszawy. Dzisiaj to jest po prostu Grochów – Praga Południe. A w latach trzydziestych rodzice mieszkali w Komorowie. Ojciec pracował w Warszawie w ówczesnym Ministerstwie Poczt i Telegrafów, a mama była, że tak powiem, domową głową rodziny. Chodziłem do szkoły. Skończyłem szkołę podstawową w 1939 roku. Chciałem iść do liceum, ale oczywiście wojna temu przeszkodziła.

  • Miał pan rodzeństwo?

Miałem brata – młodszego ode mnie o prawie siedem lat, tak że był małym dzieckiem, jak wybuchła wojna. Myśmy się przeprowadzili w 1937 roku do Komorowa. Krótko dosyć tam mieszkaliśmy, powiedzmy te półtora roku. Ojciec wrócił do Warszawy, do mieszkania w Warszawie. Otrzymał mieszkanie na Pradze, na rogu ulicy Jagiellońskiej i Ratuszowej. To była wtedy dzielnica składająca się z drewnianych budynków typu syberyjskiego – cała wielka składnica wojskowa, garnizon jeszcze pamiętający czasy carskie. To mieszkanie zostało zbombardowane podczas artyleryjskiego bombardowania Warszawy i zostało zniszczone. Ojciec był gdzieś na wschodzie, na Podlasiu. Wyszedł z Warszawy zgodnie z poleceniem pułkownika Umiastowskiego. A ja z bratem i z mamą zostaliśmy w tym mieszkaniu. Nie było nas podczas zniszczenia tego mieszkania, mieszkaliśmy w piwnicy po prostu. Potem ojciec wrócił i przenieśliśmy się na Mokotów. Tam całą wojnę mieszkałem na ulicy Racławickiej.

  • Jak zapamiętał pan sam moment wybuchu wojny?

To znaczy samego momentu – w tym sensie, że krótkim – to nie bardzo pamiętam. Pamiętam parę dni przed wybuchem działań wojennych, że już były próby zaciemniania miasta. Pamiętam, że były kopane rowy przeciwlotnicze dla ochrony ludności. Ludzie byli bardzo podnieceni, ja zresztą też, ale właściwie chyba nie zdawałem sobie sprawy z tego wszystkiego, co nam przyniosą następne dni. Nie bardzo pamiętam bezpośrednio te dni wybuchu wojny, natomiast pamiętam 3 września, bo wtedy i Anglia, i Francja przystąpiły do wojny. Pamiętam manifestacje na Nowym Świecie – była naprzeciwko dzisiejszego Klubu Książki i Prasy, na rogu Smolnej. W pałacyku była ambasada angielska, więc tłumy [przyszły] na manifestacje. Przy ambasadzie francuskiej również demonstracje uszczęśliwionych ludzi. Chociaż na froncie wtedy trwały już bardzo ciężkie walki – w szczególności pod Częstochową, gdzie Niemcy wybijali klin w kierunku Warszawy. Postępującym Niemcom przeciwstawiała się Wołyńska Brygada Kawalerii. Ale to się potem dopiero okazało, bo przecież nie było radia, nie było takiej łączności jak dzisiaj – telefonów i tak dalej, i tak dalej. W parę dni później mój ojciec wyszedł z Warszawy. Nawet mieliśmy z rodziną całą i ze znajomymi również wyjechać z Warszawy, ale z jakichś względów, nieznanych mi, okazało się to niemożliwe i tylko ojciec wyszedł z miasta. Zostaliśmy z mamą na Pradze, wśród magazynów wojskowych. Zaczęło się oblężenie Warszawy. O ile pamiętam to było 8 czy 9 września. Ciągłe, systematyczne. Może nie bardzo intensywny, ale systematyczny ostrzał artyleryjski Warszawy. Od czasu do czasu bombardowanie lotnicze. Trwało to prawie że do końca września. 27 września, o ile pamiętam, nastąpiło przerwanie ognia. W parę dni później Niemcy weszli do Warszawy.
2 czy 3 października wrócił ojciec. Mieszkanie było, jak mówiłem, zbombardowane, zniszczone, więc w sąsiednim mieszkaniu zamieszkaliśmy na dość krótko. Ojciec odnalazł znajomych, współpracowników, no i jakoś sytuacja życiowa zaczęła się normować. Ojciec dostał propozycję zamieszkania w willi na Mokotowie, na ulicy Racławickiej. Willa należała do dosyć bliskiego znajomego – można powiedzieć współpracownika ojca. Myśmy się tam przenieśli, właściwie po jeszcze innym zatrzymaniu się w Śródmieściu Warszawy. Przenieśliśmy się tam na przełomie marca i kwietnia1940 roku. W tym czasie również do naszego mieszkania pięciopokojowego, bo to była bogata willa, zjechali również inni członkowie rodziny (z Poznańskiego), wyrzuceni przez Niemców: brat ojca (stryj) – pianista, który był dobrym pianistą; przed wojną koncertował w Europie po miastach europejskich, po Paryżu, Brukseli i tak dalej. Następnie kuzyn mojej mamy, również z Poznania. Oni obaj byli profesorami Konserwatorium Wyższej Szkoły Muzycznej w Poznaniu. Przyjechała też matka ojca wyrzucona z Poznania. Tak że w krótkim czasie zrobiła z nas się dosyć liczna rodzina. Mieszkanie było obszerne. Zaczęliśmy tam życie, które trwało aż do Powstania właściwie – w tym miejscu.

  • Czym zajmował się pan w czasie okupacji? Czy kontynuował pan jakąś naukę?

Oczywiście. Muszę powiedzieć, że rodzice bardzo dbali o wykształcenie, [szczególnie] mnie, no bo młodszy brat jeszcze nie chodził wtedy do szkoły. To znaczy podczas okupacji niemieckiej zaczął chodzić, ale do pierwszych klas szkoły podstawowej. Natomiast mnie chyba już na początku okupacji niemieckiej, na wiosnę 1940 roku, rodzice wynaleźli korepetytora – był taki chłopak, on chyba był studentem, ale nie znam bliżej szczegółów. On mnie trochę uczył. Kiedy zaokrągliłem swoje wiadomości i umiejętności ze szkoły podstawowej, rodzice zapisali mnie (miałem wtedy dwanaście, trzynaście lat) do takiej dziwacznej szkoły. To się wtedy nazywało po polsku: Prywatna Obowiązkowa Szkoła Handlowa. Miała oczywiście tytuł niemiecki, bo szkoły średnie polskie były pozamykane przez niemieckie władze okupacyjne. Szkoła ta mieściła się na Marszałkowskiej 31. To była prywatna szkoła. Właścicielka tej szkoły Jadwiga Świeżyńska-Słojewska (dwóch nazwisk), odnajmowała w tym budynku, dzisiaj nieistniejącym – to jest właściwie nad tunelem Trasy W-Z, przy przecięciu z Marszałkowską – chyba całe trzecie piętro, może nawet więcej pomieszczeń i tam się jakoś ta szkoła mieściła. Nawet aula tam była, no i bardzo dobry zespół. Ale, co ważne, poza przedmiotami handlowymi (bo to była w założeniu oficjalnym szkoła handlowa) uczyliśmy się tam towaroznawstwa, stenografii, rachunkowości, techniki i organizacji handlu i tak dalej. Ale poza tym odbywały się tam normalne lekcje gimnazjalne, szkoły średniej. Oczywiście personel obsługujący, woźny, wiedział o tym. Stał na straży, pilnował, żeby osoby niepowołane nie weszły na teren szkoły. Uczyliśmy się tam oczywiście języków, uczyliśmy się historii, polskiego – wszystkich tych przedmiotów, które przewidywał program gimnazjum szkoły międzywojennej.
Tam w roku 1941 zetknąłem się z albo już istniejącym (o czym nie wiem), albo może powstającym właśnie ruchem harcerskim. Powstała tam drużyna harcerska. Koledzy oczywiście zaproponowali mi też: „Czy chcesz do nas przystąpić?”. Oczywiście bardzo się tym zainteresowałem. Bywaliśmy na terenie szkoły. Wciągnęliśmy się w całą organizację drużyny harcerskiej – odbywały się zbiórki. Oczywiście to działo się poza nawet wiedzą rodziców, bo podczas wojny obowiązywała zasada, że im się mniej wie, tym lepiej. Ze zrozumiałych powodów. Do naszej drużyny z klasy, która liczyła około trzydziestu może uczniów i uczennic – bo to była szkoła koedukacyjna – należało kilka osób, może dziesięć. Oczywiście tych szczególików to już nie pamiętam, ale w każdym razie był to dość żywy ruch, żywa organizacja harcerska. Staraliśmy się zdobywać umiejętności harcerskie, organizowane były w terenie podwarszawskim biegi, tak zwane biegi harcerskie, na jakieś sprawności. Ułatwiało temu to, że pani Świeżyńska-Słojewska, czyli przełożona szkoły, miała w Świdrze – trudno powiedzieć, że posiadłość – dosyć sporą działkę z willą, z altanką, gdzie można było przenocować. Były jakieś drzewa, jakieś coś. A Świder to była okolica dosyć lesista, tak że można było po prostu w terenie (poza Niemcami) swoje zajęcia realizować. Jeździliśmy tam kilkakrotnie, również na nocne ćwiczenia, ćwiczenia z kompasem, orientacja w terenie – no takie różne rzeczy.
Ale do tego, rok później, dołączyło się podziemie – już stricte wojskowe. W naszej szkole istniejąca drużyna harcerska została włączona do tego, co nazwane zostało później drużyną „Szarych Szeregów”. Organizacja ta zmieniała się, doskonaliła się. Dochodziły tam jeszcze nowopowstałe, powstające drużyny harcerskie, bo ich potem [powstało] więcej – może dwie, może trzy nawet były w miarę upływu czasu. Pamiętam, że nazwane to zostało rój „Szumiące Dęby” i drużyna „Giermkowie Zawiszy” – to się chyba [tak] nazywało. Tak. Moim drużynowym był kolega z mojej klasy, nazywał się Andrzej Pląskowski, który zresztą później też wziął udział w Powstaniu – może potem parę słów i o nim będzie okazja powiedzieć. W każdym razie „Szare Szeregi”… Drużyna nasza stała się zespołem należącym do „Szarych Szeregów”. Odbyło się to w ten sposób, że musieliśmy złożyć przyrzeczenie harcerskie i organizacyjne – już nie pamiętam treści. Przyrzeczenie harcerskie to oczywiście wiadomo, to jest w dokumentacji harcerstwa. Natomiast do szkolenia ściśle harcerskiego doszło szkolenie „szaroszeregowe”, to znaczy na przykład trzeba było odbyć drogę ze Służewca do Góry Kalwarii i potem z Góry Kalwarii gdzieś na Otwock – już na własną rękę. Ale po drodze wykonać szkic całej drogi, że ten odcinek drogi idzie o takim azymucie, na takim i takim kilometrze skręca na lewo czy na prawo o tyle a tyle stopni; a tu jest taka fabryka, a tu jest taka, jakiś zespół... Taki szkic – znajomość, można by powiedzieć, terenoznawstwa. Co zresztą mogło też się źle skończyć, bo powiedzmy w razie spotkania patrolu niemieckiego, wtedy: „A co to za szkic? A ty to notujesz?”. To można było potem za to głową nawet zapłacić, ale robiliśmy to. Potem odbywały się opisy, na przykład fotografów, którzy fotografowali Niemców ze swoimi sympatiami i wystawiali te zdjęcia w gablotach. Kończyło się to często tak, że trzeba było zbić szybę w takiej gablocie, żeby nie wystawiali zdjęć niemieckich. Potem były coraz to trudniejsze zadania.
W przededniu Powstania, już w 1944 roku, to oczywiście było wieszanie jakichś ogłoszeń, afiszów, prawda? Coraz więc trudniejsze były rzeczy stopniowo. Poza tym, kiedy już miałem lat piętnaście, szesnaście właściwie, to zaczęło się już szkolenie wojskowe – stricte wojskowe. Poznawanie regulaminów, odbywały się ćwiczenia minerskie – minowanie, lont, tamto, owanto. Ćwiczenia z bronią: czyszczenie, składanie, rozkładanie. Amunicja, środki wybuchowe: zakładanie lontów do kostek trotylu czy czego innego i to wszystko, co obejmowały programy szkoły podoficerskiej. Oczywiście równocześnie ze wzrastaniem treści i trudności ćwiczeń przechodziliśmy również do innych stopni powiązań podziemia. Coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to są coraz poważniejsze rzeczy. Szkołę podoficerską organizowała i opłacała prowadzenie tych zajęć „Pasieka”, to znaczy – można powiedzieć – dowództwo podziemne „Szarych Szeregów”. W szczególności szkoła podoficerska wymagała ukończenia szkolenia motorowego. Tak że myśmy mieli szkolenie motorowe: samochód, motocykl, motorówka i czołg. Motorówka i czołg to oczywiście teoretycznie, ale jeżdżenie samochodem ciężarowym, a przede wszystkim osobowym i motocyklem, rzeczywiście się odbywało na Żoliborzu, tam gdzie były uliczki, do których Niemcy w ogóle nie zaglądali, bo było to dla nich też niebezpieczne. Mogli tam zostać w ciemności rozbrojeni, mogli zostać zabici, więc unikali tych miejsc. I tam myśmy odbywali jazdy. W wyniku tego wszystkiego (tego szkolenia)… Aha, może warto jeszcze powiedzieć, że to szkolenie prowadził kierownik szkoły numer 40, którą skończyłem w przededniu wojny, w czerwcu 1939 roku. Pamiętam, że nazywał się Walenta. Ta szkoła przedwojenna została zbudowana w 1938 roku, na tyłach dzisiejszego Muzeum Narodowego. Po wojnie ona została – chyba podczas wojny może nawet – zburzona i rozebrana i dzisiaj to są tyły byłego Komitetu Centralnego Partii. Dzisiaj nie ma tego budynku. Ale tego pana Walentę spotkałem po wojnie już na ulicy (mignął mi), ale tylko raz. Obawiam się, że on potem pojechał na „białe niedźwiedzie”, bo był jakimś działaczem podziemia Armii Krajowej.
Otóż to szkolenie motorowe, które odbywało się w którejś też ze szkół, w godzinach wieczornych, popołudniowych – już nie wiem gdzie – opierało się o materiały drukowane specjalnie dla nas na fotopowielaczu. Mieliśmy tam bardzo pięknie zrobione tablice silników, części samochodowych, motocyklowych, motorówki. Nawet i czołg tam był na wszelki wypadek, bo to się też mogło przydać podczas przypuszczalnych, późniejszych walk. To szkolenie zakończyło się zdawaniem na prawo jazdy i prawo jazdy otrzymałem. Prawo jazdy było metalowym znaczkiem, który mam przy sobie. Mówię o tym, dlatego że udało mi się z Powstania wynieść ten znaczek – numer 103 – przedstawiający główkę człowieka w pilotce, okulary lotnicze i taka błyskawica i to w zamierzeniu miało być zamienione po wojnie na oficjalne, drukowane prawo jazdy. Do tego oczywiście nie doszło – po wojnie zdawałem normalnie prawo jazdy u ówczesnych władz miasta Warszawy. Natomiast znaczek metalowy, jak mówiłem, z zakrętką, tak że można go było wkręcić w klapę ubrania, udało mi się wynieść z Powstania. To jest wielka rzadkość. Dzisiaj mało kto wie, że takie prawo jazdy istniało. To było oczywiście numerowane. Tak że my, członkowie tej drużyny harcerskiej, z tej szkoły, kilku z nas to otrzymało. Nie wszyscy oczywiście, bo nie wszyscy wtedy zdali. No i tak się skończyło to moje szkolenie.


Następnie, ponieważ moi rodzice się przenieśli w 1943 roku (na jesieni) do Siedlec – tam mój ociec dostał pracę jakąś – oczywiście też do nich pojechałem. Chodziłem na komplety gimnazjalne, które ukończyłem wiosną 1944 roku i na wiosnę 1944 roku dostałem wezwanie, że mam się stawić w naszej jednostce „szaroszeregowej” na Mokotowie. No i pojechałem. Rodzice zostali w Siedlcach. Znalazłem się w Warszawie. Wiadomo, że latem 1944 roku Niemcy uciekali ze Wschodu przez Warszawę, gnane były stada bydła, furmanki z różnymi tobołami. Niemcy czasem brudni, zakurzeni, na piechotę – jak to armia w rozsypce. Pamiętam tę ucieczkę Niemców z lipca 1944 roku w Alejach Jerozolimskich, w rejonie Brackiej, Kruczej – szli w kierunku zachodnim. Ale w ostatnich dniach lipca ta ucieczka Niemców z rodzinami, jak to niegdyś mówili Rzymianie, z larami i penatami – osłabła. Natomiast z zachodu przyjechały, to widać było, to się rzucało w oczy, świeże siły frontowe, świeże siły pancerne. Pamiętam, że żołnierze ci mieli takie wąskie opaski na rękawie z nazwą dywizji. Była dywizja „Das Reich”, była „Hermann Göring”, była „Viking”, jeszcze może jakaś. Oni szli na wschód, w kierunku Rembertowa, Radzymina. Widać, że trochę się zmieniła sytuacja. Ale cały czas ze wschodu było słychać huk armat, więc tam się działy działania frontowe, o których zresztą wkrótce się dowiedzieliśmy, że na [Pradze] pojawiły się czołgi Armii Czerwonej – pojedyncze czołgi oczywiście, nie front. Ale Rosjanie mieli taki obyczaj, że się przerywały przez linię frontu pojedyncze czołgi, gdzieś tam jechały kilkadziesiąt kilometrów, siały spustoszenie i czasem jakoś im się udało schować, a czasami były zastrzelone po prostu przez niemiecką obronę przeciwpancerną. Taka sytuacja była na dalekiej Pradze, na dalekich przedpolach.
Chyba 30 lipca czy 29 lipca dostaliśmy polecenie – nastąpiła mobilizacja naszej harcerskiej drużyny. Ona urosła tymczasem do kilkunastu osób. Zebraliśmy się na ulicy Okolskiej, to koło kościoła Świętego Michała. Tam był już wspomniany przeze mnie kolega Andrzej Pląskowski – tam miał swój dom rodzinny. Też mieszkanie duże, czteropokojowe czy coś w tym rodzaju, może pięciopokojowe. Tam chyba dwa pokoje nasza drużyna okupowała z pełnym wyposażeniem – co kto miał oczywiście. Z pełnym wyposażeniem na kilka dni walki (bo tak mówiono, że to będzie trwało tylko kilka dni) tam się znaleźliśmy. Nocowaliśmy – nie pamiętam, czy jedną noc, czy dwie noce, ale potem okazało się, że właśnie po tych dwóch dniach nas rozpuszczono z powrotem do domów. Ale na krótko, bo zaraz potem (chyba jeszcze jednego dnia) dostaliśmy polecenie ponownej mobilizacji. To mogło być 30 lipca w niedzielę, tak że byliśmy zmobilizowani 31 lipca w poniedziałek i wtedy podjęta była w kierownictwie Armii Krajowej (w dowództwie) decyzja, że Powstanie wybuchnie we wtorek – 1 sierpnia.
Otóż myśmy, już nie pamiętam dokładnie też, o której godzinie, ale wcześnie rano właśnie w tej ulicy Okolskiej znaleźliśmy się już, że tak powiem, w stadium pełnej mobilizacji i zaczęły się działania przygotowawcze. To znaczy naszym miejscem postoju do wybuchu Powstania był Państwowy Instytut Higieny na Chocimskiej. Chocimska, [nie pamiętam], który to numer. Zresztą wiadomo, co to jest Państwowy Instytut Higieny. Tam zaczęliśmy zwozić, ściągać z miejsc zakonspirowanych broń i amunicję. Mieliśmy jakiś wózeczek, mieliśmy nie wiem co – chyba takich wózków kilka zresztą było – i zaczęliśmy zwozić na ulicę Chocimską granaty „filipinki”. Broń to pewnie też była, bo w takich metalowych beczułkach (to było ciężkie bardzo), więc pewnie jakieś pistolety musiały być, amunicja. Ale myśmy tego przy transporcie nie otwierali. To były metalowe beczki, dziesięcio- czy piętnastolitrowe, w które pakowało się podczas wojny marmoladę kartkową. Marmoladę z buraków, z marchwi, z czego tam było. Nawet nalepki były „Marmolada”, żeby tak na ulicy to się nie rzucało, że to jest coś innego. A dostarczaliśmy to do Zakładu Higieny. Tutaj jest dosyć ciekawa rzecz, bo tak: Państwowy Zakład Higieny został zajęty przez któryś z naszych oddziałów Pułku „Baszta” (mokotowskiego pułku). Musiał zostać zajęty wczesnym rankiem 1 sierpnia i został obsadzony przez któryś z naszych oddziałów w mundurach niemieckich lotników, niemieckiego lotnictwa. Na bramie, na ulicy Chocimskiej, stał żołnierz lotnictwa niemieckiego. No i myśmy przez tą bramę przechodzili. Sygnałem rozpoznawczym dla nas było hasło… (ale to muszę zajrzeć do moich notatek, to później troszkę) i odzew. I do tego myśmy mieli obowiązkowo w klapę wpięte szpilki z dużą główką niebieskiej barwy. To był znak rozpoznawczy, że jesteśmy z tego podziemnego transportu. Bez żadnego problemu, znaczy w niemieckim mundurze, nasz wartownik otwierał bramę i wpuszczał nas na teren. Po czym wychodziliśmy i następny transport. Tak było dwa czy trzy razy chyba, takie transporty, w których osobiście uczestniczyłem.
Dochodziła gdzieś godzina czternasta, to już po transportach było, Zakład Higieny zamknął swoją bramę, zamknął swoje wrota. Nie tylko my zresztą dostarczaliśmy, nie tylko ja z kolegami – było nas chyba dwóch czy trzech do takiego pojedynczego transportu. Nie tylko myśmy na Chocimską dostarczali, tylko musiały być jeszcze jakieś inne grupki. Wszystkie te grupki weszły na teren Zakładu Higieny, bramy się zamknęły i zapadła cisza. Myśmy na miejscu tam jeszcze… Sprawdzana była obecność, jak to zwykle się odbywa, w dwuszeregu zbiórka, kolejno odlicz i tak dalej, i tak dalej. O godzinie siedemnastej u nas była kompletna cisza, było polecenie: żadnego głosu. O godzinie siedemnastej czy może parę minut przed siedemnastą rozległy się strzały w okolicy. To nasi koledzy z innych oddziałów atakowali w szczególności dzielnicę niemiecką – aleję Szucha. Tak że to widziałem dokładnie z okien tego pomieszczenia, w którym się znajdowałem. Dzisiaj nie ma tego pomieszczenia. To skrzydło nazywało się „Wścieklizna”, bo w tym budyneczku (jednopiętrowym) produkowano szczepionkę przeciw wściekliźnie. Budynek ten został potem rozebrany, bo tam bodajże jest ulica Goworka. Widziałem fragmenty natarcia na dzielnicę, na ulicę Szucha. To była beznadziejna walka, bo to było centrum policji – świetnie wyekwipowane, uzbrojone przeciwko naszym chłopcom, którzy mieli tylko pistolety i niewiele ponad pistolety. Ale było z drugiej strony… Widziałem, jak niemiecki samochód z żandarmerią [podjeżdża]… Myśmy podczas okupacji niemieckiej nazywali te samochody niemieckie „wannami”, bo były otwarte i tam siedziało kilkunastu żandarmów czy policjantów, ciężko uzbrojonych. Myśmy to nazywali „żandarmami”, chociaż pewnie to nie była żandarmeria. Widziałem, jak na taki samochód spadła bomba zrzutów alianckich, produkcji angielskiej – plastikowa bomba. Zostało wszystko to zdmuchnięte, tam nic nie zostało – rama samochodu została tylko i słup ognia na osiemdziesiąt metrów do góry. Tak że bywało, że Niemcy też częściowo ginęli na Szucha. Ale oczywiście Szucha nie zostało zdobyte.

  • Czy pańska drużyna została oficjalnie przydzielona do Pułku „Baszta”?

Nie. Nie wiem. Po prostu to było poza mną. Siedemnaście lat miałem – kto tam z takimi szczeniakami się liczył, prawda? Była drużyna, macie iść tu i tu i koniec. Nikt o to nie pytał. Może tylko warto jeszcze mi powiedzieć, że dowódcą tych naszych kilkunastu chłopaków – z tej jednej, dwóch, może trzech drużyn – był Witold Wardyński, pseudonim „Witold”. Podczas Powstania na Mokotowie on też był, ale już w stosunku do mnie w innej sytuacji, bo był w innym oddziale. To był chyba plutonowy podchorąży – bardzo go lubiliśmy. W każdym razie skończyło się to natarcie na Szucha, zapadła cisza i nadal trwało polecenie, że my na Chocimskiej nie dajemy o sobie znać, że jesteśmy. Była noc, cisza, ciemność oczywiście. Następny dzień. Walk już nie było, natomiast widzieliśmy z okien, do których nie za bardzo nam pozwolono podchodzić, tylko tak z daleka [patrzyliśmy], że Niemcy pędzą ludność cywilną z rejonu placu Unii Lubelskiej, chyba gdzieś na Rakowiecką albo na Polną. W każdym razie od prawa na lewo. Ale nie widzieliśmy, co tam się specjalnie dzieje. To było drugiego dnia.
Trzeciego dnia to samo się działo. Cały czas myśmy siedzieli jak mysz pod miotłą. Natomiast tylko wiedzieliśmy o tym, że do naszego zgrupowania, do naszego Zakładu Higieny, trafiali – ale nie wiem ile, parę osób – z zewnątrz, pewnie jacyś gońcy. Tak że z zewnątrz ktoś raz, drugi, trzeci przyszedł, ale byliśmy cały czas poza zasięgiem działań. Natomiast w oddali widzieliśmy, w perspektywie ulicy Marszałkowskiej (bo tak się jakoś złożyło, że okno, przez które mogłem widzieć, wpadało na plac, znaczy dało się widzieć plac Unii Lubelskiej i dalej ciąg ulicy Marszałkowskiej), że na Marszałkowskiej (gdzieś w rejonie placu Zbawiciela albo dalej) ogień, pali się coś, jest pożar.
Potem, tego trzeciego dnia, nastąpiła zbiórka na dziedzińcu Instytutu Higieny. Kazano nam owinąć nogi workami, czym tam kto miał miękkiego, cichutko żebyśmy szli, żebyśmy nie mogli tupać. Wychodzimy z Instytutu Higieny i ktoś nas będzie prowadził. Rzeczywiście, przeprowadził nas gdzieś na tyłach ulicy Belwederskiej, potem przez dolne Łazienki na ulicę Chełmską. Tak że znaleźliśmy się na ulicy Chełmskiej, gdzie był klasztorny zakład wychowawczy. Kazano nam wejść na górę, na poddasze, [to było] duże pomieszczenie. Było nas tam.... Szło nas powyżej setki osób – byliśmy przeprowadzeni przez Łazienki. Wszyscy się tam zmieściliśmy. Były jakieś sienniki, kazano nam się położyć, spać i cześć. Tam przenocowaliśmy.
Następnego dnia była decyzja, że uzbrojeni (ci, którzy mają broń) wychodzą do lasów, wychodzą z Warszawy. „Jest przewodnik, zbiórka i wychodzicie”. Pozostali, ci którzy nie mają uzbrojenia (do takich ja należałem), też: „Zbiórka tu i idziecie do domów, jesteście zwolnieni wszyscy”. Wróciłem więc do domu na ulicę Racławicką, gdzie mieszkałem. Zastałem tam moją babcię, która siedziała w pustym mieszkaniu, bo oczywiście wszyscy inni dorośli gdzieś poszli. Przenocowałem, może jeszcze drugą noc i postanowiłem zgłosić się do dowództwa „Baszty”, która chyba znajdowała się na ulicy Malczewskiego. Po prostu zgłosiłem się do wojska, dostałem przydział do zapasowego oddziału, do plutonu odwodowego Komendy Placu. Musiałem wtedy zmienić swój pseudonim z „Szabli” na „Ścigły”, bo – jak powiedziałem – już jedna „Szabla” tam była.
Może jeszcze tylko powiem, że z [Chełmskiej] (w nocy) przekradałem się do domu na Racławicką. Prosto się idzie z Chocimskiej na górę, na Skarpę, ulicą Dobrą chyba… W nocy, porozbijane szkło, a nie wolno było w butach iść, tak że na bosaka trzeba było iść cały czas. No, ale jakoś się nie pokaleczyłem. Na rogu Racławickiej i Puławskiej napotkałem na patrol Pułku „Baszta”, który mnie wylegitymował, wypytał: co i jak, skąd i tak dalej. Wreszcie mnie puścili, doszedłem do domu. Co dalej, to już mówiłem.
Zostałem więc zmobilizowany… Nie tyle zmobilizowany, co dostałem przydział do Komendy Placu i tam się życie zaczęło jakoś normalizować. Stworzono z nas, po jednym czy po dwóch dniach, taki już wyraźny oddział odwodowy, o którym mówiłem. W tym oddziale byli chłopcy w moim wieku i troszkę starsi – z takiego sierocińca, który istniał przy kościele Świętego Michała. Taki jakby sierociniec… Nawet trudno mi powiedzieć, jak to się nazywa. Tam chyba dzisiaj jest jakaś instytucja kościelna przy kościele. A potem tak, jak to jest w życiu garnizonowym podczas wojny. Mieliśmy przydział, gdzie mamy mieszkać – to był budynek na ulicy Tynieckiej, naprzeciwko szpitala Elżbietanek. Na parterze mieszkaliśmy. Mieszkałem w garażu na dole. Tego budynku chyba nie ma już dzisiaj, ale [był] dosłownie naprzeciwko szpitala. Naszym zadaniem była pomoc walczącym oddziałom, zatykanie dziur tam, gdzie dowództwo uznało, że potrzeba parę sztuk broni więcej. Tak że pomagaliśmy podczas walk o szkołę na Woronicza, bo ona została najpierw w rękach niemieckich, potem została zdobyta. W końcowych fazach zdobycia Woronicza też brałem udział. Brałem udział w nocnej walce na Dolnej przy Konduktorskiej – to już na dole, koło Belwederskiej. Byłem blisko Niemców, bo nawet jak [siedziałem] w okopach (rowach strzeleckich), po drugiej stronie ulicy słychać było rozmowę po niemiecku. Pomagaliśmy tam też trochę strzelać do Niemców. Brałem udział w walkach w alei Niepodległości – były tam dwa niedokończone budynki, potężne budowle. Jedna się nazywała „Westerplatte”, druga „Alkazar” – to na rogu alei Niepodległości, Racławickiej i Odyńca. Niemcy próbowali tam też podchodzić od strony ogródków działkowych – dzisiaj to jest teren gęsto zabudowany, po drugiej stronie alei Niepodległości. Zlecano mi pilnowanie jeńców niemieckich, którzy kopali rowy strzeleckie. Zlecano mi jakieś tam pilnowanie czegoś – takie rozmaite [zadania]… Jak to mówię, zapasowy oddział do zapychania dziur.

  • Czy w jakiś sposób był pan uzbrojony?

Oczywiście. To znaczy nie miałem broni żadnej przy sobie na stałe, ale jak się wychodziło do akcji jakiejś, to oczywiście był przydział: dwa granaty, pięć granatów, jakiś pistolet – walther czy zdobyczny jakiś, czy parabellum, czy coś takiego. Ale tę broń się zdawało po powrocie.

  • Jeżeli chodzi o te zadania, o których pan mówił, to czy pan i pańscy przydzieleni koledzy po takiej akcji też wracaliście do swojego oddziału?

Tak. [Wracaliśmy] do swojego oddziału. Zdawało się raport, co się robiło, gdzie się było i z powrotem. Jeszcze do takich zadań, powiedziałbym częstych zadań, należała służba wartownicza. Służba wartownicza dzienna, nocna – wszystko jedno, to nie miało znaczenia. No i zadania chwilowe. Jedno z takich bardziej ważnych, które wspominam, to była walka o szpital Elżbietanek. Szpital Elżbietanek to był bardzo dobry szpital, bo zbudowany bardzo krótko przed wojną, nowoczesny, świetnie wyposażony. Podczas wojny był szpitalem dla oficerów niemieckich. Niemcy zostali stamtąd wyprowadzeni częściowo jeszcze przed Powstaniem. Trochę tam jakaś grupa Niemców została, no to leczyli się podczas Powstania. Po prostu był to szpital polowy dla Mokotowa – główny szpital dla Mokotowa z bardzo dobrą obsadą lekarską.
Pod koniec sierpnia, nie pamiętam też dokładnie – mam to wszystko pospisywane, to co przyniosłem, ale trudno to w tej chwili, podczas rozmowy, czytać. Dwudziestego któregoś sierpnia szpital został oznaczony jako szpital. To znaczy na dużym dachu głównego budynku, bo dach był dwuspadowy, zostały wymalowane znaki Czerwonego Krzyża. No i wtedy się zaczęło. Szpital zaczął być ostrzeliwany przez artylerię, przez coraz to cięższe kalibry, przez pociski rakietowe – nazywaliśmy to wtedy „szafy” albo „krowy” wyjące. To była bardzo nieprzyjemna, bardzo straszna broń, powodująca bardzo poważne straty ludzkie i materialne. No i wreszcie bomby lotnicze. Tak że oni zbombardowali też swoich własnych oficerów – rannych, którzy tam leżeli – i były duże ofiary z naszych chorych ludzi podczas bombardowania szpitala. Bo to było ciągłe bombardowanie – od wczesnego ranka, od godziny powiedzmy siódmej rano, prawie do zmierzchu. Jeżeli chodzi o artylerię – od czasu do czasu artyleria przestawała strzelać, a zjawiały się samoloty, które też systematycznie burzyły budynki szpitalne. Ranni… Właśnie ja, ponieważ mój oddział był naprzeciwko szpitala, bardzo blisko sąsiedztwa, więc ciągle się tam kręciłem, pomagałem w ewakuacji szpitala. Ludzie ginęli. Wszędzie na podjeździe do szpitala… Tam duży podjazd jest – tam ginęli. Pamiętam, ręka ucięta była. Rozmaite takie rzeczy. Stamtąd byli ewakuowani ranni, którzy ze szpitala byli wynoszeni (i ranni przy ewakuacji też) do różnych innych miejsc, tam gdzie się dało. Między innymi ewakuacja była na ulicę Racławicką, na ulicę Misyjną, która odchodziła troszkę od Racławickiej, taka mała uliczka. [Tam] kaplica kościelna była – tam też zwoziliśmy ludzi. Po prostu tam, gdzie się dało, gdzie było miejsce, gdzie można było ludzi położyć. Ładnych kilkadziesiąt osób ze szpitala zostało wywiezionych. Ta ewakuacja szpitala i ruin szpitala trwała co najmniej dwa dni. To dobrze też zapamiętałem, bo to była jedna z bardziej gorących akcji, w której brałem udział.
  • Co działo się z panem, poczynając od września?

Po ewakuacji szpitala dom, w którym myśmy byli, na Tynieckiej, naprzeciwko szpitala, musieliśmy opuścić. Kazano nam przenieść się do podziemnego schronu, który był wybudowany na tej samej właściwie posesji na Puławskiej, u wylotu ulicy Malczewskiego. To był z takich bloków betonowych podziemny – ale płytko pod ziemią, parę metrów pod ziemią – zbudowany labirynt. Krótki labirynt przysypany ziemią z wierzchu. Warstwa ziemi grubości, ja wiem, może do dwóch metrów tam było. Były tam ławy pod ścianą wszędzie, można było położyć się nawet albo usiąść. Byłem tam do jakiegoś 24 września. Tak że około dwóch tygodni byłem pod ziemią ze swoim oddziałem. Myśmy tam w kilkadziesiąt osób mieli swoją kwaterę.

  • Dalej byli panowie kierowani…

Tak, tak, tak. Oczywiście. Koledzy wykombinowali jakieś akumulatory, tak że światełko, jedna, mała żaróweczka gdzieś była. Można było jakoś przesiedzieć. Przypominam, że to jednak był wrzesień, tak że dni jednak ciągle były długie – cały czas. Można było jakoś, w tej ciasnocie, przeżyć. Dookoła cały czas trwały walki.
W miarę upływu czasu Niemcy zbliżali się do nas. Myśmy usiłowali jakoś, w miarę możliwości, żyć. Była fabryka miodu sztucznego na Puławskiej, niedaleko Woronicza. Taszczyliśmy stamtąd beczułki z miodem. Pomagaliśmy Komendzie Placu w roznoszeniu drukowanych informatorów prasy mokotowskiej. Trudno mi tak powiedzieć szczegółów – cały czas coś się robiło. Przede wszystkim wtedy była pomoc na linii frontu – krótkotrwała pomoc raz, drugi, trzeci. A tak to była służba wartownicza, była pomoc w organizowaniu wyżywienia – to była też ważna sprawa. Mokotów miał na przedpolu, od strony alei Niepodległości, rozległe działki – tam, gdzie teraz za aleją Niepodległości jest całe miasto wybudowane. Ale wtedy tam były po prostu działki. Tak że też naszym zadaniem było przynoszenie po nocy jakiegoś jedzenia: ogórki, pomidory – co się tam dało. Wszystko można było zjeść. Przecież myśmy podczas Powstania na Mokotowie zjedli wszystkie koty, wszystkie psy, gołębie ginęły też od podmuchów pocisków – co spadło na ziemię, to też szło do kotła. To było też naszym zadaniem.

  • Jak pan zapamiętał żołnierzy niemieckich, z którymi miał się pan okazję zetknąć? Jak oni brali do niewoli jeńców?

Jeżeli chodzi o jeńców, to muszę powiedzieć, że jak to jeńcy – są pokorni zwykle, rzadko który podnosi głowę. Tak samo pilnowali się, żeby nie dostać z samolotów, które strzelały do nich tak samo jak do nas, które polowały na ludzi, którzy się na ziemi kręcą. Mnie tak ostrzeliwano z samolotu – z nisko lecącego, pięćdziesiąt metrów nad ziemią. Świetnie widziałem ich lotników, którzy tam siedzieli, którzy do mnie też z karabinu maszynowego strzelali. Ale jakoś szczęśliwie się schowałem w rowie i też nic nie było. To było na rogu Odyńca i alei Niepodległości. Otóż ci Niemcy, których pilnowałem, nosili też mundury niemieckie, tak że ich z góry pewnie było można jakoś odróżnić od cywilów. Nosili na plecach wymalowaną swastykę albo literę „D” – Deutschland. Ale też ginęli przy ostrzałach tak samo jak my. Natomiast muszę się o Niemcach niektórych bardzo pozytywnie wyrazić. To znaczy, o ile podczas walk walczący z nami Niemcy byli nieprzyjemni… Jak szedłem do niewoli na terenie Fortu Warszawa–Mokotów, na Rakowieckiej, gdzie dzisiaj jest dzielnica mieszkaniowa i nie ma tego fortu, o ile pamiętam, ale wtedy tam był podziemny fort – jeszcze z czasów rosyjskich czy nawet jeszcze wcześniejszych – to wartownik przy bramie mówił do mnie: „Wy bandyci” – i tak dalej, i tak dalej. Bo oni innego języka nie używali. Natomiast, jak już się tam znalazłem i po ostatnich trzech dniach Powstania, kiedy prawie nie można było zmrużyć oka wskutek walk, tam się mną zaopiekował (byłem ranny w nogę z granatnika – o tym chciałbym jeszcze oddzielnie opowiedzieć), może to za mocne słowo „zaopiekował się”, ale zwrócił na mnie uwagę Niemiec w niemieckim mundurze lotniczym, major – chyba lekarz. Zrobił mi zastrzyk przeciwtężcowy. Dzięki temu prawdopodobnie żyję dzisiaj, bo nogę miałem trochę poszarpaną przez pocisk granatnika, a to jest z reguły zakażenie tężcem. On więc zrobił mi zastrzyk. Spodziewałem się zastrzyku fenylowego, bo to był zastrzyk w płuca z dużą strzykawką. Tutaj więc jakoś… Tak samo miałem dobrą opiekę się ze strony Niemców na miejscu postoju – na torze służewieckim, gdzie czekałem na transport kolejowy. Też: „Ranny jesteś?”. – „Aha”. – „To my ci pomożemy tutaj. Co potrzebujesz?”. Tak że po Powstaniu nie zetknąłem się z Niemcami w taki sposób, który mogłem określić jako naganny i niewłaściwy czy coś. Nie.

  • Rozumiem, że nie był pan świadkiem zbrodni wojennych w czasie Powstania?

Nie. Tylko ofiary oczywiście tak: zwłoki, trupy i tak dalej. Ale to jest tak normalnie. Zbombardowany został przez trzy samoloty zespół budynków na Malczewskiego. Ciężkie bomby z opóźnionymi zapalnikami. Te bomby stosowane były w wielu miejscach. Najpierw na Starym Mieście w Warszawie, a potem również i u nas, na Mokotowie. Na Odyńca budynki były w ten sposób bombardowane. W różnych miejscach. Z opóźnionym zapłonem, więc ciężka bomba – dwustukilogramowa, może więcej, trzysta kilogramów, ona przebijała cały dom, wszystkie stropy. Dochodziła do piwnicy i dopiero tam wybuchała. Oczywiście dom eksplodował, pod jej całym ciężarem wszystko się zawalało. Tak że ginęło zwykle kilkaset osób, bo wszyscy, którzy byli. Z tym to się więc często spotykałem – co najmniej kilkakrotnie. Tak że często w skali jednego miesiąca. Bo to nie było stosowane od początku, tylko dopiero takie bombardowanie, to po 1 września. Tylko we wrześniu było takie.

  • A czy miał pan okazje zetknąć się z żołnierzami na przykład formacji wschodnich?

Nie, tylko z daleka. Tylko z daleka ich widziałem… Mówimy o niemieckich mundurach, formacje wschodnie, tak? Z Chocimskiej widziałem, jak oni pilnowali, dobijali, dożynali ludność pędzoną z rejonu placu Unii Lubelskiej, gdzieś dalej na Rakowiecką czy na Pole Mokotowskie. Widziałem po prostu, jak oni strzelali z małej odległości do ludzi.

  • Jak przyjmowała walkę pana oddziału ludność cywilna?

Na początku było bardzo entuzjastycznie. Było bardzo miło, jak ludzie widzieli opaskę biało-czerwoną na jednym ręku, potem na drugim ręku, bo trzeba było zmienić na polecenie dowództwa opaskę, bo Niemcy zaczęli nas naśladować – zaczęli też nosić opaski biało-czerwone dla niepoznaki. Ludność więc początkowo była bardzo miła, częstowali z jedzenia, co tam kto miał. Czy chcesz chleba, czy [coś innego]… To było bardzo przyjemne. Były występy artystów, jakieś koncerty na balkonach budynków. Razem z ludźmi śpiewaliśmy pieśni legionowe. Ale później, kiedy ludności cywilnej na wierzchu, na ulicach, właściwie nie było (unikało się wychodzenia, kto mógł, to siedział w piwnicach przede wszystkim), to było nie bardzo przyjemne. [Mówili:] „A znowu tutaj przyszliście. Czego tu chcecie?”. Nie bardzo miłe. Ale nie było żadnych rękoczynów – tego to nie. Tylko było zniechęcenie i upadek samopoczucia, ducha. Rzeczywiście ludzie cierpieli. Powiem sam, że jeszcze jak pod koniec sierpnia była woda, można się było jakoś tam wymyć, to już po 1 września z wodą było bardzo krucho – w ogóle jej nie było dla ludzi spoza szpitala. Dopiero potem pierwszy raz się umyłem, jak znalazłem się w szpitalu po ucieczce z niewoli.

  • Zdarzało się panu spotykać z jakimiś członkami innych narodowości, którzy brali udział w Powstaniu? Z Żydami może?

Co do Żydów, to chciałbym coś innego powiedzieć. Mój ojciec pochodził rodzinnie z Kijowa. Znalazł się na terenie centralnej Polski w 1919 roku – uciekł stamtąd, sprzed „czerwonych”, którzy gdzieś włazili, dobijali się do drzwi. Brał dział w [wojnie] 1920 roku, ale czuł się człowiekiem ze wschodu Polski. Szło za tym też wychowanie domowe, polityczne przekonania. Mój ojciec był „endekiem” (Narodowej Demokracji), spod sztandaru Romana Dmowskiego. Był niechętny Żydom. To nie znaczy, że w sposób czynny, ale był niechętny. Rzeczywiście, sam pamiętam sytuację współżycia z Żydami jako niezbyt przyjemną. Bo jednak było Żydów parę milionów w Polsce, bo ponad osiemdziesiąt procent prawników, adwokatów to byli Żydzi. Ponad pięćdziesiąt procent [architektów] to byli Żydzi. Lekarze, to byli Żydzi. Tak było we wszystkich wolnych zawodach. Tak że dla inteligencji polskiej, to był wielki problem – jak tutaj żyć? Bo Żydzi byli, może i są nawet, bardzo ze sobą zżyci, bardzo jedni drugim pomagają. To był często mur nie do przebycia w uzyskaniu przyzwoitej pracy dla inteligencji. I w tym przekonaniu mój ojciec też żył. Ale zanim nastąpiło powstanie w getcie warszawskim, to znaczy gdy powstało getto warszawskie, gdy spędzono tam ludność żydowską, której nie wolno było wychodzić z getta, bo mieli naszyte żółte „gwiazdy Davida” – nie wolno było, bo byli znaczeni. Ale niektórym udawało się jakoś [wymykać] – szczególnie pod wieczór, kiedy następowała noc. Mieli kanalizacyjne otwory, którymi niektórzy wychodzili. U nas, na Mokotowie zjawiło się też kilku Żydów. Po kolei – po jednej osobie. Jeden z Żydów to był kolega kuzyna mojej mamy. Drugi też coś takiego – znajomy. Ci dwaj u nas przenocowali jedną noc i gdzieś poszli swoją drogą. A trzeci przybył do nas też późnym wieczorem. Skrobanie, stukanie do drzwi. I przyszedł też. Obdrapany, zabrudzony. To był pracownik mojego ojca, taki dosyć – powiedziałbym – koleżeńsko związany z ojcem. Inżynier. Nazywał się Rudolf Hermelin. Nawet jego nazwisko znalazłem w jednym z pism – chyba w piśmie „Idziemy” (jest taki tygodnik wydawany przez diecezję praską). Przyszedł. Rodzice go wpuścili, to było po godzinie policyjnej już, czyli była noc, ciemno. On prosił o możliwość przeżycia tutaj. Zaczął płakać, mówił że jego żonę, jego dzieci wywieziono – już nie pamiętam tych szczegółów, czy wywieziono, czy zamordowano, czy coś takiego. W każdym razie jest sam. [Pyta:] „Panie inżynierze, czy ja mógłbym u państwa dostać jakiś byle kawałek miejsca na podłodze, żebym mógł…”. A to była późna jesień 1942 roku. W getcie rzeczywiście zimno, mróz i tam nie miał szans na przeżycie. Mój ojciec powiedział mu: „Proszę pana, pan mnie zna, ale tu chodzi o pana życie. Muszę porozmawiać z żoną. Wybaczy pan, porozmawiam z żoną”. Poszedł do innego pokoju, porozmawiał z moją mamą – trwała ta rozmowa pół godziny może, może mniej. I przyjął ojciec tego człowieka. Nie na jedną noc, tylko na prawie pół roku. Bo na cały ten okres późnojesienny, zimowy i wiosenny. Człowiek ten zamieszkał u nas w łazience, która [była nieczynna], ponieważ nie było wody chyba już w ogóle albo była słaba… Nie pamiętam, jak to było. W każdym bądź razie były dwie łazienki w tym mieszkaniu, więc dlatego może tam się udało tego człowieka umieścić. Dostał od mojego ojca kożuch i w tej chłodnej dosyć, ale nie mroźnej, łazience przesiedział do wiosny. Wiosną mój ojciec wyprowadził go gdzieś na Dolny Mokotów, [na] Czerniaków – do innej rodziny. Wiem, że ten człowiek przeżył wojnę. Ale nie podziękował. W ogóle ani słowa, nie powiedział „dziękuję”. Tak to więc było z obcokrajowcami. Ale to nie był właściwie obcokrajowiec, ale go tak... Tylko tak trochę to się wiąże tematycznie.

  • Mógłby pan opowiedzieć, jak wyglądało podczas Powstania pana życie codzienne? Zwłaszcza jeśli chodzi o żywność, ubranie, noclegi, higiena, czas wolny? Kontaktu z rodziną pan nie miał…

Zaglądałem do mojej babci na ulicę Racławicką – od czasu do czasu, raz na kilka dni. Ona sobie tam mieszkała i jakoś sobie dawała radę, chociaż już też była dosyć posuniętą w latach babcią. Natomiast ja, no cóż, byłem w oddziale, więc wyżywienie to myśmy dostawali – trzy razy dziennie jakieś jedzenie było. Chleb piekło się z ziarna, które się mieliło może na młynkach ręcznych, może na jakichś żarnach – ościsty był ten chleb, no ale był. Jakaś kawa, o herbacie raczej nie było mowy, bo herbata to nawet nie był towar kartkowy za Niemców. Herbata była [czymś] bardzo luksusowym wtedy. Łatwiej było o czarną kawę. Myśmy więc dostawali też jakieś picie. Oczywiście żadne mleko, nic z takich rzeczy. I jakiś obiad też bywał. Często to były jarzyny, doniesione z ogródków działkowych, czasem jakiś kawałek mięsa wątpliwego pochodzenia. No ale tak to było – jakoś nie umarłem z głodu, więc chyba miałem względnie systematyczne jedzenie.
Życie kulturalne. Miałem książki. Książki nawet niewiadomego pochodzenia, ale… Gdzieś pewnie z jakiegoś rozbitego mieszkania, podniesione raz, drugi trzeci… Muszę powiedzieć, że bardzo lubiłem czytać – zresztą nadal lubię czytać. Nawet gdy miałem zejść do kanałów, to jedną książkę ze sobą miałem, którą zresztą i tak trzeba było wyrzucić przed wejściem do kanałów, do którego nie doszło. Ale to już będzie koniec Powstania. Tak że dość dużo wtedy czytałem. W czasie Powstania miałem spotkanie z Armią Ludową. To znaczy nie z Armią Ludową, bo takiej nie było na Mokotowie, tylko była Polska Armia Ludowa – PAL to się nazywało. To był nieduży oddział (kilkanaście osób), na których myśmy patrzyli tak trochę zezem, bo nie wiedzieliśmy, co to jest takiego ta Polska Armia Ludowa. Oni tam, już po wrześniu, po zbombardowaniu szpitala Elżbietanek, gdzieś na jakieś służby chodzili. Ale co to byli za ludzie, to nie wiem. Natomiast jeszcze spotkałem się w ostatnich dniach września z grupką kilku ludzi ze Zgrupowania „Radosław”, którzy przyszli z Czerniakowa przez teren sejmu (przez Skarpę) i trafili do nas – na Mokotów – na ostatnie dni walki. Ale spotkałem się z nimi na terenie rekreacyjnym – w jakichś krzaczkach siedzieli, biedni tacy, porwani, zarośnięci i tak dalej. Zresztą też byłem zarośnięty, brudny i śmierdzący. Tak że oni mnie też w tej postaci widzieli.

  • Jaka atmosfera panowała w pańskim oddziale?

Tak jak chyba wszędzie. Na początku to było bardzo entuzjastyczne, to były orły – orzeł na berecie, bo miałem beret. Dostaliśmy wszyscy mundury na Mokotowie. Mieliśmy mundury, bo w zdobytym magazynie było ileś tysięcy czy coś popielatych, szarych mundurów. Takie kombinezony, które wkładało się przez plecy – z tyłu było wielkie zapięcie na guziki czy na zamek. To myśmy nakładali na cywilne ubranie, które przedtem mieliśmy. Tak że miałem – to bardzo ważne – na sobie cywilne ubranie: spodnie, jakiś sweter i na to był ciemno-popielaty mundur powstańczy z opaską, kieszenie jako „Szare Szeregi”, więc miałem też na gwizdek i sznur harcerski. No i w klapie wpięty znaczek prawa jazdy. Miałem skórzany pas. Tak że całkiem dobrze wyglądałem. Żeśmy wyglądali porządnie. Mogliśmy zadawać szyku nawet na początku. Ale później to zabłocone było, poszarpane na jakichś drutach, na jakichś dziurach. A zmienić tego już nie można było.
Potem, któregoś dnia – to był 23 września pewnie – obudził nas huraganowy ogień artylerii. Jak myśmy obudzili się pod ziemią w schronie podziemnym, to Niemcy przystąpili do generalnego szturmu na Mokotów. Rzeczywiście huraganowy ogień artyleryjski był i po paru godzinach – może wieczorem, po południu, a może rano następnego dnia, bo tego nie pamiętam dokładnie – przyszedł rozkaz: „Wychodzić stąd!”. Przeskakujemy, biegniemy, wycofujemy się. Bo Niemcy szli od południa, od strony ulicy Woronicza, od strony Królikarni. A zbliżali się do miejsca naszego postoju. Myśmy pod tym rzeczywiście huraganowym ogniem, biegliśmy przez park Dreszera – najpierw przez ulicę Tyniecką, potem park Dreszera, potem Kazimierzowską, potem Racławicką, potem Misyjna pewnie była czy coś tam i umieszczono nas w jakimś dużym garażu na ulicy Wiktorskiej. Tam byłem właściwie do końca. Co najmniej… Spać. Spać można gdziekolwiek, prawda? Na betonie. Ale nad głową była kondygnacja górna, no i tam myśmy spędzili czas – już nie w linii ognia, nie przy jakichś działaniach, tylko byliśmy po prostu schowani. Chyba dwie ostatnie doby tam spędziliśmy.
Natomiast w nocy kazano nam stamtąd wyjść i czekać w zamkniętej grupie na posesji pomiędzy ulicą Wiktorską a Dąbrowskiego. Chyba tak. Tam było wejście do kanału – były klapy. Ale było dużo ludzi też – inne oddziały były, które zaczęły się wycofywać do Śródmieścia. No i myśmy czekali. Nie weszliśmy do kanału. Zaczął się następny dzień. Wracamy na ulicę Wiktorską, do naszego miejsca, gdzie nocowaliśmy – do tego wielkiego garażu czy jakiejś hali. Wszyscy się rozchodzą. Nie można stać pod ogniem, bo nas wybiją. Bo ogień granatników i ogień artyleryjski… Tak następny dzień spędziliśmy – pewnie śpiąc jakoś. I następny wieczór – to już był 26 września. Znowu zbiórka przy wejściu, przy włazie do kanału. Oczywiście próby utrzymania jakiegoś porządku. Kolejno wchodzą grupy. Byłem w odległości dwudziestu metrów od wejścia do kanału. [Mówiono:] „Już za pół godziny wejdziecie do kanału, będzie z przewodnikiem. Wszystkie rzeczy wyrzucić niepotrzebne, broń złożyć”. Kto miał… [Musieliśmy] wszystkie chlebaki poskładać, bo nie można było z tym iść i wtedy właśnie się musiałem pożegnać z tą książką, o której mówiłem, bo ją zapamiętale czytałem. Bardzo mnie ona zainteresowała. Kiedy znowu minęła następna godzina, okazało się, że nie wejdziemy do kanału, bo zagazowany jest kanał dalej, zarzucony karbidem i grupa jakaś… Dzieją się dantejskie sceny w kanale. Trzeba znowu rozejść się do miejsca postoju, do tej hali – po raz enty.
No i nastąpił ranek 27 września. Znowu ogień artyleryjski, ogień granatników. Wyszedłem z hali, koło mnie byli też koledzy. Wybuchł pocisk z granatnika trzy metry ode mnie, więc powinien mnie [zabić]… Nie powinienem tu siedzieć, powinienem dawno wyjechać na tamten świat. Wybuchł więc ten pocisk i nastąpiła bardzo dziwna rzecz, bo część odłamka (część tego pocisku), uderzyła mnie w nogę. Wtedy nosiłem ciężkie buty z cholewką za kostkę. Ciężkie buty piechotne, sznurowane, do samej góry z grubej skóry. Pocisk mnie uderzył, to znaczy część pocisku wielka jak odłamek, na płask – proszę sobie wyobrazić. Uderzyło więc mnie to, ale nic mi nie zrobiło, prawda? Tak że to była moja szczęśliwa rana, która nic mi nie zrobiła. Natomiast odłamkiem z granatnika dostałem w mięśnie – zostałem ranny [w nogę]. Gdzieś w twarz odłamek malutki poszedł, ale to wszystko były lekkie rzeczy. Ten odłamek [w nodze] do niedawna miałem – on się rozpuścił chyba. Ale niedawno go jeszcze, dwa lata temu, trzy lata temu, mogłem go nacisnąć. Takie dobre ziarno pieprzu siedziało pod skórą. Ale się rozeszło jakoś. Ten granatnik więc w zasadzie nie zrobił mi krzywdy śmiertelnej czy ciężkiej krzywdy nie zrobił. To zupełnie niezwykła rzecz, żeby tak się stało. Ale w każdym razie zostałem ranny półtora godziny przed kapitulacją Mokotowa. Bo faktycznie zostałem ranny. Po tym cofnąłem się na jakąś klatkę schodową. Przyszedł po godzinie rozkaz, cisza się zaczęła robić, strzelanina zaczęła cichnąć, przerwanie ognia.
Godzina gdzieś dziesiąta rano pewnie – ogień ustał. Wychodzimy. Wychodzimy do ulicy Kazimierzowskiej, na ulicę [Odolańską] chyba. Wszyscy wychodzą. Idziemy. Już widzę, stoi czołg – jeden, drugi niemiecki. Ale to nie były żadne „Tygrysy”, tylko jakieś pewnie mniejsze czołgi. Nie wiem, czy byli w tych czołgach nawet Niemcy – może na czołgach to byli jacyś azjatyccy Niemcy. Zresztą oni wszyscy byli (ci ze Wschodu) z Uzbekistanu, Tadżykistanu czy skądś tam. Oni byli strasznie krwiożerczy – rżnęli dosłownie ludzi. Oni wyrżnęli razem z kryminalistami Wolę. Jeden z takich zaraz do mnie przyszedł, zobaczył zegarek, [mówi]: „Ściągaj!”. Musiałem oddać mu zegarek. Moja mama mi dała omegę srebrną. No i dalej tam masz iść – pokazali, gdzie miałem iść razem z innymi kolegami. Ponieważ zacząłem odczuwać ranę, zrobiłem sobie prowizoryczny opatrunek, to się nazywało „indywidualny opatrunek” – miałem taką jedną paczuszkę. Zrobiłem więc sobie taki opatrunek. Kulejąc, jakoś poszedłem z nimi kilkaset metrów. Na ulicy Wiśniowej zbierali się chłopcy, moi koledzy. Po pewnym czasie z nimi poszedłem, oni mi zaczęli pomagać (podtrzymywali mnie), bo coraz bardziej mi ta noga dokuczała. Przyszliśmy na miejsce zbiórki całego wojska z Mokotowa. Gdzieś też przy Wiśniowej – Wiśniowa, Różana, jakaś była [tam] szkoła podstawowa. Tam już się chyba wszystko pozmieniało – nowe domy są pod Narbutta, gdzieś tam. Znowu po jakimś oczekiwaniu, około godziny czternastej, wychodzimy. Idziemy do niewoli. Idziemy na Dworzec Zachodni chyba. Wszyscy się więc podnoszą. Idziemy. Mnie kawałek pomagali nieść, ale oni też byli biedni – od trzech dni nic nie jedli przecież. Posadzili mnie na krawężniku i poszli, a ja zostałem. Zobaczyłem tam pierwszy raz, że oddziały niemieckie, oddziały z miotaczami ognia, po kolei podpalają poszczególne domy. To była dzielnica, gdzie były same pojedyncze, jednorodzinne, willowe domki. Oni więc po kolei każdy dom palili. A ja siedziałem wśród tego i jakoś mnie nie podpalili. Natomiast koło mnie leżał patyk podcięty z drzewa (gałąź). Zrobiłem sobie z tego laskę, no i z tą laską powędrowałem kawałeczek dalej, do alei Niepodległości. Potem aleją Niepodległości w lewo. Lekki ostrzał artyleryjski był ze strony Pragi, od strony oddziałów Berlinga, tak że gwizdały tam od czasu do czasu jakieś odłamki. Z daleka widziałem, bo to były jeszcze przestrzenie niezabudowane jak dziś, jak dom, w którym mieszkała moja babcia – pod tym domem stoi ciężarówka i Niemcy wywożą, co się dało. U nas w mieszkaniu były dwa fortepiany, były dywany piękne – a to już jest inna sprawa. W każdym razie były cenne dosyć rzeczy. Niemcy to wywozili i sąsiednie domy były palone. Też co się dało. Nasz dom nie był spalony. Nie wiem, dlaczego został, ze względu może na część tych rzeczy, których nie zdążyli zrabować. A ja skręciłem znowu w prawo, w ulicę Racławicką, i tam w stronę tego obozu czy Fortu Mokotowskiego. I tam po prostu poszedłem do niewoli.
Niewola polegała na tym, że położyłem się spać – Niemcy położyli mnie. Spałem trzydzieści godzin – odsypiałem to, co było trzeba. Może nie trzydzieści, może dwadzieścia godzin. W każdym bądź razie [długo] spałem. Niemiec, major, zrobił mi zastrzyk przeciwtężcowy. Następnego dnia, 28 września, po południu coś nam dali jeść – jakąś grochówkę czy kapuśniak, czy coś. A potem załadowali nas na ciężarówkę i powieźli nas na tor Wyścigów, na Służewiec. Na torze wyścigów kazali czekać – kilkanaście osób nas tam było, jeńców, bo myśmy byli w mundurach, właśnie w tych kombinezonach. Po paru godzinach kazali nam wsiąść… Aha, przyjechał pociąg, przyjechała platforma, może dwie platformy. Parowóz ciągnął te dwie platformy. Na te platformy [kazali nam] wsiadać. No to myśmy weszli na platformy i jedziemy gdzieś tam, prawda. A zrobiła się już ciemność. Zrobiła się noc. To był 28 września, tak gdzieś szósta po południu, siódma po południu. Po drodze sobie pomyślałem, że trzeba zacząć się zagospodarowywać. Zdjąłem ten mundur, wyrzuciłem, zostawiłem tylko znaczek prawa jazdy, zostawiłem gwizdek ze sznurem (wsadziłem do kieszeni) i została mi jeszcze szpilka z niebieską główką, na podstawie której wchodziłem na Chocimską. Wyrzuciłem legitymację Armii Krajowej, bo oczywiście miałem legitymację, gdzie było napisane, że taki i taki: imię, nazwisko… Chociaż imienia i nazwiska nie było może. Już nie pamiętam, czy było wtedy ujawnienie, ale pseudonim taki i taki, „jest żołnierzem Armii Krajowej”. Wyrzuciłem opaskę z numerem mojej jednostki, bo to była legitymacja w okresie [Powstania]. To nie było napisane: Armia Krajowa i orzełek, tylko napisane było: Wojsko Polskie i numer jednostki na opasce. I to wyrzuciłem. Było ciemno oczywiście cały czas. Pociąg jechał, jechał.
Po jakimś czasie przejechaliśmy przez ogrodzenie w murze. Okazało się, że to jest Pruszków. Durchgangslager eins und zwei – Obóz Przejściowy numer 102 na terenie Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Wysiadać. Wysiadać, to wysiadać. Na tę stronę. No to wysiadać na tę stronę. Jakoś zszedłem na dół z platformy. Ale było ciemno i właściwie nie widziałem żadnej straży. Może dlatego, że było ciemno. Pochyliłem się i po cichu przeszedłem pod wagonem na drugą stronę, gdzie było pustkowie całkowite i była przestrzeń pusta – pusty tor . Ktoś za mną zawołał: Halt! Halt! Ale nie zatrzymałem się, tylko dalej poszedłem. Jakiś strzał nawet był, ale już byłem poza tym, byłem po stronie cywilnej. Jakoś tak się złożyło. Można powiedzieć, że uciekłem z niewoli. Znalazłem się w części cywilnej. Też była jakaś hala fabryczna, trochę słomy. Położyłem się, przespałem się – jak długo, nie mam pojęcia. Wreszcie nastąpił następny dzień. Nawet był jakiś patrol, kobiety były z Czerwonym Krzyżem. Jedzenie dostałem, jakaś rozmowa była – jedna, druga. Nie wiem. W każdym razie byłem po stronie wyraźnie cywilnej, bo pod każdą ścianą siedziały też grupki ludzi, ludności cywilnej. Przesiedziałem tam jeden dzień chyba.
A następnego z kolei dnia, to było już 29 [września] chyba czy kolejny, następny września – może 30 już. Przyszedł cywilny patrol czy cywilna grupka – też chyba dwie dziewczyny i dwóch mężczyzn – kazali mi wstać i [mówią:] „Idziemy, proszę pana, idziemy”. Wyszliśmy z tej hali. Jakaś furmanka stała konna – jedziemy. No to jedziemy. Nawet nie wiedziałem dokąd. Zawieźli mnie do szpitala w Tworkach. Ale chodzi o to, że Tworki miały część terenu z pawilonami, przerobiony na szpital chirurgiczny, szpital polowy. Tak że znalazłem się na sali, na której leżeli ranni – byłem jednym z nich. Zawszony oczywiście, brudny i tak dalej. Ale już byłem poza frontem – można powiedzieć.
W Tworkach spędziłem trzy tygodnie. Zawiadomiłem znajomych z Komorowa, że jestem. Przypominam, że przed wojną rodzice tam mieszkali. I przyszła odpowiedź od znajomych z Komorowa – to byli rodzice Wojciecha Młynarskiego. Znaczy zawiadomiłem, przypomniałem sobie, że państwo Młynarscy to są znajomi mojego ojca. Od nich też przyszła jakaś informacja, coś do jedzenia i jakiś liścik. Tak że można powiedzieć, że z Wojtkiem Młynarskim jesteśmy trochę znajomi. Z tym że ja byłem wtedy ranny, a jego jeszcze nie było na świecie. Ale to jest późniejsza sprawa. W szpitalu tym nie powiem, że mnie odżywili, ale trochę oporządzono mnie. Była opieka lekarska, miałem opatrunki. Nogą mi się trochę zajęli, bo ona nie była w żaden sposób leczona. Odłamek tkwił, więc mi się to zaczęło jakoś trochę ognić. Ale była opieka, coś można było zjeść – od czasu do czasu dawali kapuśniak ze słodkiej kapusty. Tę zupę znienawidziłem na szereg lat. Któregoś dnia o tym, że jestem tu, w Tworkach, w tym i w tym budynku (bo nie bardzo wtedy mogłem chodzić) zawiadomiłem mojego kuzyna, który mieszkał w Radomiu. W parę dni później przyjechał. Troszeczkę ode mnie starszy. Wyciągnął mnie z Tworek, tak że po trzytygodniowym pobycie w Tworkach znalazłem się w Radomiu. Ot i cała moja historia, jeśli chodzi o Powstanie.

  • Tam się pan spotkał z rodzicami?

Nie. Rodzice byli po stronie lubelskiej, po stronie frontu. Ojciec dostał pracę w Lublinie. Przez wiele, wiele lat przed wojną pracował w ówczesnym Ministerstwie Poczt i Telegrafów i w takim Ministerstwie Łączności. Zameldował się w Lublinie i też tam jakąś pracę znalazł. Natomiast znalazł się [teraz] za linią frontu, która przechodziła, szła za frontem na zachód i miał za zadanie zabezpieczyć mienie pocztowe dla władz cywilnych. I proszę sobie [wyobrazić], że któregoś dnia, jak przez Radom przeszedł front (to była niedziela), siedziałem u mojej cioci, do której mnie ten kuzyn zabrał, drzwi się otwierają, mój ojciec wchodzi. Szedł za frontem, pomyślał sobie pewnie, że a nuż syna sobie znajdzie u tej mojej ciotki – u siostry żony. I rzeczywiście tak się stało. Ojciec mnie tam znalazł (po przejściu frontu), pojechał dalej na zachód w stronę Poznania i jeszcze dalej zbierać jakieś rzeczy. Natomiast ja z tym kuzynem, po paru dniach, z Radomia przez Wisłę przejechaliśmy do Lublina, do mojej mamy, która tam czekała. Tak że żeśmy się spotkali stopniowo. Potem rodzice wrócili na Pragę – tutaj do Warszawy. Do nich dołączyłem dwa miesiące później.

  • Co się z panem potem działo? Podjął pan jakąś dalszą naukę? Studia?

Tak, oczywiście. Ponieważ rodzice wrócili do tego budynku, który został zbombardowany w 1939 roku, tyko że do innego mieszkania, które ocalało, więc zamieszkaliśmy tu. Mieszkanie było zajęte przez „czerwonych”, ale w międzyczasie ojciec przyjechał na Pragę, oczyścił to mieszkanie, bo trzeba było wannę oczyścić – oczywiście wiadomo. W ogóle całe mieszkanie jakoś doprowadzić do użytku. Przyjechałem 9 maja, kiedy akurat był dzień zakończenia wojny w Europie. Przyjechałem z Lublina – też nielegalnie jakąś ciężarówką, bo oczywiście jeszcze nie wolno było jeździć, ale przyjechałem. Ojciec znalazł mi pracę w charakterze gońca w jakiejś instytucji pocztowej – też na ulicy Ratuszowej. Tak że przez lato jakoś przebidowałem przy mamie. Czasy były okropne oczywiście, bo pensja tam jakaś może była finansowa, ale na przykład kiedyś ojciec dostał przydział mięsa z robactwem. Nie było innego… Można było wziąć i można było nie wziąć. Mama odkroiła to nieświeże, co było, a co można było, to się zjadło. Troszkę jakoś pracowałem przez letnie miesiące, a od września 1945 zacząłem naukę w liceum Władysława IV. Z tym że budynek liceum Władysława IV był zajęty na szpital polowy Armii Czerwonej i początkowo uczyliśmy się na ulicy Kawęczyńskiej. Tam był budynek kościelny, należący do kościoła. To była chyba jakaś szkoła kościelna podstawowa i tam początkowo uczyliśmy się, przychodzili nauczyciele – jakieś lekcje były. A w międzyczasie szykowaliśmy się do powrotu do naszej szkoły, do naszego właściwego budynku. Przypomnę, że wody nie było, więc w odpowiednim stanie też był ten budynek. Trzeba było go czyścić. Mebli oczywiście nie było, zdewastowane wnętrze. Ale jakoś z kolegami się zbieraliśmy. Stworzyliśmy grupki czyszczące po kolei pomieszczenia – w miarę jak armia sprzymierzona opuszczała ten budynek. I zaczęliśmy już normalną naukę. Było to w lutym, może w marcu 1945 roku, jeszcze wojna trwała na terenie Niemiec, ale tutaj u nas jakoś ta szkoła była oczyszczona. Meble przynosiliśmy z domu – co kto miał. Kto miał krzesło, to krzesło. Kto stołek, to stołek. Jakiś piecyk żelazny, tak zwana koza – rura dym wyprowadzała przez okno. I tak żeśmy się uczyli. Tak doszło do matury u Władysława IV. Kiedy to było? Pewnie czerwiec. Może maj. Zdawałem tę maturę. Zdałem maturę. Potem zapisałem się…
Jeszcze coś muszę powiedzieć. Podczas wojny, kiedy w willi na Racławickiej mieszkaliśmy, było zaciemnienie. Od dziecka wczesnego, powiedzmy od dwunastego roku życia albo od dziesiątego, jedenastego roku życia, byłem bardzo zainteresowany astronomią, gwiazdami. Było pismo szkolne, nazywało się „Płomyk”. Jeden numer poświęcony był gwiazdom na niebie. Przeczytałem to z wielkim entuzjazmem i zainteresowałem się astronomią. Potem podczas wojny natrafiłem na ciekawe książki astronomiczne. Wszystko mnie to bardzo interesowało, frapowało. Poszedłem do Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu Warszawskiego – Aleje Ujazdowskie 4 – do takiego pracownika, to był doktor Jan Gadomski, adiunkt Obserwatorium Astronomicznego. Przedstawiłem się, [mówię]: „Jestem zainteresowany astronomią, chciałbym prowadzić obserwacje” – i tak dalej, i tak dalej. On pożyczył mi z majątku, z wyposażenia obserwatorium, przenośną lunetę – teleskop. Ten teleskop miałem na ulicy Racławickiej, na Mokotowie – przy całkowitej ciemności. Proszę na to zwrócić uwagę – niebo ciemne, piękne gwiazdy. Nie tak jak teraz, gdzie przede wszystkim jest pełno światła na niebie. Tak że tam praktycznie się zapoznałem z astronomią. Zrobiłem sobie na dachu domu obserwatorium meteorologiczne: mierzyłem ilość deszczu, opadów; mierzyłem prędkość, kierunek wiatru; mierzyłem naświetlenie słoneczne obszaru. Taka zabawa była troszeczkę, ale która mnie bardzo wciągnęła skutkiem czego, jak zdałem maturę, to zapisałem się na studia astronomiczne. Już po troszku te studia razem, na wydziale fizyki to było… Już się odbywały wykłady z matematyki, wykłady z fizyki, wykłady takie, owakie – różne. Oczywiście bez żadnych indeksów, bez żadnych dokumentacji, ale można się było uczyć już. No i się tak uczyłem.

  • Czy był pan w jakiś sposób represjonowany?

Nie. To bardzo dziwne, bo byłem dwa razy na Komisji Rekrutacyjnej, poborowej. Pytano mnie, czy brałem udział w Powstaniu. Powiedziałem: „Tak. Oczywiście”. Pytano mnie: „Czy byliście, czy braliście udział?”. Bo to w liczbie mnogiej się mówi. „Czy braliście udział w Powstaniu?”. –„Tak”. – „A czyście się – uje słów, jak się przez kilkadziesiąt lat nie używało właściwych słów, to się je zapomina – ujawnili?”. – „Nie, nie ujawniałem się”. – „A dlaczego?”. – „Bo skończyło się Powstanie, poszedłem do niewoli, uciekłem i skończyło się to wszystko”. – „No tak”. Pozostawiono mnie, ku mojemu zdziwieniu, na… Właściwie zostawiono mnie. Uważam, że powinienem być jakoś represjonowany, ale nie doszło do tego. Potem drugi raz byłem na Komisji Poborowej (już jako student) i też nic – puszczono mnie tak. Nie wiem. Nie wiem dlaczego. Ale dziękuję Panu Bogu za to, że nie pojechałem do Rembertowa, a potem z Rembertowa też na „białe niedźwiedzie”. Przecież moi koledzy pojechali.

  • Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego pańskim zdaniem nikt wcześniej nie powiedział?

Co mogłem jeszcze powiedzieć? Uważam, że te dwa miesiące Powstania ominęły mnie jakoś w cudowny sposób. Powinienem był parę razy zginąć. Powinienem był, ale nie zginąłem. Raz wtedy, kiedy mnie granatnik postrzelił, a powinienem był wtedy zginąć, bo taka jest właściwość wybuchów pocisków z granatników. Drugi raz, kiedy na ulicy Malczewskiego na człowieku, który szedł niedaleko mnie ulicą, wybuchł pocisk artyleryjski. Z człowieka pozostały tylko dwie nogi. Może powinienem też tam zginąć – nie zginąłem. Trzeci raz, kiedy przechodziłem przez ulicę Puławską, wzdłuż której był ostrzał z karabinu maszynowego od ulicy Dworkowej, bo tam byli żandarmi niemieccy – kto przechodził przez ulicę, to był jakoś poszkodowany, ranny co najmniej albo i zabity. Mnie się to nie zdarzyło. Jakoś więc ręka Boska nade mną czuwała, jeśli tak można powiedzieć.

  • Czy w czasie Powstania, w pańskim otoczeniu, uczestniczono w jakimś życiu religijnym?

Muszę powiedzieć, że nie. Jakoś nie zwracałem na to uwagi. To znaczy byłem chyba raz w kaplicy szpitala Elżbietanek. Była tam kaplica czynna, potem zbombardowano i najbliższa kaplica była na Misyjnej, na przecznicy Racławickiej, ale tam już nie chodziłem – było za daleko, żeby po służbie się udać. To już trzeba było prosić o zwolnienie i tak dalej. Tak że tego nie. Nie wiem, co powinienem powiedzieć. Szkoda, ale tak było.
Jeszcze może powiem jedną rzecz, że poza Powstaniem Warszawskim brałem udział – w pewnym sensie (bardzo ograniczonym sensie) – w powstaniu w getcie warszawskim. Dlatego że jak zaczęło się powstanie w getcie, to było na Wielkanoc 1943, ale jak upadło czy może jak szło ku upadkowi, to jeden z moich znajomych, mając samochód ciężarowy, dostarczał tam broń, a ja brałem udział w tym transporcie. Wywieźliśmy z powstania też parę osób, paru powstańców. Udało się nam gdzieś [ich] odwieźć. Nie wiem, nie pamiętam dokąd. Mam więc też tę kartę za sobą. Dziękuję.




Warszawa, 6 sierpnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Andrzej Lisicki Pseudonim: „Szabla”, „Ścigły” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter